Duffy - Dan Kavanagh - ebook + książka

Duffy ebook

Kavanagh Dan

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Niezwykła intryga kryminalna

i tętniące nocnym życiem londyńskie Soho.

Gdy prywatny detektyw Nick Duffy zostaje wynajęty przez szantażowanego mężczyznę, liczy na pokaźny, szybki zarobek. Co może być trudnego w ustaleniu, dlaczego ktoś szantażuje klienta? Jednak Nick z drapieżnika szybko przeistacza się w ofiarę i marzy już tylko o tym, by ujść z życiem.

Wciągająca rozrywka intelektualna w świecie kobiet lekkich obyczajów i kina porno.

Autoironiczny humor głównego bohatera.

Przestępczy półświatek.

Różne oblicza szantażu.

Kompromitacja niewygodnych osób.

Skorumpowana policja.

Wewnętrzne rozgrywki.

Układy z władzą.

Dan Kavanagh to pseudonim literacki wybitnego brytyjskiego publicysty, prozaika, zdobywcy Nagrody Bookera i wirtuoza języka, który sprawia, że od tej powieści nie można się oderwać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 226

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział 1

1

W dniu, w któ­rym pocięli panią McKech­nie, w wio­sce West Byfleet nie wyda­rzyło się wiele wię­cej. To samo doty­czyło sąsied­niej osady zwa­nej Pyr­ford, a nawet pobli­skiego mia­sta, Guild­fordu. Żeby zapeł­nić kolumnę kry­mi­nalną wyda­wa­nego tam „Adver­ti­sera”, trzeba było całego tygo­dnia, ale nawet pełne sie­dem dni przy­no­siło wyłącz­nie mało zna­czące sprawy, typowe dla nie­lu­bią­cych sobie bru­dzić rąk przed­sta­wi­cieli klasy śred­niej. Defrau­da­cje w rodzin­nych fir­mach, kra­dzieże skle­powe w wyko­na­niu pań po meno­pau­zie, miga­nie się od pła­ce­nia podatku za psa; spo­ra­dycz­nie docho­dziło do prze­py­chanki na dys­ko­tece, choć więk­szość mło­dych zbyt­nio się bała utraty dają­cej zniżki legi­ty­ma­cji człon­kow­skiej Związku Chrze­ści­jań­skiego, by ryzy­ko­wać. Można by się więc spo­dzie­wać, że gdy pocięli panią McKech­nie, siódma strona „Adver­ti­sera” będzie o tym krzy­czeć wytłusz­czo­nymi czcion­kami; tak się jed­nak nie stało. Wytłusz­czone czcionki na siód­mej stro­nie krzy­czały o dru­gim uczynku tych ludzi, doko­na­nym po fak­cie i tak okrop­nym, tak cho­rym, że nawet Duży Eddy z jego poczu­ciem humoru nie był w sta­nie się z tym pogo­dzić. To chyba mówi o dzien­ni­kar­stwie wszystko, co jest do powie­dze­nia.

Kiedy Rosie McKech­nie otwo­rzyła drzwi fron­towe swego domu w pewne sierp­niowe popo­łu­dnie, sądziła, że ma przed sobą pra­cow­nika gazowni. Każdy na jej miej­scu pomy­ślałby to samo. Gdy w reak­cji na dzwo­nek pod­cho­dzisz do drzwi i przez witraż widzisz knypka, który woła: „Gazow­nia!”, zakła­dasz, że masz do czy­nie­nia z pra­cow­ni­kiem gazowni. Nie zasta­na­wiasz się, ile czasu minęło od ostat­niego odczytu licz­nika.

Kny­pek ener­gicz­nie prze­kro­czył próg i zwie­szoną głową wyrżnął panią McKech­nie w lewą pierś. Potem przy­szpi­lił jej ręce do boków, utrzy­mu­jąc ją w ten spo­sób w miej­scu. Lewa pierś na­dal pul­so­wała bólem, gdy kobieta wbiła dziki wzrok w czu­bek głowy napast­nika i spo­strze­gła, że włosy ma zakryte tka­niną o sub­tel­nym splo­cie. Moment póź­niej już patrzyła w stronę otwar­tych drzwi, zbie­ra­jąc się w sobie, by zawo­łać o pomoc, lecz wtedy poja­wił się drugi męż­czy­zna. Wśli­zgnął się do środka, deli­kat­nie zamknął za sobą drzwi, przy­ło­żył palec do roz­płasz­czo­nej przez nało­żoną poń­czo­chę mię­si­stej czę­ści twa­rzy, która musiała być ustami, i syk­nął:

– Ciii.

To ją uspo­ko­iło, ale tylko na moment; chwilę póź­niej poczuła prze­ra­że­nie. Otwo­rzyła usta do krzyku, lecz drugi z męż­czyzn przy­padł do niej i zasło­nił jej twarz dło­nią.

– Nie krzy­czymy, Rosie – szep­nął. – Nie krzy­czymy… Jasne?

Jasne było dla niej to, że nie ma spe­cjal­nego wyboru. Jeden napast­nik trzy­mał jej ramiona przy­ci­śnięte do ciała tak mocno, że oba­wiała się o swoje żebra, drugi unie­moż­li­wiał jej oddy­cha­nie. Opu­ściła spoj­rze­nie i zoba­czyła znów czu­bek męskiej głowy oble­czo­nej w poń­czo­chę oraz wła­sne perły (och, nie, tylko nie moje perły); gdy skie­ro­wała wzrok w lewo, nie­wy­raź­nie dostrze­gła rękaw brą­zo­wego swe­tra kry­jący grube przed­ra­mię. Była sama. Pani Bre­nan, która robiła u niej porządki raz w tygo­dniu, wyszła punkt dwu­na­sta; jedyną żywą istotą w domu, poza nimi troj­giem, był kot imie­niem God­frey.

Tym­cza­sem ponow­nie ode­zwał się wyż­szy z męż­czyzn, który pro­sto do jej ucha powie­dział:

– Posłu­chaj mnie Rosie, to powiem ci, co zro­bimy. A raczej czego nie zro­bimy. Nie zabi­jemy cię. Nie zaba­wimy się z tobą. Nie zro­bimy ci krzywdy. Niczego nie ukrad­niemy, no chyba że wpad­nie nam w oko coś naprawdę ład­nego. Jasne?

Polu­zo­wał nieco chwyt na jej twa­rzy, zaczęła więc otwie­rać usta, ale szybko zmie­niła zda­nie i tylko ski­nęła głową.

– Dobrze, Rosie, bar­dzo dobrze. Nie krzy­czymy, tak jak mówi­łem. Jeste­śmy tu, żeby zro­bić jedną rzecz, a jak już ją zro­bimy, to sobie pój­dziemy. W porzą­deczku?

Potak­nęła ruchem głowy.

– Nie chcemy, żebyś nam prze­szka­dzała, więc oba­wiam się, że będziemy musieli cię zwią­zać. W porzą­deczku?

Kiw­nęła znowu głową. Szczęki ją bolały od moc­nego uści­sku dłoni wyż­szego z męż­czyzn. Kny­pek nie ode­zwał się ani sło­wem, trzy­mał ją tylko z mil­czą­cym zacię­ciem, które przy­wio­dło jej na myśl czasy pierw­szych ran­dek.

– Naj­pierw odkryję ci usta, zdejmę tę cho­lerną poń­czo­chę i prze­wiążę ci nią oczy, żeby­śmy nie musieli się przej­mo­wać tym, że nas ziden­ty­fi­ku­jesz. Oczy­wi­sta będziesz miała oka­zję, żeby krzyk­nąć – zawsze zda­wał się o krok przed nią – ale jeśli to zro­bisz, posta­ram się, żeby twój den­ty­sta miał czym się zaj­mo­wać przez mie­siąc, zło­ciutka. Lepiej więc, kurwa, nie krzycz – zakoń­czył.

Następ­nie puścił ją, prze­szedł za jej plecy, zerwał z twa­rzy maskę i szybko zamo­tał poń­czo­chę na oczach kobiety.

– Brawo, zło­ciutka. Teraz mój kolega zdej­mie swoją maskę i zakne­bluje cię, bo wiesz, zamie­rzamy się troszku rozej­rzeć po domu, a nie chcie­li­by­śmy tu lecieć i cię uci­szać.

Uścisk na jej ramio­nach zelżał i mogła stać cał­kiem swo­bod­nie, tylko z opa­ską na oczach, kiedy obaj męż­czyźni ją kne­blo­wali. Wepchnięta do ust poń­czo­cha spra­wiła, że bole­śnie nacią­gnęły się jej kąciki warg, a język został wci­śnięty pra­wie do gar­dła. Omal się nie udła­wiła, poczuw­szy ohydny smak. Jeden z napast­ni­ków dla pew­no­ści zawią­zał końce kne­bla nisko na jej karku.

– Wybacz bry­lan­tynę, zło­ciutka – rzu­cił ten wysoki. – Tylko to wcho­dziło w grę: bry­lan­tyna albo łupież. W sumie mogli­śmy dać ci wybór. Nie za cia­sno?

Oczy­wi­ście, że kne­bel sie­dział za cia­sno; bolały ją kąciki ust, miała wra­że­nie, jakby wargi jej pękały pod wpły­wem naci­sku. Poru­szyła więc głową w górę i w dół.

– A, jed­nak za cia­sno? Wybacz, ale musisz zro­zu­mieć nasze poło­że­nie. Źle zało­żony kne­bel nie peł­niłby swo­jej funk­cji. Powiem ci coś, przez co poczu­jesz się od razu lepiej. Nasi kole­dzy, robiąc to co my, naj­pierw wpy­chają do ust troszku waty. Straszne uczu­cie. Łasko­cze w pod­nie­bie­nie. Nie­je­den się przez to porzy­gał. Sły­sza­łem nawet o pew­nym skur­czy­byku, który zadła­wił się wymio­ci­nami. Obrzy­dliwe, co nie?

Z pyta­niem zwró­cił się do knypka, który wydał z sie­bie chrząk­nię­cie. Póź­niej usły­szała ciche puka­nie. Z odpo­wie­dzi wyso­kiego domy­śliła się, że kny­pek stu­kał pal­cem w szkiełko zegarka.

– Dobra, nie ma co tra­cić czasu po próż­nicy. Zacze­kaj tu, Rosie, i ni­gdzie nie odchodź.

Zosta­wili ją na parę minut, po czym wró­cili i skie­ro­wali do – z tego, co się zorien­to­wała – salo­niku. Tam usa­dzili ją na drew­nia­nym krze­śle ze szcze­bel­ko­wym opar­ciem, które musieli przy­nieść z kuchni. Chwilę póź­niej poczuła, że krę­pują jej nogi w kost­kach, a następ­nie nad­garstki. Gdyby miała zga­dy­wać, więzy nie były ze sznurka, tylko z cze­goś innego.

– No, Rosie, poszły na to dwie pary raj­stop. Mar­ko­wych. Wybra­li­śmy dla cie­bie złotą jesień. Uzna­li­śmy, że komuś takiemu jak ty ten odcień przy­pad­nie do gustu.

Nie przy­padł, ale po co w ogóle ta gadka? Skoro przy­szli kraść, niech kradną! Ale nie, nie mogło cho­dzić o zwy­kłą kra­dzież. Zadali sobie trud, aby poznać jej imię. I poja­wili się w jedno z dwóch popo­łu­dni w tygo­dniu, kiedy nie przyj­mo­wała gości ani nie była u nikogo na bry­dżu. Czyżby obser­wo­wali ją od jakie­goś czasu? Musieli to robić. Ale czego, do cho­lery, chcieli? I kiedy Brian wróci do domu? Może to o niego im cho­dziło? Nie, nie­moż­liwe – gdyby chcieli go dopaść, nie przy­szliby tak wcze­śnie.

Ten wysoki, który mówił z zauwa­żal­nym lon­dyń­skim akcen­tem, dalej nawi­jał o raj­sto­pach.

– Dwie pary nie­le­cą­cych oczek, Rosie. Tego by ci nie przy­niósł nawet Red Skel­ton1. Zna­czy… jak odcień ci się nie podoba, zawsze możesz je komuś poda­ro­wać, co nie? Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, Rosie. Nie ma tego złego… Tak bym na to patrzał na twoim miej­scu. Bo wiesz, nawet jeśli ci nie spa­sują, mogą spa­so­wać Bar­ba­rze, co nie? Tak, jestem pewien, że Bar­ba­rze spa­sują.

Rosie McKech­nie nie znała żad­nej Bar­bary. Mogła zada­wać się z jakąś w mło­do­ści, ale na pewno nie znała żad­nej teraz. Była pod pięć­dzie­siątkę i od co naj­mniej dwu­dzie­stu lat ani jedna z jej zna­jo­mych nie miała na imię Bar­bara. Czemu więc ten czło­wiek powtó­rzył to imię, do tego takim zna­czą­cym tonem?

Przez chwilę pano­wała cisza. W końcu wyż­szy z męż­czyzn ode­zwał się ponow­nie, tym razem przy­bie­ra­jąc nie­mal prze­pra­sza­jący ton.

– Oba­wiam się, Rosie, że powoli docho­dzimy do naj­trud­niej­szej czę­ści. Bo widzisz, musie­li­śmy cię na początku okła­mać, żebyś chciała z nami współ­pra­co­wać. Jedno małe kłam­stwo… a wła­ści­wie to dwa, bo wiesz, my nie jeste­śmy z gazowni.

Znowu zamilkł. Rosie naprawdę się prze­ra­ziła. Poznała to po sygna­łach wysy­ła­nych przez ciało. Po udzie pocie­kła jej strużka moczu, która dość szybko ustała.

– Wszystko jest w naj­lep­szym porzą­deczku, nie zabi­jemy cię, nie jeste­śmy tacy. Nie zaba­wimy się też z tobą, cho­ciaż… jeśli wolno mi to powie­dzieć… z two­jego męża jest praw­dziwy szczę­ściarz. Oba­wiam się jed­nak, że będziemy cię musieli troszku pociąć. Będzie bolało, nie da się ina­czej, ale posta­ramy się, żeby ból był jak naj­mniej­szy. Bo wiesz, nie jeste­śmy sady­stami. A szef wydał nam bar­dzo jasne instruk­cje. Tak że nie będzie tak źle, jak by mogło być.

Z prze­sło­nię­tych opa­ską oczu Rosie McKech­nie popły­nęły łzy. Była pewna, że zaraz potną jej twarz. Tę samą twarz, którą w mgli­sty listo­pa­dowy wie­czór tysiąc dzie­więć­set pięć­dzie­sią­tego dru­giego roku Brian wybrał spo­mię­dzy innych śpie­wa­ją­cych w chórku na sce­nie. Wyboru doko­nał, sie­dząc w szó­stym rzę­dzie, mimo że była ubrana w mun­dur mary­nar­ski, a na gło­wie miała idio­tyczną cza­peczkę z czer­wo­nym pom­po­ni­kiem. Wyja­śnił jej potem, że we Fran­cji dziew­częta pod­cho­dzą do mary­na­rzy i pytają, czy mogą dotknąć pom­po­nika na szczę­ście; ceną za to jest całus. Ale wcze­śniej, gdy poja­wił się za kuli­sami z bukie­ci­kiem astrów i zapy­tał, czy może dotknąć jej pom­po­nika, nie wie­działa, o co cho­dzi, czy też raczej wyda­wało jej się, że wie aż za dobrze. Że nie to miał na myśli, wytłu­ma­czył jej dopiero przy kola­cji. Wtedy też po raz pierw­szy nazwał ją „swoją małą chó­rzystką”. A teraz jego mała chó­rzystka, ta sama, którą wybrał z szó­stego rzędu, cze­kała, aż potną jej twarz.

– Pora na Stan­leya, oba­wiam się – oznaj­mił cicho ten wysoki. „Stan­ley”, tak zapewne nazy­wał się kny­pek; lepiej, żeby to zapa­mię­tała. – No więc, pro­szę pani – znie­nacka prze­stał ją tykać – zro­bimy małe nacię­cie, ot, dra­śnię­cie takie, tutaj, na łopatce. – Bogu dzięki, zosta­wią jej twarz w spo­koju. – Troszku panią zaboli, ale nie wykrwawi się pani, wystar­czy parę szwów, tak na oko osiem, góra dzie­sięć, oczy­wi­sta przez jakiś czas nie będzie pani mogła nosić sukie­nek bez ple­ców, ale zdziwi się pani, jak szybko wszystko się zagoi.

Cze­kała. Nic innego nie mogła zro­bić poza cze­ka­niem, aby prze­ko­nać się, co będzie dalej.

Dalej kny­pek się­gnął do kie­szeni i wycią­gnął ciężki, solidny sprę­ży­no­wiec. Rączka była sta­lowa, z małym ząb­kiem u góry, który – gdy się go pchnęło – zwal­niał mecha­nizm i oswo­ba­dzał ostrze. Na znak wyso­kiego kom­pana kny­pek opu­ścił salon, ruszył kory­ta­rzem, mija­jąc kilka opra­wio­nych afi­szy teatral­nych, i wszedł do kuchni. Nie zauwa­żył God­freya sie­dzą­cego na gór­nej szafce, lecz God­frey z całą pew­no­ścią zauwa­żył jego.

God­frey był dużym, gru­bym dachow­cem, który zadzie­rzy­ście bro­nił swo­jego tery­to­rium. Jed­nym z tych kotów macho, co przy­pie­rają kotkę do muru i oskar­żają ją o ozię­błość, jeśli nie chce od razu im ulec. Nawet w świe­cie kotów, gdzie ego­izm i cwa­niac­two są zale­tami, God­frey pla­so­wał się w czo­łówce wyjąt­kowo pod­łych kotów. Inne koty go uni­kały, co mniej­sze psy po sąsiedzku wolały zejść mu z drogi. Nawet wła­ści­ciele nie­spe­cjal­nie lubili God­freya. Zapew­niali mu wszystko, czego potrze­bo­wał, ale sta­rali się mieć z nim jak naj­mniej wspól­nego.

Gdy kny­pek prze­cho­dził pod szafką, usły­szał zło­wiesz­czy syk. Zadarł głowę i zoba­czył God­freya. Myśląc, że zna się na kotach, wycią­gnął rękę, żeby podra­pać kocura pod brodą. God­frey nie cier­piał być dra­pany pod brodą; naj­chęt­niej w ogóle nie miałby do czy­nie­nia z ludźmi. Gdy dłoń zna­la­zła się w jego zasięgu, chla­snął ją prawą łapą.

God­frey bar­dzo dbał o pazurki. Na grzbie­cie męskiej dłoni poja­wiły się trzy białe linie, które po paru sekun­dach nabrzmiały i pode­szły krwią. Kny­pek wpa­try­wał się w swoją rękę z nie­do­wie­rza­niem. Przez parę chwil nie ruszał się i tylko wodził spoj­rze­niem po kuchni. Wypa­trzyw­szy chło­dziarko-zamra­żarkę, gwał­tow­nym ruchem zła­pał God­freya za kark, zanim ten zdo­łał się zorien­to­wać, co się dzieje, prze­ma­sze­ro­wał przez kuch­nię, otwo­rzył drzwiczki zamra­żal­nika, umie­ścił kota w środku i na powrót zatrza­snął drzwiczki. Następ­nie odwró­cił się i raz jesz­cze rozej­rzał po kuchni: barek, dys­kretne oświe­tle­nie w sufi­cie pod­wie­sza­nym, wszyst­kie powierzch­nie ze stali nie­rdzew­nej, prze­różne uten­sy­lia; do tego kuchenka z pie­kar­ni­kiem na wyso­ko­ści oczu czło­wieka. Kny­pek kiw­nął głową.

Pod­szedł do zlewu i odkrę­cił zimną wodę. Naj­pierw obmył dłoń z krwi, potem trzy­mał ją przez parę minut pod lodo­wa­tym stru­mie­niem, aby zata­mo­wać krwa­wie­nie. Póź­niej napeł­nił czaj­nik i posta­wił na ogniu. Gdy z dzióbka zaczęła się wydo­by­wać para, się­gnął po sprę­ży­no­wiec, uwol­nił ostrze i przez pełną minutę trzy­mał je nad parą.

W końcu wró­cił do salonu, gdzie oprócz gospo­dyni z odkry­tymi ple­cami cze­kał na niego kom­pan – po raz pierw­szy tego popo­łu­dnia znie­cier­pli­wiony.

– Nie śpie­szy­łeś się.

Kny­pek wycią­gnął przed sie­bie prawą dłoń i wypo­wie­dział jedyne dwa słowa, które Rosie McKech­nie usły­szała z jego ust:

– Pier­do­lony sier­ściuch.

Mówił przy­jem­niej­szym gło­sem, z lek­kim tylko irlandz­kim akcen­tem. Na grzbie­cie jego pra­wej ręki wykwi­tły znów kro­pelki krwi, kiedy zaci­skał palce na uchwy­cie sprę­ży­nowca. Lewą dło­nią dotknął środ­ko­wej czę­ści ple­ców kobiety, pochy­lił ją odpo­wied­nio i ciął jej łopatkę szyb­kim, ale ostroż­nym pio­no­wym ruchem, parę cen­ty­me­trów od ramiączka biu­sto­no­sza. Ranki na dłoni uro­niły znów parę kro­pel krwi, którą odru­chowo wytarł w zsu­niętą z ramion górę sukienki.

W tym samym momen­cie prze­mó­wił znów wysoki męż­czy­zna.

– Trzy czwarte decy­me­tra, powie­dział szef. – Rosie na­dal sie­działa pochy­lona mocno do przodu, gar­biąc się z bólu. – To mi wygląda na trzy czwarte decy­me­tra. – Ukuc­nął obok zakne­blo­wa­nej kobiety i zwró­cił się do niej nie­mal współ­czu­ją­cym tonem. – Wypro­stuj się, zło­ciutka, bo w tej pozy­cji krwa­wisz moc­niej niż to konieczne. – Rosie usia­dła pro­sto, sta­ra­jąc się nie ura­zić rany. – Osiem, góra dzie­sięć – powtó­rzył. – Może dwa­na­ście. Szwów. Wszystko dobrze się skoń­czy. Jeśli chcesz, możemy podać ci drinka.

Potrzą­snęła głową. Nie piła alko­holu; była abs­ty­nentką. Szkla­neczka brandy dopro­wa­dzi­łaby ją do wymio­tów sku­tecz­niej niż bry­lan­tyna przed­tem.

– Nie­długo sobie pój­dziemy – dodał wysoki męż­czy­zna.

Kny­pek udał się do kuchni, żeby umyć nóż. Odkrę­cił kurek z zimną wodą, potrzy­mał ostrze przez mniej wię­cej minutę pod lodo­wa­tym stru­mie­niem, wytarł w ście­reczkę i scho­wał sprę­ży­no­wiec do kie­szeni. Potem wło­żył pod stru­mień prawą dłoń, choć krew prze­stała już dawno pły­nąć. Wła­sną chustką do nosa osu­szył rękę z trzema czer­wo­nymi prę­gami, następ­nie zbli­żył się do pie­kar­nika, który jak się oka­zało, był wypo­sa­żony w funk­cję rożna. Włą­czył pie­kar­nik na naj­wyż­szą tem­pe­ra­turę, po czym wol­nym kro­kiem skie­ro­wał się ku chło­dziarko-zamra­żarce.

Tym­cza­sem w salo­nie jego kom­pan polu­zo­wy­wał opa­skę na oczach Rosie.

– Jeśli będzie pani krę­cić głową wystar­cza­jąco ener­gicz­nie, powinna polu­zo­wać się do końca – powie­dział. – Przy­kro mi, że nie możemy zro­bić dla pani nic wię­cej, ale musi pani zro­zu­mieć nasze poło­że­nie. Robimy, co szef każe. Z nie­słu­cha­nia szefa nikomu nie przy­szłoby nic dobrego.

Rosie usły­szała kroki wra­ca­ją­cego z kuchni knypka.

– Zosta­wi­łeś tam po sobie porzą­dek? – zapy­tał kolegę ten wysoki, a gdy odpo­wie­działo mu chrząk­nię­cie, dodał: – Dobra, ja tutaj też po nas posprzą­ta­łem.

Zamilkł i po raz ostatni spoj­rzał na panią McKech­nie.

– Cóż, Rosie, żegnaj, już nas tu nie ma. A, mam nadzieję, że raj­stopy się przy­da­dzą. Komuś, w każ­dym razie.

Kilka sekund póź­niej szczęk­nęły cicho drzwi fron­towe. Pani McKech­nie poczuła, że cały tył sukienki ma prze­siąk­nięty wła­sną krwią. Led­wie wystar­czyło jej sił, by strzą­snąć opa­skę z oczu. Gdy w końcu dopięła swego, stwier­dziła, że sie­dzi przo­dem do okna wycho­dzą­cego na ogród za domem. Przy­naj­mniej, pomy­ślała, nie pocięli mi twa­rzy. Przy­naj­mniej niczego nie ukra­dli. Przy­naj­mniej nic nie znisz­czyli w przy­pły­wie zło­ści, co jest typowe dla wła­my­wa­czy. Ale czy to w ogóle byli wła­my­wa­cze? Brian wróci z Lon­dynu za kilka godzin; na pewno jej wyja­śni, co wła­ści­wie się stało i dla­czego.

Prze­stą­piw­szy przez próg domu, Brian pomy­ślał, że jego żona jak zwy­kle przy­pa­liła kola­cję. Zwa­li­sty, nie­mrawy, z poczer­wie­niałą twa­rzą stał w holu, ciężko dysząc po spa­ce­rze ze sta­cji, nie­pe­wien, czy powi­nien skie­ro­wać się naj­pierw do kuchni, czy do salonu. Z kuchni dobie­gała gry­ząca woń spa­le­ni­zny, w jakiś spo­sób jed­nak inna od zapa­chu przy­pa­lo­nych kola­cji, do któ­rych musiał przy­wyk­nąć na prze­strzeni lat; odór był nieco dziwny, ostrzej­szy niż zazwy­czaj. Jakby roz­ta­czał go nad­pa­lony mate­rac. Z salonu dola­ty­wały stłu­mione odgłosy szlo­chu: Rosie znowu roz­pa­czała nad spar­ta­czoną kola­cją dla niego. Jej łzy roz­bra­jały go nie­odmien­nie, hamu­jąc iry­ta­cję, którą by czuł przy takich oka­zjach.

Będąc czu­łym mał­żon­kiem, Brian udał się w pierw­szej kolej­no­ści do salonu zamiast do kuchni. Kilka minut dłu­żej na ogniu nie uczyni więk­szej róż­nicy… Wtem jego wzrok padł na Rosie przy­wią­zaną do krze­sła. Pod­biegł do niej z zamia­rem, by ją objąć, ale w tej samej chwili dostrzegł krew. Kolejno wyjął żonie kne­bel z ust, roz­plą­tał więzy krę­pu­jące ręce i nogi. Kiedy trzy­mał jej głowę w obu dło­niach i cało­wał ją po policz­kach i czole, patrzyła na niego oczyma zagu­bio­nego dziecka i nie mogła wydo­być z sie­bie głosu. Po około minu­cie takiej wytę­żo­nej ciszy Brian się­gnął po tele­fon, by zadzwo­nić do leka­rza rodzin­nego, a następ­nie na poli­cję. Wła­śnie odkła­dał słu­chawkę i chciał podejść do żony, gdy zapy­tała:

– Kim jest Bar­bara?

– Bar­bara? Nie wiem. Czemu pytasz?

Ale ona tylko powtó­rzyła nie­obec­nym gło­sem:

– Kim jest Bar­bara?

McKech­nie zmarsz­czył brwi i pośpie­szył do kuchni na ratu­nek być może nie do końca zmar­no­wa­nej kola­cji. Bar­bara była jego aktu­alną kochanką. Zale­d­wie od paru tygo­dni – jak kto­kol­wiek mógł coś wyniu­chać? I po co? Jaki to miało w ogóle zwią­zek z napa­ścią na jego żonę? Dla­czego zabyt­kowe świecz­niki na­dal stały w salo­nie? Dla­czego nic w domu nie ucier­piało?

Sta­nąw­szy w kuchni, odkrył, że jed­nak coś ucier­piało. To, co obra­cało się wolno na roż­nie w pie­kar­niku na wyso­ko­ści oczu czło­wieka, zde­cy­do­wa­nie nie było kola­cją Briana McKech­niego.

Rozdział 2

2

Przy­szedł lekarz rodzinny, zało­żył trzy­na­ście szwów, podał pani McKech­nie środki uspo­ka­ja­jące i zapa­ko­wał ją do łóżka. Godzinę póź­niej poja­wili się dwaj poli­cjanci. Prze­pro­sili za opóź­nie­nie, tłu­ma­cząc się bra­kami kadro­wymi, odkryli, że ofiara pozo­staje pod dzia­ła­niem sil­nych tran­kwi­li­za­to­rów, zadali jej mężowi kilka pytań, co doni­kąd ich nie zapro­wa­dziło, zabro­nili mu cze­go­kol­wiek doty­kać – „Jak to mam niczego nie doty­kać?”, odparł – obrzu­cili spoj­rze­niem drzwi i okna, po czym zapo­wie­dzieli, że wrócą naza­jutrz.

Sie­dząc na tale­rzem zupy ogo­no­wej z puszki, Brian zasta­na­wiał się usil­nie, czemu ktoś doko­nał napa­ści na jego żonę, ujaw­nia­jąc przy tym imię jego kochanki. Z tego, co wie­dział, nie miał wro­gów. Kochanka, która peł­niła też funk­cję sekre­tarki, była nie­za­mężna i choć upi­nała włosy w kok na czubku głowy, uśmie­chała się do nie­zna­jo­mych i krę­ciła tył­kiem bar­dziej niż trzeba przy cho­dze­niu, raczej nie miała innych ado­ra­to­rów, a co za tym idzie on nie miał kon­ku­ren­tów. Zresztą nawet gdyby poja­wił się rywal, Brian nie był do Bar­bary jakoś szcze­gól­nie przy­wią­zany, mogła od niego odejść w każ­dej chwili. Dawno minęły dni, kiedy za wszelką cenę chciał zatrzy­mać kobietę przy sobie, o walce o nią nie mówiąc. Od dłuż­szego czasu był w kiep­skiej for­mie. Zamiast cię­ża­rów pod­no­sił tylko nóż i wide­lec, dyszał po wspię­ciu się na schody, stale się pocił i cier­piał na umiar­ko­waną nad­wagę. Ponadto przed rokiem doznał lek­kiego zawału, który był dla niego ostrze­że­niem.

Naza­jutrz na łóżku Rosie przy­siadł wraz z kolegą sier­żant z wydziału docho­dze­niowo-śled­czego w Guild­for­dzie. Krok po kroku wycią­gnęli z ofiary wszystko, co wie­działa. Czyli nie­wiele. Wysoki napast­nik mówił z sil­nym lon­dyń­skim akcen­tem i był ubrany w brą­zowy swe­ter; niski napast­nik mówił z lek­kim irlandz­kim akcen­tem i wyra­ził się nie­przy­chyl­nie na temat God­freya, jak ujęła to tak­tow­nie Rosie. Moż­liwe, że ten niski miał na imię Stan­ley. Padły dwie – a wła­ści­wie pra­wie trzy – wzmianki o nie­ja­kiej Bar­ba­rze. Była też mowa o jakimś sze­fie.

– Pokłó­ciła się z kimś pani ostat­nio?

– Nie. Nie należę do kłó­tli­wych. Cza­sem wdam się w sprzeczkę z pomocą domową. O jakiego rodzaju kłót­nie panu cho­dzi?

– No wie pani… Wymiana zdań, nie­zgoda, cierp­kie słowa, tego typu rze­czy.

– Nie.

– Zna pani jakie­goś Stan­leya?

– Wuj Briana tak ma na imię, ale…

– Nie, oczy­wi­ście, pro­szę pani. A Bar­barę? Zna pani jakąś?

– Długo się nad tym zasta­na­wia­łam. Nie, nie znam żad­nej Bar­bary.

– Cóż, w takim razie będziemy musieli zdać się na tech­ni­ków śled­czych. Chyba że pani mąż miałby coś do doda­nia.

Obaj poli­cjanci odda­lili się kory­ta­rzem razem z Bria­nem.

– Nie­ła­twa sprawa, pro­szę pana – oznaj­mił sier­żant Bay­liss, jasno­włosy, odro­binę zadziorny męż­czy­zna w gar­ni­tu­rze w gołę­bim kolo­rze. – Nie­ła­twa… Brak usta­lo­nej toż­sa­mo­ści, przez co rów­nie dobrze możemy podej­rze­wać połowę angiel­skiego spo­łe­czeń­stwa. Brak odci­sków pal­ców, z tego, co twier­dzi mój kolega. Brak oczy­wi­stego motywu, zgo­dzi się pan ze mną?

– Żaden nie przy­cho­dzi mi na myśl.

– A zbrod­nia sama w sobie bez­względna i bru­talna. Nie zapo­mi­najmy też o kocie. Powstaje pyta­nie, czy to robota sza­leńca, pary sza­leń­ców, czy nie. Gdyby cho­dziło tylko o kota, powie­dział­bym, że tak. Nie­któ­rzy ludzie są cho­rzy. Pozna­łem osoby, które wyrzu­cają koty z wyso­kich pię­ter ot tak, dla zabawy. Ale żeby nadziać na rożen i upiec? To dla mnie coś nowego. A dla cie­bie, Wil­lett?

Poste­run­kowy roz­wa­żył w duchu wszyst­kie sprawy, które pro­wa­dził i w któ­rych ofiarą padł kot domowy.

– Mia­łem do czy­nie­nia z uto­pie­niami oraz oka­le­cze­niami – odparł. – Sły­sza­łem też o pod­pa­le­niach, ale dawno temu. Z czymś takim spo­ty­kam się po raz pierw­szy.

– Cho­ciaż – Bay­liss zwró­cił się znów do Briana – wszystko wska­zuje, że czyn wymie­rzony w pań­ską żonę był zapla­no­wany. Znali jej imię, roz­kład dnia, a nawet… pro­szę wyba­czyć… dokład­nie wie­dzieli, co jej zro­bią. Prawda?

– Pano­wie są tu eks­per­tami.

– Tak, ma pan rację. Miło, że pan o tym wspo­mniał. Zmie­rzam do motywu, widzi pan. Wil­lett, przy­po­mnij mi, co pani McKech­nie powie­działa o tym całym Stan­leyu?

Poste­run­kowy otwo­rzył notes i prze­wró­cił parę kar­tek.

– „Wysoki rzu­cił coś w rodzaju: »Pora na Stan­leya«”.

– „Pora na Stan­leya”… Zupeł­nie jakby dawał mu swoje pozwo­le­nie, jakby spusz­czał go ze smy­czy… Zna pan jakie­goś Stan­leya? – Wbił wzrok w Briana.

– Mój wuj ma tak na imię, ale…

– Nie, oczy­wi­ście, pro­szę pana. Może jest jakiś inny Stan­ley?

– Oba­wiam się, że nie.

– W porządku. Zadam teraz łatwiej­sze pyta­nie. Kim jest Bar­bara?

– Nie mam poję­cia.

– Flir­ciarz z pana, co?

– Nie rozu­miem. W żad­nym razie.

– Ni­gdy pan nie sko­czył w bok? Na pewno miał pan oka­zję, i to nie raz. Naprawdę ni­gdy pan nie zasza­lał, jeśli mogę tak powie­dzieć?

– W żad­nym razie. Mam pięć­dzie­siąt pięć lat. W zeszłym roku dozna­łem zawału. Jestem pewien, że nad­miar wra­żeń by mnie zabił. – Prawdą było, że z Bar­barą musieli się cza­sem hamo­wać; oczy­wi­ście nie miałby nic prze­ciwko temu, aby odejść w ten spo­sób, o ile zdo­łałby znieść upo­ko­rze­nie. Które oczy­wi­ście nie sta­łoby się jego udzia­łem.

– Zatem pan i pań­ska żona… – Bay­liss nie­wąt­pli­wie pił do faktu, że każde ma wła­sną sypial­nię.

– Skoro raj­cują pana takie rze­czy, odpo­wiedź brzmi nie, już nie. Ale pozo­sta­jemy dobrymi przy­ja­ciółmi.

– Z pew­no­ścią, pro­szę pana, z pew­no­ścią. A pań­ska żona? Ma może jakichś… ado­ra­to­rów?

– Cho­lera, kto panu dał prawo zada­wać takie pyta­nia? Moją żonę potrak­to­wano nożem, nie zgwał­cono. Może lepiej poszu­kałby pan narzę­dzia zbrodni albo coś? Jaki, u licha, cel ma ta roz­mowa?

– Tego czło­wiek nie wie, dopóki się nie dowie. Zatem nie mamy żad­nego Stan­leya ani żad­nej Bar­bary. Nie wcho­dzi też w grę uga­nia­nie się za spód­nicz­kami. Kim według pana jest wymie­niony przez panią McKech­nie szef?

– Każdy ma szefa. To może być kto­kol­wiek.

– Pew­nie ma pan rację. Ale przy­zna pan, że to dziwna histo­ria? Dwóch męż­czyzn wła­mało się do pań­skiego domu, napa­dło pań­ską żonę i zabiło pań­skiego kota, wspo­mi­na­jąc po dro­dze o trzech oso­bach, z któ­rych żadna nie jest pań­stwu znana. Kto jest pań­skim sze­fem, panie McKech­nie? – Ton Bay­lissa nie był spe­cjal­nie przy­ja­zny.

– Sam sobie jestem sze­fem.

– Pro­szę nam opo­wie­dzieć, czemu pan sze­fuje.

McKech­nie Ltd. Firma han­dlowa z sie­dzibą przy Rupert Street w cen­trum Lon­dynu. Import i dys­try­bu­cja zaba­wek, gadże­tów, nowi­nek tech­nicz­nych, prze­brań, zim­nych ogni, zesta­wów magicz­nych i śmiesz­nych masek. W tym heł­mów poli­cyj­nych, ale tylko w dzie­cię­cych roz­mia­rach. Inte­res raczej sezo­nowy, kiep­ski latem, świetny w oko­li­cach świąt Bożego Naro­dze­nia. Płyn­ność finan­sowa utrzy­mana. Obrót sze­ścio­cy­frowy. Dwa maga­zyny, jeden przy Lexing­ton Street, drugi przy Greek Street razem z małym pla­cem. Nie­duży, docho­dowy, uczciwy biz­nes. Tyle opo­wie­dział McKech­nie.

– Czy to aby nie zbyt piękne, żeby było praw­dziwe? Nie będzie miał pan nic prze­ciwko temu, żeby­śmy kie­dyś zło­żyli panu wizytę w pań­skim biu­rze?

– Skądże. Ale do końca tygo­dnia zamie­rzam zostać w domu, by opie­ko­wać się żoną. Jeśli uzna­cie to za konieczne, może­cie przyjść do mojego biura po week­en­dzie.

– Doce­niamy pań­ską goto­wość współ­pracy. Wra­ca­jąc do bie­żą­cej sprawy… Przy­ślemy jutro leka­rza sądo­wego, żeby oce­nił obra­że­nia pań­skiej żony. Może dzięki temu się dowiemy, co było narzę­dziem zbrodni. Zabie­rzemy kota, jeśli nie ma pan nic prze­ciwko temu, a także sukienkę, którą pani McKech­nie miała na sobie. Gdyby przy­po­mniał pan sobie, że jed­nak zna jedną z tych trzech osób, powia­domi nas pan, prawda?

– Oczy­wi­ście.

Led­wie poli­cjanci wyszli, McKech­nie zadzwo­nił do swo­jego biura. Tele­fon ode­brała Bar­bara – nie było innej moż­li­wo­ści, zwa­żyw­szy na to, że tylko ona tam pra­co­wała. Zapy­tał ją, czy kie­dy­kol­wiek ją czymś ura­ził. Odpo­wie­działa, że nie, ni­gdy. Następ­nie zapy­tał ją, czy jest gotowa wyświad­czyć mu przy­sługę, a ona odparła, że ma nadzieję, iż cho­dzi mu o to co zawsze, bo wyświad­cza­nie tej przy­sługi i jej spra­wia przy­jem­ność. On na to odpo­wie­dział: nie, nie o to tym razem cho­dzi, ty mała kusi­cielko. Wyja­śnił, że ma pro­blemy, o któ­rych opo­wie jej przy innej oka­zji, po czym kazał jej zamknąć biuro i wziąć trzy­ty­go­dniowy płatny urlop. I nie, to nie ozna­cza, że nie będzie miała zwy­kłego urlopu do wyko­rzy­sta­nia, będzie go mogła wybrać w póź­niej­szym cza­sie. Nie, nie chce jej dać w ten spo­sób do zro­zu­mie­nia, że ją zwal­nia. Tak, na­dal ją bar­dzo lubi. Tak, wkrótce znów będą to także robili. Nie­długo. Na koniec obie­cał, że na jej domowy adres wyśle nie­ba­wem czek z mie­sięcz­nym wyna­gro­dze­niem.

Moment póź­niej zadzwo­nił w dru­gie miej­sce, do agen­cji pracy tym­cza­so­wej przy Sha­ftes­bury Ave­nue, gdzie popro­sił o skie­ro­wa­nie do niego sekre­tarki na zastęp­stwo, poczy­na­jąc od naj­bliż­szego ponie­działku na kolejne parę tygo­dni. Po wszyst­kim usiadł i jął się zasta­na­wiać, czy postą­pił wła­ści­wie.

Było to we wto­rek. W środę poja­wił się lekarz sądowy, który doko­nał obduk­cji Rosie, zło­żył obojgu pań­stwu McKech­nie wyrazy współ­czu­cia z powodu śmierci God­freya, a wycho­dząc, mam­ro­tał coś o karach obo­wią­zu­ją­cych w isla­mie.

We czwar­tek wyda­rzyły się dwie rze­czy. Uka­zał się naj­now­szy numer „Adver­ti­sera”, w któ­rym pośrodku siód­mej strony zna­lazł się tytuł – DZI­WACZNA ŚMIERĆ DOMO­WEGO ULU­BIEŃCA POD­CZAS TAJEM­NI­CZEGO WŁA­MA­NIA: TRWAJĄ POSZU­KI­WA­NIA SZA­LEŃCA. U pań­stwa McKech­nie poja­wili się znowu ci sami dwaj detek­tywi.

– Mamy już raport medyczny – poin­for­mo­wał sier­żant Bay­liss – i chyba możemy wyklu­czyć pań­skiego wuja Stan­leya. – Gdy Brian zro­bił zdzi­wioną minę, Bay­liss wycią­gnął z aktówki spi­sany na maszy­nie krótki doku­ment i zaczął go czy­tać: „Ofiara… Rana… Oko­lica rany…”. A, tutaj: „Moż­liwe narzę­dzie zbrodni: średni lub duży nóż z cien­kim ostrzem. Użyty tylko frag­ment ostrza, zatem raczej nie nóż sprę­ży­nowy ani nie nóż kuchenny. Praw­do­po­dob­nie jakiś rodzaj noża narzę­dzio­wego lub typ noża rzeź­biar­skiego. Brak śla­dów poprzed­niego uży­cia ze względu na to, że do momentu obduk­cji ranę opa­trzono. Być może wysoce spe­cja­li­styczny nóż marki Stan­ley”.

Bay­liss pod­niósł wzrok i uśmiech­nął się z samo­za­do­wo­le­niem, potem ski­nął na poste­run­ko­wego, który znów się­gnął do notesu, by zacy­to­wać słowa pani McKech­nie:

– „Wysoki rzu­cił coś w rodzaju: »Pora na Stan­leya«”.

Sier­żant na­dal wyglą­dał na bar­dzo zado­wo­lo­nego z sie­bie. Brian nie rozu­miał, czemu odpad­nię­cie jed­nej z poszlak tak ucie­szyło detek­tywa. Ten wyja­śnił:

– Przed­tem podej­rze­wa­li­śmy każ­dego męż­czy­znę imie­niem Stan­ley. Teraz podej­rze­wamy tylko tych, któ­rzy mają noże tej marki. To odro­binę zwięk­sza nasze szanse.

McKech­nie nie miał poję­cia, czy poli­cjant kpi, czy o drogę pyta.

W następ­nym tygo­dniu obaj detek­tywi zło­żyli wizytę w biu­rze Briana przy Rupert Street. Do środka wpu­ściła ich nowa sekre­tarka, Belinda. Celowo popro­sił w agen­cji, aby przy­słano mu porządną dziew­czynę, gdyż ser­decz­nie dość miał pod­fru­wa­jek w mini­spód­nicz­kach, które chciały go puścić z tor­bami, zuży­wa­jąc dwa razy wię­cej korek­tora w taśmie, a do tego myślały, że go udo­bru­chają, poka­zu­jąc majtki pod­czas odkła­da­nia doku­men­tów do akt. Pra­cow­nica agen­cji przez „porządna” rozu­miała „reli­gijna” i taka też notatka tra­fiła do jego kwe­stio­na­riu­sza, zako­do­wana przez agen­cyjną ste­no­ty­pistkę. W ten spo­sób w biu­rze poja­wiła się Belinda, która uty­kała na jedną nogę i nosiła na dłu­gim łań­cuszku srebrny duży krzy­żyk, umosz­czony mię­dzy pier­siami jakby dla odstra­sza­nia spo­co­nych męskich rąk. Brian był z niej zado­wo­lony, cho­ciaż nie wyda­wała się wcale bar­dziej zaradna od dziew­cząt, które z wdzię­kiem pre­zen­to­wały mu swoje kro­cze już pierw­szego popo­łu­dnia.

Bay­liss na wstę­pie zapy­tał Belindę mimo­cho­dem, od jak dawna pra­cuje dla pana McKech­niego. Brian był jed­nak na to przy­go­to­wany. Odpo­wie­dział za sekre­tarkę, że korzy­sta z pra­cow­ni­ków tym­cza­so­wych, ponie­waż są solid­niejsi, a zresztą obo­wiąz­ków nie ma zbyt wiele i łatwo je opa­no­wać, poza tym czę­sto zamyka biuro na kilka tygo­dni z rzędu i wresz­cie nie chciałby utknąć na tak małej prze­strzeni z osobą, któ­rej nie lubi. Och, korzy­sta z róż­nych agen­cji, raz z jed­nej, raz z dru­giej, nawet nie pamięta, z któ­rej przy­słali Belindę, ale może ją zapy­tać, gdyby chcieli. Jak nazy­wała się jej poprzed­niczka? Hm, She­ila, a przed nią była Tracy, jesz­cze wcze­śniej zaś, hm, Mil­lie czy jakoś tak.

Po wyj­ściu poli­cjan­tów Brian czuł się wyśmie­ni­cie, zupeł­nie jakby ubił intratny inte­res. Posta­no­wił się nagro­dzić wypa­dem do wło­skiej knajpki, gdzie zamó­wił danie szefa kuchni dla pod­trzy­ma­nia dobrego nastroju.

W kolej­nym tygo­dniu ode­brał pierw­szą roz­mowę. Belinda powia­do­miła go, że dzwoni pan Salva­tore.

– Pan McKech­nie?

– Tak.

– Jak się pan miewa?

– Dobrze.

– Na pewno dobrze?

– Tak, na pewno. Co mogę dla pana zro­bić? – Imi­granci mieli ten­den­cję do prze­do­brza­nia; w swoim mnie­ma­niu zapewne wyka­zy­wali się nad­zwy­czajną, typowo angiel­ską uprzej­mo­ścią. Brian znał pew­nego grec­kiego skle­pi­ka­rza, który zanim skoń­czył mówić o pogo­dzie, nie pamię­tał, w jakiej spra­wie wła­ści­wie dzwoni. W efek­cie musiał tele­fo­no­wać drugi raz, żeby zło­żyć zamó­wie­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Red Skel­ton (1913–1997) – ame­ry­kań­ski aktor, odtwórca głów­nej roli w fil­mie Sprze­dawca szczo­tek, w któ­rym pro­ta­go­ni­sta, będąc komi­wo­ja­że­rem, staje się podej­rza­nym w spra­wie mor­der­stwa (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki). [wróć]