Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niezwykła intryga kryminalna
i tętniące nocnym życiem londyńskie Soho.
Gdy prywatny detektyw Nick Duffy zostaje wynajęty przez szantażowanego mężczyznę, liczy na pokaźny, szybki zarobek. Co może być trudnego w ustaleniu, dlaczego ktoś szantażuje klienta? Jednak Nick z drapieżnika szybko przeistacza się w ofiarę i marzy już tylko o tym, by ujść z życiem.
Wciągająca rozrywka intelektualna w świecie kobiet lekkich obyczajów i kina porno.
Autoironiczny humor głównego bohatera.
Przestępczy półświatek.
Różne oblicza szantażu.
Kompromitacja niewygodnych osób.
Skorumpowana policja.
Wewnętrzne rozgrywki.
Układy z władzą.
Dan Kavanagh to pseudonim literacki wybitnego brytyjskiego publicysty, prozaika, zdobywcy Nagrody Bookera i wirtuoza języka, który sprawia, że od tej powieści nie można się oderwać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 226
1
W dniu, w którym pocięli panią McKechnie, w wiosce West Byfleet nie wydarzyło się wiele więcej. To samo dotyczyło sąsiedniej osady zwanej Pyrford, a nawet pobliskiego miasta, Guildfordu. Żeby zapełnić kolumnę kryminalną wydawanego tam „Advertisera”, trzeba było całego tygodnia, ale nawet pełne siedem dni przynosiło wyłącznie mało znaczące sprawy, typowe dla nielubiących sobie brudzić rąk przedstawicieli klasy średniej. Defraudacje w rodzinnych firmach, kradzieże sklepowe w wykonaniu pań po menopauzie, miganie się od płacenia podatku za psa; sporadycznie dochodziło do przepychanki na dyskotece, choć większość młodych zbytnio się bała utraty dającej zniżki legitymacji członkowskiej Związku Chrześcijańskiego, by ryzykować. Można by się więc spodziewać, że gdy pocięli panią McKechnie, siódma strona „Advertisera” będzie o tym krzyczeć wytłuszczonymi czcionkami; tak się jednak nie stało. Wytłuszczone czcionki na siódmej stronie krzyczały o drugim uczynku tych ludzi, dokonanym po fakcie i tak okropnym, tak chorym, że nawet Duży Eddy z jego poczuciem humoru nie był w stanie się z tym pogodzić. To chyba mówi o dziennikarstwie wszystko, co jest do powiedzenia.
Kiedy Rosie McKechnie otworzyła drzwi frontowe swego domu w pewne sierpniowe popołudnie, sądziła, że ma przed sobą pracownika gazowni. Każdy na jej miejscu pomyślałby to samo. Gdy w reakcji na dzwonek podchodzisz do drzwi i przez witraż widzisz knypka, który woła: „Gazownia!”, zakładasz, że masz do czynienia z pracownikiem gazowni. Nie zastanawiasz się, ile czasu minęło od ostatniego odczytu licznika.
Knypek energicznie przekroczył próg i zwieszoną głową wyrżnął panią McKechnie w lewą pierś. Potem przyszpilił jej ręce do boków, utrzymując ją w ten sposób w miejscu. Lewa pierś nadal pulsowała bólem, gdy kobieta wbiła dziki wzrok w czubek głowy napastnika i spostrzegła, że włosy ma zakryte tkaniną o subtelnym splocie. Moment później już patrzyła w stronę otwartych drzwi, zbierając się w sobie, by zawołać o pomoc, lecz wtedy pojawił się drugi mężczyzna. Wślizgnął się do środka, delikatnie zamknął za sobą drzwi, przyłożył palec do rozpłaszczonej przez nałożoną pończochę mięsistej części twarzy, która musiała być ustami, i syknął:
– Ciii.
To ją uspokoiło, ale tylko na moment; chwilę później poczuła przerażenie. Otworzyła usta do krzyku, lecz drugi z mężczyzn przypadł do niej i zasłonił jej twarz dłonią.
– Nie krzyczymy, Rosie – szepnął. – Nie krzyczymy… Jasne?
Jasne było dla niej to, że nie ma specjalnego wyboru. Jeden napastnik trzymał jej ramiona przyciśnięte do ciała tak mocno, że obawiała się o swoje żebra, drugi uniemożliwiał jej oddychanie. Opuściła spojrzenie i zobaczyła znów czubek męskiej głowy obleczonej w pończochę oraz własne perły (och, nie, tylko nie moje perły); gdy skierowała wzrok w lewo, niewyraźnie dostrzegła rękaw brązowego swetra kryjący grube przedramię. Była sama. Pani Brenan, która robiła u niej porządki raz w tygodniu, wyszła punkt dwunasta; jedyną żywą istotą w domu, poza nimi trojgiem, był kot imieniem Godfrey.
Tymczasem ponownie odezwał się wyższy z mężczyzn, który prosto do jej ucha powiedział:
– Posłuchaj mnie Rosie, to powiem ci, co zrobimy. A raczej czego nie zrobimy. Nie zabijemy cię. Nie zabawimy się z tobą. Nie zrobimy ci krzywdy. Niczego nie ukradniemy, no chyba że wpadnie nam w oko coś naprawdę ładnego. Jasne?
Poluzował nieco chwyt na jej twarzy, zaczęła więc otwierać usta, ale szybko zmieniła zdanie i tylko skinęła głową.
– Dobrze, Rosie, bardzo dobrze. Nie krzyczymy, tak jak mówiłem. Jesteśmy tu, żeby zrobić jedną rzecz, a jak już ją zrobimy, to sobie pójdziemy. W porządeczku?
Potaknęła ruchem głowy.
– Nie chcemy, żebyś nam przeszkadzała, więc obawiam się, że będziemy musieli cię związać. W porządeczku?
Kiwnęła znowu głową. Szczęki ją bolały od mocnego uścisku dłoni wyższego z mężczyzn. Knypek nie odezwał się ani słowem, trzymał ją tylko z milczącym zacięciem, które przywiodło jej na myśl czasy pierwszych randek.
– Najpierw odkryję ci usta, zdejmę tę cholerną pończochę i przewiążę ci nią oczy, żebyśmy nie musieli się przejmować tym, że nas zidentyfikujesz. Oczywista będziesz miała okazję, żeby krzyknąć – zawsze zdawał się o krok przed nią – ale jeśli to zrobisz, postaram się, żeby twój dentysta miał czym się zajmować przez miesiąc, złociutka. Lepiej więc, kurwa, nie krzycz – zakończył.
Następnie puścił ją, przeszedł za jej plecy, zerwał z twarzy maskę i szybko zamotał pończochę na oczach kobiety.
– Brawo, złociutka. Teraz mój kolega zdejmie swoją maskę i zaknebluje cię, bo wiesz, zamierzamy się troszku rozejrzeć po domu, a nie chcielibyśmy tu lecieć i cię uciszać.
Uścisk na jej ramionach zelżał i mogła stać całkiem swobodnie, tylko z opaską na oczach, kiedy obaj mężczyźni ją kneblowali. Wepchnięta do ust pończocha sprawiła, że boleśnie naciągnęły się jej kąciki warg, a język został wciśnięty prawie do gardła. Omal się nie udławiła, poczuwszy ohydny smak. Jeden z napastników dla pewności zawiązał końce knebla nisko na jej karku.
– Wybacz brylantynę, złociutka – rzucił ten wysoki. – Tylko to wchodziło w grę: brylantyna albo łupież. W sumie mogliśmy dać ci wybór. Nie za ciasno?
Oczywiście, że knebel siedział za ciasno; bolały ją kąciki ust, miała wrażenie, jakby wargi jej pękały pod wpływem nacisku. Poruszyła więc głową w górę i w dół.
– A, jednak za ciasno? Wybacz, ale musisz zrozumieć nasze położenie. Źle założony knebel nie pełniłby swojej funkcji. Powiem ci coś, przez co poczujesz się od razu lepiej. Nasi koledzy, robiąc to co my, najpierw wpychają do ust troszku waty. Straszne uczucie. Łaskocze w podniebienie. Niejeden się przez to porzygał. Słyszałem nawet o pewnym skurczybyku, który zadławił się wymiocinami. Obrzydliwe, co nie?
Z pytaniem zwrócił się do knypka, który wydał z siebie chrząknięcie. Później usłyszała ciche pukanie. Z odpowiedzi wysokiego domyśliła się, że knypek stukał palcem w szkiełko zegarka.
– Dobra, nie ma co tracić czasu po próżnicy. Zaczekaj tu, Rosie, i nigdzie nie odchodź.
Zostawili ją na parę minut, po czym wrócili i skierowali do – z tego, co się zorientowała – saloniku. Tam usadzili ją na drewnianym krześle ze szczebelkowym oparciem, które musieli przynieść z kuchni. Chwilę później poczuła, że krępują jej nogi w kostkach, a następnie nadgarstki. Gdyby miała zgadywać, więzy nie były ze sznurka, tylko z czegoś innego.
– No, Rosie, poszły na to dwie pary rajstop. Markowych. Wybraliśmy dla ciebie złotą jesień. Uznaliśmy, że komuś takiemu jak ty ten odcień przypadnie do gustu.
Nie przypadł, ale po co w ogóle ta gadka? Skoro przyszli kraść, niech kradną! Ale nie, nie mogło chodzić o zwykłą kradzież. Zadali sobie trud, aby poznać jej imię. I pojawili się w jedno z dwóch popołudni w tygodniu, kiedy nie przyjmowała gości ani nie była u nikogo na brydżu. Czyżby obserwowali ją od jakiegoś czasu? Musieli to robić. Ale czego, do cholery, chcieli? I kiedy Brian wróci do domu? Może to o niego im chodziło? Nie, niemożliwe – gdyby chcieli go dopaść, nie przyszliby tak wcześnie.
Ten wysoki, który mówił z zauważalnym londyńskim akcentem, dalej nawijał o rajstopach.
– Dwie pary nielecących oczek, Rosie. Tego by ci nie przyniósł nawet Red Skelton1. Znaczy… jak odcień ci się nie podoba, zawsze możesz je komuś podarować, co nie? Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, Rosie. Nie ma tego złego… Tak bym na to patrzał na twoim miejscu. Bo wiesz, nawet jeśli ci nie spasują, mogą spasować Barbarze, co nie? Tak, jestem pewien, że Barbarze spasują.
Rosie McKechnie nie znała żadnej Barbary. Mogła zadawać się z jakąś w młodości, ale na pewno nie znała żadnej teraz. Była pod pięćdziesiątkę i od co najmniej dwudziestu lat ani jedna z jej znajomych nie miała na imię Barbara. Czemu więc ten człowiek powtórzył to imię, do tego takim znaczącym tonem?
Przez chwilę panowała cisza. W końcu wyższy z mężczyzn odezwał się ponownie, tym razem przybierając niemal przepraszający ton.
– Obawiam się, Rosie, że powoli dochodzimy do najtrudniejszej części. Bo widzisz, musieliśmy cię na początku okłamać, żebyś chciała z nami współpracować. Jedno małe kłamstwo… a właściwie to dwa, bo wiesz, my nie jesteśmy z gazowni.
Znowu zamilkł. Rosie naprawdę się przeraziła. Poznała to po sygnałach wysyłanych przez ciało. Po udzie pociekła jej strużka moczu, która dość szybko ustała.
– Wszystko jest w najlepszym porządeczku, nie zabijemy cię, nie jesteśmy tacy. Nie zabawimy się też z tobą, chociaż… jeśli wolno mi to powiedzieć… z twojego męża jest prawdziwy szczęściarz. Obawiam się jednak, że będziemy cię musieli troszku pociąć. Będzie bolało, nie da się inaczej, ale postaramy się, żeby ból był jak najmniejszy. Bo wiesz, nie jesteśmy sadystami. A szef wydał nam bardzo jasne instrukcje. Tak że nie będzie tak źle, jak by mogło być.
Z przesłoniętych opaską oczu Rosie McKechnie popłynęły łzy. Była pewna, że zaraz potną jej twarz. Tę samą twarz, którą w mglisty listopadowy wieczór tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego drugiego roku Brian wybrał spomiędzy innych śpiewających w chórku na scenie. Wyboru dokonał, siedząc w szóstym rzędzie, mimo że była ubrana w mundur marynarski, a na głowie miała idiotyczną czapeczkę z czerwonym pomponikiem. Wyjaśnił jej potem, że we Francji dziewczęta podchodzą do marynarzy i pytają, czy mogą dotknąć pomponika na szczęście; ceną za to jest całus. Ale wcześniej, gdy pojawił się za kulisami z bukiecikiem astrów i zapytał, czy może dotknąć jej pomponika, nie wiedziała, o co chodzi, czy też raczej wydawało jej się, że wie aż za dobrze. Że nie to miał na myśli, wytłumaczył jej dopiero przy kolacji. Wtedy też po raz pierwszy nazwał ją „swoją małą chórzystką”. A teraz jego mała chórzystka, ta sama, którą wybrał z szóstego rzędu, czekała, aż potną jej twarz.
– Pora na Stanleya, obawiam się – oznajmił cicho ten wysoki. „Stanley”, tak zapewne nazywał się knypek; lepiej, żeby to zapamiętała. – No więc, proszę pani – znienacka przestał ją tykać – zrobimy małe nacięcie, ot, draśnięcie takie, tutaj, na łopatce. – Bogu dzięki, zostawią jej twarz w spokoju. – Troszku panią zaboli, ale nie wykrwawi się pani, wystarczy parę szwów, tak na oko osiem, góra dziesięć, oczywista przez jakiś czas nie będzie pani mogła nosić sukienek bez pleców, ale zdziwi się pani, jak szybko wszystko się zagoi.
Czekała. Nic innego nie mogła zrobić poza czekaniem, aby przekonać się, co będzie dalej.
Dalej knypek sięgnął do kieszeni i wyciągnął ciężki, solidny sprężynowiec. Rączka była stalowa, z małym ząbkiem u góry, który – gdy się go pchnęło – zwalniał mechanizm i oswobadzał ostrze. Na znak wysokiego kompana knypek opuścił salon, ruszył korytarzem, mijając kilka oprawionych afiszy teatralnych, i wszedł do kuchni. Nie zauważył Godfreya siedzącego na górnej szafce, lecz Godfrey z całą pewnością zauważył jego.
Godfrey był dużym, grubym dachowcem, który zadzierzyście bronił swojego terytorium. Jednym z tych kotów macho, co przypierają kotkę do muru i oskarżają ją o oziębłość, jeśli nie chce od razu im ulec. Nawet w świecie kotów, gdzie egoizm i cwaniactwo są zaletami, Godfrey plasował się w czołówce wyjątkowo podłych kotów. Inne koty go unikały, co mniejsze psy po sąsiedzku wolały zejść mu z drogi. Nawet właściciele niespecjalnie lubili Godfreya. Zapewniali mu wszystko, czego potrzebował, ale starali się mieć z nim jak najmniej wspólnego.
Gdy knypek przechodził pod szafką, usłyszał złowieszczy syk. Zadarł głowę i zobaczył Godfreya. Myśląc, że zna się na kotach, wyciągnął rękę, żeby podrapać kocura pod brodą. Godfrey nie cierpiał być drapany pod brodą; najchętniej w ogóle nie miałby do czynienia z ludźmi. Gdy dłoń znalazła się w jego zasięgu, chlasnął ją prawą łapą.
Godfrey bardzo dbał o pazurki. Na grzbiecie męskiej dłoni pojawiły się trzy białe linie, które po paru sekundach nabrzmiały i podeszły krwią. Knypek wpatrywał się w swoją rękę z niedowierzaniem. Przez parę chwil nie ruszał się i tylko wodził spojrzeniem po kuchni. Wypatrzywszy chłodziarko-zamrażarkę, gwałtownym ruchem złapał Godfreya za kark, zanim ten zdołał się zorientować, co się dzieje, przemaszerował przez kuchnię, otworzył drzwiczki zamrażalnika, umieścił kota w środku i na powrót zatrzasnął drzwiczki. Następnie odwrócił się i raz jeszcze rozejrzał po kuchni: barek, dyskretne oświetlenie w suficie podwieszanym, wszystkie powierzchnie ze stali nierdzewnej, przeróżne utensylia; do tego kuchenka z piekarnikiem na wysokości oczu człowieka. Knypek kiwnął głową.
Podszedł do zlewu i odkręcił zimną wodę. Najpierw obmył dłoń z krwi, potem trzymał ją przez parę minut pod lodowatym strumieniem, aby zatamować krwawienie. Później napełnił czajnik i postawił na ogniu. Gdy z dzióbka zaczęła się wydobywać para, sięgnął po sprężynowiec, uwolnił ostrze i przez pełną minutę trzymał je nad parą.
W końcu wrócił do salonu, gdzie oprócz gospodyni z odkrytymi plecami czekał na niego kompan – po raz pierwszy tego popołudnia zniecierpliwiony.
– Nie śpieszyłeś się.
Knypek wyciągnął przed siebie prawą dłoń i wypowiedział jedyne dwa słowa, które Rosie McKechnie usłyszała z jego ust:
– Pierdolony sierściuch.
Mówił przyjemniejszym głosem, z lekkim tylko irlandzkim akcentem. Na grzbiecie jego prawej ręki wykwitły znów kropelki krwi, kiedy zaciskał palce na uchwycie sprężynowca. Lewą dłonią dotknął środkowej części pleców kobiety, pochylił ją odpowiednio i ciął jej łopatkę szybkim, ale ostrożnym pionowym ruchem, parę centymetrów od ramiączka biustonosza. Ranki na dłoni uroniły znów parę kropel krwi, którą odruchowo wytarł w zsuniętą z ramion górę sukienki.
W tym samym momencie przemówił znów wysoki mężczyzna.
– Trzy czwarte decymetra, powiedział szef. – Rosie nadal siedziała pochylona mocno do przodu, garbiąc się z bólu. – To mi wygląda na trzy czwarte decymetra. – Ukucnął obok zakneblowanej kobiety i zwrócił się do niej niemal współczującym tonem. – Wyprostuj się, złociutka, bo w tej pozycji krwawisz mocniej niż to konieczne. – Rosie usiadła prosto, starając się nie urazić rany. – Osiem, góra dziesięć – powtórzył. – Może dwanaście. Szwów. Wszystko dobrze się skończy. Jeśli chcesz, możemy podać ci drinka.
Potrząsnęła głową. Nie piła alkoholu; była abstynentką. Szklaneczka brandy doprowadziłaby ją do wymiotów skuteczniej niż brylantyna przedtem.
– Niedługo sobie pójdziemy – dodał wysoki mężczyzna.
Knypek udał się do kuchni, żeby umyć nóż. Odkręcił kurek z zimną wodą, potrzymał ostrze przez mniej więcej minutę pod lodowatym strumieniem, wytarł w ściereczkę i schował sprężynowiec do kieszeni. Potem włożył pod strumień prawą dłoń, choć krew przestała już dawno płynąć. Własną chustką do nosa osuszył rękę z trzema czerwonymi pręgami, następnie zbliżył się do piekarnika, który jak się okazało, był wyposażony w funkcję rożna. Włączył piekarnik na najwyższą temperaturę, po czym wolnym krokiem skierował się ku chłodziarko-zamrażarce.
Tymczasem w salonie jego kompan poluzowywał opaskę na oczach Rosie.
– Jeśli będzie pani kręcić głową wystarczająco energicznie, powinna poluzować się do końca – powiedział. – Przykro mi, że nie możemy zrobić dla pani nic więcej, ale musi pani zrozumieć nasze położenie. Robimy, co szef każe. Z niesłuchania szefa nikomu nie przyszłoby nic dobrego.
Rosie usłyszała kroki wracającego z kuchni knypka.
– Zostawiłeś tam po sobie porządek? – zapytał kolegę ten wysoki, a gdy odpowiedziało mu chrząknięcie, dodał: – Dobra, ja tutaj też po nas posprzątałem.
Zamilkł i po raz ostatni spojrzał na panią McKechnie.
– Cóż, Rosie, żegnaj, już nas tu nie ma. A, mam nadzieję, że rajstopy się przydadzą. Komuś, w każdym razie.
Kilka sekund później szczęknęły cicho drzwi frontowe. Pani McKechnie poczuła, że cały tył sukienki ma przesiąknięty własną krwią. Ledwie wystarczyło jej sił, by strząsnąć opaskę z oczu. Gdy w końcu dopięła swego, stwierdziła, że siedzi przodem do okna wychodzącego na ogród za domem. Przynajmniej, pomyślała, nie pocięli mi twarzy. Przynajmniej niczego nie ukradli. Przynajmniej nic nie zniszczyli w przypływie złości, co jest typowe dla włamywaczy. Ale czy to w ogóle byli włamywacze? Brian wróci z Londynu za kilka godzin; na pewno jej wyjaśni, co właściwie się stało i dlaczego.
Przestąpiwszy przez próg domu, Brian pomyślał, że jego żona jak zwykle przypaliła kolację. Zwalisty, niemrawy, z poczerwieniałą twarzą stał w holu, ciężko dysząc po spacerze ze stacji, niepewien, czy powinien skierować się najpierw do kuchni, czy do salonu. Z kuchni dobiegała gryząca woń spalenizny, w jakiś sposób jednak inna od zapachu przypalonych kolacji, do których musiał przywyknąć na przestrzeni lat; odór był nieco dziwny, ostrzejszy niż zazwyczaj. Jakby roztaczał go nadpalony materac. Z salonu dolatywały stłumione odgłosy szlochu: Rosie znowu rozpaczała nad spartaczoną kolacją dla niego. Jej łzy rozbrajały go nieodmiennie, hamując irytację, którą by czuł przy takich okazjach.
Będąc czułym małżonkiem, Brian udał się w pierwszej kolejności do salonu zamiast do kuchni. Kilka minut dłużej na ogniu nie uczyni większej różnicy… Wtem jego wzrok padł na Rosie przywiązaną do krzesła. Podbiegł do niej z zamiarem, by ją objąć, ale w tej samej chwili dostrzegł krew. Kolejno wyjął żonie knebel z ust, rozplątał więzy krępujące ręce i nogi. Kiedy trzymał jej głowę w obu dłoniach i całował ją po policzkach i czole, patrzyła na niego oczyma zagubionego dziecka i nie mogła wydobyć z siebie głosu. Po około minucie takiej wytężonej ciszy Brian sięgnął po telefon, by zadzwonić do lekarza rodzinnego, a następnie na policję. Właśnie odkładał słuchawkę i chciał podejść do żony, gdy zapytała:
– Kim jest Barbara?
– Barbara? Nie wiem. Czemu pytasz?
Ale ona tylko powtórzyła nieobecnym głosem:
– Kim jest Barbara?
McKechnie zmarszczył brwi i pośpieszył do kuchni na ratunek być może nie do końca zmarnowanej kolacji. Barbara była jego aktualną kochanką. Zaledwie od paru tygodni – jak ktokolwiek mógł coś wyniuchać? I po co? Jaki to miało w ogóle związek z napaścią na jego żonę? Dlaczego zabytkowe świeczniki nadal stały w salonie? Dlaczego nic w domu nie ucierpiało?
Stanąwszy w kuchni, odkrył, że jednak coś ucierpiało. To, co obracało się wolno na rożnie w piekarniku na wysokości oczu człowieka, zdecydowanie nie było kolacją Briana McKechniego.
2
Przyszedł lekarz rodzinny, założył trzynaście szwów, podał pani McKechnie środki uspokajające i zapakował ją do łóżka. Godzinę później pojawili się dwaj policjanci. Przeprosili za opóźnienie, tłumacząc się brakami kadrowymi, odkryli, że ofiara pozostaje pod działaniem silnych trankwilizatorów, zadali jej mężowi kilka pytań, co donikąd ich nie zaprowadziło, zabronili mu czegokolwiek dotykać – „Jak to mam niczego nie dotykać?”, odparł – obrzucili spojrzeniem drzwi i okna, po czym zapowiedzieli, że wrócą nazajutrz.
Siedząc na talerzem zupy ogonowej z puszki, Brian zastanawiał się usilnie, czemu ktoś dokonał napaści na jego żonę, ujawniając przy tym imię jego kochanki. Z tego, co wiedział, nie miał wrogów. Kochanka, która pełniła też funkcję sekretarki, była niezamężna i choć upinała włosy w kok na czubku głowy, uśmiechała się do nieznajomych i kręciła tyłkiem bardziej niż trzeba przy chodzeniu, raczej nie miała innych adoratorów, a co za tym idzie on nie miał konkurentów. Zresztą nawet gdyby pojawił się rywal, Brian nie był do Barbary jakoś szczególnie przywiązany, mogła od niego odejść w każdej chwili. Dawno minęły dni, kiedy za wszelką cenę chciał zatrzymać kobietę przy sobie, o walce o nią nie mówiąc. Od dłuższego czasu był w kiepskiej formie. Zamiast ciężarów podnosił tylko nóż i widelec, dyszał po wspięciu się na schody, stale się pocił i cierpiał na umiarkowaną nadwagę. Ponadto przed rokiem doznał lekkiego zawału, który był dla niego ostrzeżeniem.
Nazajutrz na łóżku Rosie przysiadł wraz z kolegą sierżant z wydziału dochodzeniowo-śledczego w Guildfordzie. Krok po kroku wyciągnęli z ofiary wszystko, co wiedziała. Czyli niewiele. Wysoki napastnik mówił z silnym londyńskim akcentem i był ubrany w brązowy sweter; niski napastnik mówił z lekkim irlandzkim akcentem i wyraził się nieprzychylnie na temat Godfreya, jak ujęła to taktownie Rosie. Możliwe, że ten niski miał na imię Stanley. Padły dwie – a właściwie prawie trzy – wzmianki o niejakiej Barbarze. Była też mowa o jakimś szefie.
– Pokłóciła się z kimś pani ostatnio?
– Nie. Nie należę do kłótliwych. Czasem wdam się w sprzeczkę z pomocą domową. O jakiego rodzaju kłótnie panu chodzi?
– No wie pani… Wymiana zdań, niezgoda, cierpkie słowa, tego typu rzeczy.
– Nie.
– Zna pani jakiegoś Stanleya?
– Wuj Briana tak ma na imię, ale…
– Nie, oczywiście, proszę pani. A Barbarę? Zna pani jakąś?
– Długo się nad tym zastanawiałam. Nie, nie znam żadnej Barbary.
– Cóż, w takim razie będziemy musieli zdać się na techników śledczych. Chyba że pani mąż miałby coś do dodania.
Obaj policjanci oddalili się korytarzem razem z Brianem.
– Niełatwa sprawa, proszę pana – oznajmił sierżant Bayliss, jasnowłosy, odrobinę zadziorny mężczyzna w garniturze w gołębim kolorze. – Niełatwa… Brak ustalonej tożsamości, przez co równie dobrze możemy podejrzewać połowę angielskiego społeczeństwa. Brak odcisków palców, z tego, co twierdzi mój kolega. Brak oczywistego motywu, zgodzi się pan ze mną?
– Żaden nie przychodzi mi na myśl.
– A zbrodnia sama w sobie bezwzględna i brutalna. Nie zapominajmy też o kocie. Powstaje pytanie, czy to robota szaleńca, pary szaleńców, czy nie. Gdyby chodziło tylko o kota, powiedziałbym, że tak. Niektórzy ludzie są chorzy. Poznałem osoby, które wyrzucają koty z wysokich pięter ot tak, dla zabawy. Ale żeby nadziać na rożen i upiec? To dla mnie coś nowego. A dla ciebie, Willett?
Posterunkowy rozważył w duchu wszystkie sprawy, które prowadził i w których ofiarą padł kot domowy.
– Miałem do czynienia z utopieniami oraz okaleczeniami – odparł. – Słyszałem też o podpaleniach, ale dawno temu. Z czymś takim spotykam się po raz pierwszy.
– Chociaż – Bayliss zwrócił się znów do Briana – wszystko wskazuje, że czyn wymierzony w pańską żonę był zaplanowany. Znali jej imię, rozkład dnia, a nawet… proszę wybaczyć… dokładnie wiedzieli, co jej zrobią. Prawda?
– Panowie są tu ekspertami.
– Tak, ma pan rację. Miło, że pan o tym wspomniał. Zmierzam do motywu, widzi pan. Willett, przypomnij mi, co pani McKechnie powiedziała o tym całym Stanleyu?
Posterunkowy otworzył notes i przewrócił parę kartek.
– „Wysoki rzucił coś w rodzaju: »Pora na Stanleya«”.
– „Pora na Stanleya”… Zupełnie jakby dawał mu swoje pozwolenie, jakby spuszczał go ze smyczy… Zna pan jakiegoś Stanleya? – Wbił wzrok w Briana.
– Mój wuj ma tak na imię, ale…
– Nie, oczywiście, proszę pana. Może jest jakiś inny Stanley?
– Obawiam się, że nie.
– W porządku. Zadam teraz łatwiejsze pytanie. Kim jest Barbara?
– Nie mam pojęcia.
– Flirciarz z pana, co?
– Nie rozumiem. W żadnym razie.
– Nigdy pan nie skoczył w bok? Na pewno miał pan okazję, i to nie raz. Naprawdę nigdy pan nie zaszalał, jeśli mogę tak powiedzieć?
– W żadnym razie. Mam pięćdziesiąt pięć lat. W zeszłym roku doznałem zawału. Jestem pewien, że nadmiar wrażeń by mnie zabił. – Prawdą było, że z Barbarą musieli się czasem hamować; oczywiście nie miałby nic przeciwko temu, aby odejść w ten sposób, o ile zdołałby znieść upokorzenie. Które oczywiście nie stałoby się jego udziałem.
– Zatem pan i pańska żona… – Bayliss niewątpliwie pił do faktu, że każde ma własną sypialnię.
– Skoro rajcują pana takie rzeczy, odpowiedź brzmi nie, już nie. Ale pozostajemy dobrymi przyjaciółmi.
– Z pewnością, proszę pana, z pewnością. A pańska żona? Ma może jakichś… adoratorów?
– Cholera, kto panu dał prawo zadawać takie pytania? Moją żonę potraktowano nożem, nie zgwałcono. Może lepiej poszukałby pan narzędzia zbrodni albo coś? Jaki, u licha, cel ma ta rozmowa?
– Tego człowiek nie wie, dopóki się nie dowie. Zatem nie mamy żadnego Stanleya ani żadnej Barbary. Nie wchodzi też w grę uganianie się za spódniczkami. Kim według pana jest wymieniony przez panią McKechnie szef?
– Każdy ma szefa. To może być ktokolwiek.
– Pewnie ma pan rację. Ale przyzna pan, że to dziwna historia? Dwóch mężczyzn włamało się do pańskiego domu, napadło pańską żonę i zabiło pańskiego kota, wspominając po drodze o trzech osobach, z których żadna nie jest państwu znana. Kto jest pańskim szefem, panie McKechnie? – Ton Baylissa nie był specjalnie przyjazny.
– Sam sobie jestem szefem.
– Proszę nam opowiedzieć, czemu pan szefuje.
McKechnie Ltd. Firma handlowa z siedzibą przy Rupert Street w centrum Londynu. Import i dystrybucja zabawek, gadżetów, nowinek technicznych, przebrań, zimnych ogni, zestawów magicznych i śmiesznych masek. W tym hełmów policyjnych, ale tylko w dziecięcych rozmiarach. Interes raczej sezonowy, kiepski latem, świetny w okolicach świąt Bożego Narodzenia. Płynność finansowa utrzymana. Obrót sześciocyfrowy. Dwa magazyny, jeden przy Lexington Street, drugi przy Greek Street razem z małym placem. Nieduży, dochodowy, uczciwy biznes. Tyle opowiedział McKechnie.
– Czy to aby nie zbyt piękne, żeby było prawdziwe? Nie będzie miał pan nic przeciwko temu, żebyśmy kiedyś złożyli panu wizytę w pańskim biurze?
– Skądże. Ale do końca tygodnia zamierzam zostać w domu, by opiekować się żoną. Jeśli uznacie to za konieczne, możecie przyjść do mojego biura po weekendzie.
– Doceniamy pańską gotowość współpracy. Wracając do bieżącej sprawy… Przyślemy jutro lekarza sądowego, żeby ocenił obrażenia pańskiej żony. Może dzięki temu się dowiemy, co było narzędziem zbrodni. Zabierzemy kota, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, a także sukienkę, którą pani McKechnie miała na sobie. Gdyby przypomniał pan sobie, że jednak zna jedną z tych trzech osób, powiadomi nas pan, prawda?
– Oczywiście.
Ledwie policjanci wyszli, McKechnie zadzwonił do swojego biura. Telefon odebrała Barbara – nie było innej możliwości, zważywszy na to, że tylko ona tam pracowała. Zapytał ją, czy kiedykolwiek ją czymś uraził. Odpowiedziała, że nie, nigdy. Następnie zapytał ją, czy jest gotowa wyświadczyć mu przysługę, a ona odparła, że ma nadzieję, iż chodzi mu o to co zawsze, bo wyświadczanie tej przysługi i jej sprawia przyjemność. On na to odpowiedział: nie, nie o to tym razem chodzi, ty mała kusicielko. Wyjaśnił, że ma problemy, o których opowie jej przy innej okazji, po czym kazał jej zamknąć biuro i wziąć trzytygodniowy płatny urlop. I nie, to nie oznacza, że nie będzie miała zwykłego urlopu do wykorzystania, będzie go mogła wybrać w późniejszym czasie. Nie, nie chce jej dać w ten sposób do zrozumienia, że ją zwalnia. Tak, nadal ją bardzo lubi. Tak, wkrótce znów będą to także robili. Niedługo. Na koniec obiecał, że na jej domowy adres wyśle niebawem czek z miesięcznym wynagrodzeniem.
Moment później zadzwonił w drugie miejsce, do agencji pracy tymczasowej przy Shaftesbury Avenue, gdzie poprosił o skierowanie do niego sekretarki na zastępstwo, poczynając od najbliższego poniedziałku na kolejne parę tygodni. Po wszystkim usiadł i jął się zastanawiać, czy postąpił właściwie.
Było to we wtorek. W środę pojawił się lekarz sądowy, który dokonał obdukcji Rosie, złożył obojgu państwu McKechnie wyrazy współczucia z powodu śmierci Godfreya, a wychodząc, mamrotał coś o karach obowiązujących w islamie.
We czwartek wydarzyły się dwie rzeczy. Ukazał się najnowszy numer „Advertisera”, w którym pośrodku siódmej strony znalazł się tytuł – DZIWACZNA ŚMIERĆ DOMOWEGO ULUBIEŃCA PODCZAS TAJEMNICZEGO WŁAMANIA: TRWAJĄ POSZUKIWANIA SZALEŃCA. U państwa McKechnie pojawili się znowu ci sami dwaj detektywi.
– Mamy już raport medyczny – poinformował sierżant Bayliss – i chyba możemy wykluczyć pańskiego wuja Stanleya. – Gdy Brian zrobił zdziwioną minę, Bayliss wyciągnął z aktówki spisany na maszynie krótki dokument i zaczął go czytać: „Ofiara… Rana… Okolica rany…”. A, tutaj: „Możliwe narzędzie zbrodni: średni lub duży nóż z cienkim ostrzem. Użyty tylko fragment ostrza, zatem raczej nie nóż sprężynowy ani nie nóż kuchenny. Prawdopodobnie jakiś rodzaj noża narzędziowego lub typ noża rzeźbiarskiego. Brak śladów poprzedniego użycia ze względu na to, że do momentu obdukcji ranę opatrzono. Być może wysoce specjalistyczny nóż marki Stanley”.
Bayliss podniósł wzrok i uśmiechnął się z samozadowoleniem, potem skinął na posterunkowego, który znów sięgnął do notesu, by zacytować słowa pani McKechnie:
– „Wysoki rzucił coś w rodzaju: »Pora na Stanleya«”.
Sierżant nadal wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie. Brian nie rozumiał, czemu odpadnięcie jednej z poszlak tak ucieszyło detektywa. Ten wyjaśnił:
– Przedtem podejrzewaliśmy każdego mężczyznę imieniem Stanley. Teraz podejrzewamy tylko tych, którzy mają noże tej marki. To odrobinę zwiększa nasze szanse.
McKechnie nie miał pojęcia, czy policjant kpi, czy o drogę pyta.
W następnym tygodniu obaj detektywi złożyli wizytę w biurze Briana przy Rupert Street. Do środka wpuściła ich nowa sekretarka, Belinda. Celowo poprosił w agencji, aby przysłano mu porządną dziewczynę, gdyż serdecznie dość miał podfruwajek w minispódniczkach, które chciały go puścić z torbami, zużywając dwa razy więcej korektora w taśmie, a do tego myślały, że go udobruchają, pokazując majtki podczas odkładania dokumentów do akt. Pracownica agencji przez „porządna” rozumiała „religijna” i taka też notatka trafiła do jego kwestionariusza, zakodowana przez agencyjną stenotypistkę. W ten sposób w biurze pojawiła się Belinda, która utykała na jedną nogę i nosiła na długim łańcuszku srebrny duży krzyżyk, umoszczony między piersiami jakby dla odstraszania spoconych męskich rąk. Brian był z niej zadowolony, chociaż nie wydawała się wcale bardziej zaradna od dziewcząt, które z wdziękiem prezentowały mu swoje krocze już pierwszego popołudnia.
Bayliss na wstępie zapytał Belindę mimochodem, od jak dawna pracuje dla pana McKechniego. Brian był jednak na to przygotowany. Odpowiedział za sekretarkę, że korzysta z pracowników tymczasowych, ponieważ są solidniejsi, a zresztą obowiązków nie ma zbyt wiele i łatwo je opanować, poza tym często zamyka biuro na kilka tygodni z rzędu i wreszcie nie chciałby utknąć na tak małej przestrzeni z osobą, której nie lubi. Och, korzysta z różnych agencji, raz z jednej, raz z drugiej, nawet nie pamięta, z której przysłali Belindę, ale może ją zapytać, gdyby chcieli. Jak nazywała się jej poprzedniczka? Hm, Sheila, a przed nią była Tracy, jeszcze wcześniej zaś, hm, Millie czy jakoś tak.
Po wyjściu policjantów Brian czuł się wyśmienicie, zupełnie jakby ubił intratny interes. Postanowił się nagrodzić wypadem do włoskiej knajpki, gdzie zamówił danie szefa kuchni dla podtrzymania dobrego nastroju.
W kolejnym tygodniu odebrał pierwszą rozmowę. Belinda powiadomiła go, że dzwoni pan Salvatore.
– Pan McKechnie?
– Tak.
– Jak się pan miewa?
– Dobrze.
– Na pewno dobrze?
– Tak, na pewno. Co mogę dla pana zrobić? – Imigranci mieli tendencję do przedobrzania; w swoim mniemaniu zapewne wykazywali się nadzwyczajną, typowo angielską uprzejmością. Brian znał pewnego greckiego sklepikarza, który zanim skończył mówić o pogodzie, nie pamiętał, w jakiej sprawie właściwie dzwoni. W efekcie musiał telefonować drugi raz, żeby złożyć zamówienie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Red Skelton (1913–1997) – amerykański aktor, odtwórca głównej roli w filmie Sprzedawca szczotek, w którym protagonista, będąc komiwojażerem, staje się podejrzanym w sprawie morderstwa (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). [wróć]