Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Od ponad roku niemal każdej nocy Marię Drzewicką nawiedzają koszmary, w których widzi swoją śmierć. Zaniepokojony jej zdrowiem psychicznym syn nakłania lekarza, aby ten baczniej przyjrzał się terapii pacjentki wycieńczonej walką z samą sobą.
Jednak im bardziej Adam Drzewicki interesuje się stanem matki, tym większe ma wrażenie, że i jemu ktoś się przygląda. Zarówno w ciągu dnia, jak i w nocy... W tym samym czasie poznaje policjanta z Warszawy – Dawida Rezlera. Funkcjonariusz przyjechał do rodzinnego miasta, by pożegnać swoją matkę.
Przypadek sprawił, że zmarła kobieta była sąsiadką Marii Drzewickiej, która pewnej nocy usłyszała krzyki i jęki. Myślała wtedy, że to echo kolejnego koszmaru... Czy aby na pewno tak było?
Akcja powieści rozgrywa się w Polsce. Jeden z głównych bohaterów, podobnie jak autor, jest farmaceutą. Jego wiedza oraz dociekliwość odgrywają tu bardzo ważną rolę. Co więcej, osoby stające na jego drodze są równie wyraziste. Dzięki ich działaniom, a także nieoczekiwanym zwrotom akcji i nieprzewidywalnej fabule z każdym rozdziałem historia rodziny Drzewickich coraz bardziej się gmatwa, a uczucie niepokoju szybko narasta - aż do zakończenia, które zaskoczy każdego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 692
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja i korekta
Danuta Dworaczek
Katarzyna Rybarczyk
Współpraca
Stella Płaczek
© by Thomas Arnold
Skład, łamanie, projekt okładki
Marcin Grzeszczak, Wydawnictwo G3
Druk i oprawa
WZDZ Drukarnia Lega, Opole
ISBN 978-83-970262-0-9
Wydanie I
Wydawca
Wydawnictwo G3
62-510 Konin, ul. Spółdzielców 18A
www.g3poland.com
Konin 2024
Książka ta była dla mnie niezwykłą przygodą, gdyż tym razem fikcja literacka, która często przejmowała stery w moim życiu, musiała ustąpić nieco miejsca rzeczywistości. W Działaniu niepożądanym wielokrotnie odwiedzałem prawdziwe lokalizacje. Zabawnie było przemierzać z bohaterami te same ulice, którymi na co dzień jeżdżę. W trakcie pisania stale też miałem do czynienia z realiami towarzyszącej mi przez lata farmacji.
Skłamałbym jednak, gdybym powiedział, że znajomość okolicy ułatwiła napisanie tej powieści. Nic bardziej mylnego. Co więcej, jestem przekonany, że książka ta nie przyjęłaby obecnej formy, gdyby nie życzliwość wielu osób. Pragnę podziękować zwłaszcza Pani Bogusi i Panu Piotrowi z Miejskiej Komendy Policji w Rybniku, Panu Mecenasowi Krystianowi Szulcowi ze Śląskiej Izby Aptekarskiej, a także Panu Leszkowi Jarganowi. Wszyscy oni niestrudzenie odpowiadali na moje pytania, dzieląc się doświadczeniem oraz wiedzą. Dziękuję również Pani Danucie i Pani Katarzynie, które stale pokazują mi, jak wiele nauki jeszcze przede mną, a także nowym Przyjaciołom z Wydawnictwa G3, stojącym na straży porządku rzeczy.
Wiele można usłyszeć i wyczytać, gdyż codziennie zalewają nas potoki informacji. Nie zapominajmy jednak, że prawdy należy szukać u źródeł.
Każdemu, kto – niesiony słowami – rozpozna w tejże powieści choć cząstkę otaczającej go rzeczywistości...
Lucjan Grzelak usłyszał odgłos wyłączającego się czajnika. W tym samym momencie ucichło delikatne stukanie paznokciami o blat, a chwilę później również bulgotanie wrzącej wody. Wiedział, z jaką szybkością pracuje jego asystentka, toteż niemal co do sekundy przewidział moment, kiedy padło:
– Panie dyrektorze...
– Tak, pani Marto?
– Czy mogłabym już iść? – zapytała bez ogródek niezwykle zadbana, pięćdziesięciopięcioletnia sekretarka. Mocno stukając obcasami, weszła do gabinetu z filiżanką kawy, o którą przełożony prosił przed dziesięcioma minutami. W drugiej ręce kobieta niosła serwetki i torebkę cukru trzcinowego. – Obiecałam córce, że zajmę się dziś wnuczkami.
– Dobry Boże, przecież już po piątej! – Drapiąc się po łysiejącej głowie, dyrektor wykrzywił usta. Poczuł lekkie zażenowanie. Czekał na ostatnie spotkanie zaplanowane na ten dzień i czytając kolejne artykuły publikowane przez portal internetowy jednej z ogólnopolskich gazet, całkowicie stracił rachubę czasu.
Pani Marta nigdy nie wychodziła szybciej od niego, ale zazwyczaj kończyli około piętnastej. Jednak tym razem pewien klient – zainteresowany sposobem działania i możliwościami ośrodka – ze względu na swoją pracę poprosił o rozmowę w cztery oczy w późnych godzinach popołudniowych. W związku z tym Lucjan Grzelak postanowił zostać dłużej w biurze.
– Najmocniej panią przepraszam – kajał się. – Proszę uciekać, a jutro odbierze sobie pani jeszcze dwie godziny.
– Nie trzeba, panie dyrektorze, nie trzeba...
– Nalegam! Miałem panią odprawić dwie godziny i siedem minut temu! Chciałem tak zrobić, Bóg mi świadkiem, lecz potem zadzwoniła ta gaduła z wodociągów i na śmierć zapomniałem! Rozmawialiśmy chyba z pół godziny.
Oj, zdecydowanie dłużej, dopowiedziała w myślach asystentka.
– Czy coś jeszcze panu podać, zanim wyjdę?
– Nie, moja droga, dziękuję! Zmykaj do domu!
Kiedy kobieta opuściła biuro, Lucjan Grzelak spojrzał na wskazówki stojącego w kącie zegara kurantowego. Nagle wszystko stało się jasne... Z jakiegoś powodu mechanizm zatrzymał się półtorej godziny temu. A że dyrektor był przyzwyczajony do zerkania na stary cyferblat, nagle zniknęły mu prawie dwie godziny.
Gdy w biurze asystentki zapanowała niczym niezmącona cisza, czas zaczął się Grzelakowi niemiłosiernie dłużyć. Niemal dokładnie co minutę obracał się razem z fotelem i zerkał do okna, wypatrując spóźnialskiego gościa. Niestety na zewnątrz – w zadbanym, pokolorowanym wczesnojesiennymi barwami ogrodzie, a także na placu parkingowym – też niewiele się działo. Był to czas, kiedy większość mieszkańców apartamentowca ucinała sobie popołudniową drzemkę przed wieczornymi zajęciami i plotkami u sąsiadów. Z każdą godziną na zewnątrz robiło się też coraz chłodniej, więc mało kto odbywał późne spacery. Zarówno park, jak i parking dla gości oraz pracowników były niemalże puste w porównaniu z tym, jak wyglądały wiosną czy latem o tej porze.
Na wieczornych zmianach, które właśnie się zaczynały, pracował jedynie personel niezbędny – zazwyczaj były to dwie pielęgniarki, opiekunki osób schorowanych, kucharki, a także trzy dodatkowe kobiety do pomocy we wszelkich sprawach. Jeśli zaszła taka potrzeba, asystowały w kuchni i jadalni, a w pozostałym czasie dbały o porządek w ośrodku. Lucjan Grzelak nie lubił, gdy nazywano te kobiety sprzątaczkami, ale tak naprawdę zajmowały się głównie sprzątaniem. Była też recepcjonistka, a także dwaj ochroniarze. Podczas gdy jeden przesiadywał w ogrzewanej budce przy bramie, drugi robił obchód. Czasem wieczorne zmiany zaszczycał swoją obecnością również doświadczony woźny.
Lucjan Grzelak urozmaicał sobie oczekiwanie na gościa, patrząc, jak Złota RączkaVIGOREI – tak nazywał woźnego – siłuje się ze śrubą, próbując odkręcić osłonę lampy, by wymienić przepaloną żarówkę w latarni na początku jednej z alejek parku.
Dyrektor obiecał klientowi, że będzie czekał do godziny siedemnastej trzydzieści. Miał zamiar dotrzymać słowa, jednak w myślach już deklarował przed sobą, iż nie zostanie w biurze ani sekundy dłużej. Kiedy więc większa wskazówka dogoniła mniejszą i zbliżyła się do szóstki, zaczął porządkować biurko. Zawsze chował wszystko do zamykanych na klucz szafek i szuflad. Laptop trafiał do najszerszej – pod blatem. Notes, przybory do pisania oraz wszelkie przedmioty biurowe również miały swoje miejsca, które nie zmieniały się od lat. Wręcz chorobliwa pedanteria dyrektora kazała mu też samemu dbać o uzupełnianie braków. Lucjan Grzelak nie wyobrażał sobie, aby ktoś zaburzył mu idealny ład w szufladach.
Zmieniwszy marynarkę na długi beżowy płaszcz, dyrektor sięgnął do prawej kieszeni, w której znajdował się pilot od samochodu. Później sprawdził, czy w lewej ma przynajmniej niewielki zapas chusteczek higienicznych. Jak zwykle proces wyjścia z biura – uporządkowania wszystkiego – trwał niecałe pięć minut. Gdy nałożył kapelusz, duża wskazówka przedzieliła szóstkę na pół.
Przechodząc obok stanowiska asystentki, Grzelak z przyjemnością omiótł wzrokiem uporządkowane biurko. Zamknął główne drzwi, lecz nie na klucz. Po jego wyjściu każdego dnia odświeżano gabinet – myto podłogę, polerowano na błysk stary blat, a co trzeci dzień również ścierano kurze i podlewano kwiaty. Okna, przynajmniej te w jego gabinecie, myto regularnie co dwa tygodnie w poniedziałek, wcześnie rano.
Dyrektor wymagał od personelu utrzymania budynku w bezwzględnej czystości. Jedna z pomocnic określiła jego wytyczne mianem choroby, nazywając tę przypadłość pedantozą przewlekłą. Mimo że określenie to z czasem dotarło do Grzelaka, zupełnie się nim nie przejął. Wręcz przeciwnie... Nie widział problemu w codziennym wytykaniu pracownikom błędów. Powodem wezwania mógł być nawet zwiędły liść w doniczce.
Wszelaki personel był już przyzwyczajony do standardów pracy z tym człowiekiem, dlatego nikogo z obsługi nie dziwiło, gdy co jakiś czas przypadkowa osoba dostawała burę za problem, którego inni nawet by nie zauważyli.
Odblokowując pilotem centralny zamek w samochodzie, który odwdzięczył się trzema elektronicznymi sygnałami połączonymi z rozbłyskami kierunkowskazów, Grzelak zauważył jadącego wolno w stronę ośrodka czarnego jaguara. Samochód był już niemal przy bramie.
– Do diabła... – wymamrotał pod nosem i zerknął na zegarek. Domyślał się, kto to.
O dziwo, spóźnialski tylko początkowo wzbudził w nim złe emocje. Widząc połyskującą z daleka, wypastowaną karoserię i zadbane chromy oraz felgi zatrzymującego się pojazdu, dyrektor pochwalił w myślach kierowcę, choć jeszcze go nie widział, za nienaganny wygląd samochodu. Równie dobrze ten wóz mógłby teraz stać w salonie producenta.
Kiedy jaguar dotarł do bramy, z przyklejonej do ogrodzenia stróżówki wyszedł leniwie podstarzały ochroniarz w czarno-granatowym mundurze i w służbowej czapce z napisem SECURITY. Po wylegitymowaniu kierowcy oraz gościa, który zajmował tylną kanapę, emerytowany policjant wskazał parking, a także samego dyrektora. Przy okazji mu pomachał. Grzelak skinął głową i ze skrzyżowanymi na wysokości pasa rękami oczekiwał spóźnialskiego przy swoim wozie.
Gdy limuzyna zatrzymała się wreszcie na parkingu, siedzący z tyłu mężczyzna wcale się nie spieszył z opuszczeniem pojazdu. Przez przyciemnione szyby można było dostrzec, jak starszy jegomość szuka czegoś w kieszeniach marynarki, a później również spodni. Wreszcie nieco roztargniony osobnik wysiadł i z niezadowoloną miną podszedł do dyrektora.
Mężczyzna wyglądał na typowego, zabieganego właściciela dużej firmy lub nawet kilku, który nawet na chwilę nie potrafi się odciąć od interesów, nie mówiąc już o całkowitej rezygnacji z życia biznesmena. Ewidentnie to spotkanie było tylko jednym z wielu tego dnia. Dobrze ubrany jegomość przypominał Grzelakowi wielkomiejskiego rekina biznesu, który zawsze się spóźnia, ale i tak wszyscy na niego czekają z wypiekami na twarzach. Pierwsze słowa gościa tylko utwierdziły dyrektora w tym przekonaniu.
– Witam, witam... Dobrze, że jeszcze pana złapałem! – wychrypiał starzec i zakaszlał głośno. Słychać było, jak z dróg oddechowych odrywa się flegma, którą mężczyzna natychmiast połknął.
To, a także brak przeprosin za spóźnienie, wywołało u dyrektora niesmak. Grzelak od razu zaszufladkował gościa. Stary biznesmen, który chce się pozbyć z domu niedołężnej żony, żeby jeszcze choć na kilka lat przygruchać sobie jakąś młódkę.
– Pan Murczyk, jeśli mnie pamięć nie myli... – Dyrektor wyciągnął rękę.
– Tak jest!
– Lucjan Grzelak, dyrektor VIGOREI.
Gdy wymieniali uściski dłoni, z samochodu wysiadł rosły kierowca, by zapalić. Zanim jednak włożył papierosa do ust, odszedł kilka kroków. Zerkając do prawie pustej paczki, pojął, iż nie zostanie mu ani jeden papieros na drogę powrotną. A wszystko dlatego, że szef od kilku godzin regularnie mu je podbierał, gdyż sam zapomniał uzupełnić zapas.
– Możemy gdzieś spokojnie porozmawiać? – zapytał Jakub Murczyk.
Grzelak spojrzał na zegarek. Za dwadzieścia szósta... Rzadko naginał swoje żelazne zasady, lecz zasobny portfel stojącego przed nim człowieka – pieniądze czuło się na kilometr, a właściciele ośrodka zabiegali o takich klientów – z pewnością był wart poświęcenia dwóch kwadransów.
– Oczywiście... Zapraszam do mojego biura. – Dyrektor wskazał wyłożoną jasnymi kamieniami krótką alejkę prowadzącą do głównego wejścia. Wzdłuż niej, niczym żołnierze na musztrze, stały dwumetrowe iglaki w betonowych donicach.
Murczyk szedł równo z dyrektorem, lecz nie odezwał się nawet słowem, dopóki nie minęli drzwi. Wchodząc do środka, zerknął wymownie na stojącego w oddali kierowcę, po czym rzucił w stronę gospodarza:
– Z którego roku jest ten budynek?
– Wzniesiono go w latach trzydziestych. Miał ogromnego pecha, bo po ukończeniu stał pusty. Właściciele nagle zmarli na tajemniczą chorobę i nikt nie chciał go kupić, sądząc, że jest przeklęty. Podczas wojny został zniszczony. Długo stał zrujnowany. Wreszcie kupił go zagraniczny prominent i przekształcił w dom, w którym zamieszkał. Była tutaj nawet stadnina koni. Niestety się spaliła. Mury popękały od żaru i ostatecznie ją wyburzono. Ostał się tylko główny budynek. Po wyprowadzce właściciela przez kilka kolejnych lat obiekt był niezamieszkały, aż wreszcie zainteresowało się nim miasto. Początkowo urządzono tutaj dom pomocy społecznej, ale koszty utrzymania tego kolosa okazały się zabójcze dla włodarzy. Budynek wymagał konkretnych modernizacji. Należało wymienić stare instalacje i docieplić ściany oraz dach. Na szczęście znalazł się prywatny inwestor. Ostatecznie, by wydatki mogły się zwrócić, budynek przekształcono w luksusowy ośrodek mieszkalny dla osób starszych. Mimo że na pierwszy rzut oka VIGOREA nie wygląda zbyt nowocześnie, zastosowano tutaj udogodnienia i liczne rozwiązania odpowiadające wygórowanym wymogom wielu naszych gości, a także ich rodzin. W końcu, jeśli ktoś płaci takie pieniądze, to często oczekuje niemożliwego. A my jesteśmy od tego, by niemożliwe zmieniać w możliwe.
– Ładnie pan to ujął.
Lucjan Grzelak odbył już setki podobnych rozmów. Doskonale wiedział, jak mówić, by przekonać nieprzekonanych do wydania niemałych pieniędzy za pobyt ich bliskich w tym miejscu.
– Rozumiem, że chciałby pan umieścić w naszym ośrodku kogoś z rodziny...
– Mniej więcej... – odburknął Jakub Murczyk.
Minąwszy załom korytarza, Grzelak dostrzegł otwarte drzwi biura, przy których stał wózek sprzątaczki.
– Przepraszam na chwilę... – Poszedł przodem i rozmówił się z kobietą, która właśnie wzięła się za mycie gabinetu. – To nie potrwa długo, pani Leokadio. Proszę wrócić... myślę, że za pół godziny. W tym czasie może pani umyć drzwi wejściowe. Zauważyłem na nich jakieś ciemne plamy, jakby od wyschniętej kawy albo, nie daj Boże, oleju.
– Dobrze, panie Lucjanie, zaraz rzucę na to okiem.
– Oboje wiemy, pani Leokadio, że od rzucania okiem te plamy nie znikną.
– Oj, gdyby tak się dało, panie Lucjanie... Gdyby tylko tak się dało... – zażartowała kobieta, delikatnie muskając ręką ramię dyrektora. Nie przywiązywała wagi do jego przytyków. To właśnie ona wymyśliła pedantozęprzewlekłą.
Dyrektor, pożegnawszy sprzątaczkę, zaprosił gościa do gabinetu.
– Zaproponowałbym coś do picia, ale moja asystentka już wyszła, a ja niestety nie potrafię obsługiwać tego ustrojstwa. – Wskazał stojący na szafce ekspres kolbowy. – Chyba że zrobię panu zwykłą czarną. Wodę jeszcze zagotować umiem. W lodówce znajdzie się też mleko. Mamy zwykłe, bez laktozy, napój sojowy... Do wyboru, do koloru!
– Proszę sobie nie robić kłopotu. Piłem kawę godzinę temu, a lekarz cały czas mi powtarza, że jeśli już, to bezkofeinowa. – Murczyk postukał palcem po klatce piersiowej. – Serce nie sługa... A ostatnio coś niemrawe...
Grzelak uśmiechnął się dobrotliwie. Gdy znaleźli się w jego gabinecie, mimowolnie zerknął przez okno – zwrócił uwagę na wchodzącego do budynku kierowcę. Mężczyzna niósł niewielki neseser. Dyrektor zignorował go i powiesił płaszcz na tym samym co zawsze ramieniu wieszaka, wcześniej sprawdzając, czy odłożył pilota od samochodu do prawej kieszeni. Wreszcie – siadając przy biurku – oparł się rękami o blat, po czym splótł dłonie.
– Proszę mi opowiedzieć o swoich potrzebach.
– Nie wiem, jak to ująć łagodnie...
– Najlepiej wprost. Ściany tego gabinetu słyszały wiele ciekawych, czasem wręcz nieprawdopodobnych historii. Gdyby zaczęły mówić, natchnęłyby niejednego pisarza.
– Zapewne... Dobrze więc, powiem wprost... Moim problemem jest… pan.
W tym samym momencie, gdy Grzelak zmarszczył brwi, usłyszeli szczęk klamki drzwi prowadzących z głównego korytarza do biura asystentki. Ułamek sekundy później do gabinetu pewnym krokiem wszedł kierowca jaguara, z neseserem w ręce. Nie powiedział ani słowa, tylko stanął pod ścianą, obok drzwi, niczym pilnujący wejścia żołnierz na warcie.
Dyrektor miał cichą nadzieję, że się przesłyszał, ale zachowanie pomocnika Jakuba Murczyka zdecydowanie temu przeczyło.
– Co się dzieje? – zapytał Lucjan Grzelak z wyczuwalną w głosie obawą.
– Ostatnio otrzymałem niepokojącą informację, że odmówił nam pan dalszej współpracy.
– Jakim wam?! – zdziwił się Grzelak, akcentując wyraźnie ostatnie słowo. – O czym pan mówi?! – Jeszcze mocniej ściągnął brwi.
– Niedawno odwiedził pana pewien dżentelmen. Przyszedł z bardzo lukratywną ofertą, a odszedł z niczym. Odesłał go pan z kwitkiem. Czy tak było?
– Dobrze pamiętam tę kanalię! Chciał, abym za...
Jakub Murczyk uniósł dłoń, przerywając dyrektorowi.
– Odmówił mu pan?
– Tak! – odparł pewnie Grzelak, wreszcie kojarząc, z kim może mieć do czynienia. Przed kilkoma dniami złożył mu wizytę przedstawiciel firmy farmaceutycznej. Przybył z nietypową prośbą. Grzelak wyśmiał tego człowieka i powiedział, że ma się więcej nie pokazywać w VIGOREI z takimi propozycjami. – Powiem więcej... Jeśli nie przyjechał pan tutaj przeprosić za wybryk swojego człowieka, to od razu możemy zakończyć nasze spotkanie, bo szkoda mojego i pańskiego czasu.
Jakub Murczyk spojrzał na kierowcę. Ten natychmiast podszedł. Położył teczkę na blacie, zamknięciem w stronę swojego chlebodawcy, po czym oddalił się na kilka kroków. Tym razem jednak stanął w pobliżu okna, które znajdowało się nieopodal biurka dyrektora.
Murczyk powoli otworzył skórzaną teczkę – w taki sposób, aby Lucjan Grzelak nie widział jej zawartości.
– Co to za przedstawienie?! – zirytował się dyrektor, wskazując pomocnika.
– Spokojnie, zaraz pan wszystko zrozumie. – Biznesmen powiedział to tak lekceważącym tonem, że dyrektor, gdyby nie był u siebie, po prostu wyszedłby. Murczyk wydostał z ciasnej przegródki kremową teczkę przypominającą akta sądowe, po czym rzucił ją rozmówcy przed nos. – Będzie pan tak miły i zerknie do środka – zasugerował, opierając się wygodnie.
– Nie mam zamiaru!
Zniesmaczony gość po raz kolejny spojrzał na swego kierowcę. Człowiek ten pracował dla Jakuba Murczyka od lat i bezbłędnie czytał wszelkie, nawet nieme rozkazy szefa. Wielokrotnie towarzyszył mu w takich chwilach – podczas trudnych rozmów, kiedy dochodziło do impasu, z którego należało jak najszybciej wybrnąć. W zależności od przypadku, sposoby na to były różne. Dyrektor nie wydawał się wymagającym przeciwnikiem, dlatego mężczyzna zastosował jeden z najprostszych zabiegów dających do zrozumienia, że stawanie okoniem nie ma sensu. Wyprostowaną dłonią uderzył Lucjana Grzelaka w szyję. Gdy ten boleśnie jęknął, zakaszlał i pochylił się, próbując złapać oddech, pomocnik Murczyka założył mu na szyję swój pasek. Mocno pociągnął, odcinając dopływ powietrza.
Grzelak był w potrzasku. W desperackiej próbie oswobodzenia, odpychając się nogami od biurka, spróbował zmienić pozycję. Co prawda złapał oprawcę za ramiona, ale dysponował zbyt słabym chwytem, by coś w ten sposób wskórać.
Kilkanaście sekund później twarz dyrektora mocno poczerwieniała. W tym czasie siedzący naprzeciwko Lucjana Grzelaka Jakub Murczyk spokojnie sięgnął po teczkę i wyjął z niej dwa zdjęcia. Były to fotografie dorosłych już córek dyrektora mieszkających w Stanach. Choć ten, dusząc się, miał wzrok skierowany w sufit, zauważył, że coś przed nim położono.
– Na razie wystarczy – rzucił biznesmen.
Łapiąc powietrze, które nagle znalazło drogę do płuc, dyrektor opadł ciężko na biurko – prosto na fotografie. Dotknął ich ustami i policzkiem. Na jednej została gęsta plwocina. Gdy Grzelak nieco ustabilizował oddech, skupił się na zdjęciach. Drżącą dłonią odsunął górną fotografię. Widząc uśmiechnięte twarze swych córek – starsza miała na rękach dziecko – poczuł uderzenie gorąca. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, kierowca ponownie użył paska. W tym samym celu, co wcześniej.
– Widzi pan, panie Grzelak... – wycharczał Jakub Murczyk, gdy ofiara po raz kolejny zaczęła desperacko szukać rękoma punktu uchwytu gdzieś za głową. – Jeszcze jakoś bym to pojął, gdyby był pan człowiekiem honorowym i po usłyszeniu propozycji pana Grzegorza, wyrzucił go za drzwi, grożąc policją, więzieniem albo... Bóg wie, czym jeszcze. Ale nie! Pan po prostu go wyśmiał, żądając absurdalnych pieniędzy za zwykłe przymknięcie oka na pewne sprawy. – Murczyk nie był pewien, czy do półprzytomnego dyrektora docierały jego słowa, lecz mimo to kontynuował: – Dlatego postanowiłem, a proszę mi wierzyć, że osobiście robię tak niezwykle rzadko, pokazać panu, iż przesadna chciwość nie popłaca. – Biznesmen trzymał już w ręku telefon. Wybrał odpowiedni kontakt w komunikatorze internetowym, po czym włączył wideorozmowę.
Aby dyrektor widział cokolwiek, Murczyk wstał i podniósł telefon na wysokość wzroku ofiary. Kierowca nieco poluzował chwyt, by dopływ powietrza otrzeźwił Grzelaka. Ten od razu rozpoznał charakterystycznie wygięte drzewo będące ozdobą domu jego młodszej córki. Obraz się poruszał, więc prawdopodobnie miał do czynienia z transmisją na żywo. Nagle zamarł, gdy na ekranie telefonu pojawiło się uchylone okno, przez które dostrzegł swoją córkę, spokojnie krzątającą się po kuchni. Słuchała muzyki i nuciła melodię, delikatnie kołysząc się w jej rytm.
– Widzę, że pan poznaje. To dobrze... – rzucił ironicznie biznesmen.
– Renata, uważaj!!! – ryknął na całe gardło Grzelak.
Jakub Murczyk tylko się zaśmiał.
– Wyłączyliśmy głos. My ją słyszymy, ona nas nie.
Osoba, która nagrywała materiał, nagle oddaliła się od okna, minęła róg domu i stanęła przed tylnymi drzwiami. Można było nimi przejść z kuchni do ogrodu. Gdy powoli się otwarły, oczom Grzelaka ukazał się obraz jego córki. Stała plecami do napastnika.
Dyrektor przełknął ślinę.
– O mój Boże... – wyjęczał. – Zostawcie ją, na litość boską! – Widząc obraz z perspektywy zbliżającego się do córki oprawcy, Grzelak napiął mięśnie. Oddychał coraz szybciej, a serce łomotało mu w piersi.
Wreszcie nastąpiło nieuniknione – kobieta wyczuła, że ktoś za nią stoi. Przerażona, błyskawicznie się obróciła. Zasłoniwszy się nożem, zaczęła krzyczeć. Ułamek sekundy później otrzymała mocy cios w skroń jakimś długim przedmiotem, prawdopodobnie kijem bejsbolowym. Z cichnącym wrzaskiem padła na stół. Można było przypuszczać, co poczuła, kiedy kant blatu wdarł się między żebra. Ból sprawił, że zaniemówiła. Odbiła się od mebla niczym piłka i porywając krzesło, runęła na podłogę. Na chwilę zamarła, skulona na zimnych płytkach. Zachowując resztki przytomności, chciała sięgnąć po leżący nieco dalej nóż, ale oprawca przygniótł jej przedramię ciężkim buciorem. Gdy zaczęła błagać o litość, podniósł ją jedną ręką i ponownie uderzył. Kobieta grzmotnęła głową o marmurowy blat kuchenny, zostawiając na nim krwawy ślad. Nieprzytomna runęła na podłogę.
– Proszę was... Błagam... Zrobię, co każecie... – wycharczał duszony dyrektor.
– Doskonale o tym wiem, panie Lucjanie. Problem jednak nie polega na przekonaniu pana do naszych celów. Jak widać, to można łatwo osiągnąć. – Murczyk gestem ręki kazał kierowcy puścić dyrektora.
W czasie, gdy Lucjan Grzelak dochodził do siebie, półleżąc na biurku, jego oprawca założył pasek. Nie czekając na kolejny sygnał pracodawcy, wyjął z nesesera grubą chustę. Zanim dyrektor pojął, co się dzieje, w jego ustach wylądował knebel.
– Spróbuj wypluć, to wepchnę ci go do gardła – zagroził sługus Murczyka. Chciał otworzyć szufladę, ale ta ani drgnęła. – Gdzie klucz? – warknął.
Przerażony dyrektor kiwnięciem głowy wskazał wieszak z płaszczem.
Kierowca wrócił z kluczem w okamgnieniu i otworzył szufladę, w której znajdował się laptop. Grzelak przypuszczał, że z jakiegoś powodu chcą mu zabrać sprzęt, ale jeszcze nie wiedział, w jak dużym był błędzie. Próbując zrozumieć, co tym dwóm chodziło po głowach, spojrzał wilkiem na człowieka, który w jednej chwili zmienił jego życie w piekło.
– A teraz proszę włożyć prawą rękę do szuflady – powiedział ze stoickim spokojem biznesmen.
Grzelak ściągnął brwi.
– Każdy popełnia błędy, więc dam panu jeszcze jedną szansę. Już powiedziałem, że potrzebni mi są ludzie wykonujący rozkazy. Mówiąc w skrócie... posłuszni. Proszę pamiętać, że od pańskiej postawy zależy również życie kilku innych osób, w tym bardzo panu bliskich. – Murczyk położył telefon na biurku, by uniknąć wszelkich niedopowiedzeń. Na ekranie wciąż szedł przekaz na żywo. Mężczyzna, który zaatakował córkę dyrektora, właśnie przeszukiwał dom. Zwrócił szczególną uwagę na ramki ze zdjęciami przedstawiającymi rodzinę w komplecie.
Dyrektor ze łzami w oczach posłusznie wykonał polecenie. Gdy jednak stojący za nim mężczyzna kopnął szufladę, błyskawicznie cofnął dłoń.
Po biurze rozszedł się głośny trzask, na który Jakub Murczyk zareagował nietęgą miną. Spodziewał się takiej reakcji ofiary, więc dał znak pomocnikowi, aby ten ponownie otworzył szufladę.
– Panie Lucjanie... – Biznesmen położył ręce na blacie i splótł dłonie. Usiadł identycznie jak dyrektor, gdy na samym początku zajął miejsce za biurkiem. – Mówią, że do trzech razy sztuka, ale nie mam całego dnia, więc trochę przyspieszymy. Jeśli i tym razem cofnie pan rękę, pańska córka zginie. Rozumiemy się?
Przerażony Grzelak nerwowo pokiwał głową.
Gdy kierowca otworzył szufladę, obydwie ręce dyrektora zaczęły mocno drżeć.
– Proszę nie testować mojej cierpliwości.
Opiekun ośrodka, mocno zaciskając zęby, powoli wsunął prawą rękę do szuflady. Zamknął oczy i obrócił głowę. Usłyszawszy ruch za plecami, lewą dłonią mocno ścisnął podłokietnik.
Kierowca ponownie kopnął szufladę. Tym razem trzask zlał się z mrożącym krew w żyłach chrupotem. Knebel niewiele pomógł i gdy drewno pogruchotało kości śródręcza oraz palców, dyrektor wrzasnął przeraźliwie.
Ból wykrzywiał ciałem Lucjana Grzelaka we wszystkie strony. Ranny zaczął się szarpać i wierzgać, próbując wydostać zmiażdżoną dłoń, czym sprawiał sobie jeszcze większy ból. Gdyby stojący za nim mężczyzna go nie przytrzymał, przewróciłby się razem z fotelem.
Murczyk wstał i obszedł biurko, zatrzymując się tuż obok półprzytomnego z bólu dyrektora. Kazał pomagierowi odsunąć nogę od szuflady. Powoli ją otworzył, czym ponownie przysporzył ofierze cierpień.
Ociekająca krwią dłoń Grzelaka przypominała rękę zabawki, której ktoś wykręcił palce w różne strony. W wielu miejscach skóra była zdarta do kości. Pojedyncze krople krwi znajdowały się również na obudowie laptopa, a także na wewnętrznych ściankach szuflady.
Załzawionymi oczyma dyrektor spojrzał błagalnie na swego oprawcę. Jeszcze nigdy nie spotkał się z tak obojętnym wyrazem twarzy. Wiedział, że jeśli przeżyje, zapamięta go do końca swych dni.
Wtedy Murczyk warknął:
– Teraz lewa...