Działanie niepożądane - Arnold Thomas - ebook

Działanie niepożądane ebook

Arnold Thomas

4,4

Opis

Od ponad roku niemal każdej nocy Marię Drzewicką nawiedzają koszmary, w których widzi swoją śmierć. Zaniepokojony jej zdrowiem psychicznym syn nakłania lekarza, aby ten baczniej przyjrzał się terapii pacjentki wycieńczonej walką z samą sobą.
Jednak im bardziej Adam Drzewicki interesuje się stanem matki, tym większe ma wrażenie, że i jemu ktoś się przygląda. Zarówno w ciągu dnia, jak i w nocy... W tym samym czasie poznaje policjanta z Warszawy – Dawida Rezlera. Funkcjonariusz przyjechał do rodzinnego miasta, by pożegnać swoją matkę.
Przypadek sprawił, że zmarła kobieta była sąsiadką Marii Drzewickiej, która pewnej nocy usłyszała krzyki i jęki. Myślała wtedy, że to echo kolejnego koszmaru... Czy aby na pewno tak było?

Akcja powieści rozgrywa się w Polsce. Jeden z głównych bohaterów, podobnie jak autor, jest farmaceutą. Jego wiedza oraz dociekliwość odgrywają tu bardzo ważną rolę. Co więcej, osoby stające na jego drodze są równie wyraziste. Dzięki ich działaniom, a także nieoczekiwanym zwrotom akcji i nieprzewidywalnej fabule z każdym rozdziałem historia rodziny Drzewickich coraz bardziej się gmatwa, a uczucie niepokoju szybko narasta - aż do zakończenia, które zaskoczy każdego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 692

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (48 ocen)
25
19
2
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AAJac

Całkiem niezła

Długie i dużo opisów
20
CoolBary

Nie polecam

No niestety, tym razem się zawiodłem. Naprawdę cenię tego Autora, ale ta książka, to chyba wypadek przy pracy. Słabe to, bez ładu i składu. Początek, jeszcze w miarę, ale czym dalej tym gorzej. Fabuła rozmyta, główny wątek gdzieś się gubi, dużo wątków mało znaczących, dla mnie nieistotnych. Cały czas uważam, że Autor ma dobre pióro, ale tutaj cała historia mnie do siebie nie przekonała.
10
bookczystakartka

Nie oderwiesz się od lektury

Wsiadający thriller. polecam:)
10
Beatasla

Dobrze spędzony czas

Polecam.
00
Michal8204

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę niesamowita książka
00

Popularność




Re­dak­cja i ko­rekta

Da­nuta Dwo­ra­czek

Ka­ta­rzyna Ry­bar­czyk

Współ­praca

Stella Pła­czek

© by Tho­mas Ar­nold

Skład, ła­ma­nie, pro­jekt okładki

Mar­cin Grzesz­czak, Wy­daw­nic­two G3

Druk i oprawa

WZDZ Dru­kar­nia Lega, Opole

ISBN 978-83-970262-0-9

Wy­da­nie I

Wy­dawca

Wy­daw­nic­two G3

62-510 Ko­nin, ul. Spół­dziel­ców 18A

www.g3po­land.com

Ko­nin 2024

Od autora

Książka ta była dla mnie nie­zwy­kłą przy­godą, gdyż tym ra­zem fik­cja li­te­racka, która czę­sto przej­mo­wała stery w moim ży­ciu, mu­siała ustą­pić nieco miej­sca rze­czy­wi­sto­ści. W Dzia­ła­niu nie­po­żą­da­nym wie­lo­krot­nie od­wie­dza­łem praw­dziwe lo­ka­li­za­cje. Za­baw­nie było prze­mie­rzać z bo­ha­te­rami te same ulice, któ­rymi na co dzień jeż­dżę. W trak­cie pi­sa­nia stale też mia­łem do czy­nie­nia z re­aliami to­wa­rzy­szą­cej mi przez lata far­ma­cji.

Skła­mał­bym jed­nak, gdy­bym po­wie­dział, że zna­jo­mość oko­licy uła­twiła na­pi­sa­nie tej po­wie­ści. Nic bar­dziej myl­nego. Co wię­cej, je­stem prze­ko­nany, że książka ta nie przy­ję­łaby obec­nej formy, gdyby nie życz­li­wość wielu osób. Pra­gnę po­dzię­ko­wać zwłasz­cza Pani Bo­gusi i Panu Pio­trowi z Miej­skiej Ko­mendy Po­li­cji w Ryb­niku, Panu Me­ce­na­sowi Kry­stia­nowi Szul­cowi ze Ślą­skiej Izby Ap­te­kar­skiej, a także Panu Lesz­kowi Jar­ga­nowi. Wszy­scy oni nie­stru­dze­nie od­po­wia­dali na moje py­ta­nia, dzie­ląc się do­świad­cze­niem oraz wie­dzą. Dzię­kuję rów­nież Pani Da­nu­cie i Pani Ka­ta­rzy­nie, które stale po­ka­zują mi, jak wiele na­uki jesz­cze przede mną, a także no­wym Przy­ja­cio­łom z Wy­daw­nic­twa G3, sto­ją­cym na straży po­rządku rze­czy.

Wiele można usły­szeć i wy­czy­tać, gdyż co­dzien­nie za­le­wają nas po­toki in­for­ma­cji. Nie za­po­mi­najmy jed­nak, że prawdy na­leży szu­kać u źró­deł.

Każ­demu, kto – nie­siony sło­wami – roz­po­zna w tejże po­wie­ści choć cząstkę ota­cza­ją­cej go rze­czy­wi­sto­ści...

ROZDZIAŁ 1

Rok przed głównymi wydarzeniamiApartamentowiec VIGOREA, Gliwice

Lu­cjan Grze­lak usły­szał od­głos wy­łą­cza­ją­cego się czaj­nika. W tym sa­mym mo­men­cie uci­chło de­li­katne stu­ka­nie pa­znok­ciami o blat, a chwilę póź­niej rów­nież bul­go­ta­nie wrzą­cej wody. Wie­dział, z jaką szyb­ko­ścią pra­cuje jego asy­stentka, to­też nie­mal co do se­kundy prze­wi­dział mo­ment, kiedy pa­dło:

– Pa­nie dy­rek­to­rze...

– Tak, pani Marto?

– Czy mo­gła­bym już iść? – za­py­tała bez ogró­dek nie­zwy­kle za­dbana, pięć­dzie­się­cio­pię­cio­let­nia se­kre­tarka. Mocno stu­ka­jąc ob­ca­sami, we­szła do ga­bi­netu z fi­li­żanką kawy, o którą prze­ło­żony pro­sił przed dzie­się­cioma mi­nu­tami. W dru­giej ręce ko­bieta nio­sła ser­wetki i to­rebkę cu­kru trzci­no­wego. – Obie­ca­łam córce, że zajmę się dziś wnucz­kami.

– Do­bry Boże, prze­cież już po pią­tej! – Dra­piąc się po ły­sie­ją­cej gło­wie, dy­rek­tor wy­krzy­wił usta. Po­czuł lek­kie za­że­no­wa­nie. Cze­kał na ostat­nie spo­tka­nie za­pla­no­wane na ten dzień i czy­ta­jąc ko­lejne ar­ty­kuły pu­bli­ko­wane przez por­tal in­ter­ne­towy jed­nej z ogól­no­pol­skich ga­zet, cał­ko­wi­cie stra­cił ra­chubę czasu.

Pani Marta ni­gdy nie wy­cho­dziła szyb­ciej od niego, ale za­zwy­czaj koń­czyli około pięt­na­stej. Jed­nak tym ra­zem pe­wien klient – za­in­te­re­so­wany spo­so­bem dzia­ła­nia i moż­li­wo­ściami ośrodka – ze względu na swoją pracę po­pro­sił o roz­mowę w cztery oczy w póź­nych go­dzi­nach po­po­łu­dnio­wych. W związku z tym Lu­cjan Grze­lak po­sta­no­wił zo­stać dłu­żej w biu­rze.

– Naj­moc­niej pa­nią prze­pra­szam – ka­jał się. – Pro­szę ucie­kać, a ju­tro od­bie­rze so­bie pani jesz­cze dwie go­dziny.

– Nie trzeba, pa­nie dy­rek­to­rze, nie trzeba...

– Na­le­gam! Mia­łem pa­nią od­pra­wić dwie go­dziny i sie­dem mi­nut temu! Chcia­łem tak zro­bić, Bóg mi świad­kiem, lecz po­tem za­dzwo­niła ta ga­duła z wo­do­cią­gów i na śmierć za­po­mnia­łem! Roz­ma­wia­li­śmy chyba z pół go­dziny.

Oj, zde­cy­do­wa­nie dłu­żej, do­po­wie­działa w my­ślach asy­stentka.

– Czy coś jesz­cze panu po­dać, za­nim wyjdę?

– Nie, moja droga, dzię­kuję! Zmy­kaj do domu!

Kiedy ko­bieta opu­ściła biuro, Lu­cjan Grze­lak spoj­rzał na wska­zówki sto­ją­cego w ką­cie ze­gara ku­ran­to­wego. Na­gle wszystko stało się ja­sne... Z ja­kie­goś po­wodu me­cha­nizm za­trzy­mał się pół­to­rej go­dziny temu. A że dy­rek­tor był przy­zwy­cza­jony do zer­ka­nia na stary cy­fer­blat, na­gle znik­nęły mu pra­wie dwie go­dziny.

Gdy w biu­rze asy­stentki za­pa­no­wała ni­czym nie­zmą­cona ci­sza, czas za­czął się Grze­la­kowi nie­mi­ło­sier­nie dłu­żyć. Nie­mal do­kład­nie co mi­nutę ob­ra­cał się ra­zem z fo­te­lem i zer­kał do okna, wy­pa­tru­jąc spóź­nial­skiego go­ścia. Nie­stety na ze­wnątrz – w za­dba­nym, po­ko­lo­ro­wa­nym wcze­sno­je­sien­nymi bar­wami ogro­dzie, a także na placu par­kin­go­wym – też nie­wiele się działo. Był to czas, kiedy więk­szość miesz­kań­ców apar­ta­men­towca uci­nała so­bie po­po­łu­dniową drzemkę przed wie­czor­nymi za­ję­ciami i plot­kami u są­sia­dów. Z każdą go­dziną na ze­wnątrz ro­biło się też co­raz chłod­niej, więc mało kto od­by­wał późne spa­cery. Za­równo park, jak i par­king dla go­ści oraz pra­cow­ni­ków były nie­malże pu­ste w po­rów­na­niu z tym, jak wy­glą­dały wio­sną czy la­tem o tej po­rze.

Na wie­czor­nych zmia­nach, które wła­śnie się za­czy­nały, pra­co­wał je­dy­nie per­so­nel nie­zbędny – za­zwy­czaj były to dwie pie­lę­gniarki, opie­kunki osób scho­ro­wa­nych, ku­charki, a także trzy do­dat­kowe ko­biety do po­mocy we wszel­kich spra­wach. Je­śli za­szła taka po­trzeba, asy­sto­wały w kuchni i ja­dalni, a w po­zo­sta­łym cza­sie dbały o po­rzą­dek w ośrodku. Lu­cjan Grze­lak nie lu­bił, gdy na­zy­wano te ko­biety sprzą­tacz­kami, ale tak na­prawdę zaj­mo­wały się głów­nie sprzą­ta­niem. Była też re­cep­cjo­nistka, a także dwaj ochro­nia­rze. Pod­czas gdy je­den prze­sia­dy­wał w ogrze­wa­nej budce przy bra­mie, drugi ro­bił ob­chód. Cza­sem wie­czorne zmiany za­szczy­cał swoją obec­no­ścią rów­nież do­świad­czony woźny.

Lu­cjan Grze­lak uroz­ma­icał so­bie ocze­ki­wa­nie na go­ścia, pa­trząc, jak Złota RączkaVI­GO­REI – tak na­zy­wał woź­nego – si­łuje się ze śrubą, pró­bu­jąc od­krę­cić osłonę lampy, by wy­mie­nić prze­pa­loną ża­rówkę w la­tarni na po­czątku jed­nej z ale­jek parku.

Dy­rek­tor obie­cał klien­towi, że bę­dzie cze­kał do go­dziny sie­dem­na­stej trzy­dzie­ści. Miał za­miar do­trzy­mać słowa, jed­nak w my­ślach już de­kla­ro­wał przed sobą, iż nie zo­sta­nie w biu­rze ani se­kundy dłu­żej. Kiedy więc więk­sza wska­zówka do­go­niła mniej­szą i zbli­żyła się do szóstki, za­czął po­rząd­ko­wać biurko. Za­wsze cho­wał wszystko do za­my­ka­nych na klucz sza­fek i szu­flad. Lap­top tra­fiał do naj­szer­szej – pod bla­tem. No­tes, przy­bory do pi­sa­nia oraz wszel­kie przed­mioty biu­rowe rów­nież miały swoje miej­sca, które nie zmie­niały się od lat. Wręcz cho­ro­bliwa pe­dan­te­ria dy­rek­tora ka­zała mu też sa­memu dbać o uzu­peł­nia­nie bra­ków. Lu­cjan Grze­lak nie wy­obra­żał so­bie, aby ktoś za­bu­rzył mu ide­alny ład w szu­fla­dach.

Zmie­niw­szy ma­ry­narkę na długi be­żowy płaszcz, dy­rek­tor się­gnął do pra­wej kie­szeni, w któ­rej znaj­do­wał się pi­lot od sa­mo­chodu. Póź­niej spraw­dził, czy w le­wej ma przy­naj­mniej nie­wielki za­pas chu­s­te­czek hi­gie­nicz­nych. Jak zwy­kle pro­ces wyj­ścia z biura – upo­rząd­ko­wa­nia wszyst­kiego – trwał nie­całe pięć mi­nut. Gdy na­ło­żył ka­pe­lusz, duża wska­zówka prze­dzie­liła szóstkę na pół.

Prze­cho­dząc obok sta­no­wi­ska asy­stentki, Grze­lak z przy­jem­no­ścią omiótł wzro­kiem upo­rząd­ko­wane biurko. Za­mknął główne drzwi, lecz nie na klucz. Po jego wyj­ściu każ­dego dnia od­świe­żano ga­bi­net – myto pod­łogę, po­le­ro­wano na błysk stary blat, a co trzeci dzień rów­nież ście­rano ku­rze i pod­le­wano kwiaty. Okna, przy­naj­mniej te w jego ga­bi­ne­cie, myto re­gu­lar­nie co dwa ty­go­dnie w po­nie­dzia­łek, wcze­śnie rano.

Dy­rek­tor wy­ma­gał od per­so­nelu utrzy­ma­nia bu­dynku w bez­względ­nej czy­sto­ści. Jedna z po­moc­nic okre­śliła jego wy­tyczne mia­nem cho­roby, na­zy­wa­jąc tę przy­pa­dłość pe­dan­tozą prze­wle­kłą. Mimo że okre­śle­nie to z cza­sem do­tarło do Grze­laka, zu­peł­nie się nim nie prze­jął. Wręcz prze­ciw­nie... Nie wi­dział pro­blemu w co­dzien­nym wy­ty­ka­niu pra­cow­ni­kom błę­dów. Po­wo­dem we­zwa­nia mógł być na­wet zwię­dły liść w do­niczce.

Wsze­laki per­so­nel był już przy­zwy­cza­jony do stan­dar­dów pracy z tym czło­wie­kiem, dla­tego ni­kogo z ob­sługi nie dzi­wiło, gdy co ja­kiś czas przy­pad­kowa osoba do­sta­wała burę za pro­blem, któ­rego inni na­wet by nie za­uwa­żyli.

Od­blo­ko­wu­jąc pi­lo­tem cen­tralny za­mek w sa­mo­cho­dzie, który od­wdzię­czył się trzema elek­tro­nicz­nymi sy­gna­łami po­łą­czo­nymi z roz­bły­skami kie­run­kow­ska­zów, Grze­lak za­uwa­żył ja­dą­cego wolno w stronę ośrodka czar­nego ja­gu­ara. Sa­mo­chód był już nie­mal przy bra­mie.

– Do dia­bła... – wy­mam­ro­tał pod no­sem i zer­k­nął na ze­ga­rek. Do­my­ślał się, kto to.

O dziwo, spóź­nial­ski tylko po­cząt­kowo wzbu­dził w nim złe emo­cje. Wi­dząc po­ły­sku­jącą z da­leka, wy­pa­sto­waną ka­ro­se­rię i za­dbane chromy oraz felgi za­trzy­mu­ją­cego się po­jazdu, dy­rek­tor po­chwa­lił w my­ślach kie­rowcę, choć jesz­cze go nie wi­dział, za nie­na­ganny wy­gląd sa­mo­chodu. Rów­nie do­brze ten wóz mógłby te­raz stać w sa­lo­nie pro­du­centa.

Kiedy ja­guar do­tarł do bramy, z przy­kle­jo­nej do ogro­dze­nia stró­żówki wy­szedł le­ni­wie pod­sta­rzały ochro­niarz w czarno-gra­na­to­wym mun­du­rze i w służ­bo­wej czapce z na­pi­sem SE­CU­RITY. Po wy­le­gi­ty­mo­wa­niu kie­rowcy oraz go­ścia, który zaj­mo­wał tylną ka­napę, eme­ry­to­wany po­li­cjant wska­zał par­king, a także sa­mego dy­rek­tora. Przy oka­zji mu po­ma­chał. Grze­lak ski­nął głową i ze skrzy­żo­wa­nymi na wy­so­ko­ści pasa rę­kami ocze­ki­wał spóź­nial­skiego przy swoim wo­zie.

Gdy li­mu­zyna za­trzy­mała się wresz­cie na par­kingu, sie­dzący z tyłu męż­czy­zna wcale się nie spie­szył z opusz­cze­niem po­jazdu. Przez przy­ciem­nione szyby można było do­strzec, jak star­szy je­go­mość szuka cze­goś w kie­sze­niach ma­ry­narki, a póź­niej rów­nież spodni. Wresz­cie nieco roz­tar­gniony osob­nik wy­siadł i z nie­za­do­wo­loną miną pod­szedł do dy­rek­tora.

Męż­czy­zna wy­glą­dał na ty­po­wego, za­bie­ga­nego wła­ści­ciela du­żej firmy lub na­wet kilku, który na­wet na chwilę nie po­trafi się od­ciąć od in­te­re­sów, nie mó­wiąc już o cał­ko­wi­tej re­zy­gna­cji z ży­cia biz­nes­mena. Ewi­dent­nie to spo­tka­nie było tylko jed­nym z wielu tego dnia. Do­brze ubrany je­go­mość przy­po­mi­nał Grze­la­kowi wiel­ko­miej­skiego re­kina biz­nesu, który za­wsze się spóź­nia, ale i tak wszy­scy na niego cze­kają z wy­pie­kami na twa­rzach. Pierw­sze słowa go­ścia tylko utwier­dziły dy­rek­tora w tym prze­ko­na­niu.

– Wi­tam, wi­tam... Do­brze, że jesz­cze pana zła­pa­łem! – wy­chry­piał sta­rzec i za­kasz­lał gło­śno. Sły­chać było, jak z dróg od­de­cho­wych od­rywa się flegma, którą męż­czy­zna na­tych­miast po­łknął.

To, a także brak prze­pro­sin za spóź­nie­nie, wy­wo­łało u dy­rek­tora nie­smak. Grze­lak od razu za­szu­flad­ko­wał go­ścia. Stary biz­nes­men, który chce się po­zbyć z domu nie­do­łęż­nej żony, żeby jesz­cze choć na kilka lat przy­gru­chać so­bie ja­kąś młódkę.

– Pan Mur­czyk, je­śli mnie pa­mięć nie myli... – Dy­rek­tor wy­cią­gnął rękę.

– Tak jest!

– Lu­cjan Grze­lak, dy­rek­tor VI­GO­REI.

Gdy wy­mie­niali uści­ski dłoni, z sa­mo­chodu wy­siadł ro­sły kie­rowca, by za­pa­lić. Za­nim jed­nak wło­żył pa­pie­rosa do ust, od­szedł kilka kro­ków. Zer­ka­jąc do pra­wie pu­stej paczki, po­jął, iż nie zo­sta­nie mu ani je­den pa­pie­ros na drogę po­wrotną. A wszystko dla­tego, że szef od kilku go­dzin re­gu­lar­nie mu je pod­bie­rał, gdyż sam za­po­mniał uzu­peł­nić za­pas.

– Mo­żemy gdzieś spo­koj­nie po­roz­ma­wiać? – za­py­tał Ja­kub Mur­czyk.

Grze­lak spoj­rzał na ze­ga­rek. Za dwa­dzie­ścia szó­sta... Rzadko na­gi­nał swoje że­la­zne za­sady, lecz za­sobny port­fel sto­ją­cego przed nim czło­wieka – pie­nią­dze czuło się na ki­lo­metr, a wła­ści­ciele ośrodka za­bie­gali o ta­kich klien­tów – z pew­no­ścią był wart po­świę­ce­nia dwóch kwa­dran­sów.

– Oczy­wi­ście... Za­pra­szam do mo­jego biura. – Dy­rek­tor wska­zał wy­ło­żoną ja­snymi ka­mie­niami krótką alejkę pro­wa­dzącą do głów­nego wej­ścia. Wzdłuż niej, ni­czym żoł­nie­rze na musz­trze, stały dwu­me­trowe iglaki w be­to­no­wych do­ni­cach.

Mur­czyk szedł równo z dy­rek­to­rem, lecz nie ode­zwał się na­wet sło­wem, do­póki nie mi­nęli drzwi. Wcho­dząc do środka, zer­k­nął wy­mow­nie na sto­ją­cego w od­dali kie­rowcę, po czym rzu­cił w stronę go­spo­da­rza:

– Z któ­rego roku jest ten bu­dy­nek?

– Wznie­siono go w la­tach trzy­dzie­stych. Miał ogrom­nego pe­cha, bo po ukoń­cze­niu stał pu­sty. Wła­ści­ciele na­gle zmarli na ta­jem­ni­czą cho­robę i nikt nie chciał go ku­pić, są­dząc, że jest prze­klęty. Pod­czas wojny zo­stał znisz­czony. Długo stał zruj­no­wany. Wresz­cie ku­pił go za­gra­niczny pro­mi­nent i prze­kształ­cił w dom, w któ­rym za­miesz­kał. Była tu­taj na­wet stad­nina koni. Nie­stety się spa­liła. Mury po­pę­kały od żaru i osta­tecz­nie ją wy­bu­rzono. Ostał się tylko główny bu­dy­nek. Po wy­pro­wadzce wła­ści­ciela przez kilka ko­lej­nych lat obiekt był nie­za­miesz­kały, aż wresz­cie za­in­te­re­so­wało się nim mia­sto. Po­cząt­kowo urzą­dzono tu­taj dom po­mocy spo­łecz­nej, ale koszty utrzy­ma­nia tego ko­losa oka­zały się za­bój­cze dla wło­da­rzy. Bu­dy­nek wy­ma­gał kon­kret­nych mo­der­ni­za­cji. Na­le­żało wy­mie­nić stare in­sta­la­cje i do­cie­plić ściany oraz dach. Na szczę­ście zna­lazł się pry­watny in­we­stor. Osta­tecz­nie, by wy­datki mo­gły się zwró­cić, bu­dy­nek prze­kształ­cono w luk­su­sowy ośro­dek miesz­kalny dla osób star­szych. Mimo że na pierw­szy rzut oka VI­GO­REA nie wy­gląda zbyt no­wo­cze­śnie, za­sto­so­wano tu­taj udo­god­nie­nia i liczne roz­wią­za­nia od­po­wia­da­jące wy­gó­ro­wa­nym wy­mo­gom wielu na­szych go­ści, a także ich ro­dzin. W końcu, je­śli ktoś płaci ta­kie pie­nią­dze, to czę­sto ocze­kuje nie­moż­li­wego. A my je­ste­śmy od tego, by nie­moż­liwe zmie­niać w moż­liwe.

– Ład­nie pan to ujął.

Lu­cjan Grze­lak od­był już setki po­dob­nych roz­mów. Do­sko­nale wie­dział, jak mó­wić, by prze­ko­nać nie­prze­ko­na­nych do wy­da­nia nie­ma­łych pie­nię­dzy za po­byt ich bli­skich w tym miej­scu.

– Ro­zu­miem, że chciałby pan umie­ścić w na­szym ośrodku ko­goś z ro­dziny...

– Mniej wię­cej... – od­burk­nął Ja­kub Mur­czyk.

Mi­nąw­szy za­łom ko­ry­ta­rza, Grze­lak do­strzegł otwarte drzwi biura, przy któ­rych stał wó­zek sprzą­taczki.

– Prze­pra­szam na chwilę... – Po­szedł przo­dem i roz­mó­wił się z ko­bietą, która wła­śnie wzięła się za my­cie ga­bi­netu. – To nie po­trwa długo, pani Le­oka­dio. Pro­szę wró­cić... my­ślę, że za pół go­dziny. W tym cza­sie może pani umyć drzwi wej­ściowe. Za­uwa­ży­łem na nich ja­kieś ciemne plamy, jakby od wy­schnię­tej kawy albo, nie daj Boże, oleju.

– Do­brze, pa­nie Lu­cja­nie, za­raz rzucę na to okiem.

– Oboje wiemy, pani Le­oka­dio, że od rzu­ca­nia okiem te plamy nie znikną.

– Oj, gdyby tak się dało, pa­nie Lu­cja­nie... Gdyby tylko tak się dało... – za­żar­to­wała ko­bieta, de­li­kat­nie mu­ska­jąc ręką ra­mię dy­rek­tora. Nie przy­wią­zy­wała wagi do jego przy­ty­ków. To wła­śnie ona wy­my­śliła pe­dan­tozęprze­wle­kłą.

Dy­rek­tor, po­że­gnaw­szy sprzą­taczkę, za­pro­sił go­ścia do ga­bi­netu.

– Za­pro­po­no­wał­bym coś do pi­cia, ale moja asy­stentka już wy­szła, a ja nie­stety nie po­tra­fię ob­słu­gi­wać tego ustroj­stwa. – Wska­zał sto­jący na szafce eks­pres kol­bowy. – Chyba że zro­bię panu zwy­kłą czarną. Wodę jesz­cze za­go­to­wać umiem. W lo­dówce znaj­dzie się też mleko. Mamy zwy­kłe, bez lak­tozy, na­pój so­jowy... Do wy­boru, do ko­loru!

– Pro­szę so­bie nie ro­bić kło­potu. Pi­łem kawę go­dzinę temu, a le­karz cały czas mi po­wta­rza, że je­śli już, to bez­ko­fe­inowa. – Mur­czyk po­stu­kał pal­cem po klatce pier­sio­wej. – Serce nie sługa... A ostat­nio coś nie­mrawe...

Grze­lak uśmiech­nął się do­bro­tli­wie. Gdy zna­leźli się w jego ga­bi­ne­cie, mi­mo­wol­nie zer­k­nął przez okno – zwró­cił uwagę na wcho­dzą­cego do bu­dynku kie­rowcę. Męż­czy­zna niósł nie­wielki ne­se­ser. Dy­rek­tor zi­gno­ro­wał go i po­wie­sił płaszcz na tym sa­mym co za­wsze ra­mie­niu wie­szaka, wcze­śniej spraw­dza­jąc, czy odło­żył pi­lota od sa­mo­chodu do pra­wej kie­szeni. Wresz­cie – sia­da­jąc przy biurku – oparł się rę­kami o blat, po czym splótł dło­nie.

– Pro­szę mi opo­wie­dzieć o swo­ich po­trze­bach.

– Nie wiem, jak to ująć ła­god­nie...

– Naj­le­piej wprost. Ściany tego ga­bi­netu sły­szały wiele cie­ka­wych, cza­sem wręcz nie­praw­do­po­dob­nych hi­sto­rii. Gdyby za­częły mó­wić, na­tchnę­łyby nie­jed­nego pi­sa­rza.

– Za­pewne... Do­brze więc, po­wiem wprost... Moim pro­ble­mem jest… pan.

W tym sa­mym mo­men­cie, gdy Grze­lak zmarsz­czył brwi, usły­szeli szczęk klamki drzwi pro­wa­dzą­cych z głów­nego ko­ry­ta­rza do biura asy­stentki. Uła­mek se­kundy póź­niej do ga­bi­netu pew­nym kro­kiem wszedł kie­rowca ja­gu­ara, z ne­se­se­rem w ręce. Nie po­wie­dział ani słowa, tylko sta­nął pod ścianą, obok drzwi, ni­czym pil­nu­jący wej­ścia żoł­nierz na war­cie.

Dy­rek­tor miał ci­chą na­dzieję, że się prze­sły­szał, ale za­cho­wa­nie po­moc­nika Ja­kuba Mur­czyka zde­cy­do­wa­nie temu prze­czyło.

– Co się dzieje? – za­py­tał Lu­cjan Grze­lak z wy­czu­walną w gło­sie obawą.

– Ostat­nio otrzy­ma­łem nie­po­ko­jącą in­for­ma­cję, że od­mó­wił nam pan dal­szej współ­pracy.

– Ja­kim wam?! – zdzi­wił się Grze­lak, ak­cen­tu­jąc wy­raź­nie ostat­nie słowo. – O czym pan mówi?! – Jesz­cze moc­niej ścią­gnął brwi.

– Nie­dawno od­wie­dził pana pe­wien dżen­tel­men. Przy­szedł z bar­dzo lu­kra­tywną ofertą, a od­szedł z ni­czym. Ode­słał go pan z kwit­kiem. Czy tak było?

– Do­brze pa­mię­tam tę ka­na­lię! Chciał, abym za...

Ja­kub Mur­czyk uniósł dłoń, prze­ry­wa­jąc dy­rek­to­rowi.

– Od­mó­wił mu pan?

– Tak! – od­parł pew­nie Grze­lak, wresz­cie ko­ja­rząc, z kim może mieć do czy­nie­nia. Przed kil­koma dniami zło­żył mu wi­zytę przed­sta­wi­ciel firmy far­ma­ceu­tycz­nej. Przy­był z nie­ty­pową prośbą. Grze­lak wy­śmiał tego czło­wieka i po­wie­dział, że ma się wię­cej nie po­ka­zy­wać w VI­GO­REI z ta­kimi pro­po­zy­cjami. – Po­wiem wię­cej... Je­śli nie przy­je­chał pan tu­taj prze­pro­sić za wy­bryk swo­jego czło­wieka, to od razu mo­żemy za­koń­czyć na­sze spo­tka­nie, bo szkoda mo­jego i pań­skiego czasu.

Ja­kub Mur­czyk spoj­rzał na kie­rowcę. Ten na­tych­miast pod­szedł. Po­ło­żył teczkę na bla­cie, za­mknię­ciem w stronę swo­jego chle­bo­dawcy, po czym od­da­lił się na kilka kro­ków. Tym ra­zem jed­nak sta­nął w po­bliżu okna, które znaj­do­wało się nie­opo­dal biurka dy­rek­tora.

Mur­czyk po­woli otwo­rzył skó­rzaną teczkę – w taki spo­sób, aby Lu­cjan Grze­lak nie wi­dział jej za­war­to­ści.

– Co to za przed­sta­wie­nie?! – zi­ry­to­wał się dy­rek­tor, wska­zu­jąc po­moc­nika.

– Spo­koj­nie, za­raz pan wszystko zro­zu­mie. – Biz­nes­men po­wie­dział to tak lek­ce­wa­żą­cym to­nem, że dy­rek­tor, gdyby nie był u sie­bie, po pro­stu wy­szedłby. Mur­czyk wy­do­stał z cia­snej prze­gródki kre­mową teczkę przy­po­mi­na­jącą akta są­dowe, po czym rzu­cił ją roz­mówcy przed nos. – Bę­dzie pan tak miły i zer­k­nie do środka – za­su­ge­ro­wał, opie­ra­jąc się wy­god­nie.

– Nie mam za­miaru!

Znie­sma­czony gość po raz ko­lejny spoj­rzał na swego kie­rowcę. Czło­wiek ten pra­co­wał dla Ja­kuba Mur­czyka od lat i bez­błęd­nie czy­tał wszel­kie, na­wet nieme roz­kazy szefa. Wie­lo­krot­nie to­wa­rzy­szył mu w ta­kich chwi­lach – pod­czas trud­nych roz­mów, kiedy do­cho­dziło do im­pasu, z któ­rego na­le­żało jak naj­szyb­ciej wy­brnąć. W za­leż­no­ści od przy­padku, spo­soby na to były różne. Dy­rek­tor nie wy­da­wał się wy­ma­ga­ją­cym prze­ciw­ni­kiem, dla­tego męż­czy­zna za­sto­so­wał je­den z naj­prost­szych za­bie­gów da­ją­cych do zro­zu­mie­nia, że sta­wa­nie oko­niem nie ma sensu. Wy­pro­sto­waną dło­nią ude­rzył Lu­cjana Grze­laka w szyję. Gdy ten bo­le­śnie jęk­nął, za­kasz­lał i po­chy­lił się, pró­bu­jąc zła­pać od­dech, po­moc­nik Mur­czyka za­ło­żył mu na szyję swój pa­sek. Mocno po­cią­gnął, od­ci­na­jąc do­pływ po­wie­trza.

Grze­lak był w po­trza­sku. W de­spe­rac­kiej pró­bie oswo­bo­dze­nia, od­py­cha­jąc się no­gami od biurka, spró­bo­wał zmie­nić po­zy­cję. Co prawda zła­pał oprawcę za ra­miona, ale dys­po­no­wał zbyt sła­bym chwy­tem, by coś w ten spo­sób wskó­rać.

Kil­ka­na­ście se­kund póź­niej twarz dy­rek­tora mocno po­czer­wie­niała. W tym cza­sie sie­dzący na­prze­ciwko Lu­cjana Grze­laka Ja­kub Mur­czyk spo­koj­nie się­gnął po teczkę i wy­jął z niej dwa zdję­cia. Były to fo­to­gra­fie do­ro­słych już có­rek dy­rek­tora miesz­ka­ją­cych w Sta­nach. Choć ten, du­sząc się, miał wzrok skie­ro­wany w su­fit, za­uwa­żył, że coś przed nim po­ło­żono.

– Na ra­zie wy­star­czy – rzu­cił biz­nes­men.

Ła­piąc po­wie­trze, które na­gle zna­la­zło drogę do płuc, dy­rek­tor opadł ciężko na biurko – pro­sto na fo­to­gra­fie. Do­tknął ich ustami i po­licz­kiem. Na jed­nej zo­stała gę­sta plwo­cina. Gdy Grze­lak nieco usta­bi­li­zo­wał od­dech, sku­pił się na zdję­ciach. Drżącą dło­nią od­su­nął górną fo­to­gra­fię. Wi­dząc uśmiech­nięte twa­rze swych có­rek – star­sza miała na rę­kach dziecko – po­czuł ude­rze­nie go­rąca. Za­nim zdą­żył co­kol­wiek po­wie­dzieć, kie­rowca po­now­nie użył pa­ska. W tym sa­mym celu, co wcze­śniej.

– Wi­dzi pan, pa­nie Grze­lak... – wy­char­czał Ja­kub Mur­czyk, gdy ofiara po raz ko­lejny za­częła de­spe­racko szu­kać rę­koma punktu uchwytu gdzieś za głową. – Jesz­cze ja­koś bym to po­jął, gdyby był pan czło­wie­kiem ho­no­ro­wym i po usły­sze­niu pro­po­zy­cji pana Grze­go­rza, wy­rzu­cił go za drzwi, gro­żąc po­li­cją, wię­zie­niem albo... Bóg wie, czym jesz­cze. Ale nie! Pan po pro­stu go wy­śmiał, żą­da­jąc ab­sur­dal­nych pie­nię­dzy za zwy­kłe przy­mknię­cie oka na pewne sprawy. – Mur­czyk nie był pe­wien, czy do pół­przy­tom­nego dy­rek­tora do­cie­rały jego słowa, lecz mimo to kon­ty­nu­ował: – Dla­tego po­sta­no­wi­łem, a pro­szę mi wie­rzyć, że oso­bi­ście ro­bię tak nie­zwy­kle rzadko, po­ka­zać panu, iż prze­sadna chci­wość nie po­płaca. – Biz­nes­men trzy­mał już w ręku te­le­fon. Wy­brał od­po­wiedni kon­takt w ko­mu­ni­ka­to­rze in­ter­ne­to­wym, po czym włą­czył wi­de­oro­zmowę.

Aby dy­rek­tor wi­dział co­kol­wiek, Mur­czyk wstał i pod­niósł te­le­fon na wy­so­kość wzroku ofiary. Kie­rowca nieco po­lu­zo­wał chwyt, by do­pływ po­wie­trza otrzeź­wił Grze­laka. Ten od razu roz­po­znał cha­rak­te­ry­stycz­nie wy­gięte drzewo bę­dące ozdobą domu jego młod­szej córki. Ob­raz się po­ru­szał, więc praw­do­po­dob­nie miał do czy­nie­nia z trans­mi­sją na żywo. Na­gle za­marł, gdy na ekra­nie te­le­fonu po­ja­wiło się uchy­lone okno, przez które do­strzegł swoją córkę, spo­koj­nie krzą­ta­jącą się po kuchni. Słu­chała mu­zyki i nu­ciła me­lo­dię, de­li­kat­nie ko­ły­sząc się w jej rytm.

– Wi­dzę, że pan po­znaje. To do­brze... – rzu­cił iro­nicz­nie biz­nes­men.

– Re­nata, uwa­żaj!!! – ryk­nął na całe gar­dło Grze­lak.

Ja­kub Mur­czyk tylko się za­śmiał.

– Wy­łą­czy­li­śmy głos. My ją sły­szymy, ona nas nie.

Osoba, która na­gry­wała ma­te­riał, na­gle od­da­liła się od okna, mi­nęła róg domu i sta­nęła przed tyl­nymi drzwiami. Można było nimi przejść z kuchni do ogrodu. Gdy po­woli się otwarły, oczom Grze­laka uka­zał się ob­raz jego córki. Stała ple­cami do na­past­nika.

Dy­rek­tor prze­łknął ślinę.

– O mój Boże... – wy­ję­czał. – Zo­staw­cie ją, na li­tość bo­ską! – Wi­dząc ob­raz z per­spek­tywy zbli­ża­ją­cego się do córki oprawcy, Grze­lak na­piął mię­śnie. Od­dy­chał co­raz szyb­ciej, a serce ło­mo­tało mu w piersi.

Wresz­cie na­stą­piło nie­unik­nione – ko­bieta wy­czuła, że ktoś za nią stoi. Prze­ra­żona, bły­ska­wicz­nie się ob­ró­ciła. Za­sło­niw­szy się no­żem, za­częła krzy­czeć. Uła­mek se­kundy póź­niej otrzy­mała mocy cios w skroń ja­kimś dłu­gim przed­mio­tem, praw­do­po­dob­nie ki­jem bejs­bo­lo­wym. Z cich­ną­cym wrza­skiem pa­dła na stół. Można było przy­pusz­czać, co po­czuła, kiedy kant blatu wdarł się mię­dzy że­bra. Ból spra­wił, że za­nie­mó­wiła. Od­biła się od me­bla ni­czym piłka i po­ry­wa­jąc krze­sło, ru­nęła na pod­łogę. Na chwilę za­marła, sku­lona na zim­nych płyt­kach. Za­cho­wu­jąc resztki przy­tom­no­ści, chciała się­gnąć po le­żący nieco da­lej nóż, ale oprawca przy­gniótł jej przed­ra­mię cięż­kim bu­cio­rem. Gdy za­częła bła­gać o li­tość, pod­niósł ją jedną ręką i po­now­nie ude­rzył. Ko­bieta grzmot­nęła głową o mar­mu­rowy blat ku­chenny, zo­sta­wia­jąc na nim krwawy ślad. Nie­przy­tomna ru­nęła na pod­łogę.

– Pro­szę was... Bła­gam... Zro­bię, co ka­że­cie... – wy­char­czał du­szony dy­rek­tor.

– Do­sko­nale o tym wiem, pa­nie Lu­cja­nie. Pro­blem jed­nak nie po­lega na prze­ko­na­niu pana do na­szych ce­lów. Jak wi­dać, to można ła­two osią­gnąć. – Mur­czyk ge­stem ręki ka­zał kie­rowcy pu­ścić dy­rek­tora.

W cza­sie, gdy Lu­cjan Grze­lak do­cho­dził do sie­bie, pół­le­żąc na biurku, jego oprawca za­ło­żył pa­sek. Nie cze­ka­jąc na ko­lejny sy­gnał pra­co­dawcy, wy­jął z ne­se­sera grubą chu­stę. Za­nim dy­rek­tor po­jął, co się dzieje, w jego ustach wy­lą­do­wał kne­bel.

– Spró­buj wy­pluć, to we­pchnę ci go do gar­dła – za­gro­ził słu­gus Mur­czyka. Chciał otwo­rzyć szu­fladę, ale ta ani drgnęła. – Gdzie klucz? – wark­nął.

Prze­ra­żony dy­rek­tor kiw­nię­ciem głowy wska­zał wie­szak z płasz­czem.

Kie­rowca wró­cił z klu­czem w oka­mgnie­niu i otwo­rzył szu­fladę, w któ­rej znaj­do­wał się lap­top. Grze­lak przy­pusz­czał, że z ja­kie­goś po­wodu chcą mu za­brać sprzęt, ale jesz­cze nie wie­dział, w jak du­żym był błę­dzie. Pró­bu­jąc zro­zu­mieć, co tym dwóm cho­dziło po gło­wach, spoj­rzał wil­kiem na czło­wieka, który w jed­nej chwili zmie­nił jego ży­cie w pie­kło.

– A te­raz pro­szę wło­żyć prawą rękę do szu­flady – po­wie­dział ze sto­ic­kim spo­ko­jem biz­nes­men.

Grze­lak ścią­gnął brwi.

– Każdy po­peł­nia błędy, więc dam panu jesz­cze jedną szansę. Już po­wie­dzia­łem, że po­trzebni mi są lu­dzie wy­ko­nu­jący roz­kazy. Mó­wiąc w skró­cie... po­słuszni. Pro­szę pa­mię­tać, że od pań­skiej po­stawy za­leży rów­nież ży­cie kilku in­nych osób, w tym bar­dzo panu bli­skich. – Mur­czyk po­ło­żył te­le­fon na biurku, by unik­nąć wszel­kich nie­do­po­wie­dzeń. Na ekra­nie wciąż szedł prze­kaz na żywo. Męż­czy­zna, który za­ata­ko­wał córkę dy­rek­tora, wła­śnie prze­szu­ki­wał dom. Zwró­cił szcze­gólną uwagę na ramki ze zdję­ciami przed­sta­wia­ją­cymi ro­dzinę w kom­ple­cie.

Dy­rek­tor ze łzami w oczach po­słusz­nie wy­ko­nał po­le­ce­nie. Gdy jed­nak sto­jący za nim męż­czy­zna kop­nął szu­fladę, bły­ska­wicz­nie cof­nął dłoń.

Po biu­rze roz­szedł się gło­śny trzask, na który Ja­kub Mur­czyk za­re­ago­wał nie­tęgą miną. Spo­dzie­wał się ta­kiej re­ak­cji ofiary, więc dał znak po­moc­ni­kowi, aby ten po­now­nie otwo­rzył szu­fladę.

– Pa­nie Lu­cja­nie... – Biz­nes­men po­ło­żył ręce na bla­cie i splótł dło­nie. Usiadł iden­tycz­nie jak dy­rek­tor, gdy na sa­mym po­czątku za­jął miej­sce za biur­kiem. – Mó­wią, że do trzech razy sztuka, ale nie mam ca­łego dnia, więc tro­chę przy­spie­szymy. Je­śli i tym ra­zem cof­nie pan rękę, pań­ska córka zgi­nie. Ro­zu­miemy się?

Prze­ra­żony Grze­lak ner­wowo po­ki­wał głową.

Gdy kie­rowca otwo­rzył szu­fladę, oby­dwie ręce dy­rek­tora za­częły mocno drżeć.

– Pro­szę nie te­sto­wać mo­jej cier­pli­wo­ści.

Opie­kun ośrodka, mocno za­ci­ska­jąc zęby, po­woli wsu­nął prawą rękę do szu­flady. Za­mknął oczy i ob­ró­cił głowę. Usły­szaw­szy ruch za ple­cami, lewą dło­nią mocno ści­snął pod­ło­kiet­nik.

Kie­rowca po­now­nie kop­nął szu­fladę. Tym ra­zem trzask zlał się z mro­żą­cym krew w ży­łach chru­po­tem. Kne­bel nie­wiele po­mógł i gdy drewno po­gru­cho­tało ko­ści śród­rę­cza oraz pal­ców, dy­rek­tor wrza­snął prze­raź­li­wie.

Ból wy­krzy­wiał cia­łem Lu­cjana Grze­laka we wszyst­kie strony. Ranny za­czął się szar­pać i wierz­gać, pró­bu­jąc wy­do­stać zmiaż­dżoną dłoń, czym spra­wiał so­bie jesz­cze więk­szy ból. Gdyby sto­jący za nim męż­czy­zna go nie przy­trzy­mał, prze­wró­ciłby się ra­zem z fo­te­lem.

Mur­czyk wstał i ob­szedł biurko, za­trzy­mu­jąc się tuż obok pół­przy­tom­nego z bólu dy­rek­tora. Ka­zał po­ma­gie­rowi od­su­nąć nogę od szu­flady. Po­woli ją otwo­rzył, czym po­now­nie przy­spo­rzył ofie­rze cier­pień.

Ocie­ka­jąca krwią dłoń Grze­laka przy­po­mi­nała rękę za­bawki, któ­rej ktoś wy­krę­cił palce w różne strony. W wielu miej­scach skóra była zdarta do ko­ści. Po­je­dyn­cze kro­ple krwi znaj­do­wały się rów­nież na obu­do­wie lap­topa, a także na we­wnętrz­nych ścian­kach szu­flady.

Za­łza­wio­nymi oczyma dy­rek­tor spoj­rzał bła­gal­nie na swego oprawcę. Jesz­cze ni­gdy nie spo­tkał się z tak obo­jęt­nym wy­ra­zem twa­rzy. Wie­dział, że je­śli prze­żyje, za­pa­mięta go do końca swych dni.

Wtedy Mur­czyk wark­nął:

– Te­raz lewa...