34,90 zł
Wiosną 2011 roku w Afganistanie znalazła się 17 Wielkopolska Brygada Zmechanizowana – elitarna formacja Wojska Polskiego. Nieźle wyszkolona i wyposażona, stanęła do walki z przeciwnikiem, którego najważniejszą bronią okazały się miny-pułapki, znajomość terenu i przychylność miejscowej ludności. Technika musiała odejść na dalszy plan, kluczową rolę odegrać miały cechy charakteru wysłanych na tę dziwną wojnę żołnierzy. Czy „Wielkopolanie” podołali? Bywało z tym różnie, o czym bez owijania w bawełnę pisze kapral Jacek Dutkiewicz. Jego dziennik to świadectwo uczestnika wydarzeń, świetnego żołnierza, obdarzonego przy tym zmysłem obserwacji i talentem literackim. Zredagowany już po śmierci autora, jest pozycją obowiązkową dla wszystkich zainteresowanych historią wojskowości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 371
© 2017 WARBOOK Sp. z o.o.
Redakcja: Marcin Ogdowski
Korekta językowa: Zespół redakcyjny
Okładka: Paweł Gierula
Fotografia na okładce: Szymon Pożoga
Redakcja techniczna, skład, eBook: Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]
Mapa: Wydawnictwo Gauss
ISBN 978-83-645-2392-2
Ustroń 2017
Wydawca: WARBOOK
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Był 20 maja 2015 roku. Jak co dzień rano zajrzałem na „ścianę” swojego Facebooka. Niemal od razu na ekranie monitora wyświetlił się post autorstwa Rafała Miernika. Pułkownika poznałem niemal pięć lat wcześniej – ja byłem wówczas na wyjeździe reporterskim w Afganistanie, Rafał, wraz z grupą innych wojskowych, odbywał rekonesans w prowincji Ghazni. Miał do niej wrócić wiosną 2011 roku jako dowódca Zgrupowania Bojowego „Alfa” w ramach IX zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego.
Jednym z podwładnych Miernika był Jacek Dutkiewicz, kapral, dowódca Rosomaka. To właśnie jego fotografie zawisły tego majowego poranka na „łolu” pułkownika Miernika.
– Matko… – westchnąłem, szybko domyślając się, co ów set zdjęć oznacza.
„Dzisiaj odszedł od nas na wieczną służbę Jacek Dutkiewicz” – pisał Rafał. „Strzelec Konny Wielkopolski z wyboru i pasji. Weteran Służby Ojczyźnie w Afganistanie, wszechstronny sportowiec i nade wszystko Człowiek Wielkiego Serca i niespożytej energii życiowej. Smutny to dzień, Jacku, kiedy opuszczasz nas bez rozkazu! Co z przyjaciółmi, plutonem, szwadronem i całą strzelecką bracią?! Już nie zrobimy razem niby niepotrzebnej nikomu innowacji, nie przywieziesz znakomitego piwka z Czarnkowa i nie pogaworzymy o planach na przyszłość. Wielka Strata i wielka pustka, Jacku, po Tobie zostanie, naprawdę niewielu żołnierzy tak wryło się w moją pamięć jak Ty. Entuzjastyczny, profesjonalny w Afganistanie, wrażliwy na drugiego człowieka, fotograf-esteta (…). Tak wszechstronny w codziennym życiu – niektórzy mawiali Człowiek Renesansu. Ryzykant, niecierpliwy, z emanującą nadaktywnością – tysiąc srok za ogon, a jednak każdemu zdążyłeś pomóc. Po prostu żołnierski żołnierz. (…) Wierzę, że będziesz miał co robić w niebiańskim szwadronie. Nie zapomnę nigdy st. kpr. Jacka Dutkiewicza! Dziękuję Ci za wspólną, wspaniałą służbę! Cześć Twojej Pamięci!”.
„Jasna cholera, kolejny…” – ta smutna myśl zagościła w mojej głowie. Jacek dołączył do grona chłopaków, którzy po powrocie z wojny – gdzie wielokrotnie narażali swoje życie – zginęli w bezpiecznej, zdawałoby się, Polsce. Kilka miesięcy wcześniej taki los spotkał mojego znajomego, który zabił się, jadąc motocyklem. Ze środowiska weteranów i ich rodzin co jakiś czas docierały do mnie informacje o podobnych tragediach. Paskudny psikus losu…
Dutkiewicza owo fatum dopadło, gdy skakał ze spadochronem.
– I nie udało nam się spotkać – wyszeptałem, wracając wspomnieniami do wydarzeń sprzed czterech lat.
***
Latem 2011 roku duża część mojej zawodowej aktywności skupiała się wokół bloga „zAfganistanu.pl”. Mijały dwa lata, odkąd zacząłem prowadzić swój internetowy, reporterski dziennik, który z projektu planowanego na chwilę (na pojedynczy wyjazd do Afganistanu) zdołał się już przekształcić w prawdziwą instytucję. Z licznym forum, z całą siecią współpracowników, którzy pomagali mi tym wszystkim zarządzać i dbali o to, bym miał dostęp do ekskluzywnych informacji. Jakkolwiek bowiem „solą” bloga były moje bezpośrednie relacje z Afganistanu, nie mogłem przebywać tam dłużej niż kilka tygodni w roku.
27 lipca 2011 roku na moją skrzynkę mailową przyszedł list o enigmatycznym tytule „Dziennik”. Przeczytałem dwa pierwsze zdania i uśmiechnąłem się pod nosem.
„Z mailem do Pana zwlekałem dość długo i nie wiem do teraz, czy powinienem pisać. Jestem misjonarzem na IX zmianie, od początku swojego pobytu na misji, a właściwie od momentu przylotu do Manas, staram się prowadzić nie tyle blog, co coś w rodzaju dziennika” – pisał autor wiadomości.
„zAfganistanu.pl” był pierwszą w Polsce tego rodzaju formą wojennej korespondencji. Sukces bloga zachęcił inne osoby do pójścia moim tropem – w tak wąskiej niszy trudno mówić o wysypie, ale pojawiło się jeszcze kilka „afgańskich” blogów. Żaden z nich nie zdobył jednak takiej popularności jak „zAfganistanu.pl”. W mojej reakcji kryło się zatem trochę poczucia wyższości („ha, kolejny…”), więcej jednak było autentycznego zaciekawienia. „Żołnierz, w dodatku tam, na miejscu – tego jeszcze nie było. Efekt może być ciekawy” – kalkulowałem.
„Jeżeli miałby Pan czas i ochotę, to zapraszam do lektury, choć pismakiem jestem raczej marnym, a i fotografem kiepskim. Chciałbym jednak w ten sposób podzielić się własnymi obserwacjami gościa, który – jak to się mówi – jeździ – ale i stara się trzymać lekki dystans do całości otaczających go wydarzeń. Wpisy umieszczam nieregularnie, nie są to dzieła sztuki, a fotografie wybieram z tych pstrykanych przy okazji, całkowicie nieprofesjonalnym sprzętem i nieprofesjonalnym okiem. Mimo wszystko zapraszam. Proszę jednak o nieupublicznianie informacji, niech pozostaną tajemnicą dziennikarską. Po prostu pisanym na żywo pamiętnikiem” – zastrzegał autor listu. Do tych słów dołączony był adres WWW dziennika.
Kliknąłem i na kilka godzin pogrążyłem się w lekturze. Tak zaczęła się moja współpraca z Jackiem Dutkiewiczem.
***
Po raz pierwszy Jacek poratował mnie 29 lipca 2011 roku. Dzień wcześniej w Afganistanie – w wyniku eksplozji miny pod Rosomakiem – zginął starszy szeregowy Paweł Poświat. Miałem skąpe informacje na ten temat, napisałem więc do Dutkiewicza:
„Dziś nie mogłem się powstrzymać (wciąż byłem w trakcie lektury zaległych wpisów – dop. MO) i poza kolejką wszedłem we wpis z 28 lipca; chciałem zobaczyć, czy zareagował Pan na śmierć Pawła. Mocny materiał! Nie znałem kilku szczegółów zdarzenia, a chciałbym o nim napisać. W związku z tym mam prośbę – czy mogę się posilić 3–4 zdaniami z Pańskiego wpisu, prezentując je jako wypowiedzi anonimowego żołnierza?”.
„Nie widzę najmniejszego problemu” – Jacek odpisał bardzo szybko. „Proszę jednak – ze znanych Panu przyczyn – o zachowanie anonimowości. Proszę również koniecznie przeczytać wpis z dziś (…). Cały dzień docierały bowiem do nas nowe informacje, często dementujące poprzednie”.
Owe „znane mi przyczyny” wkrótce dały o sobie znać. 12 sierpnia 2011 roku Jacek przysłał mi krótkiego maila z informacją, że zabezpieczył dostęp do dziennika. Podał login i hasło, a dzień później wyjaśnił:
„Nie chciałbym usłyszeć po jakimś czasie, że napisałem za wiele. W ten sposób grupa odbiorców jest ograniczona, składająca się tylko z osób zaufanych”.
Jacek nie zdradzał wojskowych tajemnic, nie był nieświadomie niedyskretny. Znał świetnie swój żołnierski fach, oddał mu się bez reszty – daleki zatem był od szkodzenia armii i kolegom. Lecz jako insider dobrze też wiedział, że w wojsku – którego część wciąż mentalnie tkwiła w czasach sprzed 1989 roku – nie wszystkim spodoba się nawet ograniczona transparentność. Wolał zatem nie ryzykować konfrontacji z jakimś – jak to zwykł pisać – „sztabolem” czy „trepem”, który, gdyby mu pozwolić, utajniłby nawet jadłospis.
***
Latem 2011 roku byłem już „po słowie” ze Sławomirem Brudnym, szefem wydawnictwa Ender. Na poważnie zabierałem się za napisanie swojej pierwszej książki – „zAfganistanu.pl. Alfabet polskiej misji”. Możliwość czytania dziennika Jacka stworzyła dodatkową okazję, z której żal było nie skorzystać. 13 sierpnia wysłałem do Ghazni kolejny list.
„Dziękuję za włączenie do grona wtajemniczonych. Mam też prośbę – czy na takiej samej zasadzie jak ostatnio (czyli anonimowa wypowiedź) mogę przywoływać inne Pańskie opinie i obserwacje? Pytam na przyszłość oraz w kontekście książki, którą przygotowuję, a która opiera się o blog”.
Dutkiewicz odpowiedział niemal natychmiast:
„(…) Co do prośby, tradycyjnie nie ma problemu. Oczywiście na tych samych warunkach jak poprzednio”.
Zabrałem się do pracy, „Alfabet” trafił do księgarni w listopadzie 2011 roku. Nie powstałby, gdyby nie szczególna pomoc kilku osób, w tym Jacka. Chciałem mu za to podziękować na kartach książki, ale wówczas usłyszałem:
– Marcin, teraz wystarczy Twoje dobre słowo, a oficjalnie podziękujesz mi po mojej śmierci.
Uśmiechnąłem się wtedy, myśląc sobie: „Chłopie, to pewnie ja, starszy, odejdę prędzej”. Stało się inaczej…
***
Wrzesień 2011 roku był szóstym miesiącem służby Jacka w Afganistanie. Za kilka tygodni Dutkiewicz miał wracać do Polski. Dziennik był zatem już bliski docelowej formy – i coraz bardziej przypominał kawał solidnej książki. 15 września napisałem więc do Jacka:
„(…) Nie zastanawiałeś się kiedyś nad wydaniem dziennika?”.
W odpowiedzi przeczytałem:
„(…) Co do dziennika – kilka osób już mnie pytało i, szczerze mówiąc, jest to ciekawa opcja. (…) Wymagałoby to przeczytania całego tekstu, skorygowania, dopisania brakujących dni, z których mam tylko notatki. Byłaby to jednak gorąca publikacja, ponieważ tekst jest dość mocno krytyczny… Zobaczymy, co przyniesie czas”.
Po tym mailu opowiedziałem o Jackowym dzienniku Sławkowi Brudnemu, a Dutkiewiczowi przekazałem namiary na wydawcę. Uznałem, że na tym moja rola się skończyła i później nie wracałem już w korespondencji z Jackiem do tematu książki.
Dutkiewicz przyleciał do Polski w listopadzie 2011 roku. Po nieudanej próbie spotkania się na początku 2012 roku pozostaliśmy wyłącznie w kontakcie mailowym. Jacek jednak zawsze kibicował moim kolejnym wyjazdom do Afganistanu, czytał i recenzował następne książki. Ja zaś, obserwując zdjęcia na jego fejsbukowym profilu, widziałem, że z pasją biegał maratony, uprawiał nurkowanie i skoki spadochronowe.
***
16 czerwca 2015 roku, niemal miesiąc po śmierci Jacka, odebrałem wiadomość od jego siostry, Magdy.
„(…) Wiem, że ma Pan kontakty w różnych wydawnictwach. Chciałabym uczcić pamięć mojego kochanego braciszka i wydać jego pamiętnik z Afganistanu. Tylko nie bardzo wiem, czy jest to możliwe, a jeśli jest, to od czego zacząć?”.
Znów odezwałem się do Sławka Brudnego, rekomendując mu temat. Wydawca skontaktował się z rodziną Dutkiewiczów, szybko doszli do wstępnego porozumienia. Ktoś jednak musiał się zająć redakcją dziennika. Pomysł, by wziąć to zlecenie, pojawił się w mojej głowie już w 2011 roku, lecz była to luźna idea, która w październiku 2015 roku nabrała zupełnie innego wymiaru.
„(…) Nie ukrywam, że tak troszeczkę i tak po cichu liczę na Pana pomoc w tym przedsięwzięciu” – pisała mi w liście Stanisława Dutkiewicz, mama Jacka. Od tej chwili zredagowanie dziennika stało się dla mnie zobowiązaniem honorowym.
***
Dopiero kilkanaście miesięcy później zdołałem wrócić do lektury Jackowego bloga. W lutym 2017 roku przystąpiłem do pracy, z miejsca przeklinając pewne cechy autora – Dutkiewicz miał bowiem nonszalancki stosunek do interpunkcji. I uwielbiał zdania wielokrotnie złożone. Myślę, że udało mi się zaradzić tym słabościom tekstu.
Początkowo za słabość uznawałem też niekonsekwencję Jacka w odniesieniu do czasu – raz, w pojedynczym wpisie, używał formy czasu przeszłego, innym razem teraźniejszego. Szybko jednak zrozumiałem, z czego to wynika. Wpisy nie były pisane „ciurkiem” – Dutkiewicz notował z doskoku, w wolnej chwili, czasem zapisywał bieżące spostrzeżenia, czasem zaś robił to w trybie retrospekcji. Różnice we wspominanych formach są zatem dodatkową wartością dziennika, odsłaniającą kulisy jego powstania.
Niestety, nie udało mi się dotrzeć do notatek, o których – w jednym z listów – pisał Jacek. Z tego powodu w dzienniku nie ma dodatkowych treści poza tymi, które zawarto w nim podczas misji. A więc tak jak w wersji elektronicznej brakuje wpisów z kilkunastu dni, kolejnych kilkanaście ma postać ledwie wzmianek. W archiwum Jacka nie odnalazłem zdjęć z września i października 2011 roku – większość wpisów z tego okresu nie była co prawda ilustrowana, jednak w książce brakuje kilkunastu fotografii obecnych w oryginale (te, które są, pochodzą ze strony WWW dziennika; ich kopiowanie uznaliśmy za ostateczność z uwagi na słabą jakość plików). Podpisy pod zdjęciami – poza zawartymi bezpośrednio w tekście – pochodzą od redakcji.
Zredagowany dziennik jest krótszy od oryginału o około 10 procent. „Pod nóż” poszły fragmenty, które zawierały treści nieistotne (jak rozwlekłe opisy krajobrazów) czy niezrozumiałe dla czytelnika.
Nie zmienia to faktu, że starałem się zachować Jackowy styl. Zdaniem najbliższych autora – podołałem temu zadaniu. Ze spokojem ducha mogę więc polecić Państwu „dziennik Dudiego”, którego Marcin Ogdowski jest jedynie redaktorem. Lekturę, która posiada wszelkie cechy doskonałego reportażu. Moim zdaniem – a wygłaszam je jako autor kilku pozycji poświęconych Afganistanowi – to zdecydowanie najlepsza książka o polskiej misji u podnóża Hindukuszu. Jest w niej wszystko, czego można oczekiwać od wojennej relacji bezpośredniego uczestnika wydarzeń – żołnierza „bojówki”. To dziennik z krwi, potu i łez, ukazujący prawdziwe oblicza – często wstydliwie przemilczane – „największej operacji Wojska Polskiego po II wojnie światowej”.
Marcin Ogdowski
Dom Weterana w Lądku Zdroju,
czerwiec 2017
W Polsce 7:06, u nas 11:06, a ja już po śniadanku. Dziś wziąłem jajecznicę, zapiekane parówki, a do tego świeża suróweczka, pomidorek, oliwki. Na dokładkę kubek kawy (styropianowy…) i dwa ciastka zbożowe.
Siadasz na stołówce, same Amerykańce, no i grupa naszych. Kogo słychać? Naszych! Tamci mają niesamowitą kulturę – nie ma wciskania się przed kolejkę, czekają, aż sobie nałożysz, dopiero później podchodzą. Pewnie taki wojskowy rygor. Rozmowy na stołówce też na właściwym poziomie regulatora volume.
No i kolejna różnica – kultura ubioru. Nasze mundury są miernego wykonania, z miernej jakości materiału – o czym jeszcze się nie przekonałem, lecz koledzy zapewniają, że niebawem się przekonam. U nich natomiast zarówno wykonanie, jak i ilość wyposażenia eliminuje „eksperymenty mundurowe”, do jakich dochodzi u nas. Nie widziałem Amerykańca, który siedziałby na stołówce bez bluzy, o wychodzeniu z namiotu bez czapki w ogóle nie ma mowy. A nasi? Ten bez bluzy, ten z jakąś cholera wie jaką, o chłopakach z jednostek specjalnych nie mówię, bo u nich to już kompletnie „każdy chuj na swój strój”. Ale szczerze – wcale się tym eksperymentom nie dziwię. Sam dostałem koszulkę na mamuta z zapasowym miejscem na słonia, więc „czemprędzej” udałem się do sklepu dla żołnierzy, zwanego tu „pi-eksem” (PX w zapisie), w celu nabycia drogą kupna, za jedynie „ten najnti najn dolars”, trzech koszulek w rozmiarze M. I niech mnie teraz mundurowiec z jednostki w cztery litery cmoknie. Polskie koszulki puszczę na Allegro. Pójdą jak świeże bułeczki wśród dzieciaków bawiących się po lasach w wojsko, i jeszcze to moje „ten najnti najn” zwróci mi się trzy razy.
Nie wiedziałem, że Amerykanie mają osobny kanał TV, w którym, w przerwach od relacji sportowych, zamiast bloków reklamowych lecą filmy propagandowe armii Stanów Zjednoczonych. Nie ma co, podbudowują chłopaków. Sam gapiłem się w nie jak zahipnotyzowany. Do kompletu: prognoza pogody dla rejonów misji: Kabul, Manas, Bagdad… Dwa telewizory LCD na stołówce zapewniają pełny pogląd na sytuację.
Moje dwie belki oznaczają u nich KAPITANA, i chłopaki boją się mnie jak cholera. Doszło do tego, że na ulicy oddają mi honorki. Jasny gwint!
Wczoraj, gdy wychodziłem ze sklepu, zahaczył mnie jakiś gościu w ichnim mundurze – i mówi do mnie po polsku. Okazało się, że facet faktycznie nasz, od jakiegoś czasu służy ku chwale United States of America i jest mu dobrze. Opowiadał, że w ich przypadku nie ma zbieraniny chętnych na misję, tak jak u nas. Jedzie cała brygada, sto procent ludzi. Na cały rok. Niezależnie czy ktoś chce, czy nie chce.
Zmienia się data naszego wylotu do Bagram. Nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz. O zmianie dowiedzieliśmy się akurat, gdy mieliśmy ruszać do przepakowywania bagażu – czyli o trzeciej. Jedyna dobra wiadomość: można dłużej pospać. Jednocześnie kiepska, bo siedzimy dalej w tym samym miejscu i czekamy.
Błąkając się po południu, wpadliśmy na lody do DIFAC-u1). Dziś pierwsze w mojej karierze czekoladowe z dodatkiem orzechów. W porozwieszanych na ścianach telewizorach wiadomości z całego świata. Sprawa smoleńska dociera nawet tu, za sprawą kanału Russia Today. A myślałem, że oderwę się od niej, będąc poza krajem…
1) Stołówka (od ang. DIFAC, Dining Facility).
Lecimy dalej, wpadamy do klubu Pete’s Place. Tu można poprzeglądać internet, pograć w bilard, spotkać Polaka z USA. Drugiego. Gość 15 lat służy w Stanach jako realizator dźwięku dla US Air Force. Obsługuje koncerty, wystąpienia. Wyemigrował 25 lat temu, zrobił studia i zatrudnił się w wojsku. Kolejny, który nie narzeka.
Obiad: „cziken”, ryż polałem sosem Heinz 57, papryka, sałata cięta, oliwki, sok pomarańczowy, kawa. Kubek styropianowy przecieka w drodze do namiotu. Ktoś proponuje amerykańską taktykę – usiąść z jedzeniem przy stole i siedzieć możliwie najdłużej, jak się da. Jeśli zabraknie jedzenia albo kawy, zawsze można wstać i sobie donieść.
Dlaczego ten internet tak przerywa? „Manas morale”2) połącz, połącz, połącz… Minuta internetu i 10 minut przerwy. Tak, żeby z radości nie ogłupieć.
2) Nazwa sieci.
Zrobił się wieczór, tym samym temperatura poooooooszła w dół. Namioty są oczywiście ogrzewane, i to solidnie. Odczuliśmy to pierwszej nocy, kiedy nad ranem obudziliśmy się zlani potem. Takie „sałna soluszyn”. Rozpracowanie nagrzewnicy nie trwało długo. Kto ją rozpracował? Oczywiście my, Polacy. Gdyby nie nasza polska dociekliwość, mieszkający z nami Amerykanie pewnie do teraz rozpuszczaliby się z gorąca.
Dzień rozpoczął się… niezakończeniem dnia poprzedniego. Około pierwszej w nocy czasu kirgiskiego wpadłem na późną kolację i kawę, z pełną świadomością dobrze wykonanego przeniesienia bagażu przed zaplanowanym wylotem.
Godzina 3:45 – gotowość na hali odpraw, kolejna kawa – bo przecież jak się coś dzieje, i tak nie potrafię zasnąć. Potem amerykański tani film sensacyjny i wyjście do samolotu około godziny 5:30.
Mówili mi, że Hercules jest duży. To kolos. W tradycyjnych barwach US Air Force, szaro-szarych, zaskakuje po wejściu na pokład nie tylko przestrzenią, ale i brakiem wykończenia, do którego przyzwyczaiłem się już w samolotach pasażerskich. Po prostu wszystkie kable, rurki, czujniczki i inne pierdółki, łącznie z mocowaniem skrzydeł, „nagie” na moich oczach. Miejsc siedzących multum. Wlazło około stu chłopa plus kilka palet bagażu za nami. Każdy dostał komplet stoperów do uszu. To na hałas silników.
Dwudziesta trzecia godzina bez snu.
Lot rozpoczął się wraz ze wschodem słońca nad lotniskiem Biszkek-Manas. Przez dwa okienka – jedyne w całej części transportowej samolotu, w dodatku umieszczone poza czyimkolwiek zasięgiem – raz po raz, w zależności od położenia maszyny, wpadały pomarańczowe promienie. Kąt padania światła zmieniał się równie szybko jak położenie Herculesa. Bardzo szybko. „Pasażer” takich cudów nie wyczynia. Przyczyna jest prosta: natychmiast po rozpoczęciu podchodzenia do lotniska Bagram Air Field samolot leci jako lot bojowy. Jego gwałtowne uniki i szybkie zarzucanie maszyną są więc normą. Miałem okazję zobaczyć to nieco później, po wylądowaniu, na przykładzie innego Herculesa. Właściwie od razu, bowiem ruch na tym lotnisku jest ogromny. Samolot czy helikopter lądujący lub startujący co cztery-pięć minut nikogo tu nie dziwi.
Poczułem powiew wojny.
I zobaczyłem góry. Potężne, ogromne, wszędzie dookoła. Do tej pory Afganistan mogłem jedynie wyobrażać sobie na podstawie zdjęć i filmów. Teraz już wiem, co to wszechobecny, wybitnie suchy kurz, który osiada na wszystkim i wszystkich…
W słońcu jest ciepło, w cieniu spory chłód. Na terminalu kupa koczujących żołnierzy amerykańskich. Już niebawem wykrzykną ostatnie „Hooah!” i powitają swój „home, sweet home”.
Autobus przewozi nas przez Bagram. To praktycznie samodzielne miasto wojskowe, którym obrosło lotnisko. Można więc traktować je jako przerośnięte rondo z kilkudziesięcioma dojazdami. Teren w całości ogrodzony wysokim na kilka metrów murem z płyt lub płotem z koncertiną – drutem kolczastym w nowym wydaniu. Lotnisko jest w centrum, co sprawia, że co chwilę coś mi hałasuje. A to myśliwce hulające nad górami, a to śmigłowce znane z filmu „Black Hawk Down”, czy mocarne Herculesy, które poznałem już od środka.
Zakwaterowali nas w namiocie, w części obozu zwanej „Warrior” (wojownik). Wewnątrz, tak na oko, łóżka dla pięciuset osób. Piętrusy. Dziś – PREMIERA! – będę spał na „gałęzi”, czyli na górze.
Po rozładowaniu przywiezionych polską ciężarówką (nową!) bagaży, stwierdziłem, że nuda nie ma szans (prawie jak pragnienie!), i puściłem się „na miasto” z grupą ludzi, z którymi wspólnie kręcimy się od kilku dni. Baśką z Elbląga, sanitariuszką, Maćkiem, dobrym kolegą z Batalionu Dowodzenia z Międzyrzecza, no i z kimś jeszcze. Autobusy kursują tu co dwadzieścia minut i jeżdżą w kółko. Wokół lotniska, czyli wokół bazy. Tak więc obojętnie w co i kiedy wsiądziesz, i tak dojedziesz. Albo w jedną, albo w drugą stronę. Przystanek to budka zbita z płyty MDF, oczywiście oklejona patriotycznymi plakatami armii „ju-es-ej”.
Obiad jak każdy inny, tyle tylko że na dużo większej stołówce. Powinienem napisać „na dużo większym DIFAC-u”, prawda? Uczę się jeszcze tego słownictwa.
Afgańczyk podający ciepłe pierwsze danie pyta z ichnim akcentem: „Ryź? Riba?”. I dodaje: „Smaćnego!”.
W czasie „przerwy w życiorysie” – czyli czasu do kolacji – pobiegłem kupić dostęp do internetu. Jest bezprzewodowy, sięga mi do namiotu i kosztuje 5 albo 10 dolarów, dając odpowiednio 10 albo 20 godzin dostępu do sieci. Coś nie zatrybiło, coś się nie zgadało, więc wziąłem laptopa do plecaka i poleciałem usiąść na stoliku obok budki, w której facet sprzedał mi dostęp.
Vis-à-vis mnie ze zdenerwowania czerwieni się młody Amerykaniec. Gestami daje mi znać, że coś nie działa. Posiedział jeszcze trochę, zerwał się i… myślałem, że pobiegł zatłuc faceta od internetu. Na szczęście pobiegł go tylko ochrzanić.
Ku zaskoczeniu Amerykańca zacząłem go wypytywać w jego języku, co załatwił, o co chodzi itp. Wytłumaczył, pośmialiśmy się i każdy poszedł w swoją stronę. Nawiasem mówiąc, armia USA jest strasznie młoda. Chłopaki mają po 18–20 lat. I już do Afganistanu. Na rok.
Jest 19:49 czasu polskiego, 22:19 czasu Bagram i 23:49 czasu Manas. Wciąż nie spałem.
Nie pobrałem dziś kamizelki, bo rozmiary zaczynają się od XL i idą tylko w górę. No ale od czego mam kolegę w Ghazni?
Dalej: dostałem amunicję i od teraz się z nią nie rozstaję, mamy chodzić wszędzie z bronią.
Dalej: do majorów i kapitanów mówię jak do swoich – w końcu jesteśmy na jednej misji i tak się lepiej gada.
Dalej: nie kupiłem odżywki, ale kupię jutro – podobno tu są najtańsze. No ale ze sklepu wymiotło. No dobra, z „pi-eksa” wymiotło.
Ogolę się jutro rano. Wyślę ten tekst i idę spać. Już nie liczę, która to godzina bez snu.
W nocy co chwilę budzi nas huk F-16 i helikopterów. Do tego kolejna grupa, która miała przylecieć przed nami, a została zatrzymana na lotnisku Biszkek na dodatkowe kilkanaście godzin, zwaliła się około pierwszej, nie dając spokojnie pospać.
Nad ranem w śpiworze zrobiło się gorąco. Wywalił mnie mój imiennik, twierdząc, że może warto skoczyć na śniadanie. Była 8:00 czasu Bagram. Śniadanie: dziś wybrałem jajeczko sadzone, ryż na parze, pomidora – bardzo mi tu smakuje – mleko czekoladowe i kawę mocną (do wyboru jest i „słaba”).
Nie dziwię się, że w namiocie było gorąco. Nikt nie kwapił się do przełączenia nagrzewnicy na chłodzenie. Zanika polska cecha kombinatora?
Zaplanowane na 9:00 szkolenie wzięło w łeb. Pomysł chwili to wypad „na miasto”, pomysł jeszcze krótszej chwili to kupienie koktajlu waniliowego. Ogólnie pomysł dobry, ale rozmiar koktajlu już niekoniecznie.
Zabijanie czasu na siłę wychodzi nam dziś wyjątkowo przeciętnie. Jakaś kawa, jakiś autobus do czegoś w rodzaju centrum i kolejna wizyta w sklepie. Monotonia. No bo jak inaczej wytłumaczyć chęć przejścia połowy Bagram pieszo? Jedyny plus – znalazłem mniejszy PX, wyposażony lepiej niż jego większy odpowiednik dwa kilometry dalej.
Im później, tym głośniej. F-16 robią potwornie dużo huku, a zawsze startują w parach. Ale ma to pęd! Próba uchwycenia startu aparatem wychodzi równie średnio jak zabijanie czasu.
Ktoś rzucił hasło, że wczoraj rozdawali zaliczki. Nie wiem, gdzie ja wtedy byłem, na szczęście będą rozdawać też jutro. Poczekam z tymi swoimi 55 dolarami w prawej kieszeni bluzy.
Nie lubię cwaniaków. I nie polubię palanta, który wracając z misji, będzie udawał, że wszystkie rozumy pozjadał. Takie refleksje przychodzą do głowy po usłyszeniu kilku zdań od wracających właśnie z Ghazni. A im większy „sztabuch”, tym więcej ma do powiedzenia…
Takie samo podejście mam do wyjeżdżających drugi lub kolejny raz. Nie do wszystkich, bo można wyciągnąć ciekawe informacje, które naprawdę się przydadzą. Wkurwiają mnie jednak nachalne typy udzielające rad w tonie „byłem najlepszy, a inni do dupy”. Boże, chociaż niespecjalnie w Ciebie wierzę, uwolnij mnie od takich pajaców.
Przeleciały F-16.
Wcisnęli nam do namiotu Francuzów i nikt z nimi nie gada. Mamy powód do zadowolenia, bo oni nie dostali mundurów pustynnych. Taki sposób na podbudowanie sobie morale. W drugą stronę też to działa, kiedy mijają nas jankesi. Wciąż nie mam również kamizelki, co robi się trochę irytujące. Jeżeli do jutra nie dostanę „elki”, biorę większą i wymieniam w Ghazni.
I znów F-16. Poczułem się jak za starych dobrych czasów w Czarnkowie, kiedy startujące z Piły Iskry zmuszały nas do łapania wychodzących z szafek szklanek.
Kolacja to było coś. Piątek w amerykańskim „difaku” to grill. Stek z grilla, gorący, pachnący… Sezon grillowy otwarty! Miało to inaczej wyglądać, no ale mówi się trudno. Przynajmniej nie musiałem męczyć się z rozpalaniem węgla.
F-16.
Charakterystyczna cecha afgańskiej obsługi kuchni to broda podwinięta i zabezpieczona czymś takim, jak noszą nasze panie w sklepach spożywczych na głowach. Wygląda dziwnie, ale pewnie to niewielkie wyrzeczenie w porównaniu z faktem zatrudnienia i niezłą jak na ten kraj pensją.
F-16. Dawno nie przeleciały, jakieś pięć minut.
19:50, za namiotem mordę drze ten ich świątobliwy. W sumie robi to trzy razy dziennie.
Wieczór już ciekawszy. Ktoś wykapował, że najtańsze rozmowy do kraju są z budek telefonicznych AT&T, z kartą prepaid. Za 20 dolarów, w zależności od tego, do jakiej sieci się dzwoni, można gadać od 30 do 150 minut. Ile dokładnie – to mówi uprzejmy głos pani w słuchawce, oczywiście in english. Opłaca się w porównaniu z afgańskimi sieciami komórkowymi, gdzie karta SIM kosztuje 9 dolarów, doładowanie od 20 do 57 dolarów, a rozmów za tę kwotę jest chyba kilkadziesiąt minut. Nawiasem mówiąc, dostałem cztery SMS-y powitalne sieci Etisalat. Dziękuję, nie skorzystam.
Dawno nie leciało F-16. Kolega natomiast odebrał telefon od uprzejmej pani z banku, że „właśnie na jego koncie dokonano transakcji z dziwnego kraju”. Bez komentarza.
Pojawiają się konkrety na temat wylotu do Sharany, skąd przewidziano dalszy lot helikopterami już do Ghazni. Przez megafon oznajmiono mi, że lecę jutro o 16:45, a na spakowanie się będę miał pół godziny. Z naszego wspólnego dotychczas lotu dalej w tak szybkim terminie leci nas tylko czterech. Trudno, zabiorę reszcie moją przejściówkę zasilania, niech kombinują. A w Ghazni podobno burza.
Afgańczyk, popularnie zwany „szuszakiem”3), pobił Amerykańca. Nie wiem o co, ale szybko go zwinęli i chyba jednocześnie dokonał samozwolnienia z pracy.
3) Określenie nagminnie używane przez Polaków w Afganistanie (a wcześniej w Iraku) wobec miejscowych, o negatywnej konotacji (szuszak – brudas).
W namiocie ciemno, mrugają światła laptopów. Pobiegałbym zamiast spać, bo jest świetna pogoda, ale za głęboko schowałem buty do biegania. Pobiegam w Ghazni.
Idę spać, a przyjemniej spróbuję. Taak… F-16, Black Hawk, F-16… – nici ze spania.
Kolejny słoneczny dzień w Bagram. W temperaturze dochodzącej do 27 stopni Celsjusza w cieniu przeszliśmy pierwsze tutaj szkolenie. W odróżnieniu od szkoleń krajowych, odbywanych według ściśle narzuconej metodyki „baczność, uczyć was będę”, to opierało się na najprostszej zasadzie nauczania – organoleptycznej. Dotknąć, pomacać, polizać. Cztery godziny minęły jak z bicza strzelił.
Przyleciała kolejna grupa z Warriora4) i Ghazni.
4) Druga (po Ghazni) co do wielkości baza naszego kontyngentu w Afganistanie, znajdująca się na południu „polskiej” prowincji. Nie należy mylić z „Warriorem”, częścią obozowiska w Bagram.
Zorientowany w sytuacji i zapoznany ze sposobem załatwiania sobie kamizelki, nareszcie zostałem szczęśliwym posiadaczem jedynej chyba tutaj kamizelki odłamkoodpornej rozmiaru L. Sprawdzenie kompletu według listy – wszystko jest! Problem dręczący mnie przez ostatnie dwa dni zniknął jak ręką odjął. Nawiasem mówiąc, nie wyobrażałbym sobie siebie w kamizelce większego rozmiaru. „Elka” to i tak spore bydlę na mnie, a XL czy XXL? Dziękuję, z takimi rozmiarami nie tańczę.
Każdy przylot grup rotujących się z Afganistanu do kraju to idealna okazja do zdobycia informacji z pierwszej ręki. Pytania typu „jak tam jest, jak często jeździcie, jak wyposażony jest PX”, czy obligatoryjne „a jak kontakt z krajem” powtarzają się nagminnie.
Dziś usłyszałem również, że wracających do kraju pytają złośliwie: „Byłeś na misji czy w Ghazni?”. Słyszałem już, że Ghazni, właśnie ze względu na stacjonujący tam sztab PKW (Polskiego Kontyngentu Wojskowego), jest specyficzne. Nawet pan Ogdowski, reporter Interia.pl prowadzący stronę zAfganistanu.pl, wspomniał o tej sytuacji. Tak zwana „pedałówa”, czyli czepianie się o brak naszywki, o brak beretu, o nie tak noszoną bluzę. Ludzie, tu jest wojna! Już wcześniej wspominałem, że nie dochodziłoby do takich sytuacji jak miszmasz mundurowy, gdyby nie kiepskie wyposażenie naszego kontyngentu w porównaniu z nawet standardowym wyposażeniem żołnierzy USA. Chociaż – co warto podkreślić – naszymi Berylami podniecają się tak samo jak my ich em-czwórkami.
Przyjechał facet z kasą, wypłaca zaliczki. Już można oddychać tak jakby spokojniej.
Na godzinę 16:15 zaplanowano nam pakowanie manatków, natomiast pół godziny później mieliśmy wyjeżdżać na lotnisko. Rąk do ładowania bagażu na Stara jak zwykle brak. Nie potrafię znieść takiej sytuacji, sam więc, upakowany w kamizelkę, wskoczyłem na pakę i dołączyłem do i tak lichej grupy trzech „pakowaczy”. A niech patrzą, mnie nie boli.
Godzina wyjazdu – planowana 16:45, wyjazd 16:45. Precyzja jak nigdy i nigdzie. Podrzuceni na lotnisko rozłożyliśmy graty i rozpoczęliśmy poszukiwania kawy. Oczywiście gratis dla żołnierzy. Od uprzejmej pani „za barem”, na pytanie, czy wpisać się na listę, usłyszałem „si!”.
Lot rozpoczął się planowo. Upakowani wraz z bagażami do C-130 wystartowaliśmy z kierunku Sharany. No i tu wyrobiło się moje zdanie o żandarmerii, popularnie w wojsku zwanej „żetonami”. O cwaniakach już pisałem? No, to mamy tu wydanie cwaniaków do kwadratu. Albo półgłówków. Rozumiem – nie należy uogólniać i wrzucać wszystkich do jednego worka, ale… Do rzeczy, właśnie zobaczyłem polskie chamstwo w „najlepszym” wydaniu, którego obiektem stał się pilot US Air Force. Niesubordynacja, totalna głupota. Bo jeżeli pada komenda „nie robić zdjęć”, to dotyczy ona wszystkich, prawda? „Żetonów” również, czy się mylę? Czy są lepsi i „lepsiejsi”?
Gdzieś w okolicach lotniska docelowego złapała nas burza. Jeden błysk, deszcz, drugi błysk, zarzucanie samolotem. Po trzecim błysku poczułem, jak samolot zawraca. Dla mnie wszystko było już jasne – wracamy do Bagram. To nie pierwsza taka sytuacja. W rozmowie z jakimś marine dowiedziałem się, że on próbuje lecieć dziś już trzeci raz. Właśnie trzeci raz zawrócili jego lot praktycznie znad lotniska docelowego.
Wróciliśmy na Bagram Air Field. Ulokowaliśmy się wygodnie na podłodze lotniska i czekamy na to, co się wydarzy. Głodni wpadliśmy na pomysł poszukania najbliższego „difaku”. OK, pytanie o drogę wychodzi… średnio, jeżeli Amerykanin cię nie zrozumie. Kolega spróbował swoich sił w angielskim. Z pytania o „difak” Amerykaniec wyłapał jedynie „fuck”! No dobrze, nie każdy operuje amerykańskim akcentem perfekcyjnie.
Rozpadało się na dobre. To idealna okazja, by przewieźć nas z lotniska z powrotem na obozowisko. Starem, bez plandeki. Cała sytuacja rozbawiła nas tak bardzo, że żart za żartem padały tak często jak krople deszczu. A niech nas zobaczą znów w namiocie. Powiemy, że już wracamy z misji!
Leje. Deszcz tłucze w dach namiotu. Mnożąc to razy rozmiar dachu, otrzymujemy niesamowity hałas, który nie daje pospać. Od samego rana obsługa obozowiska zasuwa ze szczotami, wymiatając wodę, która zaczęła napływać do środka. Złośliwie można powiedzieć, że marynarze powinni mieć teraz raj!
Mimo hałasu śpię możliwie najdłużej, w końcu jest niedziela. Tej nocy za poduszkę robiła mi torba od kamizelki.
10 kwietnia – rocznica smoleńska, a tutaj ŚWIĘTY SPOKÓJ. Jak dobrze, że ten cały teatr rozgrywający się w kraju jest daleko od nas.
No trudno, pora wstać i iść coś zjeść. Dziś udało się wyjątkowo dietetycznie. Oprócz tego – jak to się pisze – kordą ble (?), zielono: pomidor (wiem, jest czerwony), sałata cięta, oliwki, ogórek kiszony, do tego kawa w styropianie i moje ulubione ciastka z orzechami.
Szkoda dnia na płaszczenie tyłka. Szybka runda na przysłowiowe miasto to jeden ze sposobów na zabicie czasu. W autobusie „Warrior–PX Express Shuttle Bus” tradycyjnie już radiostacja Freedom (Wolność) – Radio AFN Afganistan. To amerykańska stacja radiowa dla służących tu żołnierzy, nadająca oprócz najnowszych przebojów muzyki dance informacje ze Stanów oraz rejonów misji.
Po powrocie po zaledwie godzinie stwierdziłem, że namiot wciąż odpływa. Zatem kolejna ewakuacja – idę kupić kartę AT&T, zadzwonię do domu. Może lepiej odezwać się głosem niż klepać wciąż na Gadu-Gadu. Podniesienie słuchawki, uprzejmy głos pani dziękuje mi „za służbę dla naszego wspaniałego kraju”. Komunikat był po angielsku. Dzwonię. Reakcja po drugiej stronie słuchawki skłania mnie do stwierdzenia, że to najlepsze, co dziś zrobiłem. Kolega z podstawówki, z którym spotkałem się po latach na przygotowaniach do wyjazdu na misję, a co lepsze – sąsiad mamuśki – właśnie wylatuje z kraju. Pewnie się z nim tu nie spotkam, ale już wiem, że nasze matki mają wspólny temat do rozmów i niepotrzebnych zmartwień.
Wracam do namiotu. A ten wciąż płynie. Wychodzę, lecę do sklepu kupić lokera. To popularna nazwa dużego plastikowego pojemnika, skrzyni transportowej z metalowymi zamknięciami, kółkami i uchwytami do transportu. Bardzo przydatny przy wyjazdach na misje, stabilny, nie da się go zgnieść bagażem wrzuconym „przypadkiem” na niego (patrz: pakowanie bagażu na Stara), a przede wszystkim SZCZELNY. W takim dniu jak dziś i przy dzisiejszym stanie namiotu to chyba jedyny dobry pomysł, aby ciuchy nie wyglądały jak po praniu.
Wpadam też do faceta po internet. Zadowolony, podskakuje na fotelu w okienku w rytm głośnej muzyki. „Indish music my friend! Dance!” (Indyjska muzyka, przyjacielu, zatańcz!).
Przestało padać, namiot dobija do portu. Pisanie dzisiejszego dziennika przerywa mi zaplanowane na godzinę 17:00 rozpoczęcie kolejnego kursu. Spodobało mi się stwierdzenie, którym jeden z instruktorów rozpoczął swoją gadkę: „Jeżeli ktoś był już na misji i twierdzi, że wszystko, albo cokolwiek, o misjach wie, jest w dalekim błędzie. Nie wie nic. A jeżeli z tym zdaniem się nie zgadza, szybko zostanie wyprowadzony z błędu”. Dobre, zwłaszcza w temacie wspomnianych już wcześniej „misyjnych cwaniaków”.
Wracając pod naszą przydużą „pałatkę”, nogą ściągam z łóżek jakieś 10 laptopów. Te przedłużacze na podłodze to zły pomysł, tym bardziej…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej