36,90 zł
Wojny miało nie być. Rosja boryka się z poważnymi problemami, a Polski strzegą sojusze i silna armia. Znamy te argumenty, prawda? A jednak konflikt wybucha. Pancerne zagony wroga przelewają się przez granicę niepowstrzymaną, zdawać by się mogło, falą. NATO nie śpieszy się ze zbrojną interwencją – musi nam wystarczyć wysłany wcześniej sprzęt i szczupły amerykański kontyngent. Czy dodatkowe bataliony Leopardów, kolejne F-16 i pokaźna liczba baterii Patriot pozwolą wygrać tę wojnę? Przetrwać starcie z gigantem? Naczelne dowództwo Wojska Polskiego decyduje się na wdrożenie kontrowersyjnego planu Międzyrzecze...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 266
Międzyrzecze
„Cena przetrwania…”
© 2019 Marcin Ogdowski
© 2019 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk
eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]
Projekt okładki: Paweł Gierula
Ilustracja na okładkę: Tomasz Tworek
ISBN 978-83-65904-51-5
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 6543-450 Ustroń, www.warbook.pl
Ta książka jest nowelą osadzoną w nurcie political/war fiction. Kontekst dla niej stanowią często prawdziwe wydarzenia, lecz mimo powierzchownych analogii wszelkie podobieństwa do prawdziwych osób są przypadkowe.
Dedykuję Matce,
uosobieniu cech tego narodu.
Osobie pięknej, odważnej i kochającej.
Potrafiącej nienawidzić – także najbliższych.
Traktującej dom jak azyl i pułapkę.
Mądrej, a mimo to często dającej się zwodzić fatalizmowi.
Utalentowanej i zdolnej poświęcić marzenia dla małych stabilizacji.
Miotającej się między lenistwem a kompulsywną aktywnością.
Pielęgnującej koszmarne słabości do używek.
Chwilami szalonej aż po zatracenie.
Ale jestem dzięki Niej – i tylko to naprawdę się liczy.
Cały czas, cały czas niszczyłem to, co budowaliśmy przez dwadzieścia lat. Jakbym matkę zarzynał – ze wspomnień sapera, uczestnika Wojny Obronnej 1939 roku. Za: Melchior Wańkowicz, Strzępy epopei. Szpital w Cichiniczach. Wrzesień żagwiący. Po klęsce, Warszawa 2009, s. 300.
– Było super, jest doskonale… – wycedził pełnym sarkazmu tonem Piotr Kucharski, przyglądając się swojej twarzy na ekranie wyłączonego smartfonu. Prowizoryczne lusterko nie dawało wyraźnego obrazu, ale to, co dostrzegł, wystarczyło, by uznać, że jego wizerunek – przystojnego mężczyzny – właśnie znacząco ucierpiał. Górna szczęka bolała go jak diabli, w ustach czuł metaliczny smak krwi. Stracił obie jedynki, prawa dwójka, dotknięta językiem, ruszała się niczym rachityczne drzewo na wietrze. Pchnął ją mocniej i syknął z bólu – ząb opadł na dolną wargę. Kucharski splunął, zostawiając na piasku kolejny krwawy ślad. Wzdrygnął się na widok resztek własnego uzębienia. W porównaniu z ranami, jakie widział kilkadziesiąt minut wcześniej, zdekompletowanie szczęki było symbolicznym uszczerbkiem. A mimo to dał się ponieść poczuciu wielkiej straty… Przez moment walczył z pokusą, by zebrać zęby i schować je do kieszeni. Gdy był dzieckiem, matka kolekcjonowała jego mleczaki. „Na pamiątkę” – mówiła. Pewnie przetrwały gdzieś na strychu w rodzinnym domu, w tej graciarni bez ładu i składu. Piotr mimowolnie się uśmiechnął. Zaraz jednak spoważniał. „Nie chcę ich” – uznał. Pomysł zabrania zębów wydał mu się ostatecznie makabryczny. No i gdzieś z tyłu głowy świtało mu, że zęby przynoszą pecha. W swoim poprzednim życiu nie był szczególnie przesądny, ale odkąd trafił na Przesmyk, a świat stał się niebezpiecznym miejscem, racjonalizm zaczął u niego przegrywać z myśleniem magicznym.
Spojrzał przed siebie. Tamten nadal był nieprzytomny. Gdy Piotr dostrzegł go po raz pierwszy – po tym, jak sam odzyskał świadomość – zaczął panicznie szukać swojego Beryla. Broń najwyraźniej przepadła, choć Kucharski dobrze pamiętał, że trzymał ją w rękach, gdy nastąpił ostatni zarejestrowany przez niego wybuch. Na szczęście wciąż miał VIS-a – dotknięcie rękojeści pistoletu przywróciło mu spokój.
Tamten zaczął się budzić. Piotr przyjrzał się jego twarzy. „Chłopiec, nie więcej niż dwadzieścia dwa lata” – ocenił. Tak jak Kucharski, i on zgubił gdzieś swój hełm, odsłaniając ogoloną na zero głowę. „Nic się u was w tej kwestii nie zmieniło” – w refleksji Piotra mnóstwo było poczucia wyższości. „Jak cięli, tak tną – do gołej skóry, jak barany”.
Młodzik sięgnął dłonią do pasa. Nic tam nie znalazł; Kucharski już wcześniej upewnił się, że tak właśnie będzie. Gwałtowny ruch sprawił za to, że skrzywił twarz w bólu. Piotr dobrze wiedział, skąd ów grymas. Przeniósł wzrok na nogi chłopaka – obie miały poważne, otwarte złamania. Pokaźne fragmenty kości przebiły się nie tylko przez mięśnie i skórę – rozdarły też solidny materiał, z którego wykonano mundurowe spodnie. Okrwawione kikuty wyglądały paskudnie i złowieszczo.
– Cierpisz, skurwysynu. – W słowach Piotra nie było ani krzty współczucia.
Tamten obdarzył go spojrzeniem, w którym nienawiść mieszała się z ciekawością. „Wcale się mnie nie boi…” – to stwierdzenie rozzłościło Kucharskiego. Miał ochotę się podnieść i obdarzyć chłopaka solidnym kopniakiem w głowę. Lecz wtedy dał o sobie znać ból twarzy. Piotr jęknął i oparł głowę o ścianę dołu.
Przez chwilę pozostał w tej pozycji, zaciskając załzawione oczy.
– Gdzie jesteśmy? – tamten pytał w swoim języku, lecz Kucharski doskonale go rozumiał. Spojrzał na niego, a potem rozejrzał się. Siedzieli w jakimś dole, głębokim na półtora metra. Najpewniej był to lej, o czym świadczył stożkowy kształt wgłębienia. Pokaźnej wielkości, pewnie po lotniczej bombie, ale równie spory wyłom w ziemi mógł spowodować wielkokalibrowy pocisk artyleryjski. A przecież jedne i drugie rozorały pozycje, które jeszcze jakiś czas temu obsadzali koledzy Piotra. „Jakim cudem znalazłem się tu, z tym gościem?” – Kucharski nie miał pojęcia. „Gdzie dokładnie jest ten pierdolony dół?” – na to pytanie także nie był w stanie odpowiedzieć.
Wzniósł ramiona ku górze.
– Gdzieś – odparł, siląc się na nonszalancję.
– Nieważne gdzie, za chwilę będą tu moi towarzysze. – Łysy, jak nazwał go w myślach Piotr, położył dłonie na dnie leju. Następnie odepchnął się tak, by wygodniej oprzeć plecy o ścianę dołu. Ten ruch sprawił mu sporo bólu, co Kucharski odnotował z satysfakcją. – Daj zapalić. – Chłopak nie patrzył już na Piotra prowokująco. Skinął za to brodą na plecak, który leżał u stóp Kucharskiego. Piotr zdołał go już wcześniej przeszukać, wiedział, że jest w nim kilka paczek lucky strike’ów. Wyjął jedną, przez chwilę zastanawiając się, czy ma do czynienia z oryginalnym wyrobem. Dobrze by to świadczyło o możliwościach aprowizacyjnych armii, w której służył Łysy. Szybko uznał, że to mało prawdopodobne. Kraj, z którego pochodził młodzik – choć na poziomie propagandy gardził Zachodem – bardzo sobie cenił amerykańskie i europejskie dobra konsumpcyjne. Na oryginały jednak pozwolić sobie mogli tylko nieliczni krajanie Łysego, większości musiały wystarczyć podróbki. Czy tak było i w tym przypadku, Kucharski nie zamierzał się przekonywać. Nie palił.
Rzucił paczkę prosto w ręce mężczyzny naprzeciwko. Ten wyjął papierosa, zapalił i zaciągnął się z wyraźną przyjemnością.
– Napijemy się? – zaproponował, znów wskazując na plecak.
Piotr zaśmiał się cicho. Kilkanaście lat temu wojsko, w którym teraz służył jego wróg, poszło w kierunku głębokiej westernizacji. Obszarów nią objętych było sporo, podstawą zmiany zaś przekonanie, że odtąd liczy się każdy człowiek. Zaczęto więc dbać o wyposażenie indywidualne, co przyniosło poważną jakościową zmianę. Żołnierz, który siedział przed Kucharskim – gdyby nie specyficzny wzór kamuflażu – mógłby uchodzić za wojskowego z sojuszniczej armii. Do czasu, kiedy wyjąłby przydziałową butelkę wódki.
Wojenną rację alkoholową Piotr namierzył już wcześniej. Ba, nawet z niej skorzystał, płucząc wysokoprocentową cieczą poranione dziąsła. Teraz zrobił to samo, oddając Łysemu butelkę ze śladem świeżej krwi na szyjce. Celowo.
Młodszy z mężczyzn uśmiechnął się na ten widok. A potem posłał Kucharskiemu wyzywające spojrzenie. Nie wyczyścił szkła – po prostu odkręcił korek i nie zważając na zabrudzenie, wziął kilka głębszych łyków.
– Braterstwo krwi – powiedział i wytarł ręką usta.
Piotr zły, że nie udało mu się pognębić wroga, splunął na ziemię.
I wtedy w okolicy coś wybuchło. Kucharski skulił się na moment, oczekując kolejnej eksplozji – ta jednak nie nastąpiła. Wstał więc, mocno pochylony, wyjął pistolet i przeładował. Na moment wycelował broń w Łysego, palcem nakazując mu milczeć. A potem ostrożnie wysunął głowę ponad krawędź dołu.
Kolejna eksplozja była silniejsza, lecz nie wywołała w Piotrze niepokoju. Zdołał bowiem dostrzec saperów przeciwnika, zajętych wysadzaniem zdobycznego sprzętu. Syknął, widząc rozerwany wrak Rosomaka, którego dowódca był jego dobrym kumplem. Kucharski miał nadzieję, że „Banda Wiedźmina” przeżyła, że wóz z charakterystycznym napisem na burcie dostał się w ręce wroga bez załogi.
Kolejny wybuch, kolejny Rosomak rozpruty.
Piotr przełknął głośno ślinę. „Następne dwadzieścia pięć baniek poszło się jebać” – stwierdził ze smutkiem. Zsunął się na dno dołu.
– Musisz się poddać. – Łysy dalej znieczulał się alkoholem.
Kucharski pokręcił głową, choć nie był przekonany, że to właściwa reakcja. Bo czy dalszy opór miał sens? Sam zabił co najmniej trzech nieprzyjaciół i gdyby każdy z żołnierzy Wojska Polskiego postąpił tak samo, agresor miałby nie lada kłopot. Z drugiej strony, w boju, który niedawno się zakończył – gdy Polacy utracili już element zaskoczenia – wróg zrobił im jesień średniowiecza. Dosłownie przekopał ich stanowiska gradem stali, a przez las – który dawał schronienie Piotrowi i jego kolegom – przepchnął falę ognia, wskutek czego zginęły prawdopodobnie setki ludzi. Kucharski widział marne resztki pięknego drzewostanu, nim wrócił na dół leju.
„Czy walka z wami ma sens?” – obdarzył Łysego badawczym spojrzeniem.
Usłyszał dźwięk ciężkiego sprzętu i znów wystawił głowę. W oddali dostrzegł dwa potężne buldożery, toczące się drogą, przy której ustawiono zasadzkę. Maszyny spychały na pobocze rozbite transportery, jedna na lewą, druga na prawą stronę krajowej dwupasmówki. Tuż za nimi jechała wielka laweta. Piotr nie musiał się zastanawiać, w jakim celu. Nieprzyjaciel stracił sporo ciężkiego sprzętu, wiele ciężarówek wypełnionych wojskiem, lecz zapewne najdotkliwiej odczuł utratę supernowoczesnego czołgu. Ten przecież – wedle zapewnień propagandy – miał być niezniszczalny, a dopadł go liczący sobie kilkanaście lat pocisk z wyrzutni Spike. Wszedł od góry w wieżę i rozszarpał ją od wewnątrz – z łatwością, z jaką czynił to z czołgami starszych generacji. „Dobry żydowski szit” – Kucharski poczuł, jak ogarnia go entuzjazm.
Wiedział już, że nie należy się poddawać.
Tamtych przy drodze przybywało, Piotr założył, że za chwilę zaczną głębiej przeczesywać teren pobojowiska. Zresztą już to chyba robili, z drugiej strony trasy. Kucharski domniemywał, że tak jest – widok przesłaniał mu rozbity sprzęt. Słyszał jednak pojedyncze strzały i krótkie serie, które nie wywoływały gwałtownych reakcji żołnierzy pracujących na drodze. Pociemniało mu w oczach, gdy uświadomił sobie, co one oznaczają. Obrócił się i wymierzył VIS-a w Łysego.
– Ale dlaczego? – spytał tamten. W jego oczach wreszcie pojawił się strach. Piotr dawno nie doświadczył tak potężnego zastrzyku satysfakcji. Zawahał się, sądząc, że ten widok mu wystarczy. Lecz zaraz znów spojrzał na nogi młodszego mężczyzny. „Wyjdziesz z tego, skurwysynu” – orzekł w duchu. „Wyjdziesz i wrócisz, a ja na to pozwolić nie mogę” – dodał. Pociągnął za spust i celnym strzałem rozłupał głowę chłopaka.
– Dlaczego? Boście tu przyszli, śmierdzące ruskie onuce – wycedził w stronę trupa.
Przeskoczył do następnego dołu, potem kolejnego i jeszcze jednego. Wreszcie zaskoczony, że nie zwraca na siebie uwagi, ruszył pędem, szukając drogi między niezliczoną ilością dołów. Biegł tak przez wiele minut, na zachód. Do swoich.
Generał broni Roman Adamczyk miał powody do zadowolenia – bitwa graniczna zasadniczo toczyła się wedle przyjętego przez niego planu. Rosjanie szli do przodu – tego akurat nie dało się uniknąć z uwagi na różnice potencjałów – jednak prędkość natarcia daleka była od buńczucznych zapowiedzi Kremla. Gdy wybuchła wojna, prezydent Federacji oświadczył, że za trzy dni jego oddziały przemaszerują głównymi alejami Warszawy. Trzeci dzień właśnie się kończył, tymczasem jedynym większym miastem zajętym przez wroga był Białystok.
Grupa wojsk atakujących z rejonu Kaliningradu z trudem wdzierała się w Warmię i Mazury, bronione przez jednostki 16 Dywizji. Czołówki pancerne wroga dotarły co prawda na przedmieścia Olsztyna, tam jednak czekały na nie załogi wyrzutni przeciwpancernych Spike i Javelin. Zwłaszcza te ostatnie – wprowadzone na wyposażenie WP kilka miesięcy wcześniej – siały spustoszenie w rosyjskich szeregach. Obraz dziesiątek płonących wozów – nagrany przez żołnierzy Combat Camery – został natychmiast przekazany mediom. Trafił do programów informacyjnych niemal na całym świecie, z wyjątkiem Rosji i podległych jej krajów. Gościł tam przez wiele godzin, póki nie zastąpił go materiał w istocie sensacyjny. Dwa dni temu pod Augustowem Polakom udało się zniszczyć słynną rosyjską Armatę. Centralna komórka prasowa dowództwa naczelnego pędem otrzymała filmik z kamery zainstalowanej w rakiecie. Operator Spike’a zarejestrował lot i uderzenie pocisku w charakterystyczną wieżę T-14. Inny wojskowy, z działającą kamerą nahełmową, był świadkiem nie tylko trafienia, ale i ewakuacji załogi superczołgu. Za linią wroga zaś jakiś cywil nagrał komórką lawetę wiozącą zdekompletowany wóz. Internet wciąż działał – w czym Rosjanie mieli swój interes. W tym przypadku jednak sprawy poszły nie po ich myśli i kilkunastosekundowe nagranie dopełniło całości rzeczy. T-14 da się zniszczyć! – orzekły media, ku wściekłości moskiewskiej wierchuszki. Ta – ustami rzeczników Kremla, ministerstw spraw zagranicznych i obrony – uznała materiał za mistyfikację, w odpowiedzi prezentując „prawdziwe oblicze niezwyciężonej Armaty”, dosłownie rozstrzeliwującej kolumnę leciwych T-72.
Adamczyk uśmiechnął się pod nosem. Jego „siedemdwójki” nie zbijały się w kolumny. One w ogóle się nie przemieszczały. Pozbawione szans w starciu z każdym rosyjskim czołgiem, zostały przeznaczone do innych zadań. I owszem, były w walce niszczone, lecz nie tak, jak w materiale Russia Today. Fałszywka była zatem dziełem Rosjan, nie Polaków – generał, sam pancerniak, rozpoznałby fake newsa nawet bez znajomości zasad użycia przestarzałych polskich „teciaków”. Sylwetki niszczonych przez T-14 maszyn, jakkolwiek były to T-72, jasno wskazywały, że na cel wzięto czołgi wytargane z przepastnych magazynów armii rosyjskiej. „Kto wie, czy tego filmu nie zmontowano jeszcze przed wojną, by pokazać, jak łatwo Ruskim idzie się przez Polskę” – Adamczyk był niemal pewien, że ta hipoteza znalazłaby potwierdzenie w faktach.
– No to łatwo się wam nie idzie… – stwierdził na głos.
Armata należała do zgrupowania, które zaatakowało Polskę z terytorium zaanektowanej wcześniej Litwy. Wróg bez trudu zajął Suwałki, ale już pod Augustowem napotkał twardy opór oddziałów 16 Dywizji, przesuwając się zaledwie o kilkanaście kilometrów dziennie.
Taka sama sytuacja stała się udziałem Rosjan nacierających z rejonu białoruskiego Grodna. Początkowy sukces, jakim było szybkie zajęcie Białegostoku, wkrótce przyćmiła dramatyczna porażka na zachód od miasta. W okolicach Tykocina Polacy dosłownie rozstrzelali cały pułk rosyjskich czołgów ze słynnej gwardyjskiej 4 Dywizji Pancernej. To te wozy miały jako pierwsze wjechać do Warszawy, atakując metropolię od północnych rubieży. Póki co część z nich holowano właśnie do warsztatów, część zaś dopalała się na urokliwych bocznych drogach Podlasia.
Drugi człon białoruskiego zgrupowania wojsk nieprzyjaciela kierował się na południe Rzeczpospolitej. Z pozycji wyjściowych tej grupy było najbliżej do stolicy Polski, lecz rosyjskie dowództwo najwyraźniej założyło, że frontalny atak wzdłuż szosy Brześć – Warszawa spotka się ze zdecydowanym oporem Polaków. Do takiego wyboru zmusiła też Rosjan sytuacja geopolityczna. Wielomiesięczne zabiegi kremlowskiej dyplomacji – której celem było przekonanie Kijowa do ściślejszego sojuszu z Moskwą – spełzły na niczym. Ukraina nie udostępniła rosyjskim wojskom swojego terytorium. Te atakowały więc południe kraju „z góry”, lecz i tu nie miały łatwo – mimo upływu trzech dni przeciwnik nie zdołał przekroczyć trasy Chełm – Lublin, w samym Lublinie wikłając się w ciężkie miejskie walki. Dowódca 18 Dywizji – powołany kilka miesięcy temu z rezerwy generał Waldemar Trębacz – dwoił się i troił, by utrudnić życie Rosjanom. „Stary wódz” – jak mówili o nim żołnierze – zręcznie realizował założenia planu Międzyrzecze, którego Adamczyk był autorem.
Generał westchnął, przypominając sobie, jak trudno było przekonać polityków do takiej koncepcji obrony. Całymi tygodniami wałkował temat z prezydentem, ministrem obrony oraz z całą rzeszą ich doradców. Naciskał wpływowe osoby spoza władzy, lobbował u sojuszników, inspirował media (rzecz jasna w ograniczonym zakresie), by zajęły się sprawą. Koronny argument – że we wrześniu 1939 roku Rzeczpospolita tak szybko uległa Niemcom, bo wystawiła główne siły do bitwy granicznej – nie docierał do głów decydentów. Tak jak kiedyś marszałek Rydz-Śmigły, tak i oni bali się, że nieprzyjaciel zajmie część Polski i na jakiś czas odpuści. Potem zaś uderzy znów i znów na osłabione państwo – i po kawałku dokona rozbioru Rzeczpospolitej. „Polski trzeba bronić od razu, wysyłając jak najwięcej wojska na wschód” – twierdził zwierzchnik sił zbrojnych. „Rosjanie zaraz po przekroczeniu granicy muszą się natknąć na lufy naszych czołgów” – wtórował mu szef Kancelarii Prezydenta. Historyk i politolog, czego świadomość przyprawiała Adamczyka o białą gorączkę. Nie znał bardziej kretyńskiej koncepcji defensywnej niż plan Zachód, opracowany pośpiesznie wiosną 1939 roku. Zakładający obsadzenie całej zagrożonej granicy cienkim pasem linii obronnych. Łatwym do przełamania przy silnym punktowym ataku. Nie trzeba być sztabowym wyjadaczem, by wiedzieć, że taki atak, przeprowadzony jednocześnie w kilku miejscach, poskutkuje oskrzydleniem przygranicznych formacji, a następnie ich okrążeniem i odcięciem od zaplecza. Tak też uczynili Niemcy, mistrzowie wojny manewrowej. „Wice” – jak w zaciszu gabinetów kazał się tytułować najważniejszy prezydencki urzędnik – dobrze o tym wiedział. Swego czasu zrobił dyplom magistra z historii II Rzeczpospolitej. Miał również dość wyobraźni, by przewidzieć, że tak samo postąpią Rosjanie. A mimo to tkwił w oślim uporze, utwierdzając w błędnym przekonaniu swojego pryncypała.
„Nie chodzi o to, że oddamy Rosjanom tereny od Bugu do Wisły” – przekonywał Adamczyk. „Będziemy ich bronić, lecz nie za wszelką cenę, a z intencją jak największego wykrwawienia wroga. Główną linię obrony oprzemy na Wiśle, na zachód od niej gromadząc najważniejsze siły i środki. Tak, by w odpowiednim momencie – da Bóg, że z pomocą sojuszników – przystąpić do kontrnatarcia” – dodawał po wielokroć. „Nie możemy się zgodzić nawet na czasową okupację!” – słyszał w odpowiedzi. Dobrze wiedział, że politykom nie chodzi tylko o troskę o obywateli. Tych z rządzącej partii przerażała wizja przedłużającej się utraty kontroli nad wschodnimi terytoriami Rzeczpospolitej. Tam mieszkał ich konserwatywny elektorat, zachód bardziej sprzyjał liberalnej opozycji. Poza tym wojna wcale nie musiała wybuchnąć, a zostawienie mieszkańców wschodnich województw Polski z przekonaniem, że w razie czego armia ich opuści, mogłoby się okazać wizerunkowym strzałem w stopę.
Tyle politycznej pragmatyki – generał miał ochotę splunąć, tak bardzo nie znosił tego rodzaju wyrachowania. Choć musiał przyznać, że niektóre założenia planu Międzyrzecze faktycznie były kontrowersyjne.
Adamczyk wiedział, że nie ma szans na zrównoważenie potencjału, nawet gdy nastały już bardziej sprzyjające okoliczności. Rosja – po uprzednim zajęciu państw bałtyckich – musiała utrzymywać w nich spore siły okupacyjne i duży komponent wojsk liniowych do ewentualnej obrony przed desantem NATO. Inną część regularnej armii delegowała na Kaukaz, gdzie do głosu znów doszli islamscy ekstremiści. No i Moskwa nie była w stanie wykorzystać potencjału azjatyckich okręgów wojskowych. Chiński gigant coraz wyraźniej wchodził na ścieżkę konfrontacji z Federacją. Na razie tylko politycznej i ekonomicznej, ale Kreml wolał nie ryzykować zostawienia dalekowschodnich wrót bez zabezpieczenia. Mimo to dowództwo rosyjskich sił zbrojnych mogło przeznaczyć na wojnę z Polską kontyngent ponad dwa i pół razy liczniejszy od WP. O przewagach w uzbrojeniu – zwłaszcza ciężkim – nie było nawet co mówić.
W obliczu takiego wroga należało wykorzystać inne atuty.
Plan Międzyrzecze zakładał skanalizowanie ruchów rosyjskich wojsk tak, by ich marszruty nakładały się na miejsca wcześniej odpowiednio przygotowane przez Polaków. W praktyce oznaczało to zastosowanie taktyki spalonej ziemi – wysadzenie infrastruktury drogowej, kolejowej, lotniskowej, założenie setek pól minowych, przeszkód terenowych, rozerwanie tam, wałów, drenów, obalenie dziesiątek tysięcy drzew. Wystawienie kilkunastu mniejszych miast – przewidzianych do uporczywej obrony, mającej związać jak największą liczbę oddziałów nieprzyjaciela – na ryzyko całkowitego zniszczenia. „Cofniecie wschód Polski do czasów średniowiecza!” – grzmieli politycy, gdy Adamczyk w towarzystwie swojego sztabu prezentował założenia planu.
Przestali protestować dziesięć miesięcy temu, po tym, jak rosyjska armia wkroczyła na Litwę, Łotwę i do Estonii. Dawni sowieccy poddani bronili się zaciekle, zwłaszcza Litwini. Przewidziana na dwa dni kampania przedłużyła się pięciokrotnie. Lecz było to starcie Dawida z Goliatem – tym razem bez szczęśliwego zakończenia. Zawiedli Amerykanie, których prezydent jeszcze na etapie eskalacji napięcia rozkazał wycofać wszystkie swoje oddziały z terenu dawnych republik radzieckich. To zmartwienie naszych sojuszników z kontynentu. Stany mają już dość wyręczania Europejczyków, za co ci nawet nie potrafią nam podziękować – napisał na Twitterze najważniejszy lokator Białego Domu. Ta deklaracja, jakkolwiek nieoficjalna, stała się obowiązującą linią amerykańskiej polityki zagranicznej.
Gdy oddziały Kremla rozpoczęły operację „scalania kulturowo przynależnych Rosji terytoriów”, na Litwie stacjonował batalion brytyjskich spadochroniarzy. Dzielni Brytole walczyli przez pięć dni, lecz gdy skończyła im się amunicja, a straty sięgnęły prawie sześćdziesięciu procent stanów osobowych, karnie powędrowali do niewoli. Polska kompania czołgów Twardy, wyekspediowana na Łotwę w ramach rutynowej, rotacyjnej zmiany, nawet nie zdołała wejść do walki – wszystkie maszyny zostały zniszczone przez rosyjskie samoloty szturmowe w pierwszych minutach inwazji. Wchodzący w skład komponentu lotniczego NATO Węgrzy prysnęli swoimi Grippenami, gdy do ich rządu dotarło rosyjskie ultimatum. Francuzi – choć Paryż też otrzymał podobną notę – postanowili wypełnić sojusznicze zobowiązania. Piloci ośmiu Rafalów sił powietrznych Republiki na trwałe zapisali się w historii lotnictwa, niszcząc trzydzieści rosyjskich samolotów, z czego połowę w walce manewrowej. Gdy nie mieli już czym strzelać i gdzie lądować, obrali za cel lotnisko w Malborku – przekonani, że w Polsce uzupełnią zapasy i wrócą do akcji. Niestety, francuski prezydent – po długiej rozmowie z brytyjskim premierem, który miał mu wyznać, że dwustu spadochroniarzy w niewoli jest dla niego większym zmartwieniem niż skutki brexitowej awantury – nakazał lotnikom powrót do ojczyzny. Ich dowódca, pułkownik Martin Durand, poradził zwierzchnikowi pocałować się w dupę, wysyłając depeszę tej treści do dowództwa w Paryżu. Następnie wsiadł w samolot i na ekstremalnie niskim pułapie dotarł nad bazę Floty Bałtyckiej w Kaliningradzie. Tam, wzorem japońskich kamikadze, skierował maszynę na najbliższy duży okręt. Samobójczy atak nie zatopił niszczyciela rakietowego klasy Sowriemiennyj, ale uszkodził go do tego stopnia, że jednostkę wycofano ze służby.
Reszta pilotów karnie wróciła do Francji, a świat jeszcze przez kilka dni żył bohaterskim wyczynem Duranda. Koncentracja mediów na tym temacie była na rękę politykom Zachodu. Lecz nieuchronne i tak nadeszło, wraz z oficjalną kapitulacją Wilna, Rygi i Tallina. NATO umarło! – głosiły najważniejsze dzienniki po obu stronach Atlantyku. Zachód zdradził wschodnioeuropejskich sojuszników. To koniec jego politycznej i wojskowej dominacji! – wieścili wpływowi komentatorzy.
W Warszawie powiało arktycznym chłodem. No to jesteśmy głęboko w dupie… – obwieścił jeden z portali internetowych. I choć było to prostackie sformułowanie – kolejny dowód upadku polskich mediów – dobrze wyrażało istotę rzeczy. Adamczyk ujął to nawet dosadniej – „Mamy przejebane”, powiedział żonie bez ogródek, gdy ta zapytała go, co teraz. Dla większości Polaków stało się oczywiste, że ich kraj będzie następnym celem agresji Moskwy. Generał ani myślał się poddawać – po ojcu odziedziczył skłonności suicydalne, po matce z kolei ogromną wolę życia. W efekcie gotów był na najbardziej ryzykowne pomysły, jeśli dawały cień szansy na powodzenie. A plan Międzyrzecze mógł Rosjanom mocno namieszać w szykach. Gdy prezydent Federacji z dumą obwieszczał na Kremlu, że „Pribałtyka wróciła do Mateczki Rosji”, Adamczyk siedział w Belwederze i po raz kolejny przekonywał zwierzchnika sił zbrojnych do swoich racji.
Wygrał.
Od tej chwili sprawy potoczyły się szybkim tempem. Rozmach, z jakim zaczęto realizować projekty inżynieryjne na wschodzie kraju, nie miał sobie równych w historii Polski po 1989 roku. Nieustanne manewry – w które zaangażowano tysiące rezerwistów z kilkunastu roczników – również zasługiwały na miano spektakularnych. Budżet ledwo to dźwigał. Generał zarwał więc niejedną noc, głowiąc się nad tym, skąd wziąć środki na wzmocnienie szczupłych zasobów WP.
I wtedy do Polaków uśmiechnęło się dziejowe szczęście – sparaliżowane przez wiele tygodni NATO zaczęło wychodzić z letargu. Nadal nie było mowy o ekspedycji większych sojuszniczych oddziałów nad Wisłę. Politycy w Berlinie, Paryżu i w innych europejskich stolicach dali się zaszachować opinii publicznej, zdominowanej przez nastroje pacyfistyczne, zręcznie wzniecane przez rosyjską ofensywę informacyjną w internecie. Także pod ich wpływem Unia Europejska skapitulowała, twierdząc, że jest organizacją ekonomiczną i polityczną, wcześniejsze ambicje militarne uznając za mariaże. Jednocześnie jednak w kręgach decyzyjnych Zachodu narastało przekonanie, że Rosjan należy powstrzymać z dala od zasobnych metropolii „starej Europy”. Najlepiej w Polsce, gotowej bić się z Moskalem do krwi ostatniej.
Niemcy wysupłały więc z zapasów strategicznych Bundeswehry sto trzydzieści czołgów Leopard 2A6, przekazując je Polakom wraz z całym wyposażeniem specjalistycznym, pozwalającym na sformowanie kolejnej brygady pancernej Wojska Polskiego. Norwegowie – w ramach bezzwrotnej pożyczki – sfinansowali zakup sprzętu, dzięki któremu możliwe stało się utworzenie dodatkowego NDR-u – nadbrzeżnego dywizjonu rakietowego. Nowo sformowaną jednostkę, podobnie jak dwie będące już w strukturach Marynarki Wojennej RP, wyposażono w najnowszej generacji pociski NSM. Oslo zdecydowało się też – w tym samym trybie – przekazać Polsce dwanaście baterii NASAMS, które znacząco wzmocniły pułki przeciwlotnicze WP.
Najdalej jednak posunęli się Amerykanie. Ich prezydent – za namową doradców, ale także pod groźbą rozpoczęcia procedury impeachmentu – przyzwolił na ograniczoną reakcję na rosyjskie zagrożenie. Polska już wcześniej kupiła od USA zestawy rakietowe HIMARS, służące do rażenia celów na odległość do trzystu kilometrów. Opłacony sprzęt pozwalał na sformowanie dywizjonu, ten zaś wystarczał na zabezpieczenie potrzeb operacyjnych tylko jednej z czterech polskich dywizji. Waszyngton zdecydował zatem, że trzy brakujące dywizjony przekaże Polakom w ramach promocji, licząc na dalszą współpracę Warszawy z amerykańskim przemysłem zbrojeniowym. Jeszcze ciekawszą była transakcja dotycząca dwustu pięćdziesięciu zestawów przeciwpancernych Javelin – polskie ministerstwo obrony kupiło je, wraz z solidnym zapasem rakiet, po cenie… złomu. Lecz największym prezentem okazało się wysłanie nad Wisłę aż szesnastu baterii systemów antyrakietowych Patriot. W pełni wyposażonych, zdolnych do natychmiastowego osiągnięcia gotowości bojowej. Obsługiwali je Amerykanie, mający w Polsce status doradców – i zgodę naczelnego dowódcy sił zbrojnych USA do „pełnego angażowania się w działania kinetyczne, niezbędne do obrony polskiej przestrzeni powietrznej”. Tę mimo wszystko uznano za zbyt niebezpieczną, dlatego wspierające Patrioty samoloty AWACS latały wzdłuż południowej i zachodniej granicy RP – pozostając nad terytorium Niemiec, Czech i Słowacji – oraz nad bałtyckimi wodami międzynarodowymi.
Efekty? Polska miała „parasol antyrakietowy” z prawdziwego zdarzenia, przyzwoitą obronę przeciwlotniczą, solidnie zabezpieczone przed desantem wybrzeże Bałtyku oraz niemal czterysta czołgów Leopard, pozwalających na wykonanie potężnego kontruderzenia w osłabione graniczną bitwą siły przeciwnika. W tak dobrej sytuacji strategicznej armia Rzeczpospolitej nie była jeszcze ani razu w swojej powojennej historii.
Lecz wówczas obudziły się polskie demony…
***
Adamczyk zacisnął prawą dłoń w pięść na samą myśl o politycznym szkodniku, którego zaniepokoiły jawne i zakrojone na szeroką skalę przygotowania Polski do wojny. Było w tym coś bezbrzeżnie oburzającego i paradoksalnego, chodziło bowiem o wysokiego rangą działacza rządzącej partii, który kilka lat wcześniej pełnił funkcję ministra obrony. Który całą swoją karierę po 1989 roku budował w oparciu o rusofobię, zaś niedorzeczny pomysł relokacji większej części sił zbrojnych RP z zachodu na wschód kraju uzasadniał rosnącym zagrożeniem ze strony Moskwy. Gdy odszedł – głównie pod naciskiem Amerykanów, których zaniepokoiły czystki kadrowe w polskiej armii – wojsko odetchnęło z ulgą. Było już jednak uboższe o kilkunastu najlepszych generałów i kilkuset oficerów niższych rangą, zmuszonych przez szefa MON do porzucenia munduru. Lecz nawet wówczas – odstawiony na boczny tor przez partyjnych kolegów – człowiek ów nieustannie nawoływał do „pilnowania Polski”. Obsesyjnie wręcz wieszcząc rosyjską agresję. A gdy zagrożenie stało się realne, nagle zmienił front. „Nie posyłajmy naszej młodzieży na pewną śmierć!” – mówił w dziesiątkach wywiadów. „Nie powtarzajmy dramatycznej historii, która stała się udziałem Warszawy w 1944 roku” – uderzał w czuły ton polskiej debaty, w której coraz szerszą akceptację zdobywała opinia o bezsensowności Powstania.
„Mamy się poddać bez jednego wystrzału!?” – spytał polityka Adamczyk, gdy obu ich zaproszono do telewizyjnego studia. „Nie, usiądźmy z Rosjanami do stołu i rozmawiajmy” – usłyszał. „I przestańmy ich prowokować, zbrojąc się i ściągając tu Amerykanów” – proponował dawny minister. Generał nie bardzo wiedział, jak ma zareagować na taką sugestię. Bo owszem, była przejawem kapitulanctwa, lecz zarazem pobrzmiewało w niej sporo zdrowego rozsądku. Polskie przygotowania i amerykańska ekspedycja znosiły część strategicznych atutów armii rosyjskiej. Co więcej, jej generałowie mogli przypuszczać, że z każdym tygodniem będzie coraz gorzej – że Polacy lepiej przygotują się na inwazję. W takich okolicznościach należało się spodziewać decyzji o przyśpieszeniu ataku – póki szanse na względnie łatwe zwycięstwo wciąż były na wyciągnięcie ręki. „Jestem szefem sztabu generalnego” – odparł wówczas Adamczyk. „Gdy wybuchnie wojna, zostanę naczelnym dowódcą. Moim zadaniem jest jak najlepsze przygotowanie armii na ten scenariusz” – dodał.
Scenariusz, który wkrótce się ziścił.
Jakkolwiek koncentracja rosyjskich wojsk nie umknęła uwadze służb wywiadowczych, a potem także mediów, zwykli Polacy założyli, że wojna – jeśli wybuchnie – to po wakacjach. Z pewnością działała tu swoista „magia 1 września” – przekonanie, że będzie tak, jak z poprzednim konfliktem światowym. Swoje robiło przeświadczenie, że zmęczeni kryzysem i sankcjami Rosjanie zechcą dłużej odpocząć po interwencji w byłych republikach nadbałtyckich. Zresztą, po kilku miesiącach zawstydzającego milczenia głos zabrała wreszcie Rada NATO. W oświadczeniu, którego część miała charakter apelu do państw nadbałtyckich, jej członkowie zapowiedzieli „odbudowanie wiarygodności Sojuszu”. Dla Moskwy był to jasny sygnał, że Zachód w nieodległej perspektywie upomni się o Litwę, Łotwę i Estonię. Dowództwo rosyjskiej armii wysłało więc na północ dodatkowe jednostki. Nadzieje na odwleczenie wojny wspierała też pogoda. Maj i czerwiec były upiornie gorące – a komu chciałoby się walczyć w czterdziestostopniowym upale, co rusz przerywanym potężnymi ulewami?
Rosjanie byli jednak na to gotowi. Gdyby nie choroba ich prezydenta, uderzyliby pod koniec czerwca – takie informacje przekazali Adamczykowi Amerykanie. Szczęściem dla Polaków głowa rosyjskiego państwa – po kolejnym liftingu twarzy – zapadła na sepsę. Pilnowany przez najbardziej zaufanych towarzyszy i hordę ochroniarzy, zwierzchnik sił zbrojnych Federacji aż przez trzy tygodnie dochodził do siebie. W tym czasie do Polski dotarły cztery ostatnie baterie Patriot – trzy zestawy z amerykańskiego kontyngentu w Korei, jeden z Niemiec – i zdołały wpiąć się w lokalny system obrony przeciwrakietowej. Od tej pory wszystkie największe związki taktyczne WP oraz najważniejsze centra przemysłowe zyskały ochronę przed rosyjskimi rakietami.
Szybko zweryfikowano jej przydatność. W trzeciej dobie walk stało się jasne, że ataki rakietowe nie zapewnią Rosjanom przewagi strategicznej. Gdy po czwartej próbie przełamania obrony przeciwrakietowej RP żaden z Iskanderów nie dotarł do celu, przeciwnik zaprzestał tego rodzaju ataków. Generał sądził, że nie chodziło tylko o odstąpienie od nieefektywnych działań. Telewizje i internet na całym świecie zapełniły się filmami pokazującymi momenty zestrzelenia rosyjskich rakiet, a Moskwa była wyczulona na punkcie domniemanej niezawodności swoich produktów zbrojeniowych. Gdy rutynowa praktyka podważania prawdziwości nagrań – wobec skali zjawiska – nie przyniosła oczekiwanych skutków, sięgnięto po radykalne rozwiązanie.
„I tak was złamiemy, na lądzie!” – groził pułkownik armii rosyjskiej, wzięty do niewoli pod Tykocinem. Był jak dotąd najwyższym rangą jeńcem, Adamczyk poprosił więc kontrwywiad o szczegółowy raport z jego przesłuchania.
Z jeńca nie dało się wyciągnąć zbyt wiele – poza jedną informacją. Oficer ów nie miał pojęcia o tym, co drugiego dnia wojny wydarzyło się na Bałtyku, gdzie salwa jednego z nadbrzeżnych dywizjonów rakietowych posłała na dno niszczyciel i trzy korwety rosyjskiej floty. Wbrew początkowym doniesieniom, nie były one awangardą armady inwazyjnej – raczej wyszły z misją rozpoznania akwenu bojem. Tak czy inaczej, ich los chyba zniechęcił dowództwo marynarki wojennej przeciwnika do podejmowania prób desantu. Na Bałtyku panował spokój – choć w pasie nadmorskim nie ustawała aktywność rosyjskich samolotów i grup dywersyjnych, mających za zadanie namierzenie i zniszczenie NDR-ów.
Jeniec tymczasem był przekonany, że jego towarzysze już bez kłopotów wyładowują się na polskich plażach i w portach. Nie uwierzył, gdy usłyszał, że nic takiego się nie działo. „I tak przegracie” – stwierdził, co skrupulatnie odnotował przesłuchujący go oficer Służby Kontrwywiadu Wojskowego.
Pułkownik był niedoinformowany, co świadczyło o tym, że w jego armii wciąż działały stare, sowieckie mechanizmy. Mimo to miał powody do optymizmu. Choć Polacy w ostatnich miesiącach wiele zainwestowali w budowę systemu obrony przeciwlotniczej, wciąż była ona niewystarczająca. A chmary rosyjskich czołgów przywodziły skojarzenie z głowami Lewiatana. „Palimy je na kopy, a te skurwysyny ciągle podsyłają nowe” – raportował trzy godziny temu generał Trębacz. „Ale nie martw się, Romuś, nie pękamy” – mówił z dumą.
– Nie pękamy – Adamczyk powtórzył szeptem wywołane z pamięci słowa. – Jak długo? – spytał samego siebie.
Plan Międzyrzecze przewidywał oparcie początkowej obrony o szereg punktów oporu, zorganizowanych na bazie stosunkowo niewielkich grup bojowych. Podlegały one dowództwom dwóch dywizji – 16 i 18 – ale miały dużą swobodę działania. Grupy dzieliły się wedle przeznaczenia – na stałe i manewrowe. Na pierwsze składały się czołgi T-72 – trzy lub sześć – w zależności od wielkości oddziału. Rzadziej zręcznie ukryte w zabudowie, najczęściej zakopane w ziemię po wieże. Pomysł – po doświadczeniach Irakijczyków z czasów Pustynnej Burzy – zdawał się co najmniej nietrafiony, lecz Adamczyk wiedział swoje. Jego czołgów nie okopano w jednej linii, na odsłoniętym terenie. No i załogi polskich „teciaków” były lepiej wyszkolone niż ich arabskie odpowiedniki. Poza tym generał… nie miał innego wyjścia. Ograniczona modernizacja – jakiej poddano trzysta sztuk T-72 – nie poprawiła ich parametrów bojowych. To nadal były czołgi o słabych silnikach, źle opancerzone, z nie najlepszymi, zużytymi po ponad trzydziestu latach eksploatacji armatami. Ale dobrze ukryte, z powodzeniem mogły niszczyć rosyjskie transportery i ciężarówki. Rzecz jasna tylko do czasu – zdradzenie pozycji narażało wozy na reakcję wroga. Obłożenie wież pancerzem reaktywnym było w tej sytuacji ledwie półśrodkiem. Podział zadań – stopniowe wchodzenie do akcji poszczególnych maszyn – jedynie odroczeniem wyroku. Tak naprawdę misje załóg „teciaków” miały charakter niemalże samobójczy i na etapie planowania Adamczyk bał się, że wielu podwładnych każe mu zwyczajnie spierdalać. Nie kazali – rusofobia miała wciąż potężną siłę oddziaływania, co akurat w tym przypadku niosło pozytywne skutki.
W skład grup stałych wchodziło też kilka bądź kilkanaście drużyn piechoty, wyposażonych w dużą liczbę ciężkich karabinów maszynowych, moździerzy i granatników przeciwpancernych. Każdy taki oddział miał również swoich snajperów. Wszystkie obowiązywał jeden rozkaz: walczyć do wyczerpania środków bojowych, a następnie, w miarę możliwości, przedostać się do wyznaczonych wcześniej punktów zbornych.
Komponenty manewrowe składały się z czterech lub ośmiu Rosomaków w wersji bojowej oraz plutonu bądź kompanii piechoty wyposażonej w rakietowe wyrzutnie przeciwpancerne Spike i Javelin. Niektóre oddziały miały też specjalistów od naprowadzania samolotów. W planie należało założyć całkowitą rosyjską dominację w powietrzu, ta jednak nie wykluczała pojedynczych operacji przy użyciu polskich F-16. A gdyby do akcji włączyli się sojusznicy…
Zadaniem grup manewrowych było wspieranie stałych punktów oporu, w momencie, w którym wejdą one w kontakt z przeciwnikiem. Ich atutem była mobilność, niezawodność 30-milimetrowej armaty Rosomaka i śmiertelna skuteczność wyrzutni rakietowych. Sfory „Rośków” – jak jeszcze w czasach misji w Afganistanie nazwano produkowane na fińskiej licencji transportery – nie miały się angażować w walkę „do końca”. W sytuacji, w której uwidoczniłaby się przewaga wroga, ich dowódcy winni nakazać odskok, po którym należało „obsłużyć” kolejny punkt oporu.
Trzy dni temu Adamczyk miał do dyspozycji osiemdziesiąt stałych i czterdzieści manewrowych grup bojowych. Dwanaście tysięcy ludzi, wyposażonych we wszystkie dostępne T-72 oraz ponad połowę Rosomaków. Trzysta wyrzutni Spike i Javelin, wraz z trzema tysiącami rakiet, oznaczało oddanie im trzech piątych tej części arsenału WP.
Taka taktyka wymagała wysokiej świadomości sytuacyjnej od dowódców poszczególnych grup. Koordynacją działań miały się zająć sztaby dywizji. Łącznie – razem z jednostkami wsparcia – „szesnastka” i „osiemnastka” wystawiły do walki dwadzieścia pięć tysięcy żołnierzy. Lecz nie były to wszystkie siły zaangażowane na wschodzie. Bezpośrednio pod dowództwo naczelne podlegały przeformowane w batalionowe grupy bojowe dawne brygady Wojsk Obrony Terytorialnej. Osiemnaście tysięcy „wotników” – jak mówili o nich Rosjanie – obsadziło dwadzieścia miejscowości. Szkoleni przez ostatnie pół roku do walk w terenie zabudowanym, mieli wciągnąć w nie jak najliczniejsze siły nieprzyjaciela. Drugorzutowe, bowiem zgodnie z doktryną armii rosyjskiej pierwszy rzut nie zajmował się obleganiem miast, tylko parciem, za wszelką cenę, do przodu.
„Jednostka, liniowa czy tyłowa, strzelać z czegoś musi. Im więcej zapasów zużyją, tym lepiej. A zabity Rusek to zabity Rusek; każdy martwy jest dobry” – tak istotę tej części planu tłumaczył swego czasu generał prezydentowi RP. Tamten tylko westchnął. Uśmiechnął się lekko dopiero wtedy, gdy Adamczyk opowiedział mu o swoich wnioskach z analizy kampanii bałtyckiej. „Rosjanie, w obawie przed reakcją świata, nie zawalą tych miast bombami. Będą działać punktowo. Używać broni i amunicji, które ograniczą zniszczenia materialne i straty w ludności”. „A skąd wiemy, że tych miejscowości po prostu nie ominą?” – dopytywał prezydent. „Będą musieli przez nie przejść” – odparł wówczas generał. „Gdzie indziej się nie da, o co zadbają nasi saperzy” – Adamczyk miał na myśli kolejny tysiąc żołnierzy, osłaniany przez dwa tysiące wojskowych z pułków rozpoznawczych. To oni mieli uruchomić przygotowaną wcześniej lawinę zniszczenia, obejmującą kolejne tereny w miarę postępów wojsk inwazyjnych. Pchnąć Rosjan wprost na przygotowane do obrony miasta i stałe punkty oporu.
Generał miał wobec zwierzchnika mieszane uczucia. Nonszalancja, z jaką polityk podchodził do konstytucji – zwłaszcza podczas swojej pierwszej kadencji – rodziła w naczelnym dowódcy głęboką niechęć. Z drugiej strony, głowa państwa stanęła na wysokości zadania, gdy prawdopodobieństwo wybuchu wojny znacząco wzrosło. Prerogatywy, jakie niósł ze sobą wprowadzony wczesną wiosną stan wojenny, były przez prezydenta zręcznie wykorzystywane do realizacji pokojowej fazy planu Międzyrzecze. Generał odniósł nawet wrażenie, że „pierwszy” bardzo się do jego dzieła przywiązał. To on, patrząc kiedyś na graficzne odwzorowanie lokalizacji punktów oporu, stwierdził, że wygląda ono jak plaster miodu. Do tej pory w użyciu było słowo „klaster”, ale prezydenckie określenie szybko je wyparło. „No to wparowali nam do ula” – tymi słowami przywitał Adamczyka zwierzchnik, gdy stało się jasne, że Rosjanie ruszyli.
Generał westchnął.
– Ul trzeszczy, ale się trzyma – powiedział sam do siebie.
Usłyszał pukanie. Spojrzał na zegarek, dochodziła północ. Zaprosił adiutanta do pokoju.
– Wstępny raport o stratach, panie generale. – Młody major wręczył mu kartkę. Nie było na niej wielu informacji; szczegółowe dane zapewne właśnie opracowywano, by były gotowe przed kolejną naradą, zaplanowaną na drugą w nocy. Adamczyk przełknął głośno ślinę.
– Dwa tysiące sześciuset jedenastu zabitych. – Jego głos wyrażał głęboki smutek. – Cztery tysiące siedmiu rannych. Ośmiuset trzynastu zaginionych. Sporo.
Adiutant kiwnął głową.
– Generała Wróblewskiego szczególnie niepokoją informacje na temat zaginionych. – Major miał na myśli szefa sztabu naczelnego dowódcy. – Spływa coraz więcej doniesień o przypadkach dobijania naszych rannych, których nie zdołaliśmy ewakuować…
– Jeśli mamy coś potwierdzonego, dajcie to do mediów – rozkazał Adamczyk. Podwładny kiwnął głową. – Coś na temat strat wśród Rosjan? – Generał odłożył kartkę na biurko, przy którym zastał go major.
– Nie wiemy, ilu rannych trafiło do szpitali polowych – zaczął oficer. – Nasze źródła podają, że do placówek w Kaliningradzie, Wilnie, Grodnie i Brześciu przywieziono kolejno dwustu ośmiu, stu czterdziestu, stu siedmiu i dwustu dwunastu rannych – major mówił z pamięci. – Rosjanie przejęli Wojewódzki Szpital Zespolony w Białymstoku…
– Co z pacjentami? – przerwał mu generał.
– Kazali ich przenieść do innych lecznic – odparł adiutant z wyraźną ulgą. – Stamtąd w każdym razie mamy informacje o stu dwudziestu rannych.
– Jeńcy? – Adamczyk wstał od biurka i zaczął się przechadzać.
– Pięciuset dwunastu – usłyszał. – Wszystkich trzymamy w więzieniu na Rakowieckiej.
„Naprzeciwko budynku sztabu generalnego” – stwierdził w duchu naczelny dowódca. „W czasie pokoju miałbym do nich rzut beretem”.
– Zabici? – rzekł na głos.
– Amerykanie przesłali nam kilkanaście minut temu ciekawy fragment rozmowy. – Generał w mig pojął, że chodzi o informację z nasłuchu prowadzonego przez Narodową Agencję Bezpieczeństwa USA. – Do ruskich ambasad na świecie poszła instrukcja, że mają dziesięciokrotnie umniejszać straty, jakie im zadaliśmy. Oficjalnie ma być mowa o sześciuset poległych. Chyba im mocno przywaliliśmy – młodszy z mężczyzn pozwolił sobie na nieregulaminową uwagę. – Po co im to było? – dodał.
To pytanie – w różnej formie – zadawały sobie miliony ludzi. Po co Rosjanom kolejna wojna? Dlaczego w ogóle zaczęli walczyć z krajami NATO? Adamczyk też szukał odpowiedzi. Jego ocena zbieżna była z opinią popularną pośród kadry oficerskiej WP. Rosję już od kilku lat trawił narastający kryzys ekonomiczny. Zniesienie części sankcji, nałożonych na ten kraj po ataku na Ukrainę, nie uratowało gospodarki, która poza sektorem zbrojeniowym była zbyt przestarzała i niekonkurencyjna, aby móc normalnie funkcjonować. Zresztą, nawet najnowsze rozwiązania technologiczne i organizacyjne nie ożywiłyby tego pudrowanego od dawna trupa. System oligarchiczny i będąca jego częścią powszechna korupcja przekreślały szansę na długotrwałą, pozytywną zmianę. A że na czele oligarchicznej piramidy stał sam prezydent, o reformach z prawdziwego zdarzenia nie mogło być mowy.
I nie było – główny lokator Kremla problem rosnącego niezadowolenia społecznego postanowił rozwiązać tak, jak jego poprzednicy. Kijem i marchewką. Tym pierwszym były brutalne pacyfikacje protestów, drugim, przynajmniej w założeniu, mała zwycięska wojna. Poczucie przynależności do imperium, które nikomu się nie kłania, zawsze w przeszłości kompensowało Rosjanom niedogodności codziennego życia. Polacy drwili z tego jeszcze w czasach ZSRR, wytykając potężnym sąsiadom, że są gołodupcami z dużą ilością czołgów. Tyle że Rosjanie naprawdę cieszyli się, gdy ich tanki zajmowały kolejne kraje. I wtedy darowali rządzącym, że nie stać ich na poziom życia typowy dla społeczeństw Zachodu. Ostatni raz ten manewr udał się w 2014 roku, podczas niewypowiedzianej wojny z Ukrainą – o Krym i Donbas. Nacjonalistyczne i imperialne szaleństwo, które wówczas wybuchło w Rosji, zapewniło prezydentowi spokój na wiele lat.
Na taki sam efekt „car” liczył po ataku na Pribałtykę. Zwłaszcza że przy tej okazji udało się upokorzyć odwiecznego wroga – NATO. Rosjanie byli w szoku, że ich armia z taką łatwością „przywróciła stare granice”. Poziom zaufania dla prezydenta znów wyskoczył na niebotyczny poziom. On sam zaś poczuł, że może więcej – tak pojawił się pomysł ataku na Polskę. Złupienie szóstej co do wielkości gospodarki Europy było nie lada pokusą. Wtedy, w Warszawie, już na poważnie należało brać ryzyko wybuchu wojny. I wzięto. Lecz na tym etapie konflikt wcale nie był przesądzony – Adamczyk miał niemal pewność co do tej kwestii. Wojny nie dało się uniknąć dopiero po tym, gdy Rosjanie przestraszyli się, że NATO jednak spróbuje odzyskać kraje nadbałtyckie. Wizja licznych sił inwazyjnych Sojuszu w pobliżu terenów uznawanych przez Moskwę za rdzennie rosyjskie – z Petersburgiem włącznie – niejako zmusiła armię Federacji do stworzenia sobie głębi operacyjnej. Terenu, którego odzyskanie będzie dla Sojuszu ważniejsze, dużo bardziej angażujące i – kto wie? – na tyle kosztowne, że odroczy na lata, a może na zawsze, inne działania zaczepne, skierowane przeciw Rosji.
Tak Polska, po raz kolejny w swojej historii, stała się buforem między Wschodem i Zachodem.
– Niezależnie od tego, co nimi kierowało… – Adamczyk wrócił do pytania adiutanta – …zróbmy wszystko, żeby spuścić im jeszcze więcej krwi.
– To oczywiste, panie generale. – Major skłonił się i wyszedł.
– Będę za kwadrans – rzucił za nim naczelny dowódca. Chodziło mu o pokój operacyjny, pełen ludzi, sprzętu łączności i komputerów, z gigantycznym ekranem odwzorowującym sytuację na froncie. Tymczasem tu, w niewielkim pomieszczeniu, które Adamczyk miał tylko dla siebie, było tak cicho i spokojnie…
Generał podszedł do niewielkiego kredensu, gdzie trzymał napoczętą już butelkę granta i nadpalone cygaro. Wziął dużą kwadratową szklankę i napełnił ją do połowy. Wrócił na fotel, zręcznym ruchem starego konesera przypalił hawanę.
– Kwadrans – powtórzył, kładąc nogi na biurku. Wziął solidny łyk i zaciągnął się dymem. Czuł, że momentalnie się odpręża. – Kwadrans. – Skrzywił delikatnie usta i przymknął oczy. – W ciągu tych piętnastu minut nie przegram przecież wojny…
Odstrzelona wieża T-72 leżała do górny dnem, kilkanaście metrów od zakopanego w ziemi podwozia. Wokół walały się kostki reaktywnego pancerza, łuski wystrzelonych pocisków, wyrzucone siłą podmuchu elementy wyposażenia czołgu. Były też dwa ciała – nadpalone, poskręcane i zdekompletowane. Jednemu z czołgistów brakowało głowy. Wnętrzności wylewały się przez otwór w szyi, gęsto obsadzony rojem much. Nogi drugiego z trupów kończyły się wraz z udami. Tego Polaka ogień usmażył aż do piersi, zwęglone kikuty nie wyglądały tak strasznie. Za to twarz żołnierza…
Władimir Sokołow splunął z obrzydzenia. Z pustego oczodołu wyleciał właśnie insekt, inne dobierały się do resztek zawartości drugiego oka. Wysoka temperatura nie tylko zniszczyła narząd wzroku – strawiła też włosy i w kilku miejscach skórę głowy, odsłaniając fragmenty czaszki.
Pułkownik pochylił się nad poległym i dotknął palcami jego nadpalonego kombinezonu.
– Takie samo gówno jak nasze – szepnął pod nosem. Polscy czołgiści – podobnie jak rosyjscy pancerniacy – wciąż nie doczekali się trudnopalnych mundurów. W trzecim dziesięcioleciu XXI wieku, gdy w armiach używano już tylu technologicznych cacek, było to trudnym do zrozumienia faktem. Pułkownik westchnął. „Z drugiej strony…” – pomyślał – „…nawet najlepszy materiał by was nie uratował”. Rozlane plamy stopionego piasku jasno wskazywały, że w tym miejscu niedawno rozpętało się prawdziwe piekło. – Mieli, co chcieli – skwitował swoje rozważania Sokołow.
Zaczęli Polacy. Rosjanin musiał przyznać, że wróg był świetnie wstrzelany w szosę, którą przemieszczał się jego batalion zmechanizowany. Przeciwnik zajął trzy pobliskie wzgórza, ustawiając na nich zamaskowane czołgi. To one zagrzmiały jako pierwsze. Na rozkaz Sokołowa ostrzeliwane transportery usiłowały rozpełznąć się na boki. Lecz gdy tylko kilka pierwszych BTR-ów zjechało na pola, dwa z nich niemal dosłownie utonęły w grząskim, zalanym wcześniej gruncie. Trzy maszyny jakoś zdołały wrócić na utwardzoną jezdnię. Na próżno – dwie z nich wkrótce trafiły pociski z czołgowych armat Polaków.
Pułkownik początkowo spanikował. Zwłaszcza gdy do walki włączyły się ekipy wyrzutni przeciwpancernych, rozmieszone kilkaset metrów od drogi. Z lewej i prawej przyleciały rakiety, niszcząc kilka kolejnych wozów. Sokołow rozkazał piechocie opuścić transportery. Intencje miał dobre, pojazdy bowiem były jak trumny. Wtedy jednak do akcji weszły kolejne sekcje ogniowe wroga. Kępy wysokiej trawy – całkiem nieźle widoczne z szosy – okazały się stanowiskami karabinów maszynowych i moździerzy. Polacy cięli po podwładnych pułkownika przez dobre dwie minuty. Ten wreszcie zarządził odwrót, co oznaczało przepychanie się między uszkodzonymi i zniszczonymi transporterami.
Sokołow nie zamierzał odpuszczać. I wróciła mu zimna krew. Jego żołnierze mieli na wyposażeniu Kornety – zestawy przeciwpancerne nie gorsze od posiadanych przez Polaków Spike’ów. W zamieszaniu, które powstało na drodze, nieprzyjaciel przeoczył operatorów, którzy pędem rozstawili przenośne zestawy. Oba zagrzmiały niemal jednocześnie i dwie rakiety pomknęły w stronę czołgów. Kornety nie pudłowały – oba polskie T-72 zamilkły. Trzeci już wcześniej wyłączył się z walki, co pułkownik zarejestrował mimo potężnej dawki innych bodźców. Uznał wtedy, że ten przeciwnik nie stanowi już zagrożenia. Najpewniej miał kłopoty z armatą, tak dalece wysłużoną, że po kilku strzałach często odmawiała posłuszeństwa. Wywiad wojskowy informował o tym w specjalnym biuletynie, rozesłanym do jednostek liniowych tuż przed inwazją.
Odwrót, choć początkowo chaotyczny, szybko nabrał cech zorganizowanego. Batalion Sokołowa był w końcu elitą rosyjskiej armii. Nie przekładało się to jakoś szczególnie na wyposażenie, lecz na dyscyplinę i profesjonalizm – owszem. Wycofujące się wozy coraz skuteczniej odgryzały się Polakom. 30-milimetrowe armaty gasiły stanowiska jedno po drugim. Nie próżnowali również strzelcy. Ci jednak bardziej skupiali się na ewakuacji rannych kolegów.
Dziewięć minut po pierwszej salwie Rosjanie wyszli spod ognia. I z miejsca dostali cios w plecy. Niczym duchy pojawiły się za nimi cztery Rosomaki, niszcząc kilkanaście ciężarówek z amunicją i zaopatrzeniem. A potem przecięły szosę i pomknęły w las, sobie tylko znaną ścieżką. Za ostatnią z maszyn pofrunął Kornet, znów zaliczając bezbłędne trafienie. Rakieta przebiła tylny właz i rozniosła eksplozją wnętrze polskiego transportera. Makabryczny widok resztek ciał załogi i desantu nie ukoił emocji pułkownika. Był wściekły i z ogromną niecierpliwością oczekiwał na lotnicze wsparcie, wywołane kilka minut wcześniej. „Polacy wciąż wodzą nas za nos!” – Sokołow myślał o nieprzyjacielu z mieszaniną nienawiści i podziwu. „Oszukali nasz wywiad, dymają nasze rozpoznanie. Teren miał być czysty, a ja wpadłem w zasadzkę, jakby to był Afganistan sprzed czterdziestu lat!”
Samoloty operujące z bazy w białoruskich Baranowiczach przyleciały na bardzo niskim pułapie. Obładowane rakietami szturmowe Su-25 zjawiły się bez myśliwskiej osłony. To akurat pułkownika nie zdziwiło. Był w Polsce już czwartą dobę, a tylko raz oglądał pojedynczy F-16, szybko zresztą strącony przez rosyjską maszynę. Niska aktywność lotnictwa nieprzyjaciela dawała Rosjanom duży komfort, pozwalała też na zalecane przez dowództwo oszczędności. A przecież myśliwce były wyjątkowo paliwożerne…
Samo wspomnienie tego rozkazu kłuło w dumne serce Władimira Sokołowa. Rosja, śpiący na złożach ropy największy kraj świata, z trzecią co do wielkości armią, zmuszała swoich żołnierzy do powściągliwego używania środków bojowych i paliw. „Musi być z nami naprawdę źle…” – stwierdził pułkownik, gdy dowódca dywizji poinformował go o „wytycznych materiałowych”.
Suchoje przeorały teren, na którym Polacy urządzili zasadzkę – nikt tam nie miał prawa przeżyć. Gdy szturmowce odleciały, Sokołow – na burcie pierwszego wozu – wrócił w miejsce potyczki. Potem, ze wzgórza, gdzie Polacy ustawili jeden ze swoich czołgów, przyjrzał się pobojowisku.
Źle to wyglądało.
Wciąż stał w tym samym miejscu, słuchając raportu zastępcy. Informacja o utraconych bezpowrotnie jedenastu transporterach niespecjalnie go zmartwiła. Na stacji kolejowej w Brześciu na własne oczy widział całe eszelony zapasowych wozów, których liczba pozwoliłaby na odtworzenie co najmniej kilku takich batalionów, jak jego. Co ciekawe – Sokołow przypomniał sobie swoje zdziwienie – dworca i cennych zapasów nie ochraniały żadne oddziały przeciwlotników. Żadna, choćby najmniejsza wyrzutnia czy armata. Dowództwo sił inwazyjnych najwyraźniej uznało, że Polacy nie przeprowadzą ataku na białoruskie terytorium. Na teren innego kraju, z którym Rzeczpospolita przecież nie walczyła. „Innego kraju…” – pułkownik zadrwił w duchu, przypominając sobie wyjaśnienia komendanta stacji, zestawione z obrazkiem wygiętego w służalczej postawie prezydenta Białorusi. Zaraz jednak spoważniał. Sprzęt sprzętem, ale z ludźmi było już znacznie gorzej – stracił ich czterdziestu sześciu, od początku wojny pięćdziesięciu trzech. Miał siedemdziesięciu rannych, w większości na tyle ciężko, że ich powrót do walki w najbliższych tygodniach nie był możliwy. „Niemal czwarta część stanu wyjściowego” – przełknął głośno ślinę.
Raz jeszcze spojrzał na zabitego czołgistę. Miał ochotę kopnąć w zwęglone kikuty Polaka. Z trudem się powstrzymał, splunął jednak na trupa.
– Towarzyszu pułkowniku – usłyszał głos jednego z poruczników. Odwrócił się w stronę młodego oficera. – Proszę spojrzeć – mówił tamten, wskazując ręką na wytyczoną pośród zalanych pól ścieżkę, wyłożoną wąskimi betonowymi płytami. – Tędy się poruszali. – Chłopak miał na myśli Polaków, którzy użyteczną dotąd ziemię zmienili w bagno, tylko po to, by narobić im kłopotów.
Ścieżka prowadziła do wsi, nad którą górował czerwony, ceglany kościół. Bito w nim w dzwon, na co Sokołow zareagował zmarszczeniem brwi.
– Ilu ludzi masz w plutonie? – spytał porucznika.
– Dwudziestu – zameldował oficer.
– Zbierz ich i za mną – rozkazał pułkownik, zakładając na głowę hełm. – Przejdziemy się na spacer – dodał, patrząc w stronę świątyni.
***
Niebo pociemniało, w oddali widać było błyskawice. Temperatura spadła o kilkanaście stopni, zaczęło kropić, zerwał się lekki wiatr. Sokołow miał pięćdziesiąt pięć lat i choć nadal czuł, że jego miejsce jest w linii, nie był już tak wytrzymałym mężczyzną, jak jeszcze dziesięć lat temu. Upał – który tego lata dał się we znaki całej Europie – dokuczał też Władimirowi. Pułkownik z trudem nadążał za młodszymi podkomendnymi, a we wnętrzu BTR-a niemal dostawał zawału serca od wysokiej temperatury. Tak bardzo zazdrościł Polakom ich klimatyzowanych Rosomaków… Jazda na burcie, na rozgrzanym pancerzu, też do przyjemnych nie należała. Ukojenie znajdował w kabinach ciężarówek z amunicją i zaopatrzeniem – te z najnowszych przydziałów miały już „klimę”. Lecz jako dowódca batalionu nie mógł tam przebywać zbyt często – wedle starej rosyjskiej szkoły winien być na czele, w pierwszym transporterze. Więc zwykle był. I cierpiał. Zresztą nie tylko on – wieczorami oglądali wiadomości telewizyjne, w których sporo miejsca poświęcano skutkom upałów w Europie Zachodniej. Wczoraj mowa była o tym, że od początku czerwca we Francji, na skutek przegrzania i związanych z tym komplikacji, zmarło dziesięć tysięcy osób. Małe miasteczko. Sokołow uśmiechnął się wówczas – oczywiście żałował zwykłych ludzi, lecz każda informacja pokazująca, że Zachód wcale nie jest takim rajem, sprawiała mu satysfakcję. Wnet jednak posmutniał. „Skoro we Francji zmarło dziesięć tysięcy, to ile u nas?” – zmartwił się.
Ale teraz, przez chwilę, nie miał powodów do udręki – zrobiło się rześko, przyjemnie; takie lato uwielbiał.
Szkoda tylko, że dron – który kazał wysłać nad wioskę – zaraz po starcie musiał z powrotem lądować. Te ładnie wyglądające samolociki, z taką dumą prezentowane na targach zbrojeniowych, kiepsko radziły sobie z podmuchami i wilgocią. Ich rosyjskie pochodzenie w tym przypadku było wadą. Aparaty kupione swego czasu w Izraelu miały opinię dużo bardziej niezawodnych. Ale Żydzi, pod naciskiem Amerykanów, przestali je Moskwie sprzedawać. „No nic, zrobimy rozpoznanie po staremu” – Władimir postanowił nie rozczulać się nad swoim losem.
Dzwon już nie bił, a wioska wydawała się kompletnie opuszczona. „Mieszkańcy pewnie siedzą w piwnicach albo uciekli gdzieś na własną rękę” – myślał. Ich los wiązał się z zagadką, której pułkownik nie był jeszcze w stanie rozwikłać. Znał trochę Polskę, mieszkał tu dwa lata, pracując w rosyjskim ataszacie w Warszawie. Był to na tyle długi czas, by zrodzić w Sokołowie przekonanie, że władze RP – w obliczu zagrożenia – ogromny nacisk położą na ewakuację ludności cywilnej. W Rosji takimi sprawami nikt się nie przejmował, ale tu, na Zachodzie, jak sądził, już tak. Tymczasem gdziekolwiek nie wchodzili, tam natykali się na całe rzesze mieszkańców. Władimira zaskakiwała ich liczba. Sceptycznie podchodził do informacji z rosyjskich telewizji, w których podawano, że jeszcze przed wybuchem konfliktu z Polski wyjechało sześć milionów ludzi. Uznał, że pewnie było ich o połowę mniej (medialne wyolbrzymienia traktując jako konieczny element wojny informacyjnej), tak jak uznał też za pewnik, że Warszawa wysiedli ze wschodnich regionów wszystkich nieprzydatnych do obrony obywateli. A na pewno dzieci. W Chełmie – którego Polacy postanowili bronić za wszelką cenę – rosyjscy żołnierze natknęli się na sierociniec, gdzie w piwnicach pochowali się przerażeni wychowankowie. Z dachu budynku prowadzono do Rosjan ogień, tylko cudem zatem maluchy uniknęły śmierci pod zwałami gruzu. Obrońców udało się wykurzyć granatnikami, bez potrzeby użycia cięższych argumentów. Opowiadał o tym na wczorajszej odprawie dowódca pułku, a Sokołow doznał wówczas olśnienia: „Może oni specjalnie ryzykują życie cywilów, chcąc nas spowolnić, a w razie wpadek zarzucić nam wojenne zbrodnie?”.
Pułkownik nie był pewien, czy tak w istocie jest. Miał jednak okazję przekonać się, że w sposobie, w jaki bili się z nimi Polacy, tkwiło jakieś szaleństwo.
Jak na zawołanie padł pojedynczy strzał. Przez ułamek sekundy Sokołow myślał, że to grzmot, lecz idący obok niego „desantnik” padł trupem na jezdnię. Kula z broni snajperskiej roztrzaskała mu twarz i przeszła na wylot, kończąc lot w szyi kolejnego żołnierza.
– Pod ścianę! – krzyknął pułkownik, po czym chwycił ramię rannego. Pochylony, zaczął go ciągnąć w stronę najbliższej chałupy.
Przysiadł przy ścianie, jakby przebiegł sprintem dwieście metrów, a nie zrobił raptem kilka kroków.
– Medyk! – zawołał, lecz wcale nie musiał tego robić. Sanitariusz był już przy poszkodowanym, usiłując zatamować potężny krwotok. Żołnierz bulgotał, trząsł się, z oczu leciały mu łzy. Odpływał…
Paramedyk uniósł zakrwawione dłonie i pokręcił głową. Kilka sekund później postrzelony już nie żył.
– Snajper na wieży cerkwi – zameldował porucznik, zapewne nieodróżniający rodzajów świątyń.
Deszcz padał coraz mocniej, wiatr dmuchał już naprawdę solidnie, dodając grozy całej sytuacji. Gdyby wciąż panowały radzieckie normy, pułkownik winien teraz poderwać ludzi i ruszyć do frontalnego ataku. Szczególnie że budynek, który dawał im osłonę, był ostatnim przy ulicy. Dalej rozciągał się już tylko plac przyległy do kościoła. Szturm skończyłby się utratą jeszcze trzech–czterech ludzi, w zależności od tego, jak sprawnie posługiwał się bronią polski strzelec. A jeśli Polaków było więcej, straty byłyby jeszcze wyższe.
Lecz armia rosyjska przeszła poważną transformację. Przebudowa ze struktury dywizyjnej na brygadową okazała się niewypałem – i po kilku latach eksperymentów wrócono do dawnych rozwiązań. Jednak na poziomie małych oddziałów przejmowanie zachodnich wzorców uznano za konieczność. Stąd paramedyk w każdym plutonie, stąd masa szkoleń taktycznych – z naciskiem na kreatywność i samodzielność młodszych oficerów i podoficerów, czego w siłach zbrojnych Rosji nie było właściwie nigdy przedtem.
Plutonem dowodził porucznik, ale Sokołow też przyswoił sobie nową taktykę. A że miał już dziś dość pyrrusowych zwycięstw, ani myślał stać z boku.
– Dowódcy drużyn, do mnie! – zarządził. – Ty zostajesz tu – oznajmił jednemu z podoficerów. – Wy cofniecie się wzdłuż domów, trzymając się tej strony… – podkreślił cztery ostatnie słowa – …aż do początków ulicy. Tam przeskoczycie jezdnię i chowając się za domami, dojdziecie jak najbliżej placu. Gdy zajmiecie stanowiska, dajcie znać po radiu.
Ośmiu żołnierzy ruszyło wykonać zadanie, a Sokołow znów się niecierpliwił – stanie pod okapem i oglądanie płynących asfaltem strumyków deszczówki nie było czymś, co chciałby w tej chwili robić. Mógł kazać ludziom po prostu przeskoczyć ulicę i zająć pozycje w budynku oraz posesji naprzeciwko. Tyle że wtedy najpewniej ktoś by zginął. „Lepiej, że poszli naokoło” – uciął rozważania.
– Jesteśmy – usłyszał wreszcie w osobistym radiu. Chrząknął cicho. Z rozkazów, jakie otrzymali w dniu inwazji, jasno wynikało, że mają oszczędzać „przydatną infrastrukturę”. I starać się nie niszczyć prywatnych budynków. Było to kolejne novum w rosyjskiej armii, które kilkadziesiąt godzin później coraz mocniej zakrawało na absurd. Wycofujący się Polacy niszczyli wszystko, co popadnie. W pierwszym dniu ataku, pod walącą się znienacka estakadą, Sokołow stracił pierwszy ze swoich BTR-ów i miał pierwszych zabitych. Później było tylko gorzej. Mimo to nikt nie anulował rozkazu, należało więc go respektować. Na szczęście kościół nie mieścił się w żadnej z wymienionych kategorii.
– Raz i potem poprawcie – polecił.
Niemal natychmiast w stronę wieży pomknęła głowica wystrzelona z ręcznej wyrzutni granatów RPG. Mózg pułkownika na granicy świadomości zarejestrował moment, w którym odpalił się silnik rakietowy „erpega”. Gęsty, szaro-niebieski pióropusz dymu wyznaczał linię lotu. Kościół był poza zasięgiem wzroku Sokołowa – ten usłyszał tylko wybuch.
Kolejny syk, następna eksplozja.
– Za mną! – krzyknął i zerwał się do biegu. Z uniesionym pistoletem w prawej dłoni wyglądał jak politruk z dawnych filmów propagandowych, nakręconych podczas Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. „Cóż, zaczynałem jeszcze jako żołnierz radziecki” – przemknęło mu przez głowę.
Charakterystyczny dźwięk karabinu maszynowego PKM sprawił, że rzucił się na ziemię. Polaków w kościele było więcej! Sokołow tymczasem – a z nim jeszcze sześciu ludzi – byli już na otwartym przykościelnym placu. „No to po nas” – pułkownik miał ochotę wśliznąć się w szczeliny między kostką brukową, które widział teraz przed oczami.
Krople deszczu waliły mu po plecach. Tam ich nie czuł – chroniła go kamizelka – ale lodowate ukłucia w kark nie należały do przyjemnych. Już dawno zdołał się schłodzić.
– Morozow dostał! – meldował któryś z żołnierzy.
Syk pędzącej rakiety i wybuch, który zaraz potem nastąpił, oznaczał, że celowniczy RPG nie spali. Polski PKM przestał strzelać. Dowódca batalionu uniósł się najszybciej jak mógł i pobiegł w stronę drzwi świątyni.
Wrota były rozchylone. Sokołow, a za nim trzech żołnierzy stanęli po jednej stronie. Po drugiej czterech innych Rosjan. Pułkownik odbezpieczył granat, „desantnik” naprzeciwko niego zrobił to samo. Rzucili na trzy.
Chwilę po skumulowanej eksplozji wparowali do środka. Kościół nie był duży – drzwi wejściowe od ołtarza dzieliło nie więcej niż dwadzieścia metrów. Pomieszczenie – mimo wielu świetlików i jasnych ścian – wypełniał mrok. Sokołow spostrzegł skutki swoich działań – połamane i chaotycznie rozrzucone ławy. Zaklął szpetnie, gdy na zewnątrz błysnęło, a jego oczom ukazał się młody chłopak w polskim mundurze. Kolejny błysk pochodził z lufy wycelowanego w Rosjan Beryla.
Pułkownik uskoczył w bok, w tym samym momencie jeden z jego podwładnych posłał krótką serię przed siebie. Polakiem szarpnęło – upuścił broń, zrobił dwa kroki wstecz i oparł się plecami o ołtarz. Sokołow omiótł spojrzeniem świątynię – żaden z jego chłopaków nie został nawet ranny. „Chociaż tyle” – orzekł w duchu i mierząc z pistoletu, podbiegł do oszołomionego wroga.
– Wotnik – stwierdził, przyglądając się Polakowi.
– Kończymy z nim? – spytał jeden z podwładnych.
Oparty o ołtarz chłopak dostał w oba ramiona. Chyba strzaskało mu obojczyk, z pewnością paskudnie cierpiał, ale miał ogromne szanse na przeżycie. Sokołow zignorował pytanie.
– Co z Morozowem? – zapytał paramedyka, który właśnie stanął obok. Sanitariusz znów pokręcił głową.
Pułkownik westchnął. „Kolejny”.
– Zajmij się nim – powiedział na głos, wskazując głową młodzika w obcym mundurze.
– Wieża czysta – informował chwilę później porucznik. – Tym do nas ładowali. – Młodszy z oficerów rzucił na podłogę powyginany karabin Sako.
Sokołow ledwie zerknął na snajperkę. Wciąż trzymał w dłoni pistolet i gdy znów błysnęło, zobaczył jakiś cień przed sobą. Uniósł uzbrojone ramię. Coś właśnie usiłowało wydostać się zza nastawy ołtarzowej. Pułkownik zadziałał instynktownie – wypalił. Trafił w człowieka, o czym przekonał go cichy jęk. Zrobił kilka kroków i dostrzegł mężczyznę w czarnej sutannie. Znów cisnął obrzydliwym przekleństwem.
Pech chciał, że zastrzelił klechę, który najpewniej nie miał wobec nich złych zamiarów. Żołnierze w każdym razie nie znaleźli przy księdzu żadnej broni. Duchowny schronił się za ołtarzem, a potem – niezbyt ostrożnie – próbował opuścić kryjówkę. „Felerny skurwysyn” – dowódca batalionu poczuł się naprawdę zmęczony.
– Jakbym mało miał kłopotów – szepnął. Kreml jasno dał do zrozumienia, że wojska inwazyjne powinny wystrzegać się zabijania cywilów, gdy to tylko możliwe. Chodziło o to, żeby nie psuć bardziej i tak już paskudnego wizerunku Rosji i jej armii. No i unikać sytuacji, które wzmagałyby wolę oporu Polaków. Martwy ksiądz był więc zmartwieniem – może nie największym, ale też niemałym. Sokołow przez chwilę poprawiał sobie humor myślą, że katoliccy duchowni przestali w Polsce pełnić role ważnych symbolicznie osób. Podczas pobytu na placówce w Warszawie Władimir sporo słyszał o skandalach pedofilskich i aktywności politycznej Kościoła. Ten ostatni zarzut nie do końca był dla niego jasny – do momentu, w którym uświadomił sobie, że to ludzie władzy służyli polskim hierarchom, a nie odwrotnie. Taki układ wkurzałby i jego. „Nie ma co żałować pedofila” – przekonywał wyimaginowanych oskarżycieli. Zaraz jednak zszedł na ziemię. „Polacy gotowi z diabła zrobić męczennika, jeśli w ten sposób będą mogli nam zaszkodzić” – nie miał złudzeń.
– Co robimy z popem? – spytał go porucznik.
– Z księdzem – poprawił podwładnego. Tamten machnął ręką lekceważąco.
„W armii radzieckiej, synku, już miałbyś za ten gest ostry wpierdol” – zauważył mimowolnie pułkownik.
– Włóżcie mu w łapy karabin tego młodego, niech będzie, że do nas strzelał. – Sokołow nie patrzył w oczy podwładnego. Wiedział, że nie musi, że oficer dochowa sekretu. – Cywil z bronią przestaje być cywilem – dodał.
– Czyli tamtego… – Porucznik skinął głową w kierunku rannego Polaka. – Wszystko widział…
– Wychodźcie – rozkazał pułkownik. – Sam się tym zajmę.
– Obyś, stary chuju, następnego rana nie doczekał! – Szymon Wysocki nawet nie próbował tłumić w sobie złości. Chętnie rzuciłby czymś ciężkim w ekran telewizora, ale byłby to już drugi tego rodzaju przypadek, po którym żona z pewnością by mu nie odpuściła i znów zaczęła litanię o konieczności wznowienia psychoterapii. – Tępy bolcu, chadzający na ruskim pasku… – rzucał w stronę amerykańskiego prezydenta, który właśnie – z tym swoim ironicznym uśmiechem na ustach – kończył konferencję prasową, stojąc przed wejściem do Białego Domu.
Przedwczoraj szef prezydenckiego personelu cofnął Wysockiemu akredytację, uznając polskiego dziennikarza za persona non grata w najważniejszym budynku w Stanach. Szymon oglądał zatem wystąpienie amerykańskiej głowy państwa w telewizji. Lecz nie to wywołało w nim napad wściekłości. „Polacy przekroczyli cienką czerwoną linię, dążąc tym samym do niebezpiecznej eskalacji konfliktu” – stwierdził przed chwilą prezydent. „Zasadniczo zamierzamy dotrzymać naszych sojuszniczych zobowiązań, ale wysłaliśmy Warszawie czytelny sygnał, że rząd USA nie godzi się na rozszerzanie tego konfliktu na kolejne kraje Europy”.
– Czytelny sygnał… – powtórzył na głos Wysocki. „Zasadniczo…” – dodał w myślach. Miał nadzieję, że Amerykanin mówił o rodzaju noty, protestu dyplomatycznego, ewentualnie o burze przez telefon. Już to samo w sobie było dla polskiej strony upokarzające, a Ruskim niosło sporo satysfakcji. Lecz pozostawało niczym w porównaniu z rozkazem wycofania się z terytorium Rzeczpospolitej. Bez amerykańskich Patriotów polska obrona rozsypałaby się w kilka dni – Szymon nie miał złudzeń.
„Pogadam o tym z Mackiewiczem” – postanowił, myśląc o pułkowniku z Polskiej Misji Wojskowej, wysłanej jeszcze przed wybuchem wojny jako wsparcie dla ambasady RP w jej zabiegach o intensyfikację amerykańskiej pomocy.
Na razie postanowił się ogolić i wziąć prysznic. Te zwyczajne czynności – wykonywane w spokoju, bez ryzyka śmierci od bomby czy rakiety, które od sześciu dni towarzyszyło milionom Polaków – wydały mu się absurdalne. „Surrealistyczne” – poprawił się zaraz. „Zapomniałeś już, jak to jest na wojnie?” – rozmawiał z samym sobą. Jako korespondent największej komercyjnej sieci telewizyjnej w Polsce zjeździł wszystkie najważniejsze konflikty minionych dwóch dekad. Był w Iraku, Afganistanie, w Syrii i na Ukrainie. Wszędzie tam, niezmiennie zdumiony, przekonywał się, że ludzie – niezależnie od okoliczności – starali się zachować choćby zręby niewojennej normalności. Nie odchodzić od pokojowej rutyny, jeśli tylko było to możliwe. Na przykład dbać o swój wygląd. Dbał zatem i on – o wygląd, o dobre jedzenie, wygodne łóżko, ciepły prysznic; o wszystko to, co ludziom nieznającym wojny w żaden sposób z wojną się nie kojarzyło.
Tyle że teraz przebywał tysiące kilometrów od linii frontu – naprawdę bezpieczny.
Jednak fantazjował o byciu tam, nad Wisłą. I nie chodziło wcale o rodzaj patriotycznego uniesienia – Szymon miał czterdzieści pięć lat, zdołał już wielokrotnie rozczarować się ojczyzną. Szanował ją, ale ginąć dla niej gotów nie był. Szło raczej o emocje, adrenalinę, poczucie, że robi się coś wyjątkowego.
Z drugiej strony patrząc, była rodzina – żona, dwoje dzieci. Gdy dostał propozycję przyjazdu do Waszyngtonu, konflikt z Rosją wisiał już na dobre w powietrzu. Możliwość wywiezienia najbliższych z dala od potencjalnego piekła stwarzała nie lada pokusę. Wysocki miał okazję przyjrzeć się temu, jak bezwzględnie walczą Rosjanie – wtedy jeszcze „zielone ludziki”, wysłane do Donbasu. To nie były okrutne, bezmyślne zwierzęta – jak niekiedy portretowała ich ukraińska propaganda. Po prostu, stała za nimi determinacja, która znosiła wiele humanitarnych barier. Ostatnie doniesienia z Polski mówiły o jedenastu tysiącach zabitych cywilów. Co najmniej dwudziestu tysiącach rannych. Liczbach wielkich, ale mimo wszystko – biorąc pod uwagę skalę działań – nieprzytłaczających. Nie zmieniało to faktu, że Szymon najbardziej na świecie pragnął oszczędzić rodzinie takiego losu.
Wrócił myślami do prezydenckiej konferencji. Amerykański polityk – nim złajał Polaków – najpierw… pogratulował im „dużego sukcesu na Bałtyku”. „To kolejny przykład, jak skuteczna potrafi być nasza technologia wojskowa” – mówił, przybierając pozę ulicznego handlarza.
Szymon musiał mu przyznać rację.
W czwartek rano czasu środkowoeuropejskiego Rosjanie spuścili na dno niemal całą polską flotę. Samoloty wroga dopadły okręty pod biało-czerwoną banderą w portach, kończąc zdumiewająco długi okres wymownego ignorowania tego rodzaju sił zbrojnych RP. Zaraz potem w rosyjskich kanałach telewizyjnych zaroiło się od ujęć nagranych przez załogę maszyny atakującej niedoszłą korwetę ORP „Ślązak”. Najdroższy w historii Polski okręt okazał się inwestycją bez sensu. Jednostka zatonęła, nie będąc w stanie podjąć walki z naszym samolotem – triumfowała Russia Today w swoim anglojęzycznym wydaniu. Tym razem nie był to fake news.
Najgorsze jednak nastąpiło…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej