27,99 zł
Wojna obdarta z romantycznej ułudy, okrutna i brzemienna w skutki. Afganistan będzie nam ciążył latami, a jego żywym świadectwem będą weterani – często zapomniani, lekceważeni, (nie)potrzebni. Mocna pozycja, obowiązkowa dla tych, którym roją się kolejne wojny.
Andrzej Rozenek, były dziennikarz śledczy, poseł na Sejm, wiceprzewodniczący Sejmowej Komisji Obrony Narodowej.
To było jak strzał defiblyratorem! Czytając kolejne kartki słyszałem rakiety lecące i wybuchające nieopodal, kule jazgoczące nad głową oraz kolegów którym w rocznice śmierci palę znicz na parapecie okna...
Jacek, weteran misji w Iraku i Afganistanie
Na polskim rynku wydawniczym nie znaleźliśmy pozycji, która tak obrazowo przedstawiałaby dalsze losy nie tylko tych, których na chwilę opuściło żołnierskie szczęście, ale też tych, którzy wrócili szczęśliwie. Jednak
cząstkę wojny mimowolnie przywieźli swoim bliskim.
Janusz Raczy, Stowarzyszenie Rannych i Poszkodowanych w Misjach Poza Granicami Kraju
(Nie)potrzebni, najnowsza powieść Marcina Ogdowskiego, to wojenny dramat i polityczny dreszczowiec w jednym.
Misja ISAF w Afganistanie dobiega końca, a wraz z nią kilkunastoletnie zaangażowanie Wojska Polskiego w konflikty „na drugim końcu świata”. Żołnierze wracają do domów, ale czy wrócą z wojny? Czy „stamtąd” w ogóle da się wrócić?
Co czeka weteranów w kraju, w którym toczy się cyniczna gra między rządem a opozycją? Gra, w której problem wojennej traumy to doskonały pretekst, by dołożyć politycznemu konkurentowi.
Co dalej z armią, która po Iraku i Afganistanie przeżywa kryzys? Czy ambitny plan modernizacji nie okaże się mrzonką?
Autor zabiera nas do ogarniętego chaosem Afganistanu, do „ludzkiej naprawialni” w Ramstein, w zacisze ministerialnych gabinetów. W jednej chwili jesteśmy świadkami krwawej potyczki na Highway One, by zaraz potem znaleźć się w domu wdowy po żołnierzu samobójcy.
Książka, będąca swoistym rozrachunkiem Autora z tematyką „polskiego Afganistanu”, to momentami bardzo bolesna lektura.
Niezwykle aktualna także z powodu wydarzeń na Ukrainie, które prowokują do przemyśleń nad stanem polskiej armii, jej pozycją w społeczeństwie i strukturach państwa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 262
Kraków, Ghazni 2013–2014
© 2014 Marcin Ogdowski
© 2014 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk
Redakcja techniczna eBook i konwersja:
Dominik Trzebiński Du Châteaux, [email protected]
Ilustracja na okładce: Tomasz Tworek
ISBN 978-83-64523-11-3
Ustroń 2014
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
Tym, którzy przeżyli „polski Afganistan”
Wszelkie podobieństwa do prawdziwych osób są przypadkowe
– Tato, boję się… – Na dźwięk tych słów Jan Sikorski otworzył oczy. Przez kilka sekund wpatrywał się w niewyraźny obrys komody, stojącej naprzeciwko łóżka. Oddychał nerwowo, a po skroniach spływały mu krople potu. Tymczasem w sypialni panował przyjemny chłód. „Zły sen” – orzekł, lecz nie potrafił przypomnieć sobie nic ponad ów szept. Potrząsnął głową, odpędzając resztki maligny, i wtedy zorientował się, że jest sam.
– Maria! – Jan zawołał żonę tak, by jego szept nie brzmiał zbyt donośnie. Od kiedy Marek – ich syn – ponownie z nimi zamieszkał, minęły dwa tygodnie. W ciągu tych kilkunastu dni chłopak ani razu nie zasnął spokojnie. Najpierw – przez dwie–trzy godziny – miotał się po własnym pokoju, znajdującym się nad sypialnią rodziców. A oni, pierwszego wieczoru wulgarnie zaatakowani za przejaw troski, nie wtrącali się. Próbowali nie słyszeć kroków nad sufitem, a gdy te ustawały, starali się za wszelką cenę nie zbudzić syna.
Zwłaszcza o trzeciej trzydzieści.
– Maria! – powtarzając imię żony, Jan podniósł się i ruszył do kuchni. „Może nie mogła zasnąć i poszła zaparzyć sobie melisy?” – przyszło mu do głowy.
– Jestem tu! – Głos kobiety dochodził z innej części domu.
„Kurwa!” – zaklął w myślach Sikorski, kierując się na schody. „Polazła do góry, pod Marka drzwi!” – mężczyzna czuł, jak ogarnia go złość. „Usłyszy ją i znowu będzie chryja!”.
Ledwie pokonał ostatni stopień, stanął jak wryty.
Żona faktycznie siedziała przy drzwiach do pokoju ich jedynaka. Obejmowała rękoma ściągnięte pod brodę nogi i bezgłośnie płakała.
– Co jest…? – Mężczyzna ukląkł przy partnerce, chwytając jej prawą dłoń.
– Ałł! – syknęła, a Jan przypomniał sobie, że miała poturbowany nadgarstek – pamiątkę sprzed dwóch dni po brutalnie odrzuconej próbie objęcia syna.
– Przepraszam – wyszeptał, całując zasiniaczony przegub. Usiadł obok i westchnął. – Co się dzieje?
Maria przełknęła ślinę, przetarła policzki i spojrzała w twarz męża.
– Coś się stało. – Mówienie szeptem musiało być dla niej nie lada wyzwaniem. Zamilkła na kilka sekund, cichutko wciągając powietrze nosem i przecierając oczy. – Słyszałam jakiś dziwny hałas, potem jęk, a od godziny nie słyszę już nic.
– Siedzisz tu godzinę?! – Mężczyzna trochę za bardzo podniósł głos. Zaraz się zmitygował i powtórzył dużo łagodniej: – Godzinę?!
– Janek, nie ochrzaniaj mnie, ja naprawdę jestem przerażona. – Kobieta miała błagalne spojrzenie. – On sobie c-o-ś zrobił, rozumiesz?!
Sikorski poczuł zimne dreszcze na plecach. Podniósł się, a serce biło mu coraz szybciej i mocniej. Żona poszła w jego ślady i przez moment patrzyli na siebie, widząc jedno u drugiego – niczym w lustrzanym odbiciu – malujące się na twarzach przerażenie.
To mężczyzna położył dłoń na klamce i lekko ją nacisnął. Drzwi otworzyły się bez żadnego skrzypnięcia. Przez delikatne rozwarcie na korytarz przedostało się światło ulicznej latarni. Para raz jeszcze obdarzyła się spojrzeniami, a gdy oboje kiwnęli głowami, Jan zdecydowanym gestem pchnął skrzydło.
Przeraźliwy krzyk Marii rozszedł się po domu, wypełniając po brzegi głowę jej męża. Ten – gdy tylko przemógł chwilowy paraliż – wbiegł do pokoju i objął w pasie wiszące nad podłogą ciało syna. Potrząsnął nim kilka razy, lecz chłopak nie dawał znaków życia.
Wciąż podtrzymując zwłoki dziecka, Jan kątem oka dostrzegł leżący na łóżku żyrandol. Patrząc zaś w górę, widział zakotwiczony w suficie hak, który posłużył Markowi do zawieszenia sznura. „Sam ten hak mocowałem, dbając, by nie wypadł pod byle ciężarem…” – ta myśl na krótko zajęła umysł Sikorskiego.
Gdy się opanował, co sił w nogach pobiegł do kuchni. Złapał pierwszy z brzegu nóż i ruszył z powrotem. W drzwiach sypialni syna zatrzymał się niespodziewanie. Widok wisielca w świetle stojącej przed domem latarni był na tyle upiorny, że przez ułamki sekund napawał go wręcz odrazą. Chcąc się pozbyć tego uczucia, Jan spojrzał w bok, na żonę. Kobieta siedziała na podłodze – płakała, tłumiąc krzyk wciśniętą w usta dłonią.
Sikorski wiedział, że wkrótce i on zaleje się łzami. Złapał więc krzesło, najpewniej użyte wcześniej przez samobójcę, i postawił je przy wiszącym ciele. Następnie wszedł na stołek i jedną ręką objął syna pod pachami. Miał już swoje lata, ale wciąż był silnym mężczyzną – gdy dłonią uzbrojoną w nóż odciął sznur, nie stracił równowagi. Ostrożnie przysiadł, kładąc sobie głowę Marka na kolanach.
– Pierdolony Afganistan! – wysyczał, gładząc bujną czuprynę syna. – Wszystko przez ten pierdolony Afganistan! ■
Był przerażony. Po raz pierwszy w życiu w tak dużym stopniu stracił kontrolę nad własnym ciałem. Nie pomogły rady żony, by w chwili paniki wyobraził sobie wielką, niebieską kulę, rozszerzającą się wewnątrz jego klatki piersiowej, w rytm wolnego oddechu. Wizualizację szlag trafił zaraz po tym, jak maszyna oderwała się od pasa startowego na Okęciu.
Nie dusił się. Wciąż łapał powietrze, lecz robił to jak wyciągnięta z wody ryba – szybko i nerwowo. Co rusz z największym trudem przełykając ślinę, której zapas dramatycznie się kurczył. Serce waliło mu jak oszalałe, a nogi miał jak z waty. Zimny pot na ciele wywoływał powracające fale dreszczy. „Muszę wyglądać jak gówno” – uznał i nie było to przyjemne stwierdzenie.
Podniósł i odsłonił zakrytą dotąd twarz, a gdy spostrzegł zaniepokojoną minę siedzącej naprzeciwko dziennikarki, z trudem się uśmiechnął.
– Nienawidzę latać! – powiedział, usiłując przekrzyczeć panujący w maszynie hałas. Czuł się fatalnie ze świadomością, że inni widzą reakcje jego ciała. – Zawsze tak mam przez pierwsze kilkanaście minut po starcie! – dodał.
Kłamał. Uwielbiał latać i do tej pory świetnie znosił niewygody wojskowego transportu. Ale pół roku temu stało się coś, co sprawiło, że Wojtek Laudański zaczął się bać małych, ciasnych pomieszczeń. Zwłaszcza w półmroku i ciemności.
Nie chciał tego, lecz znów dopadły go wspomnienia. Znów poczuł szarpnięcie, gdy pod Rosomakiem eksplodował ajdik1). Usłyszał jęki żołnierzy (sam też pewnie wydał z siebie jakiś nieartykułowany dźwięk…), gdy do części dla desantu przedostała się formowana kinetycznie głowica ładunku. Fala ciśnienia wgniotła go wtedy w klatkę oddzielającą przedział desantowy od wieży – trwało to ułamki sekund, lecz jego umysł i to był w stanie zarejestrować. Podobnie jak przejmującą ciszę, która nastała po wszystkim. I gryzące w oczy światło, wdzierające się do transportera, gdy ktoś wreszcie otworzył tylne drzwi…
1) Mina pułapka. „Ajdik” to spolszczony akronim angielskiego IED (improvised explosive device – improwizowane urządzenie wybuchowe).
Laudański gwałtownie podniósł się z niewygodnego krzesełka – tego było już za wiele. Bronił się przed tymi obrazkami, zwłaszcza że jeszcze bardziej przyśpieszyły jego oddech i zapotrzebowanie na ślinę. „Za chwilę się zrzygam albo padnę w tym samolocie nieprzytomny” – pomyślał, czując nieprzyjemny nacisk nad krtanią. „To byłaby wizerunkowa klapa” – uznał, a na jego twarzy pojawił się nerwowy uśmiech. „Pokarało cię, ciulu” – rzekł w myślach, gdy oczyma wyobraźni zobaczył wydarzenia sprzed kilku lat. Leciał wtedy CASĄ do Iraku i gdy samolot wpadł w burzę piaskową, był świadkiem żenującego spektaklu w wykonaniu jednego z pułkowników. Źle znoszący szarpania maszyny oficer najpierw zdjął mundurową bluzę, potem koszulkę, a ostatecznie zlanego potem mężczyznę przeniesiono do przedsionka dla załogi, gdzie podano mu tlen. Wojtek naigrywał się później z bohatera tej historii – nie raz służyła mu ona jako anegdota na temat odwagi „zabiurkowych oficerów”.
A teraz sam zrzuciłby z siebie ubranie i przyjął ogłupiającą dawkę tlenu…
Siedzący obok żołnierz wyciągnął w jego stronę rękę z butelką wody mineralnej. „Że też, kurwa, sam o tym nie pomyślałem!” – Laudański zganił się w myślach. Upił – najpierw ostrożnie, a potem wziął kilka głębszych łyków. Spływająca do żołądka chłodna ciecz podziałała kojąco. Wojtek nabrał powietrza w płuca i oddał butelkę. Czuł się nieco lepiej.
Po wybuchu IED, póki przebywał w Afganistanie, wszystko wydawało się w porządku. Choć ajdik zabił siedzącego bezpośrednio nad miejscem trafienia żołnierza, jemu nic się nie stało. Już kilka dni później znów był w Rosomaku – bał się jak diabli, ale nie na tyle, by nie opuszczać bazy. Problemy zaczęły się po powrocie do domu. Niewinnie, bo w kinie. Gdy zgasło światło, Laudański zaczął się wiercić. Jakoś udało mu się skupić na filmie, ale dwa tygodnie później musiał już wyjść, gdy tylko zrobiło się ciemno.
„Po chuj się tam znowu pchasz?” – Wojtek po raz kolejny zadał sobie pytanie dotyczące kolejnego wyjazdu do Afganistanu. I zaraz tego pożałował. Bo umysł znów postanowił wystawić go na próbę, wciskając przed oczy obrazki z feralnego patrolu. I tak wróciło wspomnienie przerażenia, które zawładnęło nim, gdy otworzyły się drzwi trafionego Rosomaka. Wtedy – w kłębowisku ciał, w jakie zmieniło się sześciu mężczyzn – trudno było ocenić, do kogo należy dana kończyna. Tym bardziej, że szok niwelował ból. Wojtek zaś widział tuż obok zakrwawiony kikut nogi – ułożonej tak, że zdawała się należeć do niego.
Lęk znów zaatakował. I pewnie zmusiłby Laudańskiego do wyciągnięcia torebki na wymiociny, gdyby nie dźwięk informujący o rozpoczęciu lądowania. Wojtek posłusznie zapiął pas, dziękując opatrzności za zmiany w planie lotu – jeszcze w Warszawie dowiedział się, że nie polecą prosto do Afganistanu. Że CASA najpierw wyląduje w Krakowie, by zabrać nieplanowany wcześniej, ale pilny ładunek. Gdy kilkanaście minut później maszyna dotknęła kołami powierzchni pasa, mężczyzna podjął już decyzję.
– Nie lecę dalej – oznajmił, gdy samolot zatrzymał się na stojance. Pułkownik, którego z racji najwyższego stopnia mianowano opiekunem grupy, ściągnął brwi. – Właśnie dostałem esemesa od żony – Laudański improwizował na bieżąco. – Muszę być w domu – powiedział twardo i nie czekając na reakcję oficera, założył plecak. Skinął głową na pożegnanie i odwrócił się.
– Dziennikarze, psia mać – usłyszał drwiący komentarz za plecami.
Laudański bił się z własnymi myślami. Najpierw szedł mocnym, zdecydowanym krokiem, a potem wyraźnie zwolnił. Jakieś dwieście pięćdziesiąt metrów od CASY zupełnie się zatrzymał. Szary kadłub samolotu stanowił teraz nie lada wyzwanie – z jednej strony, kusił do powrotu, z drugiej, oznaczał męki, których Wojtek nie chciał już przeżywać. Dziennikarz zrzucił plecak na ziemię i usiadł na murku otaczającym zasypany śniegiem klomb. Musiał pomyśleć. I zadzwonić.
Rezygnacja z wylotu mogła oznaczać kłopoty w firmie. Aby wrócić do Afganistanu, musiał odświeżyć kilka szczepionek, zdobyć wizę, wykupić ubezpieczenie. Specjalnie na tę okoliczność redakcja kupiła nową, nahełmową kamerę oraz lekki, poręczny notebook – przepłacając za jego parametry, byle tylko Wojtek dostał go na czas. Sprzęt co prawda mógł się przydać także w innych okolicznościach, ale co z resztą wydatków? Laudański uśmiechnął się ponuro – ludzie z zewnątrz nie mieli o tym pojęcia, ale dla wydawnictwa w czasach kryzysu nawet kilka tysięcy złotych na pojedynczą delegację stanowiło poważny koszt. A przecież nie pracował w lokalnej gazecie, lecz w jednym z największych tygodników w Polsce…
„Może powinienem wcisnąć jakiś kit?” – przyszło mu do głowy. Coś, co przeniesie odpowiedzialność na kogoś innego – na przykład na wojsko. W ten sposób uniknąłby zarzutów o zmarnowanie niemałych środków. Miał bowiem pewność, że gdy sprawa się wyda, ktoś w firmie taki argument podniesie. Laudański był w swoim środowisku postacią kontrowersyjną – bezpardonowo zabiegał o możliwość realizacji własnych projektów, nie godząc się na status anonimowego redaktora. To zaś w każdej firmie, nie tylko medialnej, stanowiło niezawodny przepis na robienie sobie wewnętrznych wrogów.
– Taa – westchnął. Nie miał problemów z okłamywaniem ludzi, ale czuł jednocześnie, że w tym przypadku byłoby to zagranie wyjątkowo nie fair. Wyciągnął z kieszeni spodni komórkę i wybrał numer naczelnego.
– Ooo, czyżbyście zaliczyli małą katastrofę? – Głos przełożonego zdradzał lekkie rozbawienie. „No tak, tuż przed startem w Warszawie wysłałem mu esemesa, że lecę” – przypomniał sobie Wojtek.
– I tak, i nie – odparł po chwili i głośno wypuścił z płuc powietrze.
Przez moment na linii panowała cisza.
– Przemek, nie mogę lecieć, nie dam rady – wydusił w końcu z siebie Laudański. – Mamy międzylądowanie w Krakowie, ale ja już nie wsiądę do tego samolotu…
– Dlaczego? – Naczelny był wyraźnie zaskoczony.
– Miałem jakiś dziwny atak, problemy z oddychaniem. Coś jest ze mną nie tak. – Wojtek mówił szybko, świadomie unikając takich słów jak „panika” czy „lęk”. Bał się ich, wstydził.