36,90 zł
Nadkomisarz Paweł Danilewski prowadzi śledztwo dotyczące śmierci, w którą zamieszany jest jeden z kościelnych hierarchów, od początku mierząc się z naciskami politycznymi i próbami ukrycia niewygodnych wątków obyczajowych.
Tymczasem Polska, rządzona przez Partię Sprawiedliwości, staje się głównym ogniskiem kolejnej, wyjątkowo groźnej fali epidemii SARS-CoV-2. Rosyjskie służby, od lat doskonalące techniki wojny informacyjnej, bezwzględnie wykorzystują słabość RP.
W dobie stanu wyjątkowego krzyżują się losy ludzi stojących po różnych stronach i wyznających odmienne wartości, ale gotowych poświęcić dla nich życie.
Niepokojąco realistyczna powieść Marcina Ogdowskiego z mocnym i zaskakującym finałem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 417
Marcin Ogdowski
Stan wyjątkowy
© 2021 WARBOOK Sp. z o.o.
© 2021 Marcin Ogdowski
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta: Word_Factor
eBook: Atelier Du Châteaux, [email protected]
Projekt okładki: Paweł Gierula
ISBN 978-83-66955-14-1
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 6543-450 Ustrońwww.warbook.pl
Dedykuję mojej siostrze Natalii
Ta książka to powieść kryminalna z elementami political i war fiction. Kontekst dla niej stanowią autentyczne wydarzenia, lecz mimo powierzchownych analogii wszelkie podobieństwa do prawdziwych osób są przypadkowe.
Dobrzy ludzie robią czasem złe rzeczy, źli niekiedy czynią dobro.
Gdy o 5:20 zadzwonił telefon, Paweł stał już pod prysznicem – na dobre rozbudzony „rozruchową” kawą i zimnym strumieniem wody, którym kończył zwykle poranną toaletę. Rozsunął kotarę i spojrzał na wyświetlacz leżącej na pralce komórki. Przyłożył aparat do wilgotnego ucha.
– Danilewski – rzucił do słuchawki.
– Panie komisarzu. – Z głosu po drugiej stronie dało się wyczytać lekkie zdenerwowanie. – Ma się pan natychmiast udać do pałacu biskupiego przy Franciszkańskiej – mówił dyżurny Komendy Wojewódzkiej Policji w Krakowie.
Paweł zmarszczył czoło.
– Oo, coś się u księżulków zesrało… – odparł złośliwie, świadom, że rozmowa jest nagrywana. Miał w głębokim poważaniu fakt, że szefostwo policji traktowało katolicki kler niczym święte krowy, tego samego oczekując od podwładnych na każdym szczeblu tej instytucji. Danilewski słynął w komendzie z niewyparzonej gęby, lecz zarazem cieszył się opinią świetnego gliny, dotychczas więc nieprawomyślne komentarze nie przysporzyły mu większych zmartwień. No, może poza jednym – jego koledzy ze szkoły nosili już pagony inspektorów, a jeden zaliczył nawet stołek komendanta głównego – podczas gdy on wciąż pozostawał nadkomisarzem. Po dwudziestu pięciu latach służby nie wyglądało to imponująco, lecz miało też niewątpliwe zalety. „Przynajmniej mogę się skupić na robocie, a nie na wchodzeniu w dupy decydentów” – przekonywał sam siebie Paweł.
Westchnął, uzmysłowiwszy sobie, że cokolwiek działo się w słynnym krakowskim pałacu, policyjna wierchuszka będzie tym żywo zainteresowana.
– O kurwa… – szepnął, gdy dyżurny poinformował go o charakterze zdarzenia. Teraz miał już pewność, że prędzej czy później zadzwoni do niego sam minister spraw wewnętrznych. Rzecz jasna, z „dobrymi radami”.
Zadzwonił bezpośredni przełożony, szef wydziału kryminalnego. Kilka sekund po tym, jak Paweł zakończył poprzednie połączenie.
– Wygląda to na zwykły włam, ale z tragicznym finałem. – Podinspektor Kowalski mówił tak cicho, że Danilewski ledwie go słyszał. Co gorsza, mikrofon w aparacie przełożonego zbierał dźwięki innych rozmów, toczonych w towarzystwie starszego stopniem policjanta.
„Gdzie ty, u licha, jesteś?” – zastanawiał się Paweł.
– Włam? – powiedział na głos. – Przecież pałac od miesięcy obstawiają chłopaki z miasta. Nie dalej jak przedwczoraj widziałem tam dwa radiowozy.
– I gówno to dało. – Kowalski najwyraźniej przeszedł do innego pomieszczenia, bo hałas w tle przycichł, a i on mówił teraz wyraźniej. – Miejski prawdopodobnie jeszcze dziś z tego powodu poleci. – Oficer miał na myśli komendanta krakowskiej policji.
Danilewski znów westchnął. Karuzela na wyższych stanowiskach w „firmie” kręciła się nieustannie, co rusz wyrzucając z obiegu kolejnych funkcjonariuszy. Działo się tak od zawsze, lecz od kilku lat – odkąd władzę w Polsce objęła populistyczna prawica – proces znacząco przyśpieszył. Łatwo było wypaść z łask politycznych nadzorców policji, czy to za zawinione, czy za wydumane przewiny. Gdy posady tracili karierowicze, żaden porządny glina za nimi nie płakał. Gdy topór rzekomej sprawiedliwości spadał na karki fachowców, w ich kolegach burzyła się krew. Nikt głośno nie protestował, górę brały wyuczone posłuszeństwo i zwyczajny konformizm; „Masz robotę, to ją szanuj”, zwykło się mówić pośród policjantów. Ale morale w instytucji przebijało kolejne poziomy dna, doświadczeni funkcjonariusze uciekali na emerytury, zaś kariery – choćby i krótkie – robiły coraz większe miernoty.
Podinspektor Gorzelski, szef Komendy Miejskiej Policji w Krakowie, do tej ostatniej kategorii nie należał. A i tak – za sprawą podwładnych – właśnie wylądował na czarnej liście. Paweł zanotował w pamięci, że musi do niego zadzwonić i umówić się na wódkę. Pewnie ostatnią przedemerytalną.
– Szkoda Gorzelskiego – powiedział.
– Szkoda – zgodził się Kowalski. – Paweł, czekamy tu na ciebie.
Danilewski miał ochotę zagwizdać z wrażenia. O Kowalskim krążyło wiele złośliwych opinii. „Robotny chłop, ale rano go w firmie nie zastaniesz. Lubi pospać” – głosiła jedna z nich. Paweł zerknął na elektroniczny zegarek stojący na jednej z łazienkowych szafek. „Wpół do szóstej, a pan inspektor już w pracy” – uśmiechnął się szeroko. „I to gdzie! Na miejscu zdarzenia!”
– Pośpiesz się – ponaglił go przełożony. – Bo za chwilę przyjedzie tu prezydent i będzie chuj, nie robota.
– Jaki prezydent!? – Nadkomisarz gorączkowo głowił się nad celem wizyty miejskiego włodarza.
– Polski, kurwa, Polski. Danilewski, obudźże się! – Rozmówca nie krył zniecierpliwienia. – Nie wiedziałeś, że biskup to przyjaciel prezydenta? – Było to w istocie retoryczne pytanie. – Zgadnij, gdzie najpierw zadzwonił biskupi sekretarz. Podpowiem ci – nie na policję…
Paweł westchnął po raz trzeci. „Mam przejebane”.
***
Kawiarka po brzegi wypełniła się czarną jak smoła cieczą. Jej mocny zapach drażnił nozdrza Pawła, wywołując lekki ból zatokowy. Nigdy wcześniej nie miał takich objawów – aż do momentu, w którym uporał się z COVID-19. Minionej jesieni ostra choroba zakaźna układu oddechowego wywołana koronawirusem SARS-CoV-2 okazała się w jego przypadku niewiele cięższa niż zwykła grypa. Miał czterdzieści pięć lat, zawał serca i dwa zapalenia płuc na koncie. Był zatem w grupie ryzyka i oczyma wyobraźni widział się pod respiratorem, z trudem walczącego o każdy najpłytszy oddech. Gorączka, bóle mięśni, utrata węchu i smaku – objawy, które go dopadły – stanowiły co najwyżej przykrą niedogodność w porównaniu z takim scenariuszem. Zwłaszcza że siedmiu na dziesięciu covidowych pacjentów, których podłączono do respiratorów, ostatecznie i tak umierało. Danilewski miał więcej szczęścia, ale choć od infekcji minęło niemal pół roku, wciąż zmagał się z jej skutkami. Nadwrażliwość zapachowa była jedną z nich.
Mimo to nie zrezygnował z porannych rytuałów. Uwielbiał smak mocnej kawy zmieszanej z odrobiną tłustego mleka. Pierwszą filiżankę pił na rozbudzenie. Zwykle sam, bo wstawał wcześnie, gdy żona i córka jeszcze spały. Drugą porcję przygotowywał też dla dziewczyn; jeśli tylko się dało, spożywali ją razem, siedząc przy kuchennym stole, komentując bieżące wydarzenia i omawiając istotne dla rodziny sprawy.
Dziś nie było na to czasu. Paweł odlał sobie połowę zawartości kawiarki do termosu, dodał mleka i tak wyposażony wyszedł z domu. Niedziela była dniem, w którym żona i córka mogły pospać dłużej, przekręcił więc klucz w zamku drzwi wejściowych. Na dwa razy, do końca zakresu. Zdarzenie, do którego został wezwany, wcale nie było takie wyjątkowe. W ostatnich miesiącach coraz częściej dochodziło do napaści na śpiących mieszkańców, a wiele ataków miało miejsce nad ranem i na grodzonych osiedlach. Jak długa i szeroka, Polska przestawała być bezpiecznym miejscem, choć Danilewski i jego koledzy starali się zapanować nad narastającym chaosem. ■
Świtało, gdy wyjechał z podziemnego garażu. Szybko dotarł w okolice potężnego budynku komendy – klockowatej konstrukcji z żelbetu, wzniesionej jeszcze za komuny, gdzie na siódmym piętrze znajdowało się jego biuro. Zwolnił, gdy przyszło mu do głowy, że mógłby zamienić własne auto na radiowóz. Jeszcze zimą ceny benzyny ostro poszybowały w górę, a policyjna biurokracja nie ułatwiała rozliczeń służbowych przejazdów przy użyciu prywatnych samochodów.
– Olać to – zdecydował, przypominając sobie słowa Kowalskiego. Przyśpieszył, szybko wrzucając najwyższy bieg. Ruch był niewielki, mógł więc bez przeszkód zmierzać w kierunku Krakowa.
Tak właśnie myślał o celu podróży. Jako nowohucianin – napływowy, ale z dwudziestoletnim stażem – szybko uznał za właściwy potoczny podział administracyjny dawnej stolicy Polski. Zgodnie z nim zbudowana po wojnie Nowa Huta wciąż pozostawała oddzielnym bytem, nie zaś jedną z krakowskich dzielnic. A wyprawa do centrum – do najstarszej części miasta – była wyjazdem „do Krakowa”. Dla zmotoryzowanych oznaczającym przykre zderzenie z rzeczywistością, gdy szerokie nowohuckie aleje zmieniały się w wąskie jezdnie, często jednokierunkowe, współdzielone z tramwajami.
Paweł minął właśnie gmach opery, gdy za sobą usłyszał wściekły dźwięk syren. Spojrzał w lusterko i po chwili dostrzegł zjeżdżającą z pobliskiego ronda kolumnę, prowadzoną przez policyjny radiowóz. Już wcześniej znacząco zwolnił – ulica Lubicz nie nadawała się do szarży. Przed sobą nie miał żadnego samochodu, jak okiem sięgnąć nie widział też żywej duszy. O tej porze, tego dnia, nie było w tym nic nadzwyczajnego.
– No i na chuj tak drzesz ryja!? – wycedził, gdy radiowóz wyprzedzał go wąskim lewym pasem. Czarne bmw poszło nieco szerzej, wjeżdżając bokiem na torowisko. Kolejny wóz zrobił to samo, a trzecia limuzyna – potężna toyota land cruiser – już po całości pędziła torowiskiem. „Setka jak nic…” – ocenił prędkość kawalkady Danilewski. I wtedy poczuł, jak twarz nabrzmiewa mu od napływającego gorąca. SUV-em szarpnęło i pojazd wjechał na przeciwległy tor, zmierzając wprost na nadjeżdżający z naprzeciwka tramwaj.
– Boże… – wyszeptał Paweł, rejestrując jednocześnie przejazd czwartej „beemki” i zamykającej kolumnę policyjnej kii.
Prowadzący toyotę walczył. Nie odbił w prawo, lecz uciekł jeszcze bardziej w lewo. Górę wziął najpewniej odruch ochrony serca, o którym Danilewski uczył się jeszcze w szkole policyjnej. „Kierowcy uciekający przed czołówką instynktownie kręcą kierownicą w lewą stronę – żeby jak najszybciej zabrać serce z linii zderzenia. Jak ci przebije prawą część klatki piersiowej, to masz szansę na przeżycie” – tłumaczył wykładowca. Jego słowa wybrzmiewały w głowie Pawła, gdy obserwował rządową limuzynę. SUV przez kilka sekund jechał pod prąd, minął tramwaj, po czym przeciął torowisko i wrócił na prawidłowy pas ruchu.
Żaden z pojazdów kawalkady się nie zatrzymał i wkrótce wszystkie zniknęły w oddali.
Danilewski odetchnął. Zjechał na chodnik, wyszedł z auta. Podbiegł do czoła unieruchomionego tramwaju i uderzył kilka razy w szybę. Motorniczy dopiero po chwili otworzył mu drzwi. Miał rozbity nos oraz wielkie, przerażone oczy. Dłońmi próbował zatamować krew, ale ta przeciekała mu przez palce.
– Jezus Maria, Jezus Maria… – powtarzał w kółko.
Paweł dobrze wiedział, że kierowcy autobusów i motorniczy to prawdziwi twardziele, nawykli do stresujących warunków pracy. Ten jednak miał nie więcej niż trzydzieści lat i bez wątpienia niewielkie doświadczenie. A że właśnie otarł się o śmierć, musiał zareagować szokiem.
– Gdzie masz apteczkę? – spytał tramwajarza.
Mężczyzna wskazał schowek w pulpicie.
– Kurwa, kto to był? – W kącikach jego oczu pojawiły się łzy.
– No jak to kto? – Policjant rozdarł opakowanie gazy i podał opatrunek poszkodowanemu. – Rządowi wozacy, kurwa ich mać. – Złość narastała w nim wraz z każdym wypowiadanym słowem. – Jebani kaskaderzy – miotał inwektywy z pogardą.
Z tyłu tramwaju doszły go jęki poturbowanych na skutek gwałtownego hamowania pasażerów.
***
– Gdzie jesteś!? – Kowalski tym razem krzyczał do słuchawki.
„W dupie!” – nadkomisarz ugryzł się w język, zachowując tę odpowiedź dla siebie.
– Był wypadek – powiedział zupełnie spokojnie i opisał przełożonemu wszystko, czego stał się świadkiem. Wracał właśnie do samochodu, tuż po tym, jak na miejscu zjawiły się dwa zespoły ratunkowe pogotowia i patrol policji. – Motorniczy ma złamany nos, trójka pasażerów, w tym starsza kobitka, solidnie się potłukła – relacjonował. – Szczęściem w nieszczęściu tramwajem jechało niewiele osób…
– To była prezydencka kolumna – przerwał mu podinspektor. – Przyjechali tu jakieś dziesięć minut temu.
– Domyśliłem się – rzekł ponuro Paweł, odpalając silnik auta.
W Ruszczy, na północno-wschodnich obrzeżach Nowej Huty, rodzicie prezydenta jeszcze w latach osiemdziesiątych minionego wieku pobudowali dom, w którym głowa państwa co jakiś czas spędzała wolne weekendy. „Zapewne stamtąd wyruszył ten szalony korowód” – uznał Danilewski.
– Paweł. – Kowalski pozostawał na linii, a jego głos rozbrzmiewał teraz przez głośnik. – Nie było cię tam. – Policjant twardo zaakcentował pierwsze słowo. – Przyjechałeś już po wszystkim, rozumiesz?
Nadkomisarz milczał przez kilka sekund. Dobrze wiedział, o co chodzi przełożonemu – nie tyle o dobro Danilewskiego, co o święty spokój i niewikłanie wydziału, nawet pośrednio, w kłopotliwe śledztwo.
– Oni kiedyś… – Pawła znów dopadła gryząca gardło chrypka, kolejna z pocovidowych pamiątek. Odchrząknął i zaczął ponownie. – Oni kiedyś kogoś zabiją. – Mówił o kierowcach Służby Ochrony Państwa.
Tym razem to Kowalski pozwolił sobie na przedłużającą się ciszę.
– Mam nadzieję, że wtedy to nie będzie nasze zmartwienie – odezwał się wreszcie i zakończył połączenie. ■
Franciszkańską wraz z placem Wszystkich Świętych – prawie czterysta metrów drogi i torowiska – wyłączono z normalnego ruchu. Policyjne blokady stanęły przy skrzyżowaniach z Grodzką i Straszewskiego, kogutami radiowozów oznajmiając powagę sytuacji. „I po co to wszystko?” – złościł się Paweł, przejeżdżając cały ten odcinek w poszukiwaniu wolnego miejsca do zaparkowania. Znał odpowiedź i gdy ją wyartykułował w myślach, zalała go fala jeszcze większej irytacji.
Prezydent, większość sejmowa i rząd pochodzili z tego samego ugrupowania. Polacy oddali mu przywództwo, bo uwierzyli w obietnice większej sprawiedliwości społecznej, przyklaskując zarazem krytyce przywilejów dotychczasowej władzy i elit. Partia Sprawiedliwości wygrała jedne wybory parlamentarne, po czterech latach kolejne, głowa państwa również zdobyła urząd po raz drugi. I choć w międzyczasie uruchomiono liczne programy socjalne – nieco uczciwiej dystrybuując narodowy dochód – nowe elity rychło poszły śladem dotychczasowych, uskuteczniając korupcję, kolesiostwo, prywatę i wiele innych patologicznych zjawisk. Co gorsza, czyniąc to w niespotykanym dotąd zakresie. Objawem zepsucia były też bizantyjskie zwyczaje polityków PS. Ochronę fundowali sobie podrzędni wiceministrowie, ba, przysługiwała ona osobom formalnie pozbawionym funkcji państwowych, na podstawie ekstraordynaryjnych decyzji szefa MSW. Symbolicznym policzkiem wymierzonym obywatelom było przemianowanie dotychczasowego Biura Ochrony Rządu w Służbę Ochrony Państwa. Komunikat, jaki za tym stał, miał jasną wymowę: „Państwo to my: politycy i urzędnicy”. Ta „pańskość” objawiała się rozdętym do granic absurdu przekonaniem o konieczności zachowania środków bezpieczeństwa w miejscach odwiedzanych przez VIP-ów.
Stanowiła także dla zwykłych Polaków realne zagrożenie na drodze. Rozrastająca się SOP – wcześniej oczyszczona z „niepewnych”, służących poprzednikom kadr – niczym w soczewce skupiała w sobie słabości zarządzanego przez PS państwa. Nowych funkcjonariuszy rekrutowano bez należytej staranności, pośpiesznie, często pośród znajomych i członków rodzin peesowskich aparatczyków. Swego czasu sporo mówiło się o angażu dotychczasowego kuriera, który z dnia na dzień został pierwszym kierowcą w ekipie ochraniającej premiera. Dwudziestoośmiolatek zamienił zdezelowanego transita na luksusowe bmw z silnikiem potężnej mocy. Bo sprzęt dla SOP kupowano godny, właściwie podkreślający status ochranianych osób. Tyle że połącznie marnych kompetencji z możliwościami aut oraz przekonaniem o staniu ponad prawem szybko zaczęło przynosić opłakane skutki.
Pierwszy wylądował na drzewie premier, gdy jego kierowca w panice uciekł przed wyjeżdżającym z boku autem. Szef rządu trafił do szpitala z połamanymi żebrami, a warte kilkaset tysięcy złotych bmw nie nadawało się do użytku. Zaholowano je na parking SOP, a gdy zjawili się tam prokuratorzy, dziwnym trafem we wraku nie było już rejestratora parametrów jazdy. Przepadł w nieznanych okolicznościach, co pozwoliło zwalić winę za wypadek na kierowcę maleńkiego „fiacika”. Niemniej widowiskowa musiała być kraksa, jakiej uległ minister obrony. Wioząca go z prędkością ponad dwustu kilometrów na godzinę limuzyna wjechała w tył innemu pojazdowi ochrony. Z powodu mgły kierowca pierwszego auta za późno dostrzegł sygnalizator świetlny na przejściu dla pieszych. Szczęśliwie nikt z niego nie korzystał, bo oba samochody – solidnie obtłuczone – zatrzymały się już za pasami. W tym przypadku prokuratura nie dopatrzyła się przestępstwa, nieprzepisową prędkość usprawiedliwiając koniecznością szybkiego dotarcia urzędnika państwowego na ważne spotkanie.
A potem już poszło – dziennikarze, posiadając dostęp wyłącznie do części informacji, doliczyli się ponad pięćdziesięciu poważnych incydentów drogowych z udziałem SOP w ciągu minionych sześciu lat. Na cud zakrawał fakt, że nikt w nich nie zginął. „Do czasu” – komentowała ulica.
Widok zwalnianego przez radiowóz miejsca parkingowego oderwał Pawła od tych rozważań. Od pałacowego wejścia dzieliło go ponad dwieście metrów, ale postanowił, że najpierw podejdzie do prezydenckiej kolumny, która zatrzymała się na wprost słynnego papieskiego okna, przyozdobionego wizerunkiem Karola Wojtyły. Stała tam bowiem laweta pomocy drogowej, na którą wciągano potężną toyotę SOP-u.
– Czego tu? – Barczysty „sopik” obdarzył go aroganckim spojrzeniem.
Danilewski machnął mu przed oczami legitymacją.
– Widziałem akcję z tramwajem, to mnie wyprzedzaliście – przyznał. – Co tam się wydarzyło? – spytał, przekonany, że nie uzyska odpowiedzi.
Funkcjonariusz wzruszył ramionami.
– Opona – odparł. – Lewa, tylna.
– Uhm – przytaknął Paweł. Obserwując zdarzenie, ujrzał jakiś przedmiot odpadający od toyoty. Nie miał pewności, co konkretnie, gdyż wszystko toczyło się zbyt szybko, niewykluczone jednak, że był to właśnie kawałek gumy.
Auta rządowej floty – poza opancerzeniem i specjalnymi systemami łączności – miały też inne niestandardowe wyposażenie. Było nim ogumienie typu run-flat, pozwalające na kontynuowanie jazdy po przebiciu bądź przestrzeleniu opony, i to przez kilkadziesiąt kilometrów, z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Takie rozwiązanie wynikało z potrzeby zapewnienia możliwości ewakuacji pasażera z niebezpiecznego rejonu, przy zachowaniu pełnej kontroli nad pojazdem. Run-flat nie strzelała jak zwykła opona, a o utracie ciśnienia informował kierowcę czujnik, nie zaś gwałtowne szarpnięcie pojazdu, w przypadku cywilnych samochodów często kończące się wjechaniem do rowu, na drzewo czy w inne auto. Rzecz jasna takie „gumy” były znacznie droższe, a specyficzne warunki eksploatacji – wysokie prędkości i duża masa pojazdów – skracały ich żywotność do dziesięciu tysięcy kilometrów.
„Czyżby ktoś o tym zapomniał?” – zastanawiał się Paweł. No i dlaczego toyota odbiła w lewo, w chwili gdy – jak sądził – doszło do przebicia? Przecież widział to wyraźnie. „Czy kierowcy SOP-u rzeczywiście są tacy kiepscy? Czemu w tak ważnej instytucji kładzie się lachę na kulturę techniczną?”
Mimowolnie pokręcił głową.
Sięgnął do kieszeni kurtki i wyjął komórkę. Udając, że odbiera połączenie, ustawił się bokiem do załadowanej już lawety. Aparat fotograficzny w smartfonie miał tak skonfigurowany, że obsługiwał go jednym z funkcyjnych przycisków. Kliknął, zwalniając bezgłośną migawkę. „Przyda mi się takie zdjęcie” – miał na myśli uszkodzoną oponę.
***
Wygląd kwatery arcybiskupa Henryka Konarskiego zaskoczył Danilewskiego. Wybielone ściany i dwoje okien rozświetlały ascetyczny pokój. Solidne drewniane łóżko z wysokim materacem i pozbawionym jakichkolwiek zdobień wezgłowiem, okryte było zwyczajną pościelą z Ikei. Nocna szafka i stojąca na niej lampka miały równie pospolite pochodzenie, podobnie jak biurko wykonane z pomalowanego na czarno, metalowego szkieletu, nakrytego grubym szkłem. Na tym tle wyróżniał się skórzany fotel z regulowanym siedziskiem, oparciem i podporami; Paweł, który sam zmagał się z bólami kręgosłupa, rozpoznał w nim urządzenie przeznaczone dla osób z problemami ortopedycznymi. Raczej kosztowne, lecz z pewnością nie ekstrawaganckie. Całość wyposażenia uzupełniała dwuskrzydłowa szafa oraz telewizor przytwierdzony do ściany na wprost łóżka. W ślepym ekranie odbiornika odbijała się teraz nowoczesna w formie i pokaźnych rozmiarów płaskorzeźba ukrzyżowanego Chrystusa. „Niewiele, jak na trzydzieści metrów kwadratowych” – ocenił nadkomisarz. „I bez fikołków” – przyznał. „Może choć w łazience zastanę złote krany?” – żartował w duchu. Nie zastał – maleńkie dla odmiany pomieszczenie nie miało w sobie nic z przepychu. „Ot, typowy kawalerski kibelek” – podsumował wizytację policjant.
Denat leżał między łóżkiem a biurkiem, twarzą do podłogi. Głowa spoczywała w nieregularnej kałuży krwi, której konsystencja wskazywała na to, że minęło już kilka godzin od momentu odniesienia obrażeń.
Danilewski przykląkł i dłonią zabezpieczoną rękawiczką chwycił ramię martwego mężczyzny. Delikatnie odchylił zwłoki na bok. Twarz nieboszczyka była szczupła, zwieńczona bujną blond czupryną. Wielkość zamkniętych powiek oraz kształt oczodołów nie pozostawiały wątpliwości, że chłopak miał duże oczy. Androgeniczny charakter urody podkreślały długie i gęste rzęsy.
– Młody – skomentował pod nosem Paweł.
– Dwadzieścia–dwadzieścia pięć lat – usłyszał nad sobą głos ubranego w biały kombinezon technika.
– Uhm – chrząknął. Rana, na którą patrzył, rozciągała się od prawego łuku brwiowego po skroń. Zadano ją przedmiotem o ostrych brzegach, stosunkowo ciężkim, używając do tego sporej siły. Czaszka w tym miejscu była cienka, cios do krwi mógłby zabić, nie tyle sam z siebie, ile na skutek krwiaka podtwardówkowego. Ale czy zabił?
Uwagę nadkomisarza zwróciły ślady wokół szerokich, wąskich ust. Zaschnięta krew nie pochodziła z rany na boku głowy, resztki śluzu oblepiające brodę i policzki sugerowały, że mogło dojść do zadławienia. Policjant ułożył zwłoki na plecach i pomagając sobie obiema dłońmi, rozchylił usta nieboszczyka. Widok przegryzionego języka, wciąż napęczniałego z powodu opuchlizny, w ogóle go nie zdziwił. „Gość dostał w łeb, co sprowokowało napad padaczki, z jej tragicznymi konsekwencjami” – zrekonstruował ostatnie chwile denata. Oczywiście nie był pewien takiej kolejności zdarzeń, ale uznał ją za bardzo prawdopodobną. Już wcześniej zlustrował pokój i na żadnym z mebli nie znalazł śladów po bezwładnym uderzeniu głową – co mogłoby być skutkiem nagłej utraty przytomności wywołanej chorobą. Od razu za to dostrzegł kilkanaście plam krwi na ścianie przy łóżku, na wysokości, która odpowiadała wzrostowi nieżyjącego mężczyzny. Świeżych, ewidentnie powstałych po rozbryzgu będącym następstwem ciosu.
– Czym oberwał? – Patrzył teraz na te kropki, usiłując, zupełnie bez sensu, ułożyć je w jakiś wzór.
– Laptopem – odpowiedział technik. – Zabezpieczony – dodał.
Nadkomisarz uśmiechnął się do niego z wdzięcznością.
Coś jednak nie dawało mu spokoju. Kowalski, opierając się na relacji sekretarza arcybiskupa, twierdził, że martwy chłopak był włamywaczem. Taką informację podinspektor przekazał Pawłowi przez telefon. Później minęli się tylko, nie rozmawiali – Kowalskiemu zależało, by nadkomisarz jak najszybciej obejrzał miejsce zdarzenia. Danilewski objął wzrokiem całą postać nieboszczyka. Ten miał na sobie białe bawełniane spodnie w typie, który młodzież nazywała „rurkami”. A do tego ciemnoniebieską jedwabną koszulę z delikatnym kwiatowym motywem na torsie oraz lekką, pikowaną kurtkę w kolorze żarówiastej zieleni. W takich ciuchach nie chodziło się na włam.
Mało tego, koszula denata była niestarannie założona – najwyższy z guzików zaczepiono o drugą w kolejności dziurkę, co mocno kontrastowało z ogólnym wyglądem i jakością ubrań zmarłego. Dziwił także brak butów. Nadkomisarz uniósł jego prawą nogę i przez kilka chwil przyglądał się starannie wypielęgnowanej stopie. Jej spód – tak jak w przypadku drugiej kończyny – nosił ślady jedynie nieznacznego zabrudzenia.
– A buty, jakieś skarpety, gdzie? – zwrócił się do członka ekipy kryminalistycznej.
– Ni ma, amba – odparł mężczyzna w białym stroju.
„No właśnie” – skwitował w myślach Paweł. „Śladów włamania też nie ma. Jest za to krew oblepiająca włosy z tyłu głowy martwego. Ciekawe…”.
***
Tuż za drzwiami biskupiego pokoju zgromadziło się niemal całe kierownictwo małopolskiej komendy. „Wojewódzki”, jego zastępca, naczelnicy najważniejszych wydziałów. Paweł chciał wierzyć, że zanim tu przyjechał, towarzystwo trzymało się z dala od kwatery hierarchy. Na historię polskiej policji wstydliwym cieniem kładła się nierozwiązana sprawa zabójstwa byłego komendanta głównego Marka Papały. Sprawcom i zleceniodawcom – kimkolwiek byli – pomogła fatalna niefrasobliwość śledczych przybyłych na miejsce przestępstwa. Parking przy ulicy Rzymowskiego w Warszawie, gdzie zastrzelono nadinspektora Papałę, w kilkadziesiąt minut wypełnił się masą politycznych i policyjnych VIP-ów, wiedzionych ciekawością i chęcią pokazania się przed kamerami. W efekcie wiele ważnych śladów zwyczajnie zadeptano. To samo działo się sześć lat wcześniej – w 1992 roku – w willi dawnego premiera Piotra Jaroszewicza, brutalnie zamordowanego wraz z żoną. Problemy z zebraniem materiałów dowodowych w tej sprawie najwyraźniej nie stanowiły dla policji wystarczającej nauczki.
Każdy absolwent szkół oficerskich „firmy” znał oba te przypadki na pamięć. Mimo to z przestrzeganiem reguł wciąż bywało różnie.
Niezależnie od tego Danilewski ucieszył się z obecności zwierzchników. Z uwagi na miejsce zgonu było oczywistym, że dochodzenie poprowadzi komenda wojewódzka. Lecz on sam czuł się „za krótki”, by załatwić sobie odpowiednią przestrzeń do pracy. Państwo polskie, podpisując w 1997 roku konkordat z Watykanem, zrezygnowało z części jurysdykcji nad przedstawicielami i terenami należącymi do Kościoła katolickiego. Paweł nie miał zaś czasu i przede wszystkim serca dla prawno-urzędniczych przepychanek – jak zawsze, chciał się skupić na typowo śledczych wyzwaniach.
– Sprawa nam się nieco komplikuje. – Kowalski wyglądał nietęgo.
„No masz!” – nadkomisarz z trudem powstrzymał cisnące się na usta przekleństwo.
– Gdy do ciebie dzwoniłem, byłem pewien, że chłopaka zdzielił w łeb sekretarz Konarskiego. Że nakrył go w pokoju szefa i wywiązała się bójka.
– Tymczasem… – Paweł domyślał się, co za chwilę usłyszy.
– To Konar powalił młodego. – Kowalski użył popularnego w Krakowie przezwiska miejscowego metropolity.
– Muszę go przesłuchać – oznajmił Danilewski. – Jak najszybciej.
– I z tym jest kłopot. – Naczelnik wydziału kryminalnego skinął głową w stronę okna.
Paweł wyjrzał przez nie i dostrzegł nieco przygarbioną sylwetkę arcybiskupa, idącego pod rękę z korpulentnym mężczyzną, którego twarz znała cała Polska. Duchowny i prezydent, w otoczeniu kilku ochroniarzy, opuszczali właśnie dziedziniec pałacu.
– Co do chuja!? – krzyknął nadkomisarz i zerwał się do biegu. Wypadł na Franciszkańską wprost na zwalistego „sopika”, z którym zetknął się już wcześniej.
– Gdzie!? – Mężczyzna nie zamierzał go przepuścić.
Danilewski nie chciał ryzykować powalenia na ziemię, a kto wie, czy i postrzału. Nie mógł też odpuścić.
– Panie prezydencie! – zawołał. – Nadkomisarz Paweł Danilewski, prowadzę tę sprawę! – Wyciągnął legitymację, co zaraz wydało mu się idiotycznym posunięciem. – Muszę porozmawiać z księdzem biskupem. – Drugiego ze słów użył z rozmysłem, by nie straszyć ważniaków groźnie brzmiącym „przesłuchaniem”.
Konarski zniknął już we wewnętrzu SUV-a marki BMW, podstawionego zapewne w miejsce uszkodzonej toyoty. Najważniejszy urzędnik państwowy, będąc tuż przed drzwiami, obrócił się w stronę Pawła.
– Eminencja potrzebuje teraz spokoju, a ja, jako prezydent Rzeczypospolitej, zamierzam mu go zagwarantować – mówił z pasją godną wiecu wyborczego. – Spotkacie się panowie w późniejszym terminie – zakończył, używając biurokratycznej nowomowy.
Hierarcha tymczasem wystawił głowę z samochodu.
– Synu, nie uciekam przed tobą – zapewnił, a Pawłowi przyszły do głowy dwie ważkie refleksje. „Konar”, starszy od niego o kilkanaście lat, używając zwrotu „synu”, pozwalał sobie na obrzydliwy protekcjonalizm. „Oni inaczej nie potrafią…” – pomyślał z pogardą o rodzimych purpuratach. Lecz istotniejsza była inna obserwacja: duchowny mówił, a prezydent stał przed autem, dając księdzu skończyć. Kto był tu ważniejszym VIP-em? – Zapewniam, że się zobaczymy – kontynuował biskup. – A na razie polecam kontakt z moim sekretarzem. – Konarski wskazał dłonią kogoś za plecami Danilewskiego.
Policjant obrócił się powoli.
– Ksiądz Marek. – Niezwykle wysoki mężczyzna w sutannie skłonił się lekko. W jego zdumiewająco błękitnych oczach Paweł dojrzał coś dziwnego i zarazem niepokojącego. Nie wiedział jeszcze, co konkretnie, lecz ku swemu zaskoczeniu poczuł ciarki na plecach. ■
Markowi nie podobał się ten policjant o atletycznej budowie, znamionującej wielką siłę i niespożytą energię. Przewyższał gliniarza o głowę, lecz nie było w tym nic nadzwyczajnego – większość osób, z którymi zetknął się w życiu, nie sięgała mu wyżej niż do ramion. Wielu to deprymowało, szczególnie w połączeniu z nietypowym kolorem tęczówek i spojrzeniem, jakim obdarzał ludzi. Często zupełnie nieświadomie, jakby gałka oczna i osiem otaczających ją mięśni miały w swoich ruchach zakodowaną tylko jedną funkcję – skanowania. „Są niczym rentgeny” – mówiła o oczach brata starsza z jego sióstr. „I jest w nich tyle bólu…” – dodała kiedyś.
Oficer również pozwolił się zdeprymować, ale trwało to chwilę. Teraz szedł pewnym krokiem tuż obok, zupełnie nie kryjąc się z tym, że uważnie go lustruje. Marek nie nawykł do takiej ostentacji. Jako ksiądz najczęściej spotykał się z uniżonością, zaś w innej ze swych ról po prostu budził strach.
Lecz teraz to on się bał. Nie był to paraliżujący lęk – przeciwnie, organizm przygotowywał się na przyjęcie wyzwania. Niemniej gdzieś z tyłu głowy plątały mu się chaotyczne myśli, z których jedna wracała jak bumerang. „Czy dam radę?” – zastanawiał się. Gdyby usiadł, mogąc przy tym ujawnić emocje, bujałby zdrową nogą, nerwowo, jak przed kolejną potyczką. Nozdrza wypełnił mu kwaśny zapach potu, na zawsze już skojarzony z Syrią. To węchowe wspomnienie, samorzutnie wracające w pełnych napięcia sytuacjach, stanowiło najlepszy dowód na stres, w jakim się znajdował.
– Zapraszam. – Otworzył drzwi do sekretariatu i przepuścił policjanta. – Napije się pan kawy? – spytał kurtuazyjnie.
– Chętnie – usłyszał, co sprawiło mu ulgę. Kawa go uspokajała. Przez lata nie znał jej smaku, nie chciał nawet spróbować, lecz gdy znalazł się na Bliskim Wschodzie, popadł w nałóg. Zwalczył go, jak niemal wszystko, co uważał za słabość, ale całkowicie z kawy nie zrezygnował. – Piję po arabsku – poinformował śledczego. – Czy to jakiś problem?
– Skąd. – Odpowiedź znów była oszczędna.
Z qahwa ‘arabiyya wiązał się cały rytuał parzenia – Marek nie miał na to ani czasu, ani ochoty. Skrył się za kotarą kącika socjalnego i nastawił elektryczny czajnik z wodą. Lekko drżącą dłonią zdjął z szafki pojemnik z niedawno uprażoną na patelni i utłuczoną w moździerzu kawą. Odsypał część do miedzianego dzbanka dalla al-lukma, który następnie zalał zagotowaną wodą. „Fadi zszedłby na zawał” – zaśmiał się pod nosem, wspominając dobrego znajomego z Syrii. Dzbanek winien stać na ogniu, a wszystko miało dziać się na oczach gościa – Arabowie przestrzegali tych zasad z żelazną konsekwencją. „Jestem profanem!” – dał się ponieść żartobliwemu nastrojowi, czując, jak dobrze mu to robi. Chwycił dzbanek oraz dwie maleńkie filiżanki findżan i wrócił do części biurowej.
Zamarł na widok policjanta trzymającego w dłoni fotografię w ramce. W tym widoku było coś głęboko niestosownego, co z miejsca zezłościło Marka.
Chrząknął wymownie.
Gość, jeśli poczuł się zmieszany, nie dał tego po sobie poznać.
– Krewny? – zapytał, nie odrywając oczu od zdjęcia. Ksiądz był pewien, że szuka w nim fizycznych podobieństw do gospodarza.
– Nie – wyjaśnił, stawiając na biurku naczynia. – Przyjaciel. – Starał się wymówić to słowo bez emocji, ale chyba mu nie wyszło.
Policjant zmierzył go przenikliwym wzrokiem.
– Jak zmarł? – Odłożył fotografię przyozdobioną czarną wstążką.
Marek przełknął ślinę. Kwaśny zapach potu materializował się w postaci kulek utrudniających dopływ powietrza do nosa.
– Tragicznie – odparł.
***
Nie chciał rozmawiać o Marcinie. Nie teraz i nie z tym człowiekiem. Temat był zbyt bolesny, wciąż nieprzepracowany, a policjant – zapewne wścibski i mało subtelny – nie nadawał się na partnera do zwierzeń. Poza wewnętrznym oporem istniało też coś jeszcze – poufne porozumienie między Watykanem a rządem w Warszawie, zgodnie z którym okoliczności śmierci Marcina miały pozostać tajne.
„Nie powinieneś trzymać tu tego zdjęcia” – powtarzał kilkakrotnie arcybiskup Konarski. Nie było to polecenie ani nawet prośba, co najwyżej sugestia. Subtelna, miękko wypowiedziana, tak, by w żaden sposób nie naruszyć pamięci zmarłego i uczuć żałobnika. Szef traktował Marka z troską godną najlepszego ojca. Zaś Marek, pozbawiony takich relacji z prawdziwym rodzicem, niezwykle sobie ten rodzaj bliskości cenił.
Lecz zdjęcia nie schował, nie wyniósł do prywatnej kwatery. Obiecał jedynie, że zrobi to zaraz po tym, jak upora się z żałobą.
– Przejdźmy do rzeczy – uciął zapędy funkcjonariusza. – Pan oficer nie o tym chciał ze mną rozmawiać – stwierdził już znacznie grzeczniej.
Mężczyzna pokiwał głową. Wziął do ręki filiżankę i wypił jej zawartość jednym haustem.
– Świetna! – pochwalił. – Zwłaszcza ta nuta kardamonu.
Marek milczał.
Nadkomisarz wyjął notes i rozpisał długopis.
– Co pan wie o mężczyźnie, którego ciało znaleźliśmy w apartamencie biskupa? – zaczął.
– Nic, zupełnie nic – odpowiedział ksiądz. Głos mu przy tym nie zadrżał, na czole nie pojawiła się najdrobniejsza kropelka potu. Marek, choć wcześniej obawiał się, że nie podoła, w okamgnieniu zmobilizował organizm do pełnej dyspozycyjności. Teraz miał już pewność, że nie zawiedzie. Nawet gdyby podłączono go do wykrywacza kłamstw, nie zdradziłby swoich prawdziwych przeżyć i doświadczeń. Kiedyś już zmagał się z podobnym urządzeniem i choć na początku koszmarnie cierpiał, ostatecznie narzucił wolę ciału. Smród palonego napletka był wstydliwym wspomnieniem tamtej słabości. – Zobaczyłem go po raz pierwszy w kwaterze jego eminencji.
– Żywego? – Policjant uniósł wzrok znad notatnika.
– Nie, niestety, chłopak już nie żył. – Smutek Marka był autentyczny. – Nie ruszał się, nie wydawał żadnych dźwięków. Sprawdziłem, czy ma puls, uniosłem głowę…
– W jakiej pozycji ksiądz go zastał? – Gliniarz wszedł mu w słowo.
Sekretarz wziął głęboki oddech i nagle zaczął kasłać. Nie planował tego; duszący kaszel pojawił się jak zawsze z zaskoczenia. Dobywał się z głębi płuc, był przeciągły i suchy. Duchowny zanosił się nim kilkadziesiąt sekund.
– W porządku? – Twarz detektywa pozostała nieprzenikniona.
– Tak – odrzekł wreszcie Marek. – Przepraszam, to po covidzie. Chorowałem przed dwoma miesiącami, ale kaszlu dotąd się nie pozbyłem. „I pewnie szybko to cholerstwo nie zniknie” – dorzucił w myślach, mając w pamięci doniesienia na temat podobnych mu ozdrowieńców.
Nieznany wcześniej koronawirus pojawił się w środkowych Chinach pod koniec 2019 roku – stąd wziął się używany przez część mediów przymiotnik „chiński”. Jego obecność stwierdzono u mieszkańców miasta Wuhan, obserwując u chorych dziwny rodzaj zapalenia płuc. Za wylęgarnię choroby uznano miejscowy targ, na którym handlowano zwierzętami przeznaczonymi do spożycia wedle receptur tradycyjnej chińskiej kuchni. Psami, skunksami, małpami, fretkami, nietoperzami czy wężami. Płyny ustrojowe zabijanych na miejscu istot tak długo mieszały się ze sobą, aż powstał wirus zdolny przenieść się na człowieka.
Wedle innej hipotezy lansowanej przez przedstawicieli rządu Stanów Zjednoczonych SARS-CoV-2 stworzono jako broń biologiczną, która w nieznanych okolicznościach wydostała się z laboratorium w Wuhan.
Niezależnie od praprzyczyn problemu, Chińczycy uporali się z epidemią w ciągu kilkunastu tygodni, stosując drastyczne środki. Wielomilionowe Wuhan zamknięto, a mieszkańcom zakazano opuszczać domy. Wirus rozprzestrzeniał się drogą kropelkową, zazwyczaj w wyniku kaszlu lub kichania. Radykalne zmniejszenie liczby kontaktów międzyludzkich odebrało mu paliwo do dalszej ekspansji. Przed ponownym otwarciem metropolii miejscowe służby zdezynfekowały każdą możliwą przestrzeń, władze zaś zadbały o wyrobienie u mieszkańców odpowiednich nawyków: noszenia maseczek ochronnych, częstego mycia rąk oraz zachowania dystansu w przestrzeniach publicznych. Znacząco ograniczono też możliwości podróżowania Chińczyków, co dotyczyło całego kraju, te same środki stosując też w odniesieniu do cudzoziemców, którzy chcieliby odwiedzić Państwo Środka. Choroba bowiem, przyjmując pandemiczne rozmiary, rozszalała się na dobre, szczególnie w Ameryce Północnej i Europie.
W Polsce „pacjenta zero” namierzono w marcu 2020 roku. Początkowo wirus zdawał się oszczędzać kraj nad Wisłą, lecz sześć miesięcy później uderzył z wielką mocą. Po ponad roku jego niszczycielskiej działalności w oficjalnych statystykach odnotowano blisko dwa miliony zachorowań, choć zdaniem epidemiologów rzeczywista skala problemu była trzy do pięciu razy wyższa. Z powodu samego covidu zmarło sześćdziesiąt tysięcy Polaków, a co najmniej drugie tyle zgonów było efektem przeciążenia i okresowych załamań systemu opieki zdrowotnej. Systemu, dla którego dodatkowym zmartwieniem stawali się także ozdrowieńcy. Większość zakażonych przechodziła infekcje bez lub skąpoobjawowo, ale nawet pośród nich coraz częściej obserwowano długofalowe skutki choroby, pogarszające ogólny stan zdrowia i jakość życia. Jak choćby napady duszności i kaszlu.
– Ma już ksiądz certyfikat? – Pytanie policjanta dotyczyło dokumentu potwierdzającego przejście szczepienia na COVID-19, opcji, która stała się dostępna przed paroma miesiącami.
Marek zaprzeczył ruchem głowy. Kilkanaście dni wcześniej badał poziom przeciwciał powstałych w efekcie zakażenia. Miał je już w znikomej ilości, zbyt małej, by wykluczyć ryzyko ponownej infekcji. Chętnie więc przyjąłby szczepionkę, ale nie nadeszła jeszcze jego kolej.
– Pan, jako mundurowy, zapewne jest już po – raczej stwierdził, niż zapytał.
– Uhm – usłyszał w odpowiedzi. – Wróćmy do naszej rozmowy. – Policjant nalał sobie kolejną porcję kawy. – No więc w jakiej pozycji zastał ksiądz zmarłego?
– Leżał na brzuchu – odparł Marek. – A dlaczego to takie ważne? – spytał i zaraz tego pożałował.
Nadkomisarz obdarzył go czujnym spojrzeniem.
– Widzi ksiądz – powiedział dopiero po chwili. – Musi to potwierdzić medyk sądowy, ale na tę chwilę wydaje mi się, że chłopak zmarł w wyniku zadławienia. Dostał ataku padaczki i połknął nadgryziony, opuchnięty język. Krew i plwociny dokończyły robotę. Tyle że tu, na Ziemi, mamy grawitację. Jeśli denat leżałby w tym czasie na brzuchu, język nie zatkałby gardła, a krew i piana po prostu by z niego wypłynęły. I mógłby teraz żyć…
– Zastałem go leżącego na brzuchu. – Marek usilnie starał się uporządkować w myślach możliwe konsekwencje zaliczonej wpadki.
– A może to biskup zmienił ułożenie ciała? – drążył śledczy.
– Nie sądzę. – W głowie duchownego zaświtała nadzieja. – Nie wiem – poprawił się; jednoznaczna odpowiedź wymagała konsultacji.
– No dobrze. – Policjant uderzył długopisem w notatnik. – Co się działo wcześniej?
– O trzeciej dwadzieścia dwie obudziło mnie gwałtowne pukanie do drzwi pokoju. – Marek dokładnie zapamiętał godzinę, bo tej nocy znów nie mógł zmrużyć oka. Bezsenność również nie była tematem, którym chciałby się podzielić z gliną. – Usłyszałem wołanie jego eminencji, że stało się coś strasznego. Poprosiłem, żeby wszedł, nie zamykam się na klucz. Wbiegł i usiadł na brzegu mojego łóżka. Był roztrzęsiony.
– Co mówił?
– Że wrócił do pokoju i zastał tam mężczyznę. Złodzieja. Że ten go zaatakował, więc biskup, broniąc się, uderzył napastnika komputerem w twarz i uciekł.
– Do kwatery księdza? – upewnił się śledczy.
Marek potwierdził.
– W jakiej odległości znajdują się wasze pokoje? – Nadkomisarz intensywnie coś notował.
– Są oddzielone czterema innymi kwaterami. Nie wiem, ile to będzie w metrach. – Duchowny nigdy się nad tym nie zastanawiał. – Przejście od drzwi do drzwi zajmuje nie więcej niż minutę.
– Pamięta ksiądz, o której znalazł ciało? – Oficer nadal prowadził zapiski.
– Z pewnością minęło kilka minut, nim wyszedłem z pokoju.
– Co księdza zatrzymało? – Policjant posłał mu irytująco czujne spojrzenie.
„Nie wlepicie mi zarzutu o nieudzielenie pomocy” – sekretarz metropolity miał ochotę wyszczerzyć zęby w pogardliwym grymasie. Zamiast tego chrząknął nieco teatralnie.
– Sypiam nago – odparł ciszej, niż planował. Zabrzmiało to, jakby się wstydził, śmiech komisarza był zatem naturalną reakcją.
– Krępował się ksiądz biskupa? Ubierania się przy nim? – Funkcjonariusz odłożył długopis na blat biurka. Chyba nieźle się teraz bawił.
– Nie mam przed eminencją takich tajemnic. – Dwuznaczny charakter tych słów był niezamierzony; Marek skarcił się w duchu. – Nie o nagość i wstyd tu chodzi, choć owszem, musiałem się ubrać. To chyba oczywiste, że nie powinienem biegać nago po pałacu.
– W czym więc problem? – Z twarzy policjanta nie znikał szelmowski uśmieszek.
Gospodarz uniósł się z fotela i wyszedł poza obręb biurka.
– W tym – powiedział z wyrzutem, śląc gościowi najbardziej strofujące ze swych spojrzeń. Uniósł sutannę i zsunął spodnie, z satysfakcją przyglądając się zmieszaniu śledczego.
***
– Nie jest to żadne bioniczne cudo sterowane myślą, ale to przyzwoita proteza. – Naciągając spodnie, Marek nie spuszczał wzroku z gliniarza. – W części wykonano ją z włókien węglowych, dzięki czemu, nie mając lewej nogi do połowy uda, mogę nawet biegać. Co nie zmienia faktu, że to, co z niej zostało, musi mieć czas na odpoczynek i regenerację. Najlepiej nocą.
– Rozumiem. – Policjant chyba wciąż pozostawał pod wrażeniem zakończonej właśnie prezentacji.
– A sypiam nago nie dla ordynarnych przyjemności – zastrzegł Marek, siadając w fotelu. – Podobnie jak kikut wygląda cały mój lewy bok aż po pachę. – Mówił o rozległych bliznach po oparzeniach. – Za dnia też najchętniej chodziłbym z nagim torsem. Jeśli w najbliższym czasie poczuje pan swędzenie nosa, proszę ten dyskomfort przemnożyć razy sto. Takie atrakcje zapewnia mi moja skóra przy dłuższym kontakcie z jakimkolwiek materiałem. Lekarze twierdzą, że to bardziej problem psychosomatyczny niż dermatologiczny. I nie bardzo mogą pomóc. Może ta przypadłość minie, może nie; będzie, jak Bóg zechce. Ale chyba nie muszę już panu tłumaczyć, dlaczego wyjście z pokoju zajęło mi trochę czasu.
Nadkomisarz pokręcił głową, a następnie nalał sobie trzecią filiżankę kawy.
– Bez mleka, ale pyszna – skomentował.
– Pęknie panu głowa – ostrzegł go ksiądz. – To mocny napój.
Policjant zaśmiał się tylko.
– Bez obaw – zapewnił. – Jak ksiądz stracił nogę?
Marek zacisnął usta. Chciał rzucić jakąś obrzydliwą wiązankę, lecz pohamował chamskie zapędy.
– Nie będziemy o tym rozmawiać – rzekł twardo. I znów zobaczył oślepiające słońce nad sobą. Wrócił piekący ból ciała i straszliwe pragnienie w gardle. Usta ponownie były twarde i wysuszone, a gorące powietrze drażniło nabłonek w nosie. Czuł słabnący uścisk dłoni Marcina, słyszał jego pojękiwanie. I ostatnie słowa przyjaciela, które tamten wyszeptał, gdy zwrócili twarze ku sobie. A potem nastała ciemność, wspomnienie zaś uleciało. – Nie będziemy – powtórzył cicho.
Śledczy westchnął.
– Pytałem z życzliwej ciekawości – usprawiedliwił się. – Wracając do sedna, co ksiądz zrobił po odkryciu ciała i upewnieniu się, że włamywacz nie żyje?
– Poszedłem do własnej kwatery – odpowiedział zgodnie z prawdą Marek. – Eminencja siedział na łóżku, kołysał się na nim, nadal mocno poruszony. Gdy mnie zobaczył, od razu spytał: „Czy on żyje!?”. Wyraźnie zasmuciła go wiadomość o śmierci złodzieja.
– Co się działo później? – Funkcjonariusz znów zaczął notować.
– Było dla nas oczywiste, że musimy wezwać policję – zapewnił sekretarz hierarchy.
– A i tak najpierw zadzwoniliście do prezydenta. – Kontra nadkomisarza miała charakter przygany.
– Nie, do szefa jego kancelarii, ministra Skrobackiego. – Marek przypomniał sobie przerażenie w głosie urzędnika. Tak naprawdę dopiero wtedy zdał sobie sprawę z powagi sytuacji. – O telefon „do prezydenta” poprosił mnie arcybiskup. Jego smartfon został w pokoju, a w moim nie znajdzie pan numeru do głowy państwa. Zadzwoniłem więc do Skrobackiego i przekazałem aparat eminencji. Sam zbiegłem do biura i już ze stacjonarnego telefonu połączyłem się z numerem alarmowym.
– Potrzebne mi są numery obu aparatów – poinformował śledczy.
– Oczywiście – odparł uprzejmie ksiądz. Otworzył szufladę biurka i wyjął z niej elegancki kartonik z własnym nazwiskiem. – Proszę bardzo. – Wręczył go policjantowi, pozwalając sobie na delikatny uśmiech. Tej nocy wykonał więcej połączeń, z numerów nieujętych na wizytówce. Których, jak sądził, nie dało się przypisać jemu, biskupowi czy komukolwiek z kurii. ■
Marek nie znosił przepychu, tak typowego dla katolickich księży. Bliższa mu była postawa, jaką prezentował papież Franciszek, żyjący skromnie i nawołujący do tego swoich podwładnych. Lecz bezpośrednim przełożonym duchownego był arcybiskup Konarski, który owszem, cnotę skromności stosował w odniesieniu do jedzenia i picia, nie dbał też o wygody wszędzie tam, gdzie występował prywatnie. Gdy jednak reprezentował Kościół, czynił to zawsze z odpowiednią pompą. „Jesteśmy niezwykłą instytucją” – mawiał. „I ludzie muszą to czuć”. W kwestii samochodów krakowski metropolita był na swój sposób pragmatyczny. „Nie zrobimy nic dobrego dla Kościoła jako ofiary wypadków drogowych” – przekonywał. „Mamy wręcz obowiązek minimalizować ryzyko”. Chciał zatem czy nie, sekretarz biskupa jeździł autem klasy premium – lexusem UX 250h. Crossover z napędem 4×4 stanowił dobro będące poza zasięgiem większości wiernych. Bogato wyposażona i naszpikowana elektroniką hybryda kosztowała dwieście dziesięć tysięcy złotych – równowartość trzech nowych aut kupowanych zwykle przez Polaków. Jako kierowca, Marek starał się więc nie drażnić ludzi. Unikał noszenia sutanny, a z koszuli wyciągał koloratkę. Czasem zaś, tak jak dziś, prowadził po cywilnemu.
Lexusa zaakceptować przyszło mu prościej, bo samochód – wbrew zapewnieniom producentów, że projektowano go z myślą o europejskich klientach – wciąż pozostawał pojazdem dla Azjatów. Mężczyźnie o wzroście Marka trudno było znaleźć wygodną pozycję, zwłaszcza podczas dłuższej jazdy. Owej cierpiętniczej zalecie towarzyszyły dwie zgoła inne – auto posiadało automatyczną skrzynię biegów, co osobie z protezą ułatwiało prowadzenie. Wyposażono je również w nieco archaiczny gadżet – odtwarzacz płyt CD. Biskupi sekretarz oddawał się w życiu niewielu namiętnościom, a słuchanie muzyki było jedną z nich. Przez trzy dekady dorobił się pokaźnej kolekcji krążków, w której – co nielicznych dopuszczonych do obejrzenia zbiorów z reguły zaskakiwało – ważne miejsce zajmowała dyskografia zespołów grających gotyckiego rocka. Marek słuchał właśnie jednej z ulubionych płyt: Toward the Within, będącej zapisem koncertu grupy Dead Can Dance z 1994 roku. Głosem Lisy Gerrard usiłował poprawić sobie nastrój, lecz kiepsko mu to wychodziło.
Wyrwał się z kurii jak złodziej, zaraz po rozmowie z policjantem. Miał dość intruzów kręcących się po pałacu i kolegów w sutannach, przejętych nocnymi wydarzeniami. „Niech się inni martwią tym bałaganem” – uznał.
Obiad u rodziców był wydarzeniem, na które zawsze niechętnie się wybierał. Tym razem nie mógł odmówić, uroczysty posiłek miał bowiem zrekompensować bliskim ostatnią Wielkanoc, której nie spędzili razem. Kilkanaście dni temu staruszkowie wciąż znajdowali się na etapie nabywania odporności po szczepieniu na covid. To Elżbieta, siostra Marka, przejęta skalą pandemii i tym, że zabija ona głównie osoby starsze, naciskała na izolowanie rodziców. Brat-ksiądz, dostrzegając w tym dobry pretekst, już dawno przyznał jej rację. Kochał matkę, kochał obie siostry i ich dzieci, szanował też szwagrów, uważając ich za porządnych facetów. Kochał nawet ojca – tego burkliwego staruszka z pretensjami do całego świata. Ba, miał pewność, że i on go kocha, tyle że od dekad obywaj nie potrafili okazać sobie tej miłości. Jeśliby nazwać ich brzegami, między nimi wartko płynęła szeroka rzeka żalu.
Spojrzał na wyświetlacz. Do celu, niewielkiego domu w centrum Oświęcimia, zostało mu dwadzieścia minut. Przejechał jeszcze kilka kilometrów, po czym zjechał na stację. W zbiorniku „lexa” było dość paliwa, by zaplanowaną trasę pokonać po wielokroć. Mimo to postanowił dotankować auto, nie chciał dotrzeć na miejsce ani minuty przed czasem.
Idąc do budynku stacji, minął zgrabną dziewczynę w kwiaciastej sukience. Miała gołe nogi, a na stopach lekkie pantofle. Ten widok sprawił, że się uśmiechnął. Kwietniowe słońce grzało w tym roku wyjątkowo mocno i jakby jaśniej, dając umęczonym epidemią ludziom nadzieję, że oto nadchodzą lepsze dni.
Obrócił się, tamta zrobiła to samo. Znad maski ochronnej, zalotnie, spoglądała na niego para wielkich i pięknych oczu. Nie zaskoczyła go jej reakcja; wiedział, że przyciąga uwagę kobiet. Felery skrywała odzież, a proteza była na tyle dobra, że nie utykał. Marek pomachał jej ręką – kiedyś zwyczajnie by się uśmiechnął, ale i on nosił maseczkę – po czym poszedł dalej.
Zapłacił za benzynę i zamówioną kawę. Stacyjna mała czarna nie zasługiwała na lepsze miano niż „lura”, lecz tym razem nie chodziło o smak, a o strzał kofeinowy. Czekając na napój, podszedł do regału z gazetami. Jego wzrok przykuł tytuł na pierwszej stronie sobotniego wydania popularnego tabloidu. Kolejne uderzenie w przeciwników szczepień! Czy rząd łamie nasze konstytucyjne prawa!? Westchnął rozgoryczony. Władze nie wprowadziły przymusu szczepień przeciwko „chińskiemu wirusowi”. I choć choroba nadal zbierała śmiertelne żniwo, z tygodnia na tydzień rosło grono osób, które zaszczepić się nie zamierzały. Istniało wiele powodów takiego stanu rzeczy, ale najważniejszy stanowiła siła przekonania, że podawane ludziom preparaty nie zostały w wystarczającym stopniu przebadane. Lęk przed skutkami ubocznymi szczepionki zaczynał górować nad strachem przed samą chorobą. Rząd RP, w obliczu nie najlepszych wyników akcji szczepiennej, postanowił użyć kija, wprowadzając szereg zakazów i nakazów obejmujących antyszczepionkowców. Ostatnio jeden z urzędników ujawnił, że rada ministrów pracuje nad projektem ustawy, zgodnie z którą pomoc socjalna państwa zostanie uzależniona od posiadania certyfikatu nazywanego potocznie „zieloną kartą”. Tak rozpętała się burza. Część mediów, które wcześniej zgodnie wspierały wysiłki na rzecz immunizacji jak największej liczby Polaków, już wiele tygodni temu zaczęła zmieniać front. Prym wiodły w tym właśnie tabloidy oraz duże internetowe portale, dla których był to ukłon w stronę własnych czytelników i ich podejścia do sprawy. Zyski nie pierwszy raz w historii prasy zwyciężyły nad poczuciem odpowiedzialności.
– Szmatławiec. – Marek miał ochotę splunąć na gazetę. Nie tylko ona była powodem jego złości. Kościół, któremu służył, zachowywał się tak samo. ■
Stary nie zawiódł. Minęło raptem kilka minut od przyjazdu Marka, gdy przystąpił do ataku. Pretekstem stała się radosna paplanina wnuków. „Nigdy mi takich nie dasz” – stwierdził z wyrzutem, wkrótce potem rozpoczynając dobrze wszystkim znaną litanię. „Już ja wiem, po coś ty wstąpił do zakonu”, „Bóg i tak się na tobie pozna”, „Nie wstyd ci nosić krzyża na piersi?”, „Ucięta noga to zapowiedź prawdziwej kary po śmierci”. Nie pomagały prośby matki, na nic zdał się szantaż Elżbiety, starszej z sióstr, że zabierze bliskich i wróci do domu. Ojciec nie odpuszczał. Nie krzyczał, pomrukiwał jedynie jak nawiedzony, co jakiś czas posyłając synowi złowrogie spojrzenie.
Marek nalał sobie wina przygotowanego do drugiego dania i szybko opróżnił kieliszek. Drugi wypił, jedząc już maminą gęsinę – pyszną, lecz i tak stawała mu w gardle. Naiwnie założył, że alkohol zobojętni go na ojcowskie zaczepki, a że rzadko pijał, szybko zaszumiało mu w głowie. Ani napój nie pomógł, ani stary nie darował. Przeciwnie – „Pić zacząłeś?”, pokpiwał, „Księdzem jesteś, opanuj się!”.
W końcu Marek nie wytrzymał i ze złością uderzył ręką w stół. Gdy zaskoczony ojciec zamilkł, on wstał i poszedł na górę do swojego dawnego pokoju. Przekręcił klucz w drzwiach, zrzucił ubranie i runął na zaścielone łóżko. Matka zawsze była przygotowana do tego, że syn zostanie na noc – Marek rzadko z takiej możliwości korzystał i dziś też nie zamierzał, lecz alkohol wymusił zmianę planów.
Nie reagował, gdy najpierw staruszka, a potem obie siostry naraz nakłaniały go do zejścia do salonu. Zignorował też prośby jednego ze szwagrów. Położył ciężką poduszkę na głowę i zasnął.
Ból był nie do zniesienia, zadawany za każdym razem, gdy niewłaściwie reagował na wyświetlany obrazek. Albo gdy tamtym wydawało się, że chciałby czy mógłby właśnie tak zareagować. Obejma pod żołędzią członka raziła go prądem raz za razem. Wrzeszczał, płakał, błagał, żeby wreszcie skończyli. Mdlał, lecz oni nie dawali mu spokoju; cucili go i znów poddawali próbie. Gdy zamykał oczy, by nie widzieć niosących cierpienie zdjęć, założyli mu okulistyczne rozwieracze do powiek. Bolało podwójnie, koszmarnie, do szaleństwa. I nagle przestało, a on dojrzał uśmiechniętą twarz Marcina. Siedzieli obok siebie, na tylnej kanapie dżipa, z radia płynęła jakaś rzewna arabska melodia. „Udało się, udało!” – głowa przyjaciela zwróciła się do tyłu, ku ciężarówce, która za nimi jechała. Pakę pojazdu skrywała brezentowa buda, lecz obydwaj wiedzieli, kto się pod nią kryje. Tyle dobrych istot wyrwanych z objęć oszalałego diabła! „Zrobiliśmy to, zrobiliśmy!” – krzyknął i on. Chciał dodać coś jeszcze, lecz nie zdołał; błysk przyniósł kolejną falę bólu. „Marek!” – usłyszał swoje zakonne imię. „Marek!” – ktoś bił go po buzi, ale to nie miało znaczenia. Ważniejsza była dłoń, którą trzymał – czuł, jak uchodzi z niej ciepło, jak twardnieje, staje się koścista. Jak umiera… „Marek!” – powtórnie dostał w twarz. Otworzył oczy i wrzasnął z przerażenia.
Patrzył na niego chłopak, którego odnalazł w nocy w pokoju arcybiskupa.
Wtedy krzyknął naprawdę i z miejsca się obudził.
Kwaśny smród potu unosił się wokół niczym dym z papierosów. Pokrywał każdy przedmiot, przenikał wszelką strukturę. Źródłem paskudnej woni było ciało, jego ciało, nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Nawet łzy, które znienacka spłynęły mu po policzkach, miały słony smak i tę samą zapachową właściwość.
Zasnął z protezą; zdjął ją teraz nerwowym ruchem. Przysunął do nosa żelową wkładkę wyjętą z leja i skrzywił twarz z obrzydzenia. „Wszędzie to samo” – stwierdził z rozpaczą. Wstał z łóżka i podskakując na jednej nodze, przeszedł cały pokój. Wysłużony szlafrok był na swoim miejscu. Laska, której używał pod prysznicem, stała obok walizki przyniesionej z auta. Chwycił ją i wykuśtykał na korytarz, niemal wpadając na siostrę.
– Co się stało? – spytała zaniepokojona Elżbieta.
– Nic – odwarknął, kierując się ku łazience.
Szorowanie ciała jedną ręką opanował do perfekcji, drugą przytrzymywał się wtedy o lasce. Ale teraz nie miał siły stać, choćby tylko po to, żeby się namydlić. Puścił wodę i usiadł, niezdolny do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Zdumiała go rozbrajająca słabość, która przyszła wraz z koszmarem. Bo sen, poza ostatnim aktem, prześladował go od dawna, od kiedy…
Zaczął łkać – najpierw cichutko, potem coraz głośniej.
Ktoś wszedł do łazienki.
Na jego widok Elżbieta cofnęła się do drzwi i zasunęła rygiel.
Wróciła i nakryła brata obszernym bawełnianym ręcznikiem. Usiadła obok, we wciąż pełnym wody brodziku.
– Sukienki szkoda – zauważył Marek, ocierając dłonią łzy.
– Jebać… – usłyszał. – Adaś, co się dzieje? – siostra nazwała go prawdziwym imieniem.
Wzruszyła go troska, jaką dojrzał w jej oczach.
– Zrobiłem coś złego – przyznał niesiony tym uczuciem. – Bardzo złego.
– Chcesz o tym pogadać? – spytała.
Zaprzeczył ruchem głowy, żałując chwili szczerości. Nie powinien i nie chciał rozmawiać; mogłaby nie unieść takiej tajemnicy.
Na kilka minut zapadła między nimi cisza.
– Gdy leciałeś jak wariat do łazienki, zadzwonił twój telefon – jako pierwsza odezwała się Elżbieta. – Agnieszka Torańska. Takie nazwisko pojawiło się na wyświetlaczu.
– Niech spierdala – powiedział i oboje wybuchli serdecznym śmiechem. ■
– Odbierzże wreszcie, leniwy klecho – wycedziła Agnieszka Torańska, zirytowana brakiem odzewu. Wcześniej nie udało się jej dodzwonić cztery razy z rzędu, piąta próba miała być ostatnią.
– Tu ksiądz Marek, sekretarz arcybiskupa… – znów usłyszała w słuchawce komunikat poczty głosowej. Przerwała połączenie, nie nagrawszy wiadomości. Zrobiła to już wcześniej, prosząc duchownego o niezwłoczny kontakt. Późnym popołudniem dostała ciekawy cynk z policji, koniecznie chciała go zweryfikować u źródeł.
Odłożyła smartfon i wzięła do ręki suszarkę. Strumień gorącego powietrza rozbijał się o jej włosy niczym fale o skały. Ich grubość i gęstość odziedziczyła po matce, ciemnorudy kolor po ojcu. Długość – a sięgały łopatek – stanowiła element eksperymentu, który podjęła kilkanaście miesięcy temu. Po latach noszenia się na chłopczycę Torańska postanowiła zafundować sobie bardziej kobiecy wizerunek. I była z tej przemiany zadowolona. Teraz także spoglądała w lustro z satysfakcją, kontemplując proces wyłaniania się fryzury z czegoś, co jeszcze niedawno było mokrym kłębowiskiem.
Skończyła i nago wyszła z łazienki. Odkąd pamiętała, u siebie chciała czuć się swobodnie, a nagość stanowiła ważny element takiego stanu ducha. Jej ostatni facet miał z tym problem, gdyż peszyły go jej „naturystyczne” – co wymawiał z wyrzutem – „zapędy”. Wiosną zeszłego roku, gdy i Polska zamknęła się w domach, sterroryzowana pierwszą falą koronawirusa, ich weekendowe pomieszkiwanie zmieniło się w regularne życie pod wspólnym dachem. Dwadzieścia cztery godziny na dobę, oboje bowiem mogli pracować zdalnie. Po sześciu tygodniach Agnieszka nie wytrzymała; kazała mężczyźnie wynosić się w diabły. Wcześniej pociągał ją nieskrywany, lecz daleki od ortodoksji konserwatyzm partnera. Gdy zderzyła się z jego codziennym nazbyt purytańskim obliczem, zapragnęła wolności. Tym samym ich związek podzielił los milionów par na świecie, które nie zdały egzaminu przymusowego pobytu razem. „Ofiary lockdownu” – mówiło się o takich relacjach, również w Polsce, gdzie słowo lockdown szybko weszło w potoczny obieg, niemal całkiem rugując rodzimy „zakaz wyjścia”.
„Dureń” – podsumowała rozmyślania o byłym. Inaczej nie potrafiła skwitować dwoistości, z jaką dawny kochanek darzył jej ciało. Brał je zachłannie, podniecając się krzywiznami i wyraźnymi krągłościami, za każdym razem jakby widzianymi po raz pierwszy. Taki był w sypialni, ale poza nią nie mógł na to hołubione cudo patrzeć. „Ubierz się” – prosił coraz natarczywiej, aż się doigrał.
„Jaki będzie Łukasz?” – kobieta poczuła przyjemne mrowienie w podbrzuszu. Zaraz jednak przeszedł jej po plecach dreszcz niepokoju. Przez większość dorosłego życia pozostawała singielką – i bardzo sobie ów status ceniła. Trzy dłuższe związki, na które się zdecydowała, poprzedzało kilkutygodniowe „obwąchiwanie się”, sprawdzanie. Seks pojawiał się po pewnym czasie, nigdy przygodnie. Gdy chciała się zabawić, z nikim wówczas nie będąc, wybierała partnerów spośród znajomych, zwykle singli, dla których niezobowiązująca noc stanowiła jedną z oczywistych opcji.
Oni wszyscy dawali gwarancje bezpieczeństwa, przewidywalności, tymczasem dziś Agnieszka szła na randkę z Tindera. Z mężczyzną, którego nie widziała wcześniej na oczy.
„Kobieto, skończyłaś trzydzieści osiem lat, musisz tego spróbować!” – namawiała ją stara przyjaciółka. I Agnieszka w końcu dała za wygraną. Zainstalowała sobie apkę i zaczęła przeglądać zasoby portalu. Po wstępnej selekcji wybrała pięciu kandydatów, z którymi podjęła konwersacje. Trzech odrzuciła, uznając, że niechlujna polszczyzna to zły prognostyk. Nie szukała nowego związku, lecz nie chciała też, by spotkanie sprowadziło się do mechanicznej czynności zaspokojenia popędu. Potrzebowała randkowej otoczki – kwiatów, spaceru, rozmowy – a prostak nie wpisywał się w taki scenariusz. Miesiącami pozbawiona towarzyskich atrakcji, równie mocno jak seksu pragnęła poczuć klimat jakiejś przytulnej restauracji. Zjeść pyszną kolację, napić się dobrego wina. Przed kilkoma dniami rząd wreszcie pozwolił na otwarcie lokali gastronomicznych. Niewiele restauracji i barów przetrwało przymusowy przestój, nieliczne czynne przeżywały teraz oblężenie. Korzystać z nich mogli wyłącznie zaszczepieni, Agnieszka zaś – podobnie jak Łukasz – była jedną z nich. Rezerwowy Krzysztof nie – musiał więc poczekać na swoją kolej.
Zerknęła na zegar wiszący w sypialni – dochodziła 19:00. Umówili się na 20:30 w rynku, miała więc jeszcze trochę czasu. Niedziela nie wydawała się najlepszym dniem na randkę, ale załatwienie rezerwacji w jakimkolwiek lokalu na sobotę graniczyło z cudem. Oboje próbowali, nie wyszło. Agnieszka na wszelki wypadek wzięła sobie wolne w poniedziałek. Postanowiła przy tym, że niezależnie od przebiegu spotkania przedłuży sobie weekend. Od tygodni chodziła przemęczona i nawet dwie ostatnie noce, solidnie przespane, nie wystarczyły do pełnej regeneracji. Mimo to nie zamierzała zignorować informacji, jaką otrzymała od znajomego policjanta. O trupie w kurii słyszał już cały kraj – był to najważniejszy news popołudnia. Ale o tym, kto najpewniej zabił włamywacza, spośród licznego grona krajowych dziennikarzy wiedziała tylko Torańska.
Znów sięgnęła po telefon. Sekretarz metropolity nie odbierał.
***
Po kolejnej nieudanej próbie połączenia Agnieszkę naszły wątpliwości. „Jest sens, żebym to drążyła?” – zastanawiała się. „Przecież te dupki nie puszczą mi materiału o biskupie-zabójcy” – myślała o swoich przełożonych. Portal 24.pl, drugi z czterech największych w kraju, przeszedł niedawno w ręce państwowej spółki gazowej. Dotąd zasadniczo niezależne i politycznie neutralne medium, z dnia na dzień dokonało ostrej korekty linii redakcyjnej. „Ma być tak, żeby rząd i partia były zadowolone” – streścił tę filozofię nowy redaktor naczelny. Ponoć był to żart nawiązujący do czasów komuny, kiedy prasa, radio i telewizja pełniły rolę usłużną wobec pezetpeerowskiej władzy. Wyszło, jak wyszło i nikt z zebranych na kolegium się nie zaśmiał; wszyscy dobrze wiedzieli, że od teraz portal będzie medium prorządowym. „Bogoojczyźnianym do usrania” – ujął rzecz dosadnie pewien dziennikarz. Jednym to odpowiadało, innym nie, w wymiarze praktycznym oznaczało powstanie katalogu tematów niepożądanych. Materiały, które mogłyby postawić w złym świetle zblatowany z władzą Kościół katolicki, należały do niemile widzianych. Gdy po południu Onet, konkurencyjny portal należący do kapitału niemieckiego, podał niepotwierdzoną jeszcze informację o śmierci w pałacu arcybiskupim, szefostwo 24.pl wstrzymało prace nad tekstem poświęconym sprawie. „Czekamy na oficjalne potwierdzenie” – informował w mailu redaktor naczelny. Ów pozornie profesjonalny ruch był w istocie „dupochronem”, jak w środowisku dziennikarskim określano wszelkie asekuranckie praktyki. De facto naczelny czekał na wytyczne, jak ma podejść do tematu.
Ostatecznie ukazał się krótki tekścik, zdobywając zainteresowanie żądnych sensacji użytkowników. Technicznie stanowił kopię komunikatu policyjnego, w którym mowa była o znalezieniu zwłok na terenie kurii i o „prowadzonych w związku z tym intensywnych czynnościach wyjaśniających”. Torańska nie miała dyżuru – fakt, iż była na bieżąco, wynikał z nawyków pracoholiczki. Minęły już czasy, kiedy pomimo wolnego kompulsywnie, kilkanaście razy dziennie, przeglądała skrzynkę mailową i komunikatory. Świadoma problemu zaczęła z nim walczyć i obecnie sięgała po telefon znacznie rzadziej, choć i tak za często. Dziś akurat przy obiedzie natknęła się na redakcyjną korespondencję dotyczącą, o czym informował nagłówek pierwotnej wiadomości, Umarlaka z Franciszkańskiej.
Potem zaś zadzwonił znajomy z sensacyjnymi szczegółami.
Jeszcze kilka miesięcy temu Agnieszka rzuciłaby wszystko i zajęła się tematem. „Wisiałabym teraz na klamce w kurii jak nawiedzona dewotka” – na jej twarzy zagościł łobuzerski uśmiech. Znikł tuż po tym, jak się pojawił.
Przed trzema tygodniami Torańska dostała wypowiedzenie. „Nie widzę możliwości dalszej współpracy z feministką i antyklerykałem” – prezes nie bawił się w konwenanse. Łamał prawo pracy i jego niedyskryminacyjne zapisy, lecz Agnieszki to nie ubodło; zawsze przedkładała szczerość nad grzecznościowe formułki. Rozczarował ją fakt, że słowa te padały z ust człowieka, który jeszcze niedawno deklarował liberalne poglądy i zmęczenie populistyczno-prawackim charakterem działań rządu RP. Gdy agenda tego rządu, Ministerstwo Aktywów Państwowych, stała się faktycznym właścicielem 24.pl, prezes zmienił front. Najpewniej w dowód wdzięczności za zachowanie go na stołku, z zaciekłością neofity zabrał się za czystki w firmie. „I tak zamierzałam odejść” – odpowiedziała mu zgodnie z prawdą Torańska. „Loda wolę robić partnerowi niż władzy” – dodała z typową dla siebie złośliwością.
Rzecz w tym, że planowała przetrwać w firmie jeszcze kilka miesięcy, by uzupełnić oszczędności i na spokojnie poszukać nowego zajęcia. Przy takiej perspektywie wyrzucenie z roboty stanowiło przykrą niedogodność, zwłaszcza że nie zwolniono jej z obowiązku świadczenia pracy w okresie wypowiedzenia. „Przez te trzy miesiące nie będę się przemęczać” – postanowiła, lecz zawalać obowiązków też nie chciała. Przyjęła strategię wykonywania zadań na przyzwoitym poziomie, z zachowaniem klasy i jednoczesnym literalnym przestrzeganiem godzin pracy.
Do tej pory nic nowego nie znalazła. Pandemia przeorała gospodarkę do spodu. Jeden całkowity lockdown – w trakcie którego funkcjonowały tylko przedsiębiorstwa strategiczne i te niezbędne do obsługi podstawowych potrzeb ludności, a także kilka mniejszych, gdy „zamrażano” poszczególne branże, zmusiły wielu przedsiębiorców do zamknięcia działalności. Bezrobocie wzrosło do dwunastu procent, konsumpcja spadła do poziomu najniższego od dekady. Polacy ubożeli, kryzys trwał, rynek mediów również borykał się z problemami. Wpływy z reklam, podstawowe źródło dochodu wszystkich redakcji, zmalały o połowę. Tradycyjny „papier” cierpiał dodatkowo z powodu załamania się sprzedaży gazet. Zespoły redakcyjne redukowano, pensje cięto, kadrowe ruchy między tytułami niemal ustały, tak jak dopływ świeżej krwi innej niż darmowi praktykanci. O ile w Warszawie, z jej masą rozmaitych redakcji, pracownicy mediów mieli powody do narzekań, o tyle w Krakowie i innych miastach, gdzie rynek pracy był dużo płytszy, sytuacja po prostu wyglądała fatalnie.
Lecz Agnieszka nie traciła nadziei, nadal pełna wiary we własne kompetencje i siłę rozpoznawalnego w środowisku nazwiska.
Co nie zmieniało faktu, że w tej chwili czuła się trochę jak bezdomna.
Westchnęła.
– Odpuszczam – zdecydowała. Temat tajemniczej śmierci w biskupim pałacu nie był teraz dla niej.
Wybrała numer kolegi z konkurencji i wysłała mu wiadomość:
Info z dobrego źródła: trup w pałacu to włamywacz. Konar przyłapał go u siebie w pokoju. Doszło do bójki, resztę znasz.
***
Dziennikarz wkrótce potem zadzwonił. Torańska opowiedziała mu wszystko, co wcześniej usłyszała. Odrzuciła prośbę o ujawnienie personaliów informatora, życzyła mężczyźnie powodzenia i zakończyła połączenie. Ów znajomy był dobrym reporterem, ale strasznym gadułą, a ona nie miała czasu i ochoty na towarzyską pogawędkę.
Siadł jej nastrój. Próbowała go ratować, celebrując przed lustrem moment przygotowań do wyjścia. Czarna sukienka z krótkimi rękawami, na którą zamierzała narzucić lekkie bolerko, nieznacznie odsłaniała dekolt. Wcięcie jednak było na tyle głębokie, że pozwalało dojrzeć istotny fragment dużego, pełnego biustu. Na długie i zgrabne nogi nałożyła samonośne pończochy w kolorze grafitu; dobrze wiedziała, że większość facetów traciła na ich widok rozum, a taki właśnie efekt planowała wywołać. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie wzmocnić go wysokimi szpilkami, ale nadal chodziła w nich niezgrabnie, niezmiennie także uważała je za niewygodne. Ostatecznie wybrała pantofle z niższym i szerszym obcasem, dość wysokim, by podkreślić kształt delikatnie umięśnionych łydek. Łukasz, poproszony o ujawnienie swoich fetyszy, wymienił akurat te części kobiecego ciała. Pisał również o czarnej koronkowej bieliźnie, co Agnieszka uznała za rozczarowująco pospolity przejaw erotycznej fantazji. Postanowiła wszak i tę zachciankę spełnić. „Sexy bitch!” – posłała swemu odbiciu żartobliwie wulgarny pocałunek, po czym znów ugięła się pod ciężarem refleksji dotyczących pracy.
W kuchni czekała na nią świeżo zaparzona kawa i włączony telewizor. Tych pozostałości po pracoholizmie nie potrafiła się pozbyć; wciąż nagminnie faszerowała się kofeiną i niemal wszędzie otaczały ją ekrany.
Pilotem pogłośniła odbiornik. W „Faktach po faktach” trwała właśnie rozmowa dwóch ekspertów poświęcona, jak szybko się przekonała, „turystyce szczepiennej”. Kraje, które zaszczepiły już swoje populacje, a w zapasach nadal posiadały duże ilości preparatów, próbowały na tym zarobić. Łącząc tradycyjną ofertę wypoczynkową z możliwością legalnego zdobycia „zielonej karty”. Popyt na tego typu usługę okazał się spory, w dobie pandemii bowiem turystyka przeżyła potężne załamanie. Po wielu miesiącach obostrzeń dotyczących mobilności Europejczycy i Amerykanie chętnie korzystali z okazji wyjechania w ciekawe miejsce, tym bardziej że certyfikat otwierał perspektywę kolejnych podróży, dostępnych tylko zaszczepionym. W Polsce – gdzie akcja zabezpieczania ludności ślimaczyła się niemiłosiernie – nie mniejsze znaczenie miał fakt, że immunizacja za granicą pozwalała ominąć krajową kolejkę. Preparat podano już wszystkim chętnym pracownikom ochrony zdrowia, seniorom, personelowi służb mundurowych oraz osobom zatrudnionym w kluczowych sektorach gospodarki i urzędach. Pozostali Polacy szczepili się dopiero od tygodnia. I choć ruch antyszczepionkowy rósł w siłę, czas oczekiwania na wizytę w punkcie wynosił zwykle dziesięć tygodni.
Pierwszą propozycję złożyła światu Rosja, otwierając granice dla zainteresowanych szczepieniem cudzoziemców, gotowych przedstawić ujemny wynik testu na COVID-19. Pomysł natychmiast skrytykowała Światowa Organizacja Zdrowia, uważając go za nieetyczny. WHO podkreślało, że najbiedniejszych krajów nie stać na kupno szczepionek i że skazane są na pomoc organizacji międzynarodowych i bogatszych państw. „Ludzie na południowej półkuli umierają z powodu koronawirusa, a komercyjna opcja jest zdecydowanie poza ich zasięgiem” – grzmiał szef oenzetowskiej filii. „Jeśli macie za dużo dawek, przekażcie je uboższym” – apelował, zwracając uwagę, że skala produkcji szczepionki daleka jest od bieżących potrzeb całego globu.
W przypadku Rosji sprawa miała kolejne dno. Mimo publicznych deklaracji prezydenta Putina, że wszyscy Rosjanie są już zabezpieczeni, z największego kraju świata co rusz dochodziły wieści o miastach i regionach interioru, gdzie szczepionki nie widziano na oczy. Bezduszna władza próbowała zarobić na wynalazku miejscowych naukowców, znanym jako Sputnik, poza komercyjnymi szczepieniami u siebie oferując również sprzedaż dużych ilości preparatu w ramach międzyrządowych umów handlowych. Inna sprawa, że Moskwa nie znajdowała wielu chętnych; Sputnik uchodził za gorszy od zachodnich odpowiedników.
W innej sytuacji znajdowały się Zjednoczone Emiraty Arabskie i Izrael – ten ostatni miał się nawet lepiej, bo dzięki zbudowanej na własnym terytorium fabryce był w stanie na bieżąco uzupełniać zapasy chodliwego towaru. Kraj emirów i żydowskie państwo z tygodnia na tydzień odwiedzały coraz liczniejsze rzesze „strzykawkowych turystów”, których nie odstręczała konieczność przebywania na terenie obu państw przez co najmniej trzy tygodnie, by móc przyjąć obie dawki preparatu. I choć proceder budził w niektórych kręgach moralny sprzeciw, obecny w debatach publicznych w wielu krajach, żaden z podmiotów prawa międzynarodowego nie dążył do jego ukrócenia.
Torańska nie widziała nic zdrożnego w pragnieniu zabezpieczenia się przed podstępną chorobą. Sama skorzystała z okazji, gdy dawny facet, lekarz, zaskoczył ją przed dwoma miesiącami pytaniem, czy chciałaby przyjąć szczepionkę z otwartej fiolki wielodawkowej. „Nie mam już chętnych na dziś, a jutro mija termin ważności” – tłumaczył medyk. „Weźmiesz albo wyrzucę” – dodał. Wzięła bez dyskusji. Z wyliczeń, które wcześniej przeprowadziła, wyszło jej, że czekałaby na swoją kolej do września. Ona tymczasem pragnęła spędzić pierwsze od lat wakacje jako wolny od pandemicznych obostrzeń człowiek.
I to właśnie w Izraelu, o którym z nieskrywanym podziwem mówił teraz jeden z widocznych na ekranie mężczyzn, szef jakiejś izby handlowej.
– Taki scenariusz był do przewidzenia – przekonywał. – Turystyka jest istotną gałęzią izraelskiej gospodarki, przed pandemią przynosiła dochody na poziomie odpowiadającym dwudziestu miliardom złotych. W kraju znacznie mniejszym od Polski to naprawdę poważna suma. Niech nie dziwi nas zatem determinacja, z jaką tamtejszy rząd odmraża ruch turystyczny. Szczególnie że kraj jest do tego świetnie przygotowany. Wszyscy pamiętamy, jak sprawnie uporał się ze szczepieniami własnych obywateli.
Człowiek z telewizora miał rację. Izrael potrzebował…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej
Ta opowieść powstawała w niełatwych okolicznościach, przez kilka miesięcy bowiem zmagałem się z pocovidową mgłą i fizycznymi skutkami infekcji SARS-CoV-2. Ufam, że ostatecznie nie wpłynęło to na jakość tekstu, choć istotnie wydłużyło prace.
W ich trakcie zyskałem wiele wsparcia od licznego grona osób. Nie sposób wymienić wszystkich, skupię się więc na najważniejszych. Dziękuję chłopakom z klasowego czatu „VM” – za stałą obecność, humor, inspirujące pomysły. Facebook rozprasza, to fakt, ale w tym przypadku sumy korzyści z zaglądania do komunikatora nie sposób przecenić. Paweł Danilewski, Radosław Kubiak, Rafał Kowalski (tak, tak…), Tomasz Ronowicz, Michał Sobczak, Robert Zając, Remigiusz Kwiatkowski, Marcin Farbotko, Daniel Mytnik, Krzysztof Recki i Tomasz Grzybek – Stan wyjątkowy to w jakiejś mierze dzieło tej ekipy.
Podziękowania należą się Agacie Bisieckiej – za wszelkie konstruktywne uwagi dotyczące kwestii medycznych i kryminalistycznych oraz za ogólne spojrzenie z perspektywy osoby biegle władającej piórem.