Stan wyjątkowy - Marcin Ogdowski - ebook

Stan wyjątkowy ebook

Marcin Ogdowski

3,8
36,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Nadkomisarz Paweł Danilewski prowadzi śledztwo dotyczące śmierci, w którą zamieszany jest jeden z kościelnych hierarchów, od początku mierząc się z naciskami politycznymi i próbami ukrycia niewygodnych wątków obyczajowych. 

 

Tymczasem Polska, rządzona przez Partię Sprawiedliwości, staje się głównym ogniskiem kolejnej, wyjątkowo groźnej fali epidemii SARS-CoV-2. Rosyjskie służby, od lat doskonalące techniki wojny informacyjnej, bezwzględnie wykorzystują słabość RP.

 

W dobie stanu wyjątkowego krzyżują się losy ludzi stojących po różnych stronach i wyznających odmienne wartości, ale gotowych poświęcić dla nich życie.

 

Niepokojąco realistyczna powieść Marcina Ogdowskiego z mocnym i zaskakującym finałem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 417

Oceny
3,8 (67 ocen)
27
18
10
8
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wilq1976

Nie oderwiesz się od lektury

j********Putina . autor chyba ma szklaną kulę , bo przewidział to co się dzieje w tej chwili , tylko że "pomylił ""państwa . To co przewidywał że się będzie działo w Polsce dzieje się dziś na Ukrainie
00
Malgorzata615

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowicie wciągająca, bardzo aktualna, autor opisuje mechanizmy i scenariusze, które właśnie zaczynają dziać się na naszych oczach.
00
Jandob55

Nie oderwiesz się od lektury

Wszystko zdążyć się może... Czekam na c. D. 😃
00
lesiopm

Dobrze spędzony czas

Marcin Ogdowski ma bez wątpienia ogromny talent obserwacji otaczającego go świata, wyciąga wnioski, notuje, łączy abstrakcyjnie i przekłada swoje notatki na dobre powieści z gatunku political fiction. Kilka lat temu w ręce wpadła mi "(DEZ)INFORMACJA", pamiętam, że długo po lekturze byłem pod wrażeniem realizmu świata jaki tworzy w swoich powieściach Marcin Ogdowski. Głównie dlatego, nie wahałem się ani chwilę, żeby na moim Kindlu pojawiła się najnowsza powieść autora "Stan wyjątkowy". Akcja powieści umiejscowiona jest w Polsce pod rządami Partii Sprawiedliwości, w drugim roku pandemii COVID-19. Czytelnik od pierwszego akapitu porywany jest w wir śledztwa ze sprawą zwłok młodego mężczyzny znalezionych w prywatnym apartamencie krakowskiego biskupa. Wyjaśnienie sprawy powierzono nadkomisarzowi Pawłowi Danilewskiemu. Policjant od początku ma bardzo utrudnione zadanie, sprawa z marszu staje się polityczna, bo biskup Konarski jest przyjacielem Prezydenta RP. Prezydent ze świtą BOR zjawia ...
00
Gilewski

Nie oderwiesz się od lektury

Nie można się oderwać
00



Marcin Ogdowski

 

Stan wyjątkowy

 

© 2021 WARBOOK Sp. z o.o.

© 2021 Marcin Ogdowski

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja i korekta: Word_Factor

 

eBook: Atelier Du Châteaux, [email protected]

 

Projekt okładki: Paweł Gierula

 

 

ISBN 978-83-66955-14-1

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 6543-450 Ustrońwww.warbook.pl

De­dy­ku­ję mo­jej sio­strze Na­ta­lii

Ta ksi­ążka to po­wie­ść kry­mi­nal­na z ele­men­ta­mi po­li­ti­cal i war fic­tion. Kon­tekst dla niej sta­no­wią au­ten­tycz­ne wy­da­rze­nia, lecz mimo po­wierz­chow­nych ana­lo­gii wszel­kie po­do­bie­ństwa do praw­dzi­wych osób są przy­pad­ko­we.

 

 

 

Do­brzy lu­dzie ro­bią cza­sem złe rze­czy, źli nie­kie­dy czy­nią do­bro.

CZĘŚĆ I

Rozdział I

Gdy o 5:20 za­dzwo­nił te­le­fon, Pa­weł stał już pod prysz­ni­cem – na do­bre roz­bu­dzo­ny „roz­ru­cho­wą” kawą i zim­nym stru­mie­niem wody, któ­rym ko­ńczył zwy­kle po­ran­ną to­a­le­tę. Roz­su­nął ko­ta­rę i spoj­rzał na wy­świe­tlacz le­żącej na pral­ce ko­mór­ki. Przy­ło­żył apa­rat do wil­got­ne­go ucha.

– Da­ni­lew­ski – rzu­cił do słu­chaw­ki.

– Pa­nie ko­mi­sa­rzu. – Z gło­su po dru­giej stro­nie dało się wy­czy­tać lek­kie zde­ner­wo­wa­nie. – Ma się pan na­tych­miast udać do pa­ła­cu bi­sku­pie­go przy Fran­cisz­ka­ńskiej – mó­wił dy­żur­ny Ko­men­dy Wo­je­wódz­kiej Po­li­cji w Kra­ko­wie.

Pa­weł zmarsz­czył czo­ło.

– Oo, coś się u ksi­ężul­ków ze­sra­ło… – od­pa­rł zło­śli­wie, świa­dom, że roz­mo­wa jest na­gry­wa­na. Miał w głębo­kim po­wa­ża­niu fakt, że sze­fo­stwo po­li­cji trak­to­wa­ło ka­to­lic­ki kler ni­czym świ­ęte kro­wy, tego sa­me­go ocze­ku­jąc od pod­wład­nych na ka­żdym szcze­blu tej in­sty­tu­cji. Da­ni­lew­ski sły­nął w ko­men­dzie z nie­wy­pa­rzo­nej gęby, lecz za­ra­zem cie­szył się opi­nią świet­ne­go gli­ny, do­tych­czas więc nie­pra­wo­my­śl­ne ko­men­ta­rze nie przy­spo­rzy­ły mu wi­ęk­szych zmar­twień. No, może poza jed­nym – jego ko­le­dzy ze szko­ły no­si­li już pa­go­ny in­spek­to­rów, a je­den za­li­czył na­wet sto­łek ko­men­dan­ta głów­ne­go – pod­czas gdy on wci­ąż po­zo­sta­wał nad­ko­mi­sa­rzem. Po dwu­dzie­stu pi­ęciu la­tach słu­żby nie wy­gląda­ło to im­po­nu­jąco, lecz mia­ło też nie­wąt­pli­we za­le­ty. „Przy­naj­mniej mogę się sku­pić na ro­bo­cie, a nie na wcho­dze­niu w dupy de­cy­den­tów” – prze­ko­ny­wał sam sie­bie Pa­weł.

Wes­tchnął, uzmy­sło­wiw­szy so­bie, że co­kol­wiek dzia­ło się w słyn­nym kra­kow­skim pa­ła­cu, po­li­cyj­na wier­chusz­ka będzie tym żywo za­in­te­re­so­wa­na.

– O kur­wa… – szep­nął, gdy dy­żur­ny po­in­for­mo­wał go o cha­rak­te­rze zda­rze­nia. Te­raz miał już pew­no­ść, że prędzej czy pó­źniej za­dzwo­ni do nie­go sam mi­ni­ster spraw we­wnętrz­nych. Rzecz ja­sna, z „do­bry­mi ra­da­mi”.

Za­dzwo­nił bez­po­śred­ni prze­ło­żo­ny, szef wy­dzia­łu kry­mi­nal­ne­go. Kil­ka se­kund po tym, jak Pa­weł za­ko­ńczył po­przed­nie po­łącze­nie.

– Wy­gląda to na zwy­kły włam, ale z tra­gicz­nym fi­na­łem. – Pod­in­spek­tor Ko­wal­ski mó­wił tak ci­cho, że Da­ni­lew­ski le­d­wie go sły­szał. Co gor­sza, mi­kro­fon w apa­ra­cie prze­ło­żo­ne­go zbie­rał dźwi­ęki in­nych roz­mów, to­czo­nych w to­wa­rzy­stwie star­sze­go stop­niem po­li­cjan­ta.

„Gdzie ty, u li­cha, je­steś?” – za­sta­na­wiał się Pa­weł.

– Włam? – po­wie­dział na głos. – Prze­cież pa­łac od mie­si­ęcy ob­sta­wia­ją chło­pa­ki z mia­sta. Nie da­lej jak przed­wczo­raj wi­dzia­łem tam dwa ra­dio­wo­zy.

– I gów­no to dało. – Ko­wal­ski naj­wy­ra­źniej prze­sze­dł do in­ne­go po­miesz­cze­nia, bo ha­łas w tle przy­ci­chł, a i on mó­wił te­raz wy­ra­źniej. – Miej­ski praw­do­po­dob­nie jesz­cze dziś z tego po­wo­du po­le­ci. – Ofi­cer miał na my­śli ko­men­dan­ta kra­kow­skiej po­li­cji.

Da­ni­lew­ski znów wes­tchnął. Ka­ru­ze­la na wy­ższych sta­no­wi­skach w „fir­mie” kręci­ła się nie­ustan­nie, co rusz wy­rzu­ca­jąc z obie­gu ko­lej­nych funk­cjo­na­riu­szy. Dzia­ło się tak od za­wsze, lecz od kil­ku lat – od­kąd wła­dzę w Pol­sce ob­jęła po­pu­li­stycz­na pra­wi­ca – pro­ces zna­cząco przy­śpie­szył. Ła­two było wy­pa­ść z łask po­li­tycz­nych nad­zor­ców po­li­cji, czy to za za­wi­nio­ne, czy za wy­du­ma­ne prze­wi­ny. Gdy po­sa­dy tra­ci­li ka­rie­ro­wi­cze, ża­den po­rząd­ny gli­na za nimi nie pła­kał. Gdy to­pór rze­ko­mej spra­wie­dli­wo­ści spa­dał na kar­ki fa­chow­ców, w ich ko­le­gach bu­rzy­ła się krew. Nikt gło­śno nie pro­te­sto­wał, górę bra­ły wy­uczo­ne po­słu­sze­ństwo i zwy­czaj­ny kon­for­mizm; „Masz ro­bo­tę, to ją sza­nuj”, zwy­kło się mó­wić po­śród po­li­cjan­tów. Ale mo­ra­le w in­sty­tu­cji prze­bi­ja­ło ko­lej­ne po­zio­my dna, do­świad­cze­ni funk­cjo­na­riu­sze ucie­ka­li na eme­ry­tu­ry, zaś ka­rie­ry – cho­ćby i krót­kie – ro­bi­ły co­raz wi­ęk­sze mier­no­ty.

Pod­in­spek­tor Go­rzel­ski, szef Ko­men­dy Miej­skiej Po­li­cji w Kra­ko­wie, do tej ostat­niej ka­te­go­rii nie na­le­żał. A i tak – za spra­wą pod­wład­nych – wła­śnie wy­lądo­wał na czar­nej li­ście. Pa­weł za­no­to­wał w pa­mi­ęci, że musi do nie­go za­dzwo­nić i umó­wić się na wód­kę. Pew­nie ostat­nią przed­eme­ry­tal­ną.

– Szko­da Go­rzel­skie­go – po­wie­dział.

– Szko­da – zgo­dził się Ko­wal­ski. – Pa­weł, cze­ka­my tu na cie­bie.

Da­ni­lew­ski miał ocho­tę za­gwiz­dać z wra­że­nia. O Ko­wal­skim krąży­ło wie­le zło­śli­wych opi­nii. „Ro­bot­ny chłop, ale rano go w fir­mie nie za­sta­niesz. Lubi po­spać” – gło­si­ła jed­na z nich. Pa­weł zerk­nął na elek­tro­nicz­ny ze­ga­rek sto­jący na jed­nej z ła­zien­ko­wych sza­fek. „Wpół do szó­stej, a pan in­spek­tor już w pra­cy” – uśmiech­nął się sze­ro­ko. „I to gdzie! Na miej­scu zda­rze­nia!”

– Po­śpiesz się – po­na­glił go prze­ło­żo­ny. – Bo za chwi­lę przy­je­dzie tu pre­zy­dent i będzie chuj, nie ro­bo­ta.

– Jaki pre­zy­dent!? – Nad­ko­mi­sarz go­rącz­ko­wo gło­wił się nad ce­lem wi­zy­ty miej­skie­go wło­da­rza.

– Pol­ski, kur­wa, Pol­ski. Da­ni­lew­ski, obu­dźże się! – Roz­mów­ca nie krył znie­cier­pli­wie­nia. – Nie wie­dzia­łeś, że bi­skup to przy­ja­ciel pre­zy­den­ta? – Było to w isto­cie re­to­rycz­ne py­ta­nie. – Zgad­nij, gdzie naj­pierw za­dzwo­nił bi­sku­pi se­kre­tarz. Pod­po­wiem ci – nie na po­li­cję…

Pa­weł wes­tchnął po raz trze­ci. „Mam prze­je­ba­ne”.

***

Ka­wiar­ka po brze­gi wy­pe­łni­ła się czar­ną jak smo­ła cie­czą. Jej moc­ny za­pach dra­żnił noz­drza Pa­wła, wy­wo­łu­jąc lek­ki ból za­to­ko­wy. Ni­g­dy wcze­śniej nie miał ta­kich ob­ja­wów – aż do mo­men­tu, w któ­rym upo­rał się z CO­VID-19. Mi­nio­nej je­sie­ni ostra cho­ro­ba za­ka­źna ukła­du od­de­cho­we­go wy­wo­ła­na ko­ro­na­wi­ru­sem SARS-CoV-2 oka­za­ła się w jego przy­pad­ku nie­wie­le ci­ęższa niż zwy­kła gry­pa. Miał czter­dzie­ści pięć lat, za­wał ser­ca i dwa za­pa­le­nia płuc na kon­cie. Był za­tem w gru­pie ry­zy­ka i oczy­ma wy­obra­źni wi­dział się pod re­spi­ra­to­rem, z tru­dem wal­czące­go o ka­żdy naj­płyt­szy od­dech. Go­rącz­ka, bóle mi­ęśni, utra­ta węchu i sma­ku – ob­ja­wy, któ­re go do­pa­dły – sta­no­wi­ły co naj­wy­żej przy­krą nie­do­god­no­ść w po­rów­na­niu z ta­kim sce­na­riu­szem. Zwłasz­cza że sied­miu na dzie­si­ęciu co­vi­do­wych pa­cjen­tów, któ­rych podłączo­no do re­spi­ra­to­rów, osta­tecz­nie i tak umie­ra­ło. Da­ni­lew­ski miał wi­ęcej szczęścia, ale choć od in­fek­cji mi­nęło nie­mal pół roku, wci­ąż zma­gał się z jej skut­ka­mi. Nad­wra­żli­wo­ść za­pa­cho­wa była jed­ną z nich.

Mimo to nie zre­zy­gno­wał z po­ran­nych ry­tu­ałów. Uwiel­biał smak moc­nej kawy zmie­sza­nej z odro­bi­ną tłu­ste­go mle­ka. Pierw­szą fi­li­żan­kę pił na roz­bu­dze­nie. Zwy­kle sam, bo wsta­wał wcze­śnie, gdy żona i cór­ka jesz­cze spa­ły. Dru­gą por­cję przy­go­to­wy­wał też dla dziew­czyn; je­śli tyl­ko się dało, spo­ży­wa­li ją ra­zem, sie­dząc przy ku­chen­nym sto­le, ko­men­tu­jąc bie­żące wy­da­rze­nia i oma­wia­jąc istot­ne dla ro­dzi­ny spra­wy.

Dziś nie było na to cza­su. Pa­weł od­lał so­bie po­ło­wę za­war­to­ści ka­wiar­ki do ter­mo­su, do­dał mle­ka i tak wy­po­sa­żo­ny wy­sze­dł z domu. Nie­dzie­la była dniem, w któ­rym żona i cór­ka mo­gły po­spać dłu­żej, prze­kręcił więc klucz w zam­ku drzwi we­jścio­wych. Na dwa razy, do ko­ńca za­kre­su. Zda­rze­nie, do któ­re­go zo­stał we­zwa­ny, wca­le nie było ta­kie wy­jąt­ko­we. W ostat­nich mie­si­ącach co­raz częściej do­cho­dzi­ło do na­pa­ści na śpi­ących miesz­ka­ńców, a wie­le ata­ków mia­ło miej­sce nad ra­nem i na gro­dzo­nych osied­lach. Jak dłu­ga i sze­ro­ka, Pol­ska prze­sta­wa­ła być bez­piecz­nym miej­scem, choć Da­ni­lew­ski i jego ko­le­dzy sta­ra­li się za­pa­no­wać nad na­ra­sta­jącym cha­osem. ■

Rozdział II

Świ­ta­ło, gdy wy­je­chał z pod­ziem­ne­go ga­ra­żu. Szyb­ko do­ta­rł w oko­li­ce po­tężne­go bu­dyn­ku ko­men­dy – kloc­ko­wa­tej kon­struk­cji z żel­be­tu, wznie­sio­nej jesz­cze za ko­mu­ny, gdzie na siód­mym pi­ętrze znaj­do­wa­ło się jego biu­ro. Zwol­nił, gdy przy­szło mu do gło­wy, że mó­głby za­mie­nić wła­sne auto na ra­dio­wóz. Jesz­cze zimą ceny ben­zy­ny ostro po­szy­bo­wa­ły w górę, a po­li­cyj­na biu­ro­kra­cja nie uła­twia­ła roz­li­czeń słu­żbo­wych prze­jaz­dów przy uży­ciu pry­wat­nych sa­mo­cho­dów.

– Olać to – zde­cy­do­wał, przy­po­mi­na­jąc so­bie sło­wa Ko­wal­skie­go. Przy­śpie­szył, szyb­ko wrzu­ca­jąc naj­wy­ższy bieg. Ruch był nie­wiel­ki, mógł więc bez prze­szkód zmie­rzać w kie­run­ku Kra­ko­wa.

Tak wła­śnie my­ślał o celu pod­ró­ży. Jako no­wo­hu­cia­nin – na­pły­wo­wy, ale z dwu­dzie­sto­let­nim sta­żem – szyb­ko uznał za wła­ści­wy po­tocz­ny po­dział ad­mi­ni­stra­cyj­ny daw­nej sto­li­cy Pol­ski. Zgod­nie z nim zbu­do­wa­na po woj­nie Nowa Huta wci­ąż po­zo­sta­wa­ła od­dziel­nym by­tem, nie zaś jed­ną z kra­kow­skich dziel­nic. A wy­pra­wa do cen­trum – do naj­star­szej części mia­sta – była wy­jaz­dem „do Kra­ko­wa”. Dla zmo­to­ry­zo­wa­nych ozna­cza­jącym przy­kre zde­rze­nie z rze­czy­wi­sto­ścią, gdy sze­ro­kie no­wo­huc­kie ale­je zmie­nia­ły się w wąskie jezd­nie, często jed­no­kie­run­ko­we, wspó­łdzie­lo­ne z tram­wa­ja­mi.

Pa­weł mi­nął wła­śnie gmach ope­ry, gdy za sobą usły­szał wście­kły dźwi­ęk sy­ren. Spoj­rzał w lu­ster­ko i po chwi­li do­strze­gł zje­żdża­jącą z po­bli­skie­go ron­da ko­lum­nę, pro­wa­dzo­ną przez po­li­cyj­ny ra­dio­wóz. Już wcze­śniej zna­cząco zwol­nił – uli­ca Lu­bicz nie nada­wa­ła się do sza­rży. Przed sobą nie miał żad­ne­go sa­mo­cho­du, jak okiem si­ęgnąć nie wi­dział też ży­wej du­szy. O tej po­rze, tego dnia, nie było w tym nic nad­zwy­czaj­ne­go.

– No i na chuj tak drzesz ryja!? – wy­ce­dził, gdy ra­dio­wóz wy­prze­dzał go wąskim le­wym pa­sem. Czar­ne bmw po­szło nie­co sze­rzej, wje­żdża­jąc bo­kiem na to­ro­wi­sko. Ko­lej­ny wóz zro­bił to samo, a trze­cia li­mu­zy­na – po­tężna to­yo­ta land cru­iser – już po ca­ło­ści pędzi­ła to­ro­wi­skiem. „Set­ka jak nic…” – oce­nił pręd­ko­ść ka­wal­ka­dy Da­ni­lew­ski. I wte­dy po­czuł, jak twarz na­brzmie­wa mu od na­pły­wa­jące­go go­rąca. SUV-em szarp­nęło i po­jazd wje­chał na prze­ciw­le­gły tor, zmie­rza­jąc wprost na nad­je­żdża­jący z na­prze­ciw­ka tram­waj.

– Boże… – wy­szep­tał Pa­weł, re­je­stru­jąc jed­no­cze­śnie prze­jazd czwar­tej „be­em­ki” i za­my­ka­jącej ko­lum­nę po­li­cyj­nej kii.

Pro­wa­dzący to­yo­tę wal­czył. Nie od­bił w pra­wo, lecz ucie­kł jesz­cze bar­dziej w lewo. Górę wzi­ął naj­pew­niej od­ruch ochro­ny ser­ca, o któ­rym Da­ni­lew­ski uczył się jesz­cze w szko­le po­li­cyj­nej. „Kie­row­cy ucie­ka­jący przed czo­łów­ką in­stynk­tow­nie kręcą kie­row­ni­cą w lewą stro­nę – żeby jak naj­szyb­ciej za­brać ser­ce z li­nii zde­rze­nia. Jak ci prze­bi­je pra­wą część klat­ki pier­sio­wej, to masz szan­sę na prze­ży­cie” – tłu­ma­czył wy­kła­dow­ca. Jego sło­wa wy­brzmie­wa­ły w gło­wie Pa­wła, gdy ob­ser­wo­wał rządo­wą li­mu­zy­nę. SUV przez kil­ka se­kund je­chał pod prąd, mi­nął tram­waj, po czym prze­ci­ął to­ro­wi­sko i wró­cił na pra­wi­dło­wy pas ru­chu.

Ża­den z po­jaz­dów ka­wal­ka­dy się nie za­trzy­mał i wkrót­ce wszyst­kie znik­nęły w od­da­li.

Da­ni­lew­ski ode­tchnął. Zje­chał na chod­nik, wy­sze­dł z auta. Pod­bie­gł do czo­ła unie­ru­cho­mio­ne­go tram­wa­ju i ude­rzył kil­ka razy w szy­bę. Mo­tor­ni­czy do­pie­ro po chwi­li otwo­rzył mu drzwi. Miał roz­bi­ty nos oraz wiel­kie, prze­ra­żo­ne oczy. Dło­ńmi pró­bo­wał za­ta­mo­wać krew, ale ta prze­cie­ka­ła mu przez pal­ce.

– Je­zus Ma­ria, Je­zus Ma­ria… – po­wta­rzał w kó­łko.

Pa­weł do­brze wie­dział, że kie­row­cy au­to­bu­sów i mo­tor­ni­czy to praw­dzi­wi twar­dzie­le, na­wy­kli do stre­su­jących wa­run­ków pra­cy. Ten jed­nak miał nie wi­ęcej niż trzy­dzie­ści lat i bez wąt­pie­nia nie­wiel­kie do­świad­cze­nie. A że wła­śnie ota­rł się o śmie­rć, mu­siał za­re­ago­wać szo­kiem.

– Gdzie masz ap­tecz­kę? – spy­tał tram­wa­ja­rza.

Mężczy­zna wska­zał scho­wek w pul­pi­cie.

– Kur­wa, kto to był? – W kąci­kach jego oczu po­ja­wi­ły się łzy.

– No jak to kto? – Po­li­cjant roz­da­rł opa­ko­wa­nie gazy i po­dał opa­tru­nek po­szko­do­wa­ne­mu. – Rządo­wi wo­za­cy, kur­wa ich mać. – Zło­ść na­ra­sta­ła w nim wraz z ka­żdym wy­po­wia­da­nym sło­wem. – Je­ba­ni ka­ska­de­rzy – mio­tał in­wek­ty­wy z po­gar­dą.

Z tyłu tram­wa­ju do­szły go jęki po­tur­bo­wa­nych na sku­tek gwa­łtow­ne­go ha­mo­wa­nia pa­sa­że­rów.

***

– Gdzie je­steś!? – Ko­wal­ski tym ra­zem krzy­czał do słu­chaw­ki.

„W du­pie!” – nad­ko­mi­sarz ugry­zł się w język, za­cho­wu­jąc tę od­po­wie­dź dla sie­bie.

– Był wy­pa­dek – po­wie­dział zu­pe­łnie spo­koj­nie i opi­sał prze­ło­żo­ne­mu wszyst­ko, cze­go stał się świad­kiem. Wra­cał wła­śnie do sa­mo­cho­du, tuż po tym, jak na miej­scu zja­wi­ły się dwa ze­spo­ły ra­tun­ko­we po­go­to­wia i pa­trol po­li­cji. – Mo­tor­ni­czy ma zła­ma­ny nos, trój­ka pa­sa­że­rów, w tym star­sza ko­bit­ka, so­lid­nie się po­tłu­kła – re­la­cjo­no­wał. – Szczęściem w nie­szczęściu tram­wa­jem je­cha­ło nie­wie­le osób…

– To była pre­zy­denc­ka ko­lum­na – prze­rwał mu pod­in­spek­tor. – Przy­je­cha­li tu ja­kieś dzie­si­ęć mi­nut temu.

– Do­my­śli­łem się – rze­kł po­nu­ro Pa­weł, od­pa­la­jąc sil­nik auta.

W Rusz­czy, na pó­łnoc­no-wschod­nich obrze­żach No­wej Huty, ro­dzi­cie pre­zy­den­ta jesz­cze w la­tach osiem­dzie­si­ątych mi­nio­ne­go wie­ku po­bu­do­wa­li dom, w któ­rym gło­wa pa­ństwa co ja­kiś czas spędza­ła wol­ne week­en­dy. „Za­pew­ne stam­tąd wy­ru­szył ten sza­lo­ny ko­ro­wód” – uznał Da­ni­lew­ski.

– Pa­weł. – Ko­wal­ski po­zo­sta­wał na li­nii, a jego głos roz­brzmie­wał te­raz przez gło­śnik. – Nie było cię tam. – Po­li­cjant twar­do za­ak­cen­to­wał pierw­sze sło­wo. – Przy­je­cha­łeś już po wszyst­kim, ro­zu­miesz?

Nad­ko­mi­sarz mil­czał przez kil­ka se­kund. Do­brze wie­dział, o co cho­dzi prze­ło­żo­ne­mu – nie tyle o do­bro Da­ni­lew­skie­go, co o świ­ęty spo­kój i nie­wi­kła­nie wy­dzia­łu, na­wet po­śred­nio, w kło­po­tli­we śledz­two.

– Oni kie­dyś… – Pa­wła znów do­pa­dła gry­ząca gar­dło chryp­ka, ko­lej­na z po­co­vi­do­wych pa­mi­ątek. Od­chrząk­nął i za­czął po­now­nie. – Oni kie­dyś ko­goś za­bi­ją. – Mó­wił o kie­row­cach Słu­żby Ochro­ny Pa­ństwa.

Tym ra­zem to Ko­wal­ski po­zwo­lił so­bie na przedłu­ża­jącą się ci­szę.

– Mam na­dzie­ję, że wte­dy to nie będzie na­sze zmar­twie­nie – ode­zwał się wresz­cie i za­ko­ńczył po­łącze­nie. ■

Rozdział III

Fran­cisz­ka­ńską wraz z pla­cem Wszyst­kich Świ­ętych – pra­wie czte­ry­sta me­trów dro­gi i to­ro­wi­ska – wy­łączo­no z nor­mal­ne­go ru­chu. Po­li­cyj­ne blo­ka­dy sta­nęły przy skrzy­żo­wa­niach z Grodz­ką i Stra­szew­skie­go, ko­gu­ta­mi ra­dio­wo­zów oznaj­mia­jąc po­wa­gę sy­tu­acji. „I po co to wszyst­ko?” – zło­ścił się Pa­weł, prze­je­żdża­jąc cały ten od­ci­nek w po­szu­ki­wa­niu wol­ne­go miej­sca do za­par­ko­wa­nia. Znał od­po­wie­dź i gdy ją wy­ar­ty­ku­ło­wał w my­ślach, za­la­ła go fala jesz­cze wi­ęk­szej iry­ta­cji.

Pre­zy­dent, wi­ęk­szo­ść sej­mo­wa i rząd po­cho­dzi­li z tego sa­me­go ugru­po­wa­nia. Po­la­cy od­da­li mu przy­wódz­two, bo uwie­rzy­li w obiet­ni­ce wi­ęk­szej spra­wie­dli­wo­ści spo­łecz­nej, przy­kla­sku­jąc za­ra­zem kry­ty­ce przy­wi­le­jów do­tych­cza­so­wej wła­dzy i elit. Par­tia Spra­wie­dli­wo­ści wy­gra­ła jed­ne wy­bo­ry par­la­men­tar­ne, po czte­rech la­tach ko­lej­ne, gło­wa pa­ństwa rów­nież zdo­by­ła urząd po raz dru­gi. I choć w mi­ędzy­cza­sie uru­cho­mio­no licz­ne pro­gra­my so­cjal­ne – nie­co uczci­wiej dys­try­bu­ując na­ro­do­wy do­chód – nowe eli­ty ry­chło po­szły śla­dem do­tych­cza­so­wych, usku­tecz­nia­jąc ko­rup­cję, ko­le­sio­stwo, pry­wa­tę i wie­le in­nych pa­to­lo­gicz­nych zja­wisk. Co gor­sza, czy­ni­ąc to w nie­spo­ty­ka­nym do­tąd za­kre­sie. Ob­ja­wem ze­psu­cia były też bi­zan­tyj­skie zwy­cza­je po­li­ty­ków PS. Ochro­nę fun­do­wa­li so­bie pod­rzęd­ni wi­ce­mi­ni­stro­wie, ba, przy­słu­gi­wa­ła ona oso­bom for­mal­nie po­zba­wio­nym funk­cji pa­ństwo­wych, na pod­sta­wie eks­tra­or­dy­na­ryj­nych de­cy­zji sze­fa MSW. Sym­bo­licz­nym po­licz­kiem wy­mie­rzo­nym oby­wa­te­lom było prze­mia­no­wa­nie do­tych­cza­so­we­go Biu­ra Ochro­ny Rządu w Słu­żbę Ochro­ny Pa­ństwa. Ko­mu­ni­kat, jaki za tym stał, miał ja­sną wy­mo­wę: „Pa­ństwo to my: po­li­ty­cy i urzęd­ni­cy”. Ta „pa­ńsko­ść” ob­ja­wia­ła się roz­dętym do gra­nic ab­sur­du prze­ko­na­niem o ko­niecz­no­ści za­cho­wa­nia środ­ków bez­pie­cze­ństwa w miej­scach od­wie­dza­nych przez VIP-ów.

Sta­no­wi­ła ta­kże dla zwy­kłych Po­la­ków re­al­ne za­gro­że­nie na dro­dze. Roz­ra­sta­jąca się SOP – wcze­śniej oczysz­czo­na z „nie­pew­nych”, słu­żących po­przed­ni­kom kadr – ni­czym w so­czew­ce sku­pia­ła w so­bie sła­bo­ści za­rządza­ne­go przez PS pa­ństwa. No­wych funk­cjo­na­riu­szy re­kru­to­wa­no bez na­le­ży­tej sta­ran­no­ści, po­śpiesz­nie, często po­śród zna­jo­mych i człon­ków ro­dzin pe­esow­skich apa­rat­czy­ków. Swe­go cza­su spo­ro mó­wi­ło się o an­ga­żu do­tych­cza­so­we­go ku­rie­ra, któ­ry z dnia na dzień zo­stał pierw­szym kie­row­cą w eki­pie ochra­nia­jącej pre­mie­ra. Dwu­dzie­sto­ośmio­la­tek za­mie­nił zde­ze­lo­wa­ne­go trans­i­ta na luk­su­so­we bmw z sil­ni­kiem po­tężnej mocy. Bo sprzęt dla SOP ku­po­wa­no god­ny, wła­ści­wie pod­kre­śla­jący sta­tus ochra­nia­nych osób. Tyle że po­łącz­nie mar­nych kom­pe­ten­cji z mo­żli­wo­ścia­mi aut oraz prze­ko­na­niem o sta­niu po­nad pra­wem szyb­ko za­częło przy­no­sić opła­ka­ne skut­ki.

Pierw­szy wy­lądo­wał na drze­wie pre­mier, gdy jego kie­row­ca w pa­ni­ce ucie­kł przed wy­je­żdża­jącym z boku au­tem. Szef rządu tra­fił do szpi­ta­la z po­ła­ma­ny­mi że­bra­mi, a war­te kil­ka­set ty­si­ęcy zło­tych bmw nie nada­wa­ło się do użyt­ku. Za­ho­lo­wa­no je na par­king SOP, a gdy zja­wi­li się tam pro­ku­ra­to­rzy, dziw­nym tra­fem we wra­ku nie było już re­je­stra­to­ra pa­ra­me­trów jaz­dy. Prze­pa­dł w nie­zna­nych oko­licz­no­ściach, co po­zwo­li­ło zwa­lić winę za wy­pa­dek na kie­row­cę ma­le­ńkie­go „fia­ci­ka”. Nie­mniej wi­do­wi­sko­wa mu­sia­ła być krak­sa, ja­kiej ule­gł mi­ni­ster obro­ny. Wio­ząca go z pręd­ko­ścią po­nad dwu­stu ki­lo­me­trów na go­dzi­nę li­mu­zy­na wje­cha­ła w tył in­ne­mu po­jaz­do­wi ochro­ny. Z po­wo­du mgły kie­row­ca pierw­sze­go auta za pó­źno do­strze­gł sy­gna­li­za­tor świetl­ny na prze­jściu dla pie­szych. Szczęśli­wie nikt z nie­go nie ko­rzy­stał, bo oba sa­mo­cho­dy – so­lid­nie ob­tłu­czo­ne – za­trzy­ma­ły się już za pa­sa­mi. W tym przy­pad­ku pro­ku­ra­tu­ra nie do­pa­trzy­ła się prze­stęp­stwa, nie­prze­pi­so­wą pręd­ko­ść uspra­wie­dli­wia­jąc ko­niecz­no­ścią szyb­kie­go do­tar­cia urzęd­ni­ka pa­ństwo­we­go na wa­żne spo­tka­nie.

A po­tem już po­szło – dzien­ni­ka­rze, po­sia­da­jąc do­stęp wy­łącz­nie do części in­for­ma­cji, do­li­czy­li się po­nad pi­ęćdzie­si­ęciu po­wa­żnych in­cy­den­tów dro­go­wych z udzia­łem SOP w ci­ągu mi­nio­nych sze­ściu lat. Na cud za­kra­wał fakt, że nikt w nich nie zgi­nął. „Do cza­su” – ko­men­to­wa­ła uli­ca.

Wi­dok zwal­nia­ne­go przez ra­dio­wóz miej­sca par­kin­go­we­go ode­rwał Pa­wła od tych roz­wa­żań. Od pa­ła­co­we­go we­jścia dzie­li­ło go po­nad dwie­ście me­trów, ale po­sta­no­wił, że naj­pierw po­dej­dzie do pre­zy­denc­kiej ko­lum­ny, któ­ra za­trzy­ma­ła się na wprost słyn­ne­go pa­pie­skie­go okna, przy­ozdo­bio­ne­go wi­ze­run­kiem Ka­ro­la Woj­ty­ły. Sta­ła tam bo­wiem la­we­ta po­mo­cy dro­go­wej, na któ­rą wci­ąga­no po­tężną to­yo­tę SOP-u.

– Cze­go tu? – Bar­czy­sty „so­pik” ob­da­rzył go aro­ganc­kim spoj­rze­niem.

Da­ni­lew­ski mach­nął mu przed ocza­mi le­gi­ty­ma­cją.

– Wi­dzia­łem ak­cję z tram­wa­jem, to mnie wy­prze­dza­li­ście – przy­znał. – Co tam się wy­da­rzy­ło? – spy­tał, prze­ko­na­ny, że nie uzy­ska od­po­wie­dzi.

Funk­cjo­na­riusz wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Opo­na – od­pa­rł. – Lewa, tyl­na.

– Uhm – przy­tak­nął Pa­weł. Ob­ser­wu­jąc zda­rze­nie, uj­rzał ja­kiś przed­miot od­pa­da­jący od to­yo­ty. Nie miał pew­no­ści, co kon­kret­nie, gdyż wszyst­ko to­czy­ło się zbyt szyb­ko, nie­wy­klu­czo­ne jed­nak, że był to wła­śnie ka­wa­łek gumy.

Auta rządo­wej flo­ty – poza opan­ce­rze­niem i spe­cjal­ny­mi sys­te­ma­mi łącz­no­ści – mia­ły też inne nie­stan­dar­do­we wy­po­sa­że­nie. Było nim ogu­mie­nie typu run-flat, po­zwa­la­jące na kon­ty­nu­owa­nie jaz­dy po prze­bi­ciu bądź prze­strze­le­niu opo­ny, i to przez kil­ka­dzie­si­ąt ki­lo­me­trów, z pręd­ko­ścią osiem­dzie­si­ęciu ki­lo­me­trów na go­dzi­nę. Ta­kie roz­wi­ąza­nie wy­ni­ka­ło z po­trze­by za­pew­nie­nia mo­żli­wo­ści ewa­ku­acji pa­sa­że­ra z nie­bez­piecz­ne­go re­jo­nu, przy za­cho­wa­niu pe­łnej kon­tro­li nad po­jaz­dem. Run-flat nie strze­la­ła jak zwy­kła opo­na, a o utra­cie ci­śnie­nia in­for­mo­wał kie­row­cę czuj­nik, nie zaś gwa­łtow­ne szarp­ni­ęcie po­jaz­du, w przy­pad­ku cy­wil­nych sa­mo­cho­dów często ko­ńczące się wje­cha­niem do rowu, na drze­wo czy w inne auto. Rzecz ja­sna ta­kie „gumy” były znacz­nie dro­ższe, a spe­cy­ficz­ne wa­run­ki eks­plo­ata­cji – wy­so­kie pręd­ko­ści i duża masa po­jaz­dów – skra­ca­ły ich ży­wot­no­ść do dzie­si­ęciu ty­si­ęcy ki­lo­me­trów.

„Czy­żby ktoś o tym za­po­mniał?” – za­sta­na­wiał się Pa­weł. No i dla­cze­go to­yo­ta od­bi­ła w lewo, w chwi­li gdy – jak sądził – do­szło do prze­bi­cia? Prze­cież wi­dział to wy­ra­źnie. „Czy kie­row­cy SOP-u rze­czy­wi­ście są tacy kiep­scy? Cze­mu w tak wa­żnej in­sty­tu­cji kła­dzie się la­chę na kul­tu­rę tech­nicz­ną?”

Mi­mo­wol­nie po­kręcił gło­wą.

Si­ęgnął do kie­sze­ni kurt­ki i wy­jął ko­mór­kę. Uda­jąc, że od­bie­ra po­łącze­nie, usta­wił się bo­kiem do za­ła­do­wa­nej już la­we­ty. Apa­rat fo­to­gra­ficz­ny w smart­fo­nie miał tak skon­fi­gu­ro­wa­ny, że ob­słu­gi­wał go jed­nym z funk­cyj­nych przy­ci­sków. Klik­nął, zwal­nia­jąc bez­gło­śną mi­gaw­kę. „Przy­da mi się ta­kie zdjęcie” – miał na my­śli uszko­dzo­ną opo­nę.

***

Wy­gląd kwa­te­ry ar­cy­bi­sku­pa Hen­ry­ka Ko­nar­skie­go za­sko­czył Da­ni­lew­skie­go. Wy­bie­lo­ne ścia­ny i dwo­je okien roz­świe­tla­ły asce­tycz­ny po­kój. So­lid­ne drew­nia­ne łó­żko z wy­so­kim ma­te­ra­cem i po­zba­wio­nym ja­kich­kol­wiek zdo­bień we­zgło­wiem, okry­te było zwy­czaj­ną po­ście­lą z Ikei. Noc­na szaf­ka i sto­jąca na niej lamp­ka mia­ły rów­nie po­spo­li­te po­cho­dze­nie, po­dob­nie jak biur­ko wy­ko­na­ne z po­ma­lo­wa­ne­go na czar­no, me­ta­lo­we­go szkie­le­tu, na­kry­te­go gru­bym szkłem. Na tym tle wy­ró­żniał się skó­rza­ny fo­tel z re­gu­lo­wa­nym sie­dzi­skiem, opar­ciem i pod­po­ra­mi; Pa­weł, któ­ry sam zma­gał się z bó­la­mi kręgo­słu­pa, roz­po­znał w nim urządze­nie prze­zna­czo­ne dla osób z pro­ble­ma­mi or­to­pe­dycz­ny­mi. Ra­czej kosz­tow­ne, lecz z pew­no­ścią nie eks­tra­wa­ganc­kie. Ca­ło­ść wy­po­sa­że­nia uzu­pe­łnia­ła dwu­skrzy­dło­wa sza­fa oraz te­le­wi­zor przy­twier­dzo­ny do ścia­ny na wprost łó­żka. W śle­pym ekra­nie od­bior­ni­ka od­bi­ja­ła się te­raz no­wo­cze­sna w for­mie i po­ka­źnych roz­mia­rów pła­sko­rze­źba ukrzy­żo­wa­ne­go Chry­stu­sa. „Nie­wie­le, jak na trzy­dzie­ści me­trów kwa­dra­to­wych” – oce­nił nad­ko­mi­sarz. „I bez fi­ko­łków” – przy­znał. „Może choć w ła­zien­ce za­sta­nę zło­te kra­ny?” – żar­to­wał w du­chu. Nie za­stał – ma­le­ńkie dla od­mia­ny po­miesz­cze­nie nie mia­ło w so­bie nic z prze­py­chu. „Ot, ty­po­wy ka­wa­ler­ski ki­be­lek” – pod­su­mo­wał wi­zy­ta­cję po­li­cjant.

De­nat le­żał mi­ędzy łó­żkiem a biur­kiem, twa­rzą do podło­gi. Gło­wa spo­czy­wa­ła w nie­re­gu­lar­nej ka­łu­ży krwi, któ­rej kon­sy­sten­cja wska­zy­wa­ła na to, że mi­nęło już kil­ka go­dzin od mo­men­tu od­nie­sie­nia ob­ra­żeń.

Da­ni­lew­ski przy­kląkł i dło­nią za­bez­pie­czo­ną ręka­wicz­ką chwy­cił ra­mię mar­twe­go mężczy­zny. De­li­kat­nie od­chy­lił zwło­ki na bok. Twarz nie­bosz­czy­ka była szczu­pła, zwie­ńczo­na buj­ną blond czu­pry­ną. Wiel­ko­ść za­mkni­ętych po­wiek oraz kszta­łt oczo­do­łów nie po­zo­sta­wia­ły wąt­pli­wo­ści, że chło­pak miał duże oczy. An­dro­ge­nicz­ny cha­rak­ter uro­dy pod­kre­śla­ły dłu­gie i gęste rzęsy.

– Mło­dy – sko­men­to­wał pod no­sem Pa­weł.

– Dwa­dzie­ścia–dwa­dzie­ścia pięć lat – usły­szał nad sobą głos ubra­ne­go w bia­ły kom­bi­ne­zon tech­ni­ka.

– Uhm – chrząk­nął. Rana, na któ­rą pa­trzył, roz­ci­ąga­ła się od pra­we­go łuku brwio­we­go po skroń. Za­da­no ją przed­mio­tem o ostrych brze­gach, sto­sun­ko­wo ci­ężkim, uży­wa­jąc do tego spo­rej siły. Czasz­ka w tym miej­scu była cien­ka, cios do krwi mó­głby za­bić, nie tyle sam z sie­bie, ile na sku­tek krwia­ka pod­twar­dów­ko­we­go. Ale czy za­bił?

Uwa­gę nad­ko­mi­sa­rza zwró­ci­ły śla­dy wo­kół sze­ro­kich, wąskich ust. Za­schni­ęta krew nie po­cho­dzi­ła z rany na boku gło­wy, reszt­ki ślu­zu ob­le­pia­jące bro­dę i po­licz­ki su­ge­ro­wa­ły, że mo­gło do­jść do za­dła­wie­nia. Po­li­cjant uło­żył zwło­ki na ple­cach i po­ma­ga­jąc so­bie obie­ma dło­ńmi, roz­chy­lił usta nie­bosz­czy­ka. Wi­dok prze­gry­zio­ne­go języ­ka, wci­ąż na­pęcz­nia­łe­go z po­wo­du opu­chli­zny, w ogó­le go nie zdzi­wił. „Gość do­stał w łeb, co spro­wo­ko­wa­ło na­pad pa­dacz­ki, z jej tra­gicz­ny­mi kon­se­kwen­cja­mi” – zre­kon­stru­ował ostat­nie chwi­le de­na­ta. Oczy­wi­ście nie był pe­wien ta­kiej ko­lej­no­ści zda­rzeń, ale uznał ją za bar­dzo praw­do­po­dob­ną. Już wcze­śniej zlu­stro­wał po­kój i na żad­nym z me­bli nie zna­la­zł śla­dów po bez­wład­nym ude­rze­niu gło­wą – co mo­gło­by być skut­kiem na­głej utra­ty przy­tom­no­ści wy­wo­ła­nej cho­ro­bą. Od razu za to do­strze­gł kil­ka­na­ście plam krwi na ścia­nie przy łó­żku, na wy­so­ko­ści, któ­ra od­po­wia­da­ła wzro­sto­wi nie­ży­jące­go mężczy­zny. Świe­żych, ewi­dent­nie po­wsta­łych po roz­bry­zgu będącym na­stęp­stwem cio­su.

– Czym obe­rwał? – Pa­trzył te­raz na te krop­ki, usi­łu­jąc, zu­pe­łnie bez sen­su, uło­żyć je w ja­kiś wzór.

– Lap­to­pem – od­po­wie­dział tech­nik. – Za­bez­pie­czo­ny – do­dał.

Nad­ko­mi­sarz uśmiech­nął się do nie­go z wdzi­ęcz­no­ścią.

Coś jed­nak nie da­wa­ło mu spo­ko­ju. Ko­wal­ski, opie­ra­jąc się na re­la­cji se­kre­ta­rza ar­cy­bi­sku­pa, twier­dził, że mar­twy chło­pak był wła­my­wa­czem. Taką in­for­ma­cję pod­in­spek­tor prze­ka­zał Pa­wło­wi przez te­le­fon. Pó­źniej mi­nęli się tyl­ko, nie roz­ma­wia­li – Ko­wal­skie­mu za­le­ża­ło, by nad­ko­mi­sarz jak naj­szyb­ciej obej­rzał miej­sce zda­rze­nia. Da­ni­lew­ski ob­jął wzro­kiem całą po­stać nie­bosz­czy­ka. Ten miał na so­bie bia­łe ba­we­łnia­ne spodnie w ty­pie, któ­ry mło­dzież na­zy­wa­ła „rur­ka­mi”. A do tego ciem­no­nie­bie­ską je­dwab­ną ko­szu­lę z de­li­kat­nym kwia­to­wym mo­ty­wem na tor­sie oraz lek­ką, pi­ko­wa­ną kurt­kę w ko­lo­rze ża­ró­wia­stej zie­le­ni. W ta­kich ciu­chach nie cho­dzi­ło się na włam.

Mało tego, ko­szu­la de­na­ta była nie­sta­ran­nie za­ło­żo­na – naj­wy­ższy z gu­zi­ków za­cze­pio­no o dru­gą w ko­lej­no­ści dziur­kę, co moc­no kon­tra­sto­wa­ło z ogól­nym wy­glądem i ja­ko­ścią ubrań zma­rłe­go. Dzi­wił ta­kże brak bu­tów. Nad­ko­mi­sarz unió­sł jego pra­wą nogę i przez kil­ka chwil przy­glądał się sta­ran­nie wy­pie­lęgno­wa­nej sto­pie. Jej spód – tak jak w przy­pad­ku dru­giej ko­ńczy­ny – no­sił śla­dy je­dy­nie nie­znacz­ne­go za­bru­dze­nia.

– A buty, ja­kieś skar­pe­ty, gdzie? – zwró­cił się do człon­ka eki­py kry­mi­na­li­stycz­nej.

– Ni ma, amba – od­pa­rł mężczy­zna w bia­łym stro­ju.

„No wła­śnie” – skwi­to­wał w my­ślach Pa­weł. „Śla­dów wła­ma­nia też nie ma. Jest za to krew ob­le­pia­jąca wło­sy z tyłu gło­wy mar­twe­go. Cie­ka­we…”.

***

Tuż za drzwia­mi bi­sku­pie­go po­ko­ju zgro­ma­dzi­ło się nie­mal całe kie­row­nic­two ma­ło­pol­skiej ko­men­dy. „Wo­je­wódz­ki”, jego za­stęp­ca, na­czel­ni­cy naj­wa­żniej­szych wy­dzia­łów. Pa­weł chciał wie­rzyć, że za­nim tu przy­je­chał, to­wa­rzy­stwo trzy­ma­ło się z dala od kwa­te­ry hie­rar­chy. Na hi­sto­rię pol­skiej po­li­cji wsty­dli­wym cie­niem kła­dła się nie­roz­wi­ąza­na spra­wa za­bój­stwa by­łe­go ko­men­dan­ta głów­ne­go Mar­ka Pa­pa­ły. Spraw­com i zle­ce­nio­daw­com – kim­kol­wiek byli – po­mo­gła fa­tal­na nie­fra­so­bli­wo­ść śled­czych przy­by­łych na miej­sce prze­stęp­stwa. Par­king przy uli­cy Rzy­mow­skie­go w War­sza­wie, gdzie za­strze­lo­no nad­in­spek­to­ra Pa­pa­łę, w kil­ka­dzie­si­ąt mi­nut wy­pe­łnił się masą po­li­tycz­nych i po­li­cyj­nych VIP-ów, wie­dzio­nych cie­ka­wo­ścią i chęcią po­ka­za­nia się przed ka­me­ra­mi. W efek­cie wie­le wa­żnych śla­dów zwy­czaj­nie za­dep­ta­no. To samo dzia­ło się sze­ść lat wcze­śniej – w 1992 roku – w wil­li daw­ne­go pre­mie­ra Pio­tra Ja­ro­sze­wi­cza, bru­tal­nie za­mor­do­wa­ne­go wraz z żoną. Pro­ble­my z ze­bra­niem ma­te­ria­łów do­wo­do­wych w tej spra­wie naj­wy­ra­źniej nie sta­no­wi­ły dla po­li­cji wy­star­cza­jącej na­ucz­ki.

Ka­żdy ab­sol­went szkół ofi­cer­skich „fir­my” znał oba te przy­pad­ki na pa­mi­ęć. Mimo to z prze­strze­ga­niem re­guł wci­ąż by­wa­ło ró­żnie.

Nie­za­le­żnie od tego Da­ni­lew­ski ucie­szył się z obec­no­ści zwierzch­ni­ków. Z uwa­gi na miej­sce zgo­nu było oczy­wi­stym, że do­cho­dze­nie po­pro­wa­dzi ko­men­da wo­je­wódz­ka. Lecz on sam czuł się „za krót­ki”, by za­ła­twić so­bie od­po­wied­nią prze­strzeń do pra­cy. Pa­ństwo pol­skie, pod­pi­su­jąc w 1997 roku kon­kor­dat z Wa­ty­ka­nem, zre­zy­gno­wa­ło z części ju­rys­dyk­cji nad przed­sta­wi­cie­la­mi i te­re­na­mi na­le­żący­mi do Ko­ścio­ła ka­to­lic­kie­go. Pa­weł nie miał zaś cza­su i przede wszyst­kim ser­ca dla praw­no-urzęd­ni­czych prze­py­cha­nek – jak za­wsze, chciał się sku­pić na ty­po­wo śled­czych wy­zwa­niach.

– Spra­wa nam się nie­co kom­pli­ku­je. – Ko­wal­ski wy­glądał nie­tęgo.

„No masz!” – nad­ko­mi­sarz z tru­dem po­wstrzy­mał ci­snące się na usta prze­kle­ństwo.

– Gdy do cie­bie dzwo­ni­łem, by­łem pe­wien, że chło­pa­ka zdzie­lił w łeb se­kre­tarz Ko­nar­skie­go. Że na­krył go w po­ko­ju sze­fa i wy­wi­ąza­ła się bój­ka.

– Tym­cza­sem… – Pa­weł do­my­ślał się, co za chwi­lę usły­szy.

– To Ko­nar po­wa­lił mło­de­go. – Ko­wal­ski użył po­pu­lar­ne­go w Kra­ko­wie prze­zwi­ska miej­sco­we­go me­tro­po­li­ty.

– Mu­szę go prze­słu­chać – oznaj­mił Da­ni­lew­ski. – Jak naj­szyb­ciej.

– I z tym jest kło­pot. – Na­czel­nik wy­dzia­łu kry­mi­nal­ne­go ski­nął gło­wą w stro­nę okna.

Pa­weł wyj­rzał przez nie i do­strze­gł nie­co przy­gar­bio­ną syl­wet­kę ar­cy­bi­sku­pa, idące­go pod rękę z kor­pu­lent­nym mężczy­zną, któ­re­go twarz zna­ła cała Pol­ska. Du­chow­ny i pre­zy­dent, w oto­cze­niu kil­ku ochro­nia­rzy, opusz­cza­li wła­śnie dzie­dzi­niec pa­ła­cu.

– Co do chu­ja!? – krzyk­nął nad­ko­mi­sarz i ze­rwał się do bie­gu. Wy­pa­dł na Fran­cisz­ka­ńską wprost na zwa­li­ste­go „so­pi­ka”, z któ­rym ze­tknął się już wcze­śniej.

– Gdzie!? – Mężczy­zna nie za­mie­rzał go prze­pu­ścić.

Da­ni­lew­ski nie chciał ry­zy­ko­wać po­wa­le­nia na zie­mię, a kto wie, czy i po­strza­łu. Nie mógł też od­pu­ścić.

– Pa­nie pre­zy­den­cie! – za­wo­łał. – Nad­ko­mi­sarz Pa­weł Da­ni­lew­ski, pro­wa­dzę tę spra­wę! – Wy­ci­ągnął le­gi­ty­ma­cję, co za­raz wy­da­ło mu się idio­tycz­nym po­su­ni­ęciem. – Mu­szę po­roz­ma­wiać z ksi­ędzem bi­sku­pem. – Dru­gie­go ze słów użył z roz­my­słem, by nie stra­szyć wa­żnia­ków gro­źnie brzmi­ącym „prze­słu­cha­niem”.

Ko­nar­ski znik­nął już we we­wnętrzu SUV-a mar­ki BMW, pod­sta­wio­ne­go za­pew­ne w miej­sce uszko­dzo­nej to­yo­ty. Naj­wa­żniej­szy urzęd­nik pa­ństwo­wy, będąc tuż przed drzwia­mi, ob­ró­cił się w stro­nę Pa­wła.

– Emi­nen­cja po­trze­bu­je te­raz spo­ko­ju, a ja, jako pre­zy­dent Rze­czy­po­spo­li­tej, za­mie­rzam mu go za­gwa­ran­to­wać – mó­wił z pa­sją god­ną wie­cu wy­bor­cze­go. – Spo­tka­cie się pa­no­wie w pó­źniej­szym ter­mi­nie – za­ko­ńczył, uży­wa­jąc biu­ro­kra­tycz­nej no­wo­mo­wy.

Hie­rar­cha tym­cza­sem wy­sta­wił gło­wę z sa­mo­cho­du.

– Synu, nie ucie­kam przed tobą – za­pew­nił, a Pa­wło­wi przy­szły do gło­wy dwie wa­żkie re­flek­sje. „Ko­nar”, star­szy od nie­go o kil­ka­na­ście lat, uży­wa­jąc zwro­tu „synu”, po­zwa­lał so­bie na obrzy­dli­wy pro­tek­cjo­na­lizm. „Oni ina­czej nie po­tra­fią…” – po­my­ślał z po­gar­dą o ro­dzi­mych pur­pu­ra­tach. Lecz istot­niej­sza była inna ob­ser­wa­cja: du­chow­ny mó­wił, a pre­zy­dent stał przed au­tem, da­jąc ksi­ędzu sko­ńczyć. Kto był tu wa­żniej­szym VIP-em? – Za­pew­niam, że się zo­ba­czy­my – kon­ty­nu­ował bi­skup. – A na ra­zie po­le­cam kon­takt z moim se­kre­ta­rzem. – Ko­nar­ski wska­zał dło­nią ko­goś za ple­ca­mi Da­ni­lew­skie­go.

Po­li­cjant ob­ró­cił się po­wo­li.

– Ksi­ądz Ma­rek. – Nie­zwy­kle wy­so­ki mężczy­zna w su­tan­nie skło­nił się lek­ko. W jego zdu­mie­wa­jąco błękit­nych oczach Pa­weł doj­rzał coś dziw­ne­go i za­ra­zem nie­po­ko­jące­go. Nie wie­dział jesz­cze, co kon­kret­nie, lecz ku swe­mu za­sko­cze­niu po­czuł ciar­ki na ple­cach. ■

Rozdział IV

Mar­ko­wi nie po­do­bał się ten po­li­cjant o atle­tycz­nej bu­do­wie, zna­mio­nu­jącej wiel­ką siłę i nie­spo­ży­tą ener­gię. Prze­wy­ższał gli­nia­rza o gło­wę, lecz nie było w tym nic nad­zwy­czaj­ne­go – wi­ęk­szo­ść osób, z któ­ry­mi ze­tknął się w ży­ciu, nie si­ęga­ła mu wy­żej niż do ra­mion. Wie­lu to de­pry­mo­wa­ło, szcze­gól­nie w po­łącze­niu z nie­ty­po­wym ko­lo­rem tęczó­wek i spoj­rze­niem, ja­kim ob­da­rzał lu­dzi. Często zu­pe­łnie nie­świa­do­mie, jak­by ga­łka oczna i osiem ota­cza­jących ją mi­ęśni mia­ły w swo­ich ru­chach za­ko­do­wa­ną tyl­ko jed­ną funk­cję – ska­no­wa­nia. „Są ni­czym rent­ge­ny” – mó­wi­ła o oczach bra­ta star­sza z jego sióstr. „I jest w nich tyle bólu…” – do­da­ła kie­dyś.

Ofi­cer rów­nież po­zwo­lił się zde­pry­mo­wać, ale trwa­ło to chwi­lę. Te­raz sze­dł pew­nym kro­kiem tuż obok, zu­pe­łnie nie kry­jąc się z tym, że uwa­żnie go lu­stru­je. Ma­rek nie na­wy­kł do ta­kiej osten­ta­cji. Jako ksi­ądz naj­częściej spo­ty­kał się z uni­żo­no­ścią, zaś w in­nej ze swych ról po pro­stu bu­dził strach.

Lecz te­raz to on się bał. Nie był to pa­ra­li­żu­jący lęk – prze­ciw­nie, or­ga­nizm przy­go­to­wy­wał się na przy­jęcie wy­zwa­nia. Nie­mniej gdzieś z tyłu gło­wy pląta­ły mu się cha­otycz­ne my­śli, z któ­rych jed­na wra­ca­ła jak bu­me­rang. „Czy dam radę?” – za­sta­na­wiał się. Gdy­by usia­dł, mo­gąc przy tym ujaw­nić emo­cje, bu­ja­łby zdro­wą nogą, ner­wo­wo, jak przed ko­lej­ną po­tycz­ką. Noz­drza wy­pe­łnił mu kwa­śny za­pach potu, na za­wsze już sko­ja­rzo­ny z Sy­rią. To węcho­we wspo­mnie­nie, sa­mo­rzut­nie wra­ca­jące w pe­łnych na­pi­ęcia sy­tu­acjach, sta­no­wi­ło naj­lep­szy do­wód na stres, w ja­kim się znaj­do­wał.

– Za­pra­szam. – Otwo­rzył drzwi do se­kre­ta­ria­tu i prze­pu­ścił po­li­cjan­ta. – Na­pi­je się pan kawy? – spy­tał kur­tu­azyj­nie.

– Chęt­nie – usły­szał, co spra­wi­ło mu ulgę. Kawa go uspo­ka­ja­ła. Przez lata nie znał jej sma­ku, nie chciał na­wet spró­bo­wać, lecz gdy zna­la­zł się na Bli­skim Wscho­dzie, po­pa­dł w na­łóg. Zwal­czył go, jak nie­mal wszyst­ko, co uwa­żał za sła­bo­ść, ale ca­łko­wi­cie z kawy nie zre­zy­gno­wał. – Piję po arab­sku – po­in­for­mo­wał śled­cze­go. – Czy to ja­kiś pro­blem?

– Skąd. – Od­po­wie­dź znów była oszczęd­na.

Z qah­wa ‘ara­biy­ya wi­ązał się cały ry­tu­ał pa­rze­nia – Ma­rek nie miał na to ani cza­su, ani ocho­ty. Skrył się za ko­ta­rą kąci­ka so­cjal­ne­go i na­sta­wił elek­trycz­ny czaj­nik z wodą. Lek­ko drżącą dło­nią zdjął z szaf­ki po­jem­nik z nie­daw­no upra­żo­ną na pa­tel­ni i utłu­czo­ną w mo­ździe­rzu kawą. Od­sy­pał część do mie­dzia­ne­go dzban­ka dal­la al-luk­ma, któ­ry na­stęp­nie za­lał za­go­to­wa­ną wodą. „Fadi zsze­dłby na za­wał” – za­śmiał się pod no­sem, wspo­mi­na­jąc do­bre­go zna­jo­me­go z Sy­rii. Dzba­nek wi­nien stać na ogniu, a wszyst­ko mia­ło dziać się na oczach go­ścia – Ara­bo­wie prze­strze­ga­li tych za­sad z że­la­zną kon­se­kwen­cją. „Je­stem pro­fa­nem!” – dał się po­nie­ść żar­to­bli­we­mu na­stro­jo­wi, czu­jąc, jak do­brze mu to robi. Chwy­cił dzba­nek oraz dwie ma­le­ńkie fi­li­żan­ki fin­dżan i wró­cił do części biu­ro­wej.

Za­ma­rł na wi­dok po­li­cjan­ta trzy­ma­jące­go w dło­ni fo­to­gra­fię w ram­ce. W tym wi­do­ku było coś głębo­ko nie­sto­sow­ne­go, co z miej­sca ze­zło­ści­ło Mar­ka.

Chrząk­nął wy­mow­nie.

Gość, je­śli po­czuł się zmie­sza­ny, nie dał tego po so­bie po­znać.

– Krew­ny? – za­py­tał, nie od­ry­wa­jąc oczu od zdjęcia. Ksi­ądz był pe­wien, że szu­ka w nim fi­zycz­nych po­do­bie­ństw do go­spo­da­rza.

– Nie – wy­ja­śnił, sta­wia­jąc na biur­ku na­czy­nia. – Przy­ja­ciel. – Sta­rał się wy­mó­wić to sło­wo bez emo­cji, ale chy­ba mu nie wy­szło.

Po­li­cjant zmie­rzył go prze­ni­kli­wym wzro­kiem.

– Jak zma­rł? – Odło­żył fo­to­gra­fię przy­ozdo­bio­ną czar­ną wstążką.

Ma­rek prze­łk­nął śli­nę. Kwa­śny za­pach potu ma­te­ria­li­zo­wał się w po­sta­ci ku­lek utrud­nia­jących do­pływ po­wie­trza do nosa.

– Tra­gicz­nie – od­pa­rł.

***

Nie chciał roz­ma­wiać o Mar­ci­nie. Nie te­raz i nie z tym czło­wie­kiem. Te­mat był zbyt bo­le­sny, wci­ąż nie­prze­pra­co­wa­ny, a po­li­cjant – za­pew­ne wścib­ski i mało sub­tel­ny – nie nada­wał się na part­ne­ra do zwie­rzeń. Poza we­wnętrz­nym opo­rem ist­nia­ło też coś jesz­cze – po­uf­ne po­ro­zu­mie­nie mi­ędzy Wa­ty­ka­nem a rządem w War­sza­wie, zgod­nie z któ­rym oko­licz­no­ści śmier­ci Mar­ci­na mia­ły po­zo­stać taj­ne.

„Nie po­wi­nie­neś trzy­mać tu tego zdjęcia” – po­wta­rzał kil­ka­krot­nie ar­cy­bi­skup Ko­nar­ski. Nie było to po­le­ce­nie ani na­wet pro­śba, co naj­wy­żej su­ge­stia. Sub­tel­na, mi­ęk­ko wy­po­wie­dzia­na, tak, by w ża­den spo­sób nie na­ru­szyć pa­mi­ęci zma­rłe­go i uczuć ża­łob­ni­ka. Szef trak­to­wał Mar­ka z tro­ską god­ną naj­lep­sze­go ojca. Zaś Ma­rek, po­zba­wio­ny ta­kich re­la­cji z praw­dzi­wym ro­dzi­cem, nie­zwy­kle so­bie ten ro­dzaj bli­sko­ści ce­nił.

Lecz zdjęcia nie scho­wał, nie wy­nió­sł do pry­wat­nej kwa­te­ry. Obie­cał je­dy­nie, że zro­bi to za­raz po tym, jak upo­ra się z ża­ło­bą.

– Przej­dźmy do rze­czy – uci­ął za­pędy funk­cjo­na­riu­sza. – Pan ofi­cer nie o tym chciał ze mną roz­ma­wiać – stwier­dził już znacz­nie grzecz­niej.

Mężczy­zna po­ki­wał gło­wą. Wzi­ął do ręki fi­li­żan­kę i wy­pił jej za­war­to­ść jed­nym hau­stem.

– Świet­na! – po­chwa­lił. – Zwłasz­cza ta nuta kar­da­mo­nu.

Ma­rek mil­czał.

Nad­ko­mi­sarz wy­jął no­tes i roz­pi­sał dłu­go­pis.

– Co pan wie o mężczy­źnie, któ­re­go cia­ło zna­le­źli­śmy w apar­ta­men­cie bi­sku­pa? – za­czął.

– Nic, zu­pe­łnie nic – od­po­wie­dział ksi­ądz. Głos mu przy tym nie za­drżał, na czo­le nie po­ja­wi­ła się naj­drob­niej­sza kro­pel­ka potu. Ma­rek, choć wcze­śniej oba­wiał się, że nie po­do­ła, w oka­mgnie­niu zmo­bi­li­zo­wał or­ga­nizm do pe­łnej dys­po­zy­cyj­no­ści. Te­raz miał już pew­no­ść, że nie za­wie­dzie. Na­wet gdy­by podłączo­no go do wy­kry­wa­cza kłamstw, nie zdra­dzi­łby swo­ich praw­dzi­wych prze­żyć i do­świad­czeń. Kie­dyś już zma­gał się z po­dob­nym urządze­niem i choć na po­cząt­ku kosz­mar­nie cier­piał, osta­tecz­nie na­rzu­cił wolę cia­łu. Smród pa­lo­ne­go na­plet­ka był wsty­dli­wym wspo­mnie­niem tam­tej sła­bo­ści. – Zo­ba­czy­łem go po raz pierw­szy w kwa­te­rze jego emi­nen­cji.

– Ży­we­go? – Po­li­cjant unió­sł wzrok znad no­tat­ni­ka.

– Nie, nie­ste­ty, chło­pak już nie żył. – Smu­tek Mar­ka był au­ten­tycz­ny. – Nie ru­szał się, nie wy­da­wał żad­nych dźwi­ęków. Spraw­dzi­łem, czy ma puls, unio­słem gło­wę…

– W ja­kiej po­zy­cji ksi­ądz go za­stał? – Gli­niarz wsze­dł mu w sło­wo.

Se­kre­tarz wzi­ął głębo­ki od­dech i na­gle za­czął ka­słać. Nie pla­no­wał tego; du­szący ka­szel po­ja­wił się jak za­wsze z za­sko­cze­nia. Do­by­wał się z głębi płuc, był prze­ci­ągły i su­chy. Du­chow­ny za­no­sił się nim kil­ka­dzie­si­ąt se­kund.

– W po­rząd­ku? – Twarz de­tek­ty­wa po­zo­sta­ła nie­prze­nik­nio­na.

– Tak – od­rze­kł wresz­cie Ma­rek. – Prze­pra­szam, to po co­vi­dzie. Cho­ro­wa­łem przed dwo­ma mie­si­ąca­mi, ale kasz­lu do­tąd się nie po­zby­łem. „I pew­nie szyb­ko to cho­ler­stwo nie znik­nie” – do­rzu­cił w my­ślach, ma­jąc w pa­mi­ęci do­nie­sie­nia na te­mat po­dob­nych mu ozdro­wie­ńców.

Nie­zna­ny wcze­śniej ko­ro­na­wi­rus po­ja­wił się w środ­ko­wych Chi­nach pod ko­niec 2019 roku – stąd wzi­ął się uży­wa­ny przez część me­diów przy­miot­nik „chi­ński”. Jego obec­no­ść stwier­dzo­no u miesz­ka­ńców mia­sta Wu­han, ob­ser­wu­jąc u cho­rych dziw­ny ro­dzaj za­pa­le­nia płuc. Za wy­lęgar­nię cho­ro­by uzna­no miej­sco­wy targ, na któ­rym han­dlo­wa­no zwie­rzęta­mi prze­zna­czo­ny­mi do spo­ży­cia we­dle re­cep­tur tra­dy­cyj­nej chi­ńskiej kuch­ni. Psa­mi, skunk­sa­mi, ma­łpa­mi, fret­ka­mi, nie­to­pe­rza­mi czy węża­mi. Pły­ny ustro­jo­we za­bi­ja­nych na miej­scu istot tak dłu­go mie­sza­ły się ze sobą, aż po­wstał wi­rus zdol­ny prze­nie­ść się na czło­wie­ka.

We­dle in­nej hi­po­te­zy lan­so­wa­nej przez przed­sta­wi­cie­li rządu Sta­nów Zjed­no­czo­nych SARS-CoV-2 stwo­rzo­no jako broń bio­lo­gicz­ną, któ­ra w nie­zna­nych oko­licz­no­ściach wy­do­sta­ła się z la­bo­ra­to­rium w Wu­han.

Nie­za­le­żnie od pra­przy­czyn pro­ble­mu, Chi­ńczy­cy upo­ra­li się z epi­de­mią w ci­ągu kil­ku­na­stu ty­go­dni, sto­su­jąc dra­stycz­ne środ­ki. Wie­lo­mi­lio­no­we Wu­han za­mkni­ęto, a miesz­ka­ńcom za­ka­za­no opusz­czać domy. Wi­rus roz­prze­strze­niał się dro­gą kro­pel­ko­wą, za­zwy­czaj w wy­ni­ku kasz­lu lub ki­cha­nia. Ra­dy­kal­ne zmniej­sze­nie licz­by kon­tak­tów mi­ędzy­ludz­kich ode­bra­ło mu pa­li­wo do dal­szej eks­pan­sji. Przed po­now­nym otwar­ciem me­tro­po­lii miej­sco­we słu­żby zde­zyn­fe­ko­wa­ły ka­żdą mo­żli­wą prze­strzeń, wła­dze zaś za­dba­ły o wy­ro­bie­nie u miesz­ka­ńców od­po­wied­nich na­wy­ków: no­sze­nia ma­se­czek ochron­nych, częste­go my­cia rąk oraz za­cho­wa­nia dy­stan­su w prze­strze­niach pu­blicz­nych. Zna­cząco ogra­ni­czo­no też mo­żli­wo­ści pod­ró­żo­wa­nia Chi­ńczy­ków, co do­ty­czy­ło ca­łe­go kra­ju, te same środ­ki sto­su­jąc też w od­nie­sie­niu do cu­dzo­ziem­ców, któ­rzy chcie­li­by od­wie­dzić Pa­ństwo Środ­ka. Cho­ro­ba bo­wiem, przyj­mu­jąc pan­de­micz­ne roz­mia­ry, roz­sza­la­ła się na do­bre, szcze­gól­nie w Ame­ry­ce Pó­łnoc­nej i Eu­ro­pie.

W Pol­sce „pa­cjen­ta zero” na­mie­rzo­no w mar­cu 2020 roku. Po­cząt­ko­wo wi­rus zda­wał się oszczędzać kraj nad Wi­słą, lecz sze­ść mie­si­ęcy pó­źniej ude­rzył z wiel­ką mocą. Po po­nad roku jego nisz­czy­ciel­skiej dzia­łal­no­ści w ofi­cjal­nych sta­ty­sty­kach od­no­to­wa­no bli­sko dwa mi­lio­ny za­cho­ro­wań, choć zda­niem epi­de­mio­lo­gów rze­czy­wi­sta ska­la pro­ble­mu była trzy do pi­ęciu razy wy­ższa. Z po­wo­du sa­me­go co­vi­du zma­rło sze­śćdzie­si­ąt ty­si­ęcy Po­la­ków, a co naj­mniej dru­gie tyle zgo­nów było efek­tem prze­ci­ąże­nia i okre­so­wych za­ła­mań sys­te­mu opie­ki zdro­wot­nej. Sys­te­mu, dla któ­re­go do­dat­ko­wym zmar­twie­niem sta­wa­li się ta­kże ozdro­wie­ńcy. Wi­ęk­szo­ść za­ka­żo­nych prze­cho­dzi­ła in­fek­cje bez lub skąpo­obja­wo­wo, ale na­wet po­śród nich co­raz częściej ob­ser­wo­wa­no dłu­go­fa­lo­we skut­ki cho­ro­by, po­gar­sza­jące ogól­ny stan zdro­wia i ja­ko­ść ży­cia. Jak cho­ćby na­pa­dy dusz­no­ści i kasz­lu.

– Ma już ksi­ądz cer­ty­fi­kat? – Py­ta­nie po­li­cjan­ta do­ty­czy­ło do­ku­men­tu po­twier­dza­jące­go prze­jście szcze­pie­nia na CO­VID-19, opcji, któ­ra sta­ła się do­stęp­na przed pa­ro­ma mie­si­ąca­mi.

Ma­rek za­prze­czył ru­chem gło­wy. Kil­ka­na­ście dni wcze­śniej ba­dał po­ziom prze­ciw­ciał po­wsta­łych w efek­cie za­ka­że­nia. Miał je już w zni­ko­mej ilo­ści, zbyt ma­łej, by wy­klu­czyć ry­zy­ko po­now­nej in­fek­cji. Chęt­nie więc przy­jąłby szcze­pion­kę, ale nie na­de­szła jesz­cze jego ko­lej.

– Pan, jako mun­du­ro­wy, za­pew­ne jest już po – ra­czej stwier­dził, niż za­py­tał.

– Uhm – usły­szał w od­po­wie­dzi. – Wró­ćmy do na­szej roz­mo­wy. – Po­li­cjant na­lał so­bie ko­lej­ną por­cję kawy. – No więc w ja­kiej po­zy­cji za­stał ksi­ądz zma­rłe­go?

– Le­żał na brzu­chu – od­pa­rł Ma­rek. – A dla­cze­go to ta­kie wa­żne? – spy­tał i za­raz tego po­ża­ło­wał.

Nad­ko­mi­sarz ob­da­rzył go czuj­nym spoj­rze­niem.

– Wi­dzi ksi­ądz – po­wie­dział do­pie­ro po chwi­li. – Musi to po­twier­dzić me­dyk sądo­wy, ale na tę chwi­lę wy­da­je mi się, że chło­pak zma­rł w wy­ni­ku za­dła­wie­nia. Do­stał ata­ku pa­dacz­ki i po­łk­nął nad­gry­zio­ny, opuch­ni­ęty język. Krew i plwo­ci­ny do­ko­ńczy­ły ro­bo­tę. Tyle że tu, na Zie­mi, mamy gra­wi­ta­cję. Je­śli de­nat le­ża­łby w tym cza­sie na brzu­chu, język nie za­tka­łby gar­dła, a krew i pia­na po pro­stu by z nie­go wy­pły­nęły. I mó­głby te­raz żyć…

– Za­sta­łem go le­żące­go na brzu­chu. – Ma­rek usil­nie sta­rał się upo­rząd­ko­wać w my­ślach mo­żli­we kon­se­kwen­cje za­li­czo­nej wpad­ki.

– A może to bi­skup zmie­nił uło­że­nie cia­ła? – drążył śled­czy.

– Nie sądzę. – W gło­wie du­chow­ne­go za­świ­ta­ła na­dzie­ja. – Nie wiem – po­pra­wił się; jed­no­znacz­na od­po­wie­dź wy­ma­ga­ła kon­sul­ta­cji.

– No do­brze. – Po­li­cjant ude­rzył dłu­go­pi­sem w no­tat­nik. – Co się dzia­ło wcze­śniej?

– O trze­ciej dwa­dzie­ścia dwie obu­dzi­ło mnie gwa­łtow­ne pu­ka­nie do drzwi po­ko­ju. – Ma­rek do­kład­nie za­pa­mi­ętał go­dzi­nę, bo tej nocy znów nie mógł zmru­żyć oka. Bez­sen­no­ść rów­nież nie była te­ma­tem, któ­rym chcia­łby się po­dzie­lić z gli­ną. – Usły­sza­łem wo­ła­nie jego emi­nen­cji, że sta­ło się coś strasz­ne­go. Po­pro­si­łem, żeby wsze­dł, nie za­my­kam się na klucz. Wbie­gł i usia­dł na brze­gu mo­je­go łó­żka. Był roz­trzęsio­ny.

– Co mó­wił?

– Że wró­cił do po­ko­ju i za­stał tam mężczy­znę. Zło­dzie­ja. Że ten go za­ata­ko­wał, więc bi­skup, bro­ni­ąc się, ude­rzył na­past­ni­ka kom­pu­te­rem w twarz i ucie­kł.

– Do kwa­te­ry ksi­ędza? – upew­nił się śled­czy.

Ma­rek po­twier­dził.

– W ja­kiej od­le­gło­ści znaj­du­ją się wa­sze po­ko­je? – Nad­ko­mi­sarz in­ten­syw­nie coś no­to­wał.

– Są od­dzie­lo­ne czte­re­ma in­ny­mi kwa­te­ra­mi. Nie wiem, ile to będzie w me­trach. – Du­chow­ny ni­g­dy się nad tym nie za­sta­na­wiał. – Prze­jście od drzwi do drzwi zaj­mu­je nie wi­ęcej niż mi­nu­tę.

– Pa­mi­ęta ksi­ądz, o któ­rej zna­la­zł cia­ło? – Ofi­cer na­dal pro­wa­dził za­pi­ski.

– Z pew­no­ścią mi­nęło kil­ka mi­nut, nim wy­sze­dłem z po­ko­ju.

– Co ksi­ędza za­trzy­ma­ło? – Po­li­cjant po­słał mu iry­tu­jąco czuj­ne spoj­rze­nie.

„Nie wle­pi­cie mi za­rzu­tu o nie­udzie­le­nie po­mo­cy” – se­kre­tarz me­tro­po­li­ty miał ocho­tę wy­szcze­rzyć zęby w po­gar­dli­wym gry­ma­sie. Za­miast tego chrząk­nął nie­co te­atral­nie.

– Sy­piam nago – od­pa­rł ci­szej, niż pla­no­wał. Za­brzmia­ło to, jak­by się wsty­dził, śmiech ko­mi­sa­rza był za­tem na­tu­ral­ną re­ak­cją.

– Krępo­wał się ksi­ądz bi­sku­pa? Ubie­ra­nia się przy nim? – Funk­cjo­na­riusz odło­żył dłu­go­pis na blat biur­ka. Chy­ba nie­źle się te­raz ba­wił.

– Nie mam przed emi­nen­cją ta­kich ta­jem­nic. – Dwu­znacz­ny cha­rak­ter tych słów był nie­za­mie­rzo­ny; Ma­rek skar­cił się w du­chu. – Nie o na­go­ść i wstyd tu cho­dzi, choć ow­szem, mu­sia­łem się ubrać. To chy­ba oczy­wi­ste, że nie po­wi­nie­nem bie­gać nago po pa­ła­cu.

– W czym więc pro­blem? – Z twa­rzy po­li­cjan­ta nie zni­kał szel­mow­ski uśmie­szek.

Go­spo­darz unió­sł się z fo­te­la i wy­sze­dł poza ob­ręb biur­ka.

– W tym – po­wie­dział z wy­rzu­tem, śląc go­ścio­wi naj­bar­dziej stro­fu­jące ze swych spoj­rzeń. Unió­sł su­tan­nę i zsu­nął spodnie, z sa­tys­fak­cją przy­gląda­jąc się zmie­sza­niu śled­cze­go.

***

– Nie jest to żad­ne bio­nicz­ne cudo ste­ro­wa­ne my­ślą, ale to przy­zwo­ita pro­te­za. – Na­ci­ąga­jąc spodnie, Ma­rek nie spusz­czał wzro­ku z gli­nia­rza. – W części wy­ko­na­no ją z włó­kien węglo­wych, dzi­ęki cze­mu, nie ma­jąc le­wej nogi do po­ło­wy uda, mogę na­wet bie­gać. Co nie zmie­nia fak­tu, że to, co z niej zo­sta­ło, musi mieć czas na od­po­czy­nek i re­ge­ne­ra­cję. Naj­le­piej nocą.

– Ro­zu­miem. – Po­li­cjant chy­ba wci­ąż po­zo­sta­wał pod wra­że­niem za­ko­ńczo­nej wła­śnie pre­zen­ta­cji.

– A sy­piam nago nie dla or­dy­nar­nych przy­jem­no­ści – za­strze­gł Ma­rek, sia­da­jąc w fo­te­lu. – Po­dob­nie jak ki­kut wy­gląda cały mój lewy bok aż po pa­chę. – Mó­wił o roz­le­głych bli­znach po opa­rze­niach. – Za dnia też naj­chęt­niej cho­dzi­łbym z na­gim tor­sem. Je­śli w naj­bli­ższym cza­sie po­czu­je pan swędze­nie nosa, pro­szę ten dys­kom­fort prze­mno­żyć razy sto. Ta­kie atrak­cje za­pew­nia mi moja skó­ra przy dłu­ższym kon­tak­cie z ja­kim­kol­wiek ma­te­ria­łem. Le­ka­rze twier­dzą, że to bar­dziej pro­blem psy­cho­so­ma­tycz­ny niż der­ma­to­lo­gicz­ny. I nie bar­dzo mogą po­móc. Może ta przy­pa­dło­ść mi­nie, może nie; będzie, jak Bóg ze­chce. Ale chy­ba nie mu­szę już panu tłu­ma­czyć, dla­cze­go wy­jście z po­ko­ju za­jęło mi tro­chę cza­su.

Nad­ko­mi­sarz po­kręcił gło­wą, a na­stęp­nie na­lał so­bie trze­cią fi­li­żan­kę kawy.

– Bez mle­ka, ale pysz­na – sko­men­to­wał.

– Pęk­nie panu gło­wa – ostrze­gł go ksi­ądz. – To moc­ny na­pój.

Po­li­cjant za­śmiał się tyl­ko.

– Bez obaw – za­pew­nił. – Jak ksi­ądz stra­cił nogę?

Ma­rek za­ci­snął usta. Chciał rzu­cić ja­kąś obrzy­dli­wą wi­ązan­kę, lecz po­ha­mo­wał cham­skie za­pędy.

– Nie będzie­my o tym roz­ma­wiać – rze­kł twar­do. I znów zo­ba­czył ośle­pia­jące sło­ńce nad sobą. Wró­cił pie­kący ból cia­ła i strasz­li­we pra­gnie­nie w gar­dle. Usta po­now­nie były twar­de i wy­su­szo­ne, a go­rące po­wie­trze dra­żni­ło na­bło­nek w no­sie. Czuł słab­nący uścisk dło­ni Mar­ci­na, sły­szał jego po­jęki­wa­nie. I ostat­nie sło­wa przy­ja­cie­la, któ­re tam­ten wy­szep­tał, gdy zwró­ci­li twa­rze ku so­bie. A po­tem na­sta­ła ciem­no­ść, wspo­mnie­nie zaś ule­cia­ło. – Nie będzie­my – po­wtó­rzył ci­cho.

Śled­czy wes­tchnął.

– Py­ta­łem z życz­li­wej cie­ka­wo­ści – uspra­wie­dli­wił się. – Wra­ca­jąc do sed­na, co ksi­ądz zro­bił po od­kry­ciu cia­ła i upew­nie­niu się, że wła­my­wacz nie żyje?

– Po­sze­dłem do wła­snej kwa­te­ry – od­po­wie­dział zgod­nie z praw­dą Ma­rek. – Emi­nen­cja sie­dział na łó­żku, ko­ły­sał się na nim, na­dal moc­no po­ru­szo­ny. Gdy mnie zo­ba­czył, od razu spy­tał: „Czy on żyje!?”. Wy­ra­źnie za­smu­ci­ła go wia­do­mo­ść o śmier­ci zło­dzie­ja.

– Co się dzia­ło pó­źniej? – Funk­cjo­na­riusz znów za­czął no­to­wać.

– Było dla nas oczy­wi­ste, że mu­si­my we­zwać po­li­cję – za­pew­nił se­kre­tarz hie­rar­chy.

– A i tak naj­pierw za­dzwo­ni­li­ście do pre­zy­den­ta. – Kon­tra nad­ko­mi­sa­rza mia­ła cha­rak­ter przy­ga­ny.

– Nie, do sze­fa jego kan­ce­la­rii, mi­ni­stra Skro­bac­kie­go. – Ma­rek przy­po­mniał so­bie prze­ra­że­nie w gło­sie urzęd­ni­ka. Tak na­praw­dę do­pie­ro wte­dy zdał so­bie spra­wę z po­wa­gi sy­tu­acji. – O te­le­fon „do pre­zy­den­ta” po­pro­sił mnie ar­cy­bi­skup. Jego smart­fon zo­stał w po­ko­ju, a w moim nie znaj­dzie pan nu­me­ru do gło­wy pa­ństwa. Za­dzwo­ni­łem więc do Skro­bac­kie­go i prze­ka­za­łem apa­rat emi­nen­cji. Sam zbie­głem do biu­ra i już ze sta­cjo­nar­ne­go te­le­fo­nu po­łączy­łem się z nu­me­rem alar­mo­wym.

– Po­trzeb­ne mi są nu­me­ry obu apa­ra­tów – po­in­for­mo­wał śled­czy.

– Oczy­wi­ście – od­pa­rł uprzej­mie ksi­ądz. Otwo­rzył szu­fla­dę biur­ka i wy­jął z niej ele­ganc­ki kar­to­nik z wła­snym na­zwi­skiem. – Pro­szę bar­dzo. – Wręczył go po­li­cjan­to­wi, po­zwa­la­jąc so­bie na de­li­kat­ny uśmiech. Tej nocy wy­ko­nał wi­ęcej po­łączeń, z nu­me­rów nie­ujętych na wi­zy­tów­ce. Któ­rych, jak sądził, nie dało się przy­pi­sać jemu, bi­sku­po­wi czy ko­mu­kol­wiek z ku­rii. ■

Rozdział V

Ma­rek nie zno­sił prze­py­chu, tak ty­po­we­go dla ka­to­lic­kich ksi­ęży. Bli­ższa mu była po­sta­wa, jaką pre­zen­to­wał pa­pież Fran­ci­szek, ży­jący skrom­nie i na­wo­łu­jący do tego swo­ich pod­wład­nych. Lecz bez­po­śred­nim prze­ło­żo­nym du­chow­ne­go był ar­cy­bi­skup Ko­nar­ski, któ­ry ow­szem, cno­tę skrom­no­ści sto­so­wał w od­nie­sie­niu do je­dze­nia i pi­cia, nie dbał też o wy­go­dy wszędzie tam, gdzie wy­stępo­wał pry­wat­nie. Gdy jed­nak re­pre­zen­to­wał Ko­ściół, czy­nił to za­wsze z od­po­wied­nią pom­pą. „Je­ste­śmy nie­zwy­kłą in­sty­tu­cją” – ma­wiał. „I lu­dzie mu­szą to czuć”. W kwe­stii sa­mo­cho­dów kra­kow­ski me­tro­po­li­ta był na swój spo­sób prag­ma­tycz­ny. „Nie zro­bi­my nic do­bre­go dla Ko­ścio­ła jako ofia­ry wy­pad­ków dro­go­wych” – prze­ko­ny­wał. „Mamy wręcz obo­wi­ązek mi­ni­ma­li­zo­wać ry­zy­ko”. Chciał za­tem czy nie, se­kre­tarz bi­sku­pa je­ździł au­tem kla­sy pre­mium – le­xu­sem UX 250h. Cros­so­ver z na­pędem 4×4 sta­no­wił do­bro będące poza za­si­ęgiem wi­ęk­szo­ści wier­nych. Bo­ga­to wy­po­sa­żo­na i na­szpi­ko­wa­na elek­tro­ni­ką hy­bry­da kosz­to­wa­ła dwie­ście dzie­si­ęć ty­si­ęcy zło­tych – rów­no­war­to­ść trzech no­wych aut ku­po­wa­nych zwy­kle przez Po­la­ków. Jako kie­row­ca, Ma­rek sta­rał się więc nie dra­żnić lu­dzi. Uni­kał no­sze­nia su­tan­ny, a z ko­szu­li wy­ci­ągał ko­lo­rat­kę. Cza­sem zaś, tak jak dziś, pro­wa­dził po cy­wil­ne­mu.

Le­xu­sa za­ak­cep­to­wać przy­szło mu pro­ściej, bo sa­mo­chód – wbrew za­pew­nie­niom pro­du­cen­tów, że pro­jek­to­wa­no go z my­ślą o eu­ro­pej­skich klien­tach – wci­ąż po­zo­sta­wał po­jaz­dem dla Azja­tów. Mężczy­źnie o wzro­ście Mar­ka trud­no było zna­le­źć wy­god­ną po­zy­cję, zwłasz­cza pod­czas dłu­ższej jaz­dy. Owej cier­pi­ęt­ni­czej za­le­cie to­wa­rzy­szy­ły dwie zgo­ła inne – auto po­sia­da­ło au­to­ma­tycz­ną skrzy­nię bie­gów, co oso­bie z pro­te­zą uła­twia­ło pro­wa­dze­nie. Wy­po­sa­żo­no je rów­nież w nie­co ar­cha­icz­ny ga­dżet – od­twa­rzacz płyt CD. Bi­sku­pi se­kre­tarz od­da­wał się w ży­ciu nie­wie­lu na­mi­ęt­no­ściom, a słu­cha­nie mu­zy­ki było jed­ną z nich. Przez trzy de­ka­dy do­ro­bił się po­ka­źnej ko­lek­cji krążków, w któ­rej – co nie­licz­nych do­pusz­czo­nych do obej­rze­nia zbio­rów z re­gu­ły za­ska­ki­wa­ło – wa­żne miej­sce zaj­mo­wa­ła dys­ko­gra­fia ze­spo­łów gra­jących go­tyc­kie­go roc­ka. Ma­rek słu­chał wła­śnie jed­nej z ulu­bio­nych płyt: To­ward the Wi­thin, będącej za­pi­sem kon­cer­tu gru­py Dead Can Dan­ce z 1994 roku. Gło­sem Lisy Ger­rard usi­ło­wał po­pra­wić so­bie na­strój, lecz kiep­sko mu to wy­cho­dzi­ło.

Wy­rwał się z ku­rii jak zło­dziej, za­raz po roz­mo­wie z po­li­cjan­tem. Miał dość in­tru­zów kręcących się po pa­ła­cu i ko­le­gów w su­tan­nach, prze­jętych noc­ny­mi wy­da­rze­nia­mi. „Niech się inni mar­twią tym ba­ła­ga­nem” – uznał.

Obiad u ro­dzi­ców był wy­da­rze­niem, na któ­re za­wsze nie­chęt­nie się wy­bie­rał. Tym ra­zem nie mógł od­mó­wić, uro­czy­sty po­si­łek miał bo­wiem zre­kom­pen­so­wać bli­skim ostat­nią Wiel­ka­noc, któ­rej nie spędzi­li ra­zem. Kil­ka­na­ście dni temu sta­rusz­ko­wie wci­ąż znaj­do­wa­li się na eta­pie na­by­wa­nia od­por­no­ści po szcze­pie­niu na co­vid. To Elżbie­ta, sio­stra Mar­ka, prze­jęta ska­lą pan­de­mii i tym, że za­bi­ja ona głów­nie oso­by star­sze, na­ci­ska­ła na izo­lo­wa­nie ro­dzi­ców. Brat-ksi­ądz, do­strze­ga­jąc w tym do­bry pre­tekst, już daw­no przy­znał jej ra­cję. Ko­chał mat­kę, ko­chał obie sio­stry i ich dzie­ci, sza­no­wał też szwa­grów, uwa­ża­jąc ich za po­rząd­nych fa­ce­tów. Ko­chał na­wet ojca – tego bur­kli­we­go sta­rusz­ka z pre­ten­sja­mi do ca­łe­go świa­ta. Ba, miał pew­no­ść, że i on go ko­cha, tyle że od de­kad oby­waj nie po­tra­fi­li oka­zać so­bie tej mi­ło­ści. Je­śli­by na­zwać ich brze­ga­mi, mi­ędzy nimi wart­ko pły­nęła sze­ro­ka rze­ka żalu.

Spoj­rzał na wy­świe­tlacz. Do celu, nie­wiel­kie­go domu w cen­trum Oświ­ęci­mia, zo­sta­ło mu dwa­dzie­ścia mi­nut. Prze­je­chał jesz­cze kil­ka ki­lo­me­trów, po czym zje­chał na sta­cję. W zbior­ni­ku „lexa” było dość pa­li­wa, by za­pla­no­wa­ną tra­sę po­ko­nać po wie­lo­kroć. Mimo to po­sta­no­wił do­tan­ko­wać auto, nie chciał do­trzeć na miej­sce ani mi­nu­ty przed cza­sem.

Idąc do bu­dyn­ku sta­cji, mi­nął zgrab­ną dziew­czy­nę w kwia­cia­stej su­kien­ce. Mia­ła gołe nogi, a na sto­pach lek­kie pan­to­fle. Ten wi­dok spra­wił, że się uśmiech­nął. Kwiet­nio­we sło­ńce grza­ło w tym roku wy­jąt­ko­wo moc­no i jak­by ja­śniej, da­jąc umęczo­nym epi­de­mią lu­dziom na­dzie­ję, że oto nad­cho­dzą lep­sze dni.

Ob­ró­cił się, tam­ta zro­bi­ła to samo. Znad ma­ski ochron­nej, za­lot­nie, spo­gląda­ła na nie­go para wiel­kich i pi­ęk­nych oczu. Nie za­sko­czy­ła go jej re­ak­cja; wie­dział, że przy­ci­ąga uwa­gę ko­biet. Fe­le­ry skry­wa­ła odzież, a pro­te­za była na tyle do­bra, że nie uty­kał. Ma­rek po­ma­chał jej ręką – kie­dyś zwy­czaj­nie by się uśmiech­nął, ale i on no­sił ma­secz­kę – po czym po­sze­dł da­lej.

Za­pła­cił za ben­zy­nę i za­mó­wio­ną kawę. Sta­cyj­na mała czar­na nie za­słu­gi­wa­ła na lep­sze mia­no niż „lura”, lecz tym ra­zem nie cho­dzi­ło o smak, a o strzał ko­fe­ino­wy. Cze­ka­jąc na na­pój, pod­sze­dł do re­ga­łu z ga­ze­ta­mi. Jego wzrok przy­kuł ty­tuł na pierw­szej stro­nie so­bot­nie­go wy­da­nia po­pu­lar­ne­go ta­blo­idu. Ko­lej­ne ude­rze­nie w prze­ciw­ni­ków szcze­pień! Czy rząd ła­mie na­sze kon­sty­tu­cyj­ne pra­wa!? Wes­tchnął roz­go­ry­czo­ny. Wła­dze nie wpro­wa­dzi­ły przy­mu­su szcze­pień prze­ciw­ko „chi­ńskie­mu wi­ru­so­wi”. I choć cho­ro­ba na­dal zbie­ra­ła śmier­tel­ne żni­wo, z ty­go­dnia na ty­dzień ro­sło gro­no osób, któ­re za­szcze­pić się nie za­mie­rza­ły. Ist­nia­ło wie­le po­wo­dów ta­kie­go sta­nu rze­czy, ale naj­wa­żniej­szy sta­no­wi­ła siła prze­ko­na­nia, że po­da­wa­ne lu­dziom pre­pa­ra­ty nie zo­sta­ły w wy­star­cza­jącym stop­niu prze­ba­da­ne. Lęk przed skut­ka­mi ubocz­ny­mi szcze­pion­ki za­czy­nał gó­ro­wać nad stra­chem przed samą cho­ro­bą. Rząd RP, w ob­li­czu nie naj­lep­szych wy­ni­ków ak­cji szcze­pien­nej, po­sta­no­wił użyć kija, wpro­wa­dza­jąc sze­reg za­ka­zów i na­ka­zów obej­mu­jących an­tysz­cze­pion­kow­ców. Ostat­nio je­den z urzęd­ni­ków ujaw­nił, że rada mi­ni­strów pra­cu­je nad pro­jek­tem usta­wy, zgod­nie z któ­rą po­moc so­cjal­na pa­ństwa zo­sta­nie uza­le­żnio­na od po­sia­da­nia cer­ty­fi­ka­tu na­zy­wa­ne­go po­tocz­nie „zie­lo­ną kar­tą”. Tak roz­pęta­ła się bu­rza. Część me­diów, któ­re wcze­śniej zgod­nie wspie­ra­ły wy­si­łki na rzecz im­mu­ni­za­cji jak naj­wi­ęk­szej licz­by Po­la­ków, już wie­le ty­go­dni temu za­częła zmie­niać front. Prym wio­dły w tym wła­śnie ta­blo­idy oraz duże in­ter­ne­to­we por­ta­le, dla któ­rych był to ukłon w stro­nę wła­snych czy­tel­ni­ków i ich po­de­jścia do spra­wy. Zy­ski nie pierw­szy raz w hi­sto­rii pra­sy zwy­ci­ęży­ły nad po­czu­ciem od­po­wie­dzial­no­ści.

– Szma­tła­wiec. – Ma­rek miał ocho­tę splu­nąć na ga­ze­tę. Nie tyl­ko ona była po­wo­dem jego zło­ści. Ko­ściół, któ­re­mu słu­żył, za­cho­wy­wał się tak samo. ■

Rozdział VI

Sta­ry nie za­wió­dł. Mi­nęło rap­tem kil­ka mi­nut od przy­jaz­du Mar­ka, gdy przy­stąpił do ata­ku. Pre­tek­stem sta­ła się ra­do­sna pa­pla­ni­na wnu­ków. „Ni­g­dy mi ta­kich nie dasz” – stwier­dził z wy­rzu­tem, wkrót­ce po­tem roz­po­czy­na­jąc do­brze wszyst­kim zna­ną li­ta­nię. „Już ja wiem, po coś ty wstąpił do za­ko­nu”, „Bóg i tak się na to­bie po­zna”, „Nie wstyd ci no­sić krzy­ża na pier­si?”, „Uci­ęta noga to za­po­wie­dź praw­dzi­wej kary po śmier­ci”. Nie po­ma­ga­ły pro­śby mat­ki, na nic zdał się szan­taż Elżbie­ty, star­szej z sióstr, że za­bie­rze bli­skich i wró­ci do domu. Oj­ciec nie od­pusz­czał. Nie krzy­czał, po­mru­ki­wał je­dy­nie jak na­wie­dzo­ny, co ja­kiś czas po­sy­ła­jąc sy­no­wi złow­ro­gie spoj­rze­nie.

Ma­rek na­lał so­bie wina przy­go­to­wa­ne­go do dru­gie­go da­nia i szyb­ko opró­żnił kie­li­szek. Dru­gi wy­pił, je­dząc już ma­mi­ną gęsi­nę – pysz­ną, lecz i tak sta­wa­ła mu w gar­dle. Na­iw­nie za­ło­żył, że al­ko­hol zo­bo­jęt­ni go na oj­cow­skie za­czep­ki, a że rzad­ko pi­jał, szyb­ko za­szu­mia­ło mu w gło­wie. Ani na­pój nie po­mó­gł, ani sta­ry nie da­ro­wał. Prze­ciw­nie – „Pić za­cząłeś?”, po­kpi­wał, „Ksi­ędzem je­steś, opa­nuj się!”.

W ko­ńcu Ma­rek nie wy­trzy­mał i ze zło­ścią ude­rzył ręką w stół. Gdy za­sko­czo­ny oj­ciec za­mil­kł, on wstał i po­sze­dł na górę do swo­je­go daw­ne­go po­ko­ju. Prze­kręcił klucz w drzwiach, zrzu­cił ubra­nie i ru­nął na za­ście­lo­ne łó­żko. Mat­ka za­wsze była przy­go­to­wa­na do tego, że syn zo­sta­nie na noc – Ma­rek rzad­ko z ta­kiej mo­żli­wo­ści ko­rzy­stał i dziś też nie za­mie­rzał, lecz al­ko­hol wy­mu­sił zmia­nę pla­nów.

Nie re­ago­wał, gdy naj­pierw sta­rusz­ka, a po­tem obie sio­stry na­raz na­kła­nia­ły go do ze­jścia do sa­lo­nu. Zi­gno­ro­wał też pro­śby jed­ne­go ze szwa­grów. Po­ło­żył ci­ężką po­dusz­kę na gło­wę i za­snął.

Ból był nie do znie­sie­nia, za­da­wa­ny za ka­żdym ra­zem, gdy nie­wła­ści­wie re­ago­wał na wy­świe­tla­ny ob­ra­zek. Albo gdy tam­tym wy­da­wa­ło się, że chcia­łby czy mó­głby wła­śnie tak za­re­ago­wać. Obej­ma pod żo­łędzią człon­ka ra­zi­ła go prądem raz za ra­zem. Wrzesz­czał, pła­kał, bła­gał, żeby wresz­cie sko­ńczy­li. Mdlał, lecz oni nie da­wa­li mu spo­ko­ju; cu­ci­li go i znów pod­da­wa­li pró­bie. Gdy za­my­kał oczy, by nie wi­dzieć nio­sących cier­pie­nie zdjęć, za­ło­ży­li mu oku­li­stycz­ne roz­wie­ra­cze do po­wiek. Bo­la­ło po­dwój­nie, kosz­mar­nie, do sza­le­ństwa. I na­gle prze­sta­ło, a on doj­rzał uśmiech­ni­ętą twarz Mar­ci­na. Sie­dzie­li obok sie­bie, na tyl­nej ka­na­pie dżi­pa, z ra­dia pły­nęła ja­kaś rzew­na arab­ska me­lo­dia. „Uda­ło się, uda­ło!” – gło­wa przy­ja­cie­la zwró­ci­ła się do tyłu, ku ci­ęża­rów­ce, któ­ra za nimi je­cha­ła. Pakę po­jaz­du skry­wa­ła bre­zen­to­wa buda, lecz oby­dwaj wie­dzie­li, kto się pod nią kry­je. Tyle do­brych istot wy­rwa­nych z ob­jęć osza­la­łe­go dia­bła! „Zro­bi­li­śmy to, zro­bi­li­śmy!” – krzyk­nął i on. Chciał do­dać coś jesz­cze, lecz nie zdo­łał; błysk przy­nió­sł ko­lej­ną falę bólu. „Ma­rek!” – usły­szał swo­je za­kon­ne imię. „Ma­rek!” – ktoś bił go po buzi, ale to nie mia­ło zna­cze­nia. Wa­żniej­sza była dłoń, któ­rą trzy­mał – czuł, jak ucho­dzi z niej cie­pło, jak tward­nie­je, sta­je się ko­ści­sta. Jak umie­ra… „Ma­rek!” – po­wtór­nie do­stał w twarz. Otwo­rzył oczy i wrza­snął z prze­ra­że­nia.

Pa­trzył na nie­go chło­pak, któ­re­go od­na­la­zł w nocy w po­ko­ju ar­cy­bi­sku­pa.

Wte­dy krzyk­nął na­praw­dę i z miej­sca się obu­dził.

Kwa­śny smród potu uno­sił się wo­kół ni­czym dym z pa­pie­ro­sów. Po­kry­wał ka­żdy przed­miot, prze­ni­kał wszel­ką struk­tu­rę. Źró­dłem pa­skud­nej woni było cia­ło, jego cia­ło, nie miał co do tego żad­nych wąt­pli­wo­ści. Na­wet łzy, któ­re znie­nac­ka spły­nęły mu po po­licz­kach, mia­ły sło­ny smak i tę samą za­pa­cho­wą wła­ści­wo­ść.

Za­snął z pro­te­zą; zdjął ją te­raz ner­wo­wym ru­chem. Przy­su­nął do nosa że­lo­wą wkład­kę wy­jętą z leja i skrzy­wił twarz z obrzy­dze­nia. „Wszędzie to samo” – stwier­dził z roz­pa­czą. Wstał z łó­żka i pod­ska­ku­jąc na jed­nej no­dze, prze­sze­dł cały po­kój. Wy­słu­żo­ny szla­frok był na swo­im miej­scu. La­ska, któ­rej uży­wał pod prysz­ni­cem, sta­ła obok wa­liz­ki przy­nie­sio­nej z auta. Chwy­cił ją i wy­ku­śty­kał na ko­ry­tarz, nie­mal wpa­da­jąc na sio­strę.

– Co się sta­ło? – spy­ta­ła za­nie­po­ko­jo­na Elżbie­ta.

– Nic – od­wark­nął, kie­ru­jąc się ku ła­zien­ce.

Szo­ro­wa­nie cia­ła jed­ną ręką opa­no­wał do per­fek­cji, dru­gą przy­trzy­my­wał się wte­dy o la­sce. Ale te­raz nie miał siły stać, cho­ćby tyl­ko po to, żeby się na­my­dlić. Pu­ścił wodę i usia­dł, nie­zdol­ny do wy­ko­na­nia ja­kie­go­kol­wiek ru­chu. Zdu­mia­ła go roz­bra­ja­jąca sła­bo­ść, któ­ra przy­szła wraz z kosz­ma­rem. Bo sen, poza ostat­nim ak­tem, prze­śla­do­wał go od daw­na, od kie­dy…

Za­czął łkać – naj­pierw ci­chut­ko, po­tem co­raz gło­śniej.

Ktoś wsze­dł do ła­zien­ki.

Na jego wi­dok Elżbie­ta cof­nęła się do drzwi i za­su­nęła ry­giel.

Wró­ci­ła i na­kry­ła bra­ta ob­szer­nym ba­we­łnia­nym ręcz­ni­kiem. Usia­dła obok, we wci­ąż pe­łnym wody bro­dzi­ku.

– Su­kien­ki szko­da – za­uwa­żył Ma­rek, ocie­ra­jąc dło­nią łzy.

– Je­bać… – usły­szał. – Adaś, co się dzie­je? – sio­stra na­zwa­ła go praw­dzi­wym imie­niem.

Wzru­szy­ła go tro­ska, jaką doj­rzał w jej oczach.

– Zro­bi­łem coś złe­go – przy­znał nie­sio­ny tym uczu­ciem. – Bar­dzo złe­go.

– Chcesz o tym po­ga­dać? – spy­ta­ła.

Za­prze­czył ru­chem gło­wy, ża­łu­jąc chwi­li szcze­ro­ści. Nie po­wi­nien i nie chciał roz­ma­wiać; mo­gła­by nie unie­ść ta­kiej ta­jem­ni­cy.

Na kil­ka mi­nut za­pa­dła mi­ędzy nimi ci­sza.

– Gdy le­cia­łeś jak wa­riat do ła­zien­ki, za­dzwo­nił twój te­le­fon – jako pierw­sza ode­zwa­ła się Elżbie­ta. – Agniesz­ka To­ra­ńska. Ta­kie na­zwi­sko po­ja­wi­ło się na wy­świe­tla­czu.

– Niech spier­da­la – po­wie­dział i obo­je wy­bu­chli ser­decz­nym śmie­chem. ■

Rozdział VII

– Od­bie­rzże wresz­cie, le­ni­wy kle­cho – wy­ce­dzi­ła Agniesz­ka To­ra­ńska, zi­ry­to­wa­na bra­kiem od­ze­wu. Wcze­śniej nie uda­ło się jej do­dzwo­nić czte­ry razy z rzędu, pi­ąta pró­ba mia­ła być ostat­nią.

– Tu ksi­ądz Ma­rek, se­kre­tarz ar­cy­bi­sku­pa… – znów usły­sza­ła w słu­chaw­ce ko­mu­ni­kat pocz­ty gło­so­wej. Prze­rwa­ła po­łącze­nie, nie na­graw­szy wia­do­mo­ści. Zro­bi­ła to już wcze­śniej, pro­sząc du­chow­ne­go o nie­zwłocz­ny kon­takt. Pó­źnym po­po­łud­niem do­sta­ła cie­ka­wy cynk z po­li­cji, ko­niecz­nie chcia­ła go zwe­ry­fi­ko­wać u źró­deł.

Odło­ży­ła smart­fon i wzi­ęła do ręki su­szar­kę. Stru­mień go­rące­go po­wie­trza roz­bi­jał się o jej wło­sy ni­czym fale o ska­ły. Ich gru­bo­ść i gęsto­ść odzie­dzi­czy­ła po mat­ce, ciem­no­ru­dy ko­lor po ojcu. Dłu­go­ść – a si­ęga­ły ło­pa­tek – sta­no­wi­ła ele­ment eks­pe­ry­men­tu, któ­ry pod­jęła kil­ka­na­ście mie­si­ęcy temu. Po la­tach no­sze­nia się na chłop­czy­cę To­ra­ńska po­sta­no­wi­ła za­fun­do­wać so­bie bar­dziej ko­bie­cy wi­ze­ru­nek. I była z tej prze­mia­ny za­do­wo­lo­na. Te­raz ta­kże spo­gląda­ła w lu­stro z sa­tys­fak­cją, kon­tem­plu­jąc pro­ces wy­ła­nia­nia się fry­zu­ry z cze­goś, co jesz­cze nie­daw­no było mo­krym kłębo­wi­skiem.

Sko­ńczy­ła i nago wy­szła z ła­zien­ki. Od­kąd pa­mi­ęta­ła, u sie­bie chcia­ła czuć się swo­bod­nie, a na­go­ść sta­no­wi­ła wa­żny ele­ment ta­kie­go sta­nu du­cha. Jej ostat­ni fa­cet miał z tym pro­blem, gdyż pe­szy­ły go jej „na­tu­ry­stycz­ne” – co wy­ma­wiał z wy­rzu­tem – „za­pędy”. Wio­sną ze­szłe­go roku, gdy i Pol­ska za­mknęła się w do­mach, ster­ro­ry­zo­wa­na pierw­szą falą ko­ro­na­wi­ru­sa, ich week­en­do­we po­miesz­ki­wa­nie zmie­ni­ło się w re­gu­lar­ne ży­cie pod wspól­nym da­chem. Dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny na dobę, obo­je bo­wiem mo­gli pra­co­wać zdal­nie. Po sze­ściu ty­go­dniach Agniesz­ka nie wy­trzy­ma­ła; ka­za­ła mężczy­źnie wy­no­sić się w dia­bły. Wcze­śniej po­ci­ągał ją nie­skry­wa­ny, lecz da­le­ki od or­to­dok­sji kon­ser­wa­tyzm part­ne­ra. Gdy zde­rzy­ła się z jego co­dzien­nym na­zbyt pu­ry­ta­ńskim ob­li­czem, za­pra­gnęła wol­no­ści. Tym sa­mym ich zwi­ązek po­dzie­lił los mi­lio­nów par na świe­cie, któ­re nie zda­ły eg­za­mi­nu przy­mu­so­we­go po­by­tu ra­zem. „Ofia­ry lock­dow­nu” – mó­wi­ło się o ta­kich re­la­cjach, rów­nież w Pol­sce, gdzie sło­wo lock­down szyb­ko we­szło w po­tocz­ny obieg, nie­mal ca­łkiem ru­gu­jąc ro­dzi­my „za­kaz wy­jścia”.

„Du­reń” – pod­su­mo­wa­ła roz­my­śla­nia o by­łym. Ina­czej nie po­tra­fi­ła skwi­to­wać dwo­isto­ści, z jaką daw­ny ko­cha­nek da­rzył jej cia­ło. Brał je za­chłan­nie, pod­nie­ca­jąc się krzy­wi­zna­mi i wy­ra­źny­mi krągło­ścia­mi, za ka­żdym ra­zem jak­by wi­dzia­ny­mi po raz pierw­szy. Taki był w sy­pial­ni, ale poza nią nie mógł na to ho­łu­bio­ne cudo pa­trzeć. „Ubierz się” – pro­sił co­raz na­tar­czy­wiej, aż się do­igrał.

„Jaki będzie Łu­kasz?” – ko­bie­ta po­czu­ła przy­jem­ne mro­wie­nie w pod­brzu­szu. Za­raz jed­nak prze­sze­dł jej po ple­cach dreszcz nie­po­ko­ju. Przez wi­ęk­szo­ść do­ro­słe­go ży­cia po­zo­sta­wa­ła sin­giel­ką – i bar­dzo so­bie ów sta­tus ce­ni­ła. Trzy dłu­ższe zwi­ąz­ki, na któ­re się zde­cy­do­wa­ła, po­prze­dza­ło kil­ku­ty­go­dnio­we „ob­wąchi­wa­nie się”, spraw­dza­nie. Seks po­ja­wiał się po pew­nym cza­sie, ni­g­dy przy­god­nie. Gdy chcia­ła się za­ba­wić, z ni­kim wów­czas nie będąc, wy­bie­ra­ła part­ne­rów spo­śród zna­jo­mych, zwy­kle sin­gli, dla któ­rych nie­zo­bo­wi­ązu­jąca noc sta­no­wi­ła jed­ną z oczy­wi­stych opcji.

Oni wszy­scy da­wa­li gwa­ran­cje bez­pie­cze­ństwa, prze­wi­dy­wal­no­ści, tym­cza­sem dziś Agniesz­ka szła na rand­kę z Tin­de­ra. Z mężczy­zną, któ­re­go nie wi­dzia­ła wcze­śniej na oczy.

„Ko­bie­to, sko­ńczy­łaś trzy­dzie­ści osiem lat, mu­sisz tego spró­bo­wać!” – na­ma­wia­ła ją sta­ra przy­ja­ció­łka. I Agniesz­ka w ko­ńcu dała za wy­gra­ną. Za­in­sta­lo­wa­ła so­bie apkę i za­częła prze­glądać za­so­by por­ta­lu. Po wstęp­nej se­lek­cji wy­bra­ła pi­ęciu kan­dy­da­tów, z któ­ry­mi pod­jęła kon­wer­sa­cje. Trzech od­rzu­ci­ła, uzna­jąc, że nie­chluj­na pol­sz­czy­zna to zły pro­gno­styk. Nie szu­ka­ła no­we­go zwi­ąz­ku, lecz nie chcia­ła też, by spo­tka­nie spro­wa­dzi­ło się do me­cha­nicz­nej czyn­no­ści za­spo­ko­je­nia po­pędu. Po­trze­bo­wa­ła rand­ko­wej otocz­ki – kwia­tów, spa­ce­ru, roz­mo­wy – a pro­stak nie wpi­sy­wał się w taki sce­na­riusz. Mie­si­ąca­mi po­zba­wio­na to­wa­rzy­skich atrak­cji, rów­nie moc­no jak sek­su pra­gnęła po­czuć kli­mat ja­kie­jś przy­tul­nej re­stau­ra­cji. Zje­ść pysz­ną ko­la­cję, na­pić się do­bre­go wina. Przed kil­ko­ma dnia­mi rząd wresz­cie po­zwo­lił na otwar­cie lo­ka­li ga­stro­no­micz­nych. Nie­wie­le re­stau­ra­cji i ba­rów prze­trwa­ło przy­mu­so­wy prze­stój, nie­licz­ne czyn­ne prze­ży­wa­ły te­raz ob­lęże­nie. Ko­rzy­stać z nich mo­gli wy­łącz­nie za­szcze­pie­ni, Agniesz­ka zaś – po­dob­nie jak Łu­kasz – była jed­ną z nich. Re­zer­wo­wy Krzysz­tof nie – mu­siał więc po­cze­kać na swo­ją ko­lej.

Zer­k­nęła na ze­gar wi­szący w sy­pial­ni – do­cho­dzi­ła 19:00. Umó­wi­li się na 20:30 w ryn­ku, mia­ła więc jesz­cze tro­chę cza­su. Nie­dzie­la nie wy­da­wa­ła się naj­lep­szym dniem na rand­kę, ale za­ła­twie­nie re­zer­wa­cji w ja­kim­kol­wiek lo­ka­lu na so­bo­tę gra­ni­czy­ło z cu­dem. Obo­je pró­bo­wa­li, nie wy­szło. Agniesz­ka na wszel­ki wy­pa­dek wzi­ęła so­bie wol­ne w po­nie­dzia­łek. Po­sta­no­wi­ła przy tym, że nie­za­le­żnie od prze­bie­gu spo­tka­nia przedłu­ży so­bie week­end. Od ty­go­dni cho­dzi­ła prze­męczo­na i na­wet dwie ostat­nie noce, so­lid­nie prze­spa­ne, nie wy­star­czy­ły do pe­łnej re­ge­ne­ra­cji. Mimo to nie za­mie­rza­ła zi­gno­ro­wać in­for­ma­cji, jaką otrzy­ma­ła od zna­jo­me­go po­li­cjan­ta. O tru­pie w ku­rii sły­szał już cały kraj – był to naj­wa­żniej­szy news po­po­łud­nia. Ale o tym, kto naj­pew­niej za­bił wła­my­wa­cza, spo­śród licz­ne­go gro­na kra­jo­wych dzien­ni­ka­rzy wie­dzia­ła tyl­ko To­ra­ńska.

Znów si­ęgnęła po te­le­fon. Se­kre­tarz me­tro­po­li­ty nie od­bie­rał.

***

Po ko­lej­nej nie­uda­nej pró­bie po­łącze­nia Agniesz­kę na­szły wąt­pli­wo­ści. „Jest sens, że­bym to drąży­ła?” – za­sta­na­wia­ła się. „Prze­cież te dup­ki nie pusz­czą mi ma­te­ria­łu o bi­sku­pie-za­bój­cy” – my­śla­ła o swo­ich prze­ło­żo­nych. Por­tal 24.pl, dru­gi z czte­rech naj­wi­ęk­szych w kra­ju, prze­sze­dł nie­daw­no w ręce pa­ństwo­wej spó­łki ga­zo­wej. Do­tąd za­sad­ni­czo nie­za­le­żne i po­li­tycz­nie neu­tral­ne me­dium, z dnia na dzień do­ko­na­ło ostrej ko­rek­ty li­nii re­dak­cyj­nej. „Ma być tak, żeby rząd i par­tia były za­do­wo­lo­ne” – stre­ścił tę fi­lo­zo­fię nowy re­dak­tor na­czel­ny. Po­noć był to żart na­wi­ązu­jący do cza­sów ko­mu­ny, kie­dy pra­sa, ra­dio i te­le­wi­zja pe­łni­ły rolę usłu­żną wo­bec pe­zet­pe­erow­skiej wła­dzy. Wy­szło, jak wy­szło i nikt z ze­bra­nych na ko­le­gium się nie za­śmiał; wszy­scy do­brze wie­dzie­li, że od te­raz por­tal będzie me­dium pro­rządo­wym. „Bo­go­oj­czy­źnia­nym do usra­nia” – ujął rzecz do­sad­nie pe­wien dzien­ni­karz. Jed­nym to od­po­wia­da­ło, in­nym nie, w wy­mia­rze prak­tycz­nym ozna­cza­ło po­wsta­nie ka­ta­lo­gu te­ma­tów nie­po­żąda­nych. Ma­te­ria­ły, któ­re mo­gły­by po­sta­wić w złym świe­tle zbla­to­wa­ny z wła­dzą Ko­ściół ka­to­lic­ki, na­le­ża­ły do nie­mi­le wi­dzia­nych. Gdy po po­łud­niu Onet, kon­ku­ren­cyj­ny por­tal na­le­żący do ka­pi­ta­łu nie­miec­kie­go, po­dał nie­po­twier­dzo­ną jesz­cze in­for­ma­cję o śmier­ci w pa­ła­cu ar­cy­bi­sku­pim, sze­fo­stwo 24.pl wstrzy­ma­ło pra­ce nad tek­stem po­świ­ęco­nym spra­wie. „Cze­ka­my na ofi­cjal­ne po­twier­dze­nie” – in­for­mo­wał w ma­ilu re­dak­tor na­czel­ny. Ów po­zor­nie pro­fe­sjo­nal­ny ruch był w isto­cie „du­po­chro­nem”, jak w śro­do­wi­sku dzien­ni­kar­skim okre­śla­no wszel­kie ase­ku­ranc­kie prak­ty­ki. De fac­to na­czel­ny cze­kał na wy­tycz­ne, jak ma po­de­jść do te­ma­tu.

Osta­tecz­nie uka­zał się krót­ki te­kścik, zdo­by­wa­jąc za­in­te­re­so­wa­nie żąd­nych sen­sa­cji użyt­kow­ni­ków. Tech­nicz­nie sta­no­wił ko­pię ko­mu­ni­ka­tu po­li­cyj­ne­go, w któ­rym mowa była o zna­le­zie­niu zwłok na te­re­nie ku­rii i o „pro­wa­dzo­nych w zwi­ąz­ku z tym in­ten­syw­nych czyn­no­ściach wy­ja­śnia­jących”. To­ra­ńska nie mia­ła dy­żu­ru – fakt, iż była na bie­żąco, wy­ni­kał z na­wy­ków pra­co­ho­licz­ki. Mi­nęły już cza­sy, kie­dy po­mi­mo wol­ne­go kom­pul­syw­nie, kil­ka­na­ście razy dzien­nie, prze­gląda­ła skrzyn­kę ma­ilo­wą i ko­mu­ni­ka­to­ry. Świa­do­ma pro­ble­mu za­częła z nim wal­czyć i obec­nie si­ęga­ła po te­le­fon znacz­nie rza­dziej, choć i tak za często. Dziś aku­rat przy obie­dzie na­tknęła się na re­dak­cyj­ną ko­re­spon­den­cję do­ty­czącą, o czym in­for­mo­wał na­głó­wek pier­wot­nej wia­do­mo­ści, Umar­la­ka z Fran­cisz­ka­ńskiej.

Po­tem zaś za­dzwo­nił zna­jo­my z sen­sa­cyj­ny­mi szcze­gó­ła­mi.

Jesz­cze kil­ka mie­si­ęcy temu Agniesz­ka rzu­ci­ła­by wszyst­ko i za­jęła się te­ma­tem. „Wi­sia­ła­bym te­raz na klam­ce w ku­rii jak na­wie­dzo­na de­wot­ka” – na jej twa­rzy za­go­ścił ło­bu­zer­ski uśmiech. Zni­kł tuż po tym, jak się po­ja­wił.

Przed trze­ma ty­go­dnia­mi To­ra­ńska do­sta­ła wy­po­wie­dze­nie. „Nie wi­dzę mo­żli­wo­ści dal­szej wspó­łpra­cy z fe­mi­nist­ką i an­ty­kle­ry­ka­łem” – pre­zes nie ba­wił się w kon­we­nan­se. Ła­mał pra­wo pra­cy i jego nie­dy­skry­mi­na­cyj­ne za­pi­sy, lecz Agniesz­ki to nie ubo­dło; za­wsze przed­kła­da­ła szcze­ro­ść nad grzecz­no­ścio­we for­mu­łki. Roz­cza­ro­wał ją fakt, że sło­wa te pa­da­ły z ust czło­wie­ka, któ­ry jesz­cze nie­daw­no de­kla­ro­wał li­be­ral­ne po­glądy i zmęcze­nie po­pu­li­stycz­no-pra­wac­kim cha­rak­te­rem dzia­łań rządu RP. Gdy agen­da tego rządu, Mi­ni­ster­stwo Ak­ty­wów Pa­ństwo­wych, sta­ła się fak­tycz­nym wła­ści­cie­lem 24.pl, pre­zes zmie­nił front. Naj­pew­niej w do­wód wdzi­ęcz­no­ści za za­cho­wa­nie go na sto­łku, z za­cie­kło­ścią neo­fi­ty za­brał się za czyst­ki w fir­mie. „I tak za­mie­rza­łam ode­jść” – od­po­wie­dzia­ła mu zgod­nie z praw­dą To­ra­ńska. „Loda wolę ro­bić part­ne­ro­wi niż wła­dzy” – do­da­ła z ty­po­wą dla sie­bie zło­śli­wo­ścią.

Rzecz w tym, że pla­no­wa­ła prze­trwać w fir­mie jesz­cze kil­ka mie­si­ęcy, by uzu­pe­łnić oszczęd­no­ści i na spo­koj­nie po­szu­kać no­we­go za­jęcia. Przy ta­kiej per­spek­ty­wie wy­rzu­ce­nie z ro­bo­ty sta­no­wi­ło przy­krą nie­do­god­no­ść, zwłasz­cza że nie zwol­nio­no jej z obo­wi­ąz­ku świad­cze­nia pra­cy w okre­sie wy­po­wie­dze­nia. „Przez te trzy mie­si­ące nie będę się prze­męczać” – po­sta­no­wi­ła, lecz za­wa­lać obo­wi­ąz­ków też nie chcia­ła. Przy­jęła stra­te­gię wy­ko­ny­wa­nia za­dań na przy­zwo­itym po­zio­mie, z za­cho­wa­niem kla­sy i jed­no­cze­snym li­te­ral­nym prze­strze­ga­niem go­dzin pra­cy.

Do tej pory nic no­we­go nie zna­la­zła. Pan­de­mia prze­ora­ła go­spo­dar­kę do spodu. Je­den ca­łko­wi­ty lock­down – w trak­cie któ­re­go funk­cjo­no­wa­ły tyl­ko przed­si­ębior­stwa stra­te­gicz­ne i te nie­zbęd­ne do ob­słu­gi pod­sta­wo­wych po­trzeb lud­no­ści, a ta­kże kil­ka mniej­szych, gdy „za­mra­ża­no” po­szcze­gól­ne bra­nże, zmu­si­ły wie­lu przed­si­ębior­ców do za­mkni­ęcia dzia­łal­no­ści. Bez­ro­bo­cie wzro­sło do dwu­na­stu pro­cent, kon­sump­cja spa­dła do po­zio­mu naj­ni­ższe­go od de­ka­dy. Po­la­cy ubo­że­li, kry­zys trwał, ry­nek me­diów rów­nież bo­ry­kał się z pro­ble­ma­mi. Wpły­wy z re­klam, pod­sta­wo­we źró­dło do­cho­du wszyst­kich re­dak­cji, zma­la­ły o po­ło­wę. Tra­dy­cyj­ny „pa­pier” cier­piał do­dat­ko­wo z po­wo­du za­ła­ma­nia się sprze­da­ży ga­zet. Ze­spo­ły re­dak­cyj­ne re­du­ko­wa­no, pen­sje ci­ęto, ka­dro­we ru­chy mi­ędzy ty­tu­ła­mi nie­mal usta­ły, tak jak do­pływ świe­żej krwi in­nej niż dar­mo­wi prak­ty­kan­ci. O ile w War­sza­wie, z jej masą roz­ma­itych re­dak­cji, pra­cow­ni­cy me­diów mie­li po­wo­dy do na­rze­kań, o tyle w Kra­ko­wie i in­nych mia­stach, gdzie ry­nek pra­cy był dużo płyt­szy, sy­tu­acja po pro­stu wy­gląda­ła fa­tal­nie.

Lecz Agniesz­ka nie tra­ci­ła na­dziei, na­dal pe­łna wia­ry we włas­ne kom­pe­ten­cje i siłę roz­po­zna­wal­ne­go w śro­do­wi­sku na­zwi­ska.

Co nie zmie­nia­ło fak­tu, że w tej chwi­li czu­ła się tro­chę jak bez­dom­na.

Wes­tchnęła.

– Od­pusz­czam – zde­cy­do­wa­ła. Te­mat ta­jem­ni­czej śmier­ci w bi­sku­pim pa­ła­cu nie był te­raz dla niej.

Wy­bra­ła nu­mer ko­le­gi z kon­ku­ren­cji i wy­sła­ła mu wia­do­mo­ść:

Info z do­bre­go źró­dła: trup w pa­ła­cu to wła­my­wacz. Ko­nar przy­ła­pał go u sie­bie w po­ko­ju. Do­szło do bój­ki, resz­tę znasz.

***

Dzien­ni­karz wkrót­ce po­tem za­dzwo­nił. To­ra­ńska opo­wie­dzia­ła mu wszyst­ko, co wcze­śniej usły­sza­ła. Od­rzu­ci­ła pro­śbę o ujaw­nie­nie per­so­na­liów in­for­ma­to­ra, ży­czy­ła mężczy­źnie po­wo­dze­nia i za­ko­ńczy­ła po­łącze­nie. Ów zna­jo­my był do­brym re­por­te­rem, ale strasz­nym ga­du­łą, a ona nie mia­ła cza­su i ocho­ty na to­wa­rzy­ską po­ga­węd­kę.

Sia­dł jej na­strój. Pró­bo­wa­ła go ra­to­wać, ce­le­bru­jąc przed lu­strem mo­ment przy­go­to­wań do wy­jścia. Czar­na su­kien­ka z krót­ki­mi ręka­wa­mi, na któ­rą za­mie­rza­ła na­rzu­cić lek­kie bo­ler­ko, nie­znacz­nie od­sła­nia­ła de­kolt. Wci­ęcie jed­nak było na tyle głębo­kie, że po­zwa­la­ło doj­rzeć istot­ny frag­ment du­że­go, pe­łne­go biu­stu. Na dłu­gie i zgrab­ne nogi na­ło­ży­ła sa­mo­no­śne po­ńczo­chy w ko­lo­rze gra­fi­tu; do­brze wie­dzia­ła, że wi­ęk­szo­ść fa­ce­tów tra­ci­ła na ich wi­dok ro­zum, a taki wła­śnie efekt pla­no­wa­ła wy­wo­łać. Przez chwi­lę za­sta­na­wia­ła się, czy nie wzmoc­nić go wy­so­ki­mi szpil­ka­mi, ale na­dal cho­dzi­ła w nich nie­zgrab­nie, nie­zmien­nie ta­kże uwa­ża­ła je za nie­wy­god­ne. Osta­tecz­nie wy­bra­ła pan­to­fle z ni­ższym i szer­szym ob­ca­sem, dość wy­so­kim, by pod­kre­ślić kszta­łt de­li­kat­nie umi­ęśnio­nych ły­dek. Łu­kasz, po­pro­szo­ny o ujaw­nie­nie swo­ich fe­ty­szy, wy­mie­nił aku­rat te części ko­bie­ce­go cia­ła. Pi­sał rów­nież o czar­nej ko­ron­ko­wej bie­li­źnie, co Agniesz­ka uzna­ła za roz­cza­ro­wu­jąco po­spo­li­ty prze­jaw ero­tycz­nej fan­ta­zji. Po­sta­no­wi­ła wszak i tę za­chcian­kę spe­łnić. „Sexy bitch!” – po­sła­ła swe­mu od­bi­ciu żar­to­bli­wie wul­gar­ny po­ca­łu­nek, po czym znów ugi­ęła się pod ci­ęża­rem re­flek­sji do­ty­czących pra­cy.

W kuch­ni cze­ka­ła na nią świe­żo za­pa­rzo­na kawa i włączo­ny te­le­wi­zor. Tych po­zo­sta­ło­ści po pra­co­ho­li­zmie nie po­tra­fi­ła się po­zbyć; wci­ąż na­gmin­nie fa­sze­ro­wa­ła się ko­fe­iną i nie­mal wszędzie ota­cza­ły ją ekra­ny.

Pi­lo­tem po­gło­śni­ła od­bior­nik. W „Fak­tach po fak­tach” trwa­ła wła­śnie roz­mo­wa dwóch eks­per­tów po­świ­ęco­na, jak szyb­ko się prze­ko­na­ła, „tu­ry­sty­ce szcze­pien­nej”. Kra­je, któ­re za­szcze­pi­ły już swo­je po­pu­la­cje, a w za­pa­sach na­dal po­sia­da­ły duże ilo­ści pre­pa­ra­tów, pró­bo­wa­ły na tym za­ro­bić. Łącząc tra­dy­cyj­ną ofer­tę wy­po­czyn­ko­wą z mo­żli­wo­ścią le­gal­ne­go zdo­by­cia „zie­lo­nej kar­ty”. Po­pyt na tego typu usłu­gę oka­zał się spo­ry, w do­bie pan­de­mii bo­wiem tu­ry­sty­ka prze­ży­ła po­tężne za­ła­ma­nie. Po wie­lu mie­si­ącach ob­ostrzeń do­ty­czących mo­bil­no­ści Eu­ro­pej­czy­cy i Ame­ry­ka­nie chęt­nie ko­rzy­sta­li z oka­zji wy­je­cha­nia w cie­ka­we miej­sce, tym bar­dziej że cer­ty­fi­kat otwie­rał per­spek­ty­wę ko­lej­nych pod­ró­ży, do­stęp­nych tyl­ko za­szcze­pio­nym. W Pol­sce – gdzie ak­cja za­bez­pie­cza­nia lud­no­ści śli­ma­czy­ła się nie­mi­ło­sier­nie – nie mniej­sze zna­cze­nie miał fakt, że im­mu­ni­za­cja za gra­ni­cą po­zwa­la­ła omi­nąć kra­jo­wą ko­lej­kę. Pre­pa­rat po­da­no już wszyst­kim chęt­nym pra­cow­ni­kom ochro­ny zdro­wia, se­nio­rom, per­so­ne­lo­wi słu­żb mun­du­ro­wych oraz oso­bom za­trud­nio­nym w klu­czo­wych sek­to­rach go­spo­dar­ki i urzędach. Po­zo­sta­li Po­la­cy szcze­pi­li się do­pie­ro od ty­go­dnia. I choć ruch an­tysz­cze­pion­ko­wy rósł w siłę, czas ocze­ki­wa­nia na wi­zy­tę w punk­cie wy­no­sił zwy­kle dzie­si­ęć ty­go­dni.

Pierw­szą pro­po­zy­cję zło­ży­ła świa­tu Ro­sja, otwie­ra­jąc gra­ni­ce dla za­in­te­re­so­wa­nych szcze­pie­niem cu­dzo­ziem­ców, go­to­wych przed­sta­wić ujem­ny wy­nik te­stu na CO­VID-19. Po­my­sł na­tych­miast skry­ty­ko­wa­ła Świa­to­wa Or­ga­ni­za­cja Zdro­wia, uwa­ża­jąc go za nie­etycz­ny. WHO pod­kre­śla­ło, że naj­bied­niej­szych kra­jów nie stać na kup­no szcze­pio­nek i że ska­za­ne są na po­moc or­ga­ni­za­cji mi­ędzy­na­ro­do­wych i bo­gat­szych pa­ństw. „Lu­dzie na po­łu­dnio­wej pó­łku­li umie­ra­ją z po­wo­du ko­ro­na­wi­ru­sa, a ko­mer­cyj­na opcja jest zde­cy­do­wa­nie poza ich za­si­ęgiem” – grzmiał szef oen­ze­tow­skiej fi­lii. „Je­śli ma­cie za dużo da­wek, prze­ka­żcie je ubo­ższym” – ape­lo­wał, zwra­ca­jąc uwa­gę, że ska­la pro­duk­cji szcze­pion­ki da­le­ka jest od bie­żących po­trzeb ca­łe­go glo­bu.

W przy­pad­ku Ro­sji spra­wa mia­ła ko­lej­ne dno. Mimo pu­blicz­nych de­kla­ra­cji pre­zy­den­ta Pu­ti­na, że wszy­scy Ro­sja­nie są już za­bez­pie­cze­ni, z naj­wi­ęk­sze­go kra­ju świa­ta co rusz do­cho­dzi­ły wie­ści o mia­stach i re­gio­nach in­te­rio­ru, gdzie szcze­pion­ki nie wi­dzia­no na oczy. Bez­dusz­na wła­dza pró­bo­wa­ła za­ro­bić na wy­na­laz­ku miej­sco­wych na­ukow­ców, zna­nym jako Sput­nik, poza ko­mer­cyj­ny­mi szcze­pie­nia­mi u sie­bie ofe­ru­jąc rów­nież sprze­daż du­żych ilo­ści pre­pa­ra­tu w ra­mach mi­ędzy­rządo­wych umów han­dlo­wych. Inna spra­wa, że Mo­skwa nie znaj­do­wa­ła wie­lu chęt­nych; Sput­nik ucho­dził za gor­szy od za­chod­nich od­po­wied­ni­ków.

W in­nej sy­tu­acji znaj­do­wa­ły się Zjed­no­czo­ne Emi­ra­ty Arab­skie i Izra­el – ten ostat­ni miał się na­wet le­piej, bo dzi­ęki zbu­do­wa­nej na wła­snym te­ry­to­rium fa­bry­ce był w sta­nie na bie­żąco uzu­pe­łniać za­pa­sy cho­dli­we­go to­wa­ru. Kraj emi­rów i ży­dow­skie pa­ństwo z ty­go­dnia na ty­dzień od­wie­dza­ły co­raz licz­niej­sze rze­sze „strzy­kaw­ko­wych tu­ry­stów”, któ­rych nie od­stręcza­ła ko­niecz­no­ść prze­by­wa­nia na te­re­nie obu pa­ństw przez co naj­mniej trzy ty­go­dnie, by móc przy­jąć obie daw­ki pre­pa­ra­tu. I choć pro­ce­der bu­dził w nie­któ­rych kręgach mo­ral­ny sprze­ciw, obec­ny w de­ba­tach pu­blicz­nych w wie­lu kra­jach, ża­den z pod­mio­tów pra­wa mi­ędzy­na­ro­do­we­go nie dążył do jego ukró­ce­nia.

To­ra­ńska nie wi­dzia­ła nic zdro­żne­go w pra­gnie­niu za­bez­pie­cze­nia się przed pod­stęp­ną cho­ro­bą. Sama sko­rzy­sta­ła z oka­zji, gdy daw­ny fa­cet, le­karz, za­sko­czył ją przed dwo­ma mie­si­ąca­mi py­ta­niem, czy chcia­ła­by przy­jąć szcze­pion­kę z otwar­tej fiol­ki wie­lo­daw­ko­wej. „Nie mam już chęt­nych na dziś, a ju­tro mija ter­min wa­żno­ści” – tłu­ma­czył me­dyk. „We­źmiesz albo wy­rzu­cę” – do­dał. Wzi­ęła bez dys­ku­sji. Z wy­li­czeń, któ­re wcze­śniej prze­pro­wa­dzi­ła, wy­szło jej, że cze­ka­ła­by na swo­ją ko­lej do wrze­śnia. Ona tym­cza­sem pra­gnęła spędzić pierw­sze od lat wa­ka­cje jako wol­ny od pan­de­micz­nych ob­ostrzeń czło­wiek.

I to wła­śnie w Izra­elu, o któ­rym z nie­skry­wa­nym po­dzi­wem mó­wił te­raz je­den z wi­docz­nych na ekra­nie mężczyzn, szef ja­kie­jś izby han­dlo­wej.

– Taki sce­na­riusz był do prze­wi­dze­nia – prze­ko­ny­wał. – Tu­ry­sty­ka jest istot­ną ga­łęzią izra­el­skiej go­spo­dar­ki, przed pan­de­mią przy­no­si­ła do­cho­dy na po­zio­mie od­po­wia­da­jącym dwu­dzie­stu mi­liar­dom zło­tych. W kra­ju znacz­nie mniej­szym od Pol­ski to na­praw­dę po­wa­żna suma. Niech nie dzi­wi nas za­tem de­ter­mi­na­cja, z jaką tam­tej­szy rząd od­mra­ża ruch tu­ry­stycz­ny. Szcze­gól­nie że kraj jest do tego świet­nie przy­go­to­wa­ny. Wszy­scy pa­mi­ęta­my, jak spraw­nie upo­rał się ze szcze­pie­nia­mi wła­snych oby­wa­te­li.

Czło­wiek z te­le­wi­zo­ra miał ra­cję. Izra­el po­trze­bo­wał…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Podziękowania

Ta opo­wie­ść po­wsta­wa­ła w nie­ła­twych oko­licz­no­ściach, przez kil­ka mie­si­ęcy bo­wiem zma­ga­łem się z po­co­vi­do­wą mgłą i fi­zycz­ny­mi skut­ka­mi in­fek­cji SARS-CoV-2. Ufam, że osta­tecz­nie nie wpły­nęło to na ja­ko­ść tek­stu, choć istot­nie wy­dłu­ży­ło pra­ce.

W ich trak­cie zy­ska­łem wie­le wspar­cia od licz­ne­go gro­na osób. Nie spo­sób wy­mie­nić wszyst­kich, sku­pię się więc na naj­wa­żniej­szych. Dzi­ęku­ję chło­pa­kom z kla­so­we­go cza­tu „VM” – za sta­łą obec­no­ść, hu­mor, in­spi­ru­jące po­my­sły. Fa­ce­bo­ok roz­pra­sza, to fakt, ale w tym przy­pad­ku sumy ko­rzy­ści z za­gląda­nia do ko­mu­ni­ka­to­ra nie spo­sób prze­ce­nić. Pa­weł Da­ni­lew­ski, Ra­do­sław Ku­biak, Ra­fał Ko­wal­ski (tak, tak…), To­masz Ro­no­wicz, Mi­chał Sob­czak, Ro­bert Za­jąc, Re­mi­giusz Kwiat­kow­ski, Mar­cin Far­bot­ko, Da­niel Myt­nik, Krzysz­tof Rec­ki i To­masz Grzy­bek – Stan wy­jąt­ko­wy to w ja­kie­jś mie­rze dzie­ło tej eki­py.

Po­dzi­ęko­wa­nia na­le­żą się Aga­cie Bi­siec­kiej – za wszel­kie kon­struk­tyw­ne uwa­gi do­ty­czące kwe­stii me­dycz­nych i kry­mi­na­li­stycz­nych oraz za ogól­ne spoj­rze­nie z per­spek­ty­wy oso­by bie­gle wła­da­jącej pió­rem.