34,90 zł
Gasnący z perspektywy Zachodu konflikt na Ukrainie tak naprawdę przypomina rozżarzone bagno.
Teatr wojenny przysłania zakulisowe rozgrywki polityków, agentów i oligarchów, na skutek których cierpią - jak zawsze - zwykli ludzie i prawda.
Dziennikarz Marek Wojciechowski na Ukrainie trafia na swoich dawnych przyjaciół. Więzi koleżeńskie okazują się silniejsze niż podziały, w wyniku których stanęli oni po różnych stronach barykady. Tym bardziej, że w ukraińskim konflikcie polaryzacja na oprawców i ofiary już dawno przestała być oczywista, a stron jest zdecydowanie więcej niż dwie.
Ta książka mówi o wojnie na Ukrainie więcej niż najlepsze serwisy informacyjne. Rysuje mroczny świat postsowieckiej strefy, w której niewiele dzieje się bez wiedzy i przyzwolenia Rosji. Jej cień obecny jest wszędzie...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 260
Uwikłani
© 2015 WARBOOK Sp. z o.o.
© 2015 Marcin Ogdowski
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk
Korekta: Agnieszka Pawlikowska
Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik TrzebińscyDu Châteaux, [email protected]
Okładka: HEVI
Zdjęcie na okładce: Dariusz Prosiński
ISBN 978-83-64523-46-5
Ustroń 2015
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
Akcja powieści toczy się w realiach konfliktu na Ukrainie, jednak wszelkie podobieństwa do prawdziwych osób są przypadkowe.
Nie żyjemy w świecie, w którym źli niszczą dobrych.
To świat, w którym trudno odróżnić jednych od drugich.
Sean Penn
Młody żołnierz nazwiskiem Daniłow leżał kilka metrów od drewnianej chałupy, do której chwilę wcześniej usiłował wejść. Odrzucony siłą eksplozji darł się wniebogłosy, unosząc kikuty zakrwawionych przedramion.
– Aaa! – przez moment słychać było tylko ten potworny dźwięk.
Zaraz jednak odezwało się co najmniej kilka AKM-ów, których serie siekały ściany rachitycznej budowli.
– Wstrzymać ogień! – Michał Domański uniósł lewą dłoń. – Tam nikogo nie ma! – krzyczał. – To była mina pułapka! – dodał i nie czekając na reakcję kolegów, ruszył w stronę rannego.
Zrobił ledwie kilka kroków i padł na brzuch – żołnierze za nim przestali strzelać, ale ci, których miał po prawej stronie, nadal walili w rozpadający się dom.
– Kurwa! Co za debile!? – zaklął po polsku, gdy tuż obok przeleciał pocisk odpalony z granatnika RPG. „Ki chuj użył rury, i to na tak małą odległość!?” – przeszło mu przez myśl, gdy dociskał głowę do wilgotnej po niedawnym deszczu ziemi. Wraz z wybuchem poczuł ciarki na plecach, a potem zasypał go stos drewnianych odłamków. „Zabiją swojego…” – Michał troszczył się nie tyle o siebie, co o Daniłowa, który leżał tak blisko trafionego budynku. „Ochotnicy, psia ich mać!”
Uniósł głowę, wypatrując rannego. Chłopak wciąż był w tym samym miejscu, teraz przywalony stertą desek. Domański nie słyszał jego jęków, lecz zaraz zdał sobie sprawę, że poza nieprzyjemnym szumem w uszach nie dociera do niego niemal nic. „Ogłuszyło mnie” – uznał, zrzucając z siebie resztki zdemolowanej chałupy.
Podniósł się i z ulgą dostrzegł opuszczone kałachy kolegów. Przez moment walczył z pokusą, by pójść w ich kierunku i zdzielić pierwszego z brzegu kolbą w pysk. Opamiętał się jednak i podbiegł do Daniłowa.
– Trzymaj się! – znów mówił po polsku, zdejmując z nóg rannego kawałki wyrwanej eksplozją ściany. – Trzymaj!
– Misza! – Ktoś klepnął go w ramię. – Misza! – Dźwięk imienia przedarł się przez szum. Domański odwrócił się i zobaczył Wadima, trzydziestoparolatka, jednego z najstarszych chłopaków w oddziale.
– Miszka, zostaw, my się nim zajmiemy! – Wadim musiał krzyczeć, by Michał był w stanie go zrozumieć.
Domański pokiwał głową – Wadim był lekarzem, przed wojną w rodzinnej Winnicy jeździł w karetce pogotowia.
– Pomóżcie mu. – Michał raz jeszcze spojrzał na Daniłowa i jego okaleczone ręce. Spróbował przypomnieć sobie, skąd Ukrainiec pochodził. „Charków. Chyba Charków” – stwierdził. „Mają tam dobry, wojskowy szpital” – skojarzenie przyszło samo i na kilka sekund odpędziło ponury nastrój.
„I co z tego, kurwa, skoro to tak daleko?” – Domański westchnął głośno. Skrzywił usta w uśmiechu, w ten sposób żegnając się z rannym, i ruszył w miejsce, w którym zastał go wybuch miny pułapki.
Usiadł na twardej drewnianej ławie przed jednym z domów i zapalił papierosa.
Dobrze wiedział, co się niebawem wydarzy. Za jakieś trzydzieści–czterdzieści minut na miejsce dotrze zdezelowany ambulans z najbliższego cywilnego szpitala – najpewniej z odległego o kilkanaście kilometrów Słowiańska. Z kierowcą, wkurwionym, że musiał pętać się po wiejskich drogach, w rejonie, w którym jeszcze wczoraj toczyły się ciężkie walki. Z otyłą lekarką koło czterdziestki, narzekającą na polityków i oligarchów, bo ci „własnych synów na wojnę nie puścili”. I dwoma pijanymi sanitariuszami, którzy swój stan wytłumaczą stwierdzeniem, że „przecież nikt na trzeźwo w takie miejsce nie przyjedzie”. To oni zapakują Daniłowa do karetki, z której chłopak trafi na stół operacyjny pamiętający czasy świetności Związku Radzieckiego.
Tak to zwykle do tej pory wyglądało.
– Do dupy! – Michał wdeptał papierosa w ziemię. Wojskowe śmigłowce ewakuacji medycznej, doskonale wyposażone szpitale, lekarze najwyższej klasy – o systemie, który znał z poprzedniej wojny, tu można było tylko pomarzyć. „I jeszcze ta ochotnicza zbieranina, bez pojęcia o walce” – Domański westchnął ponownie. Wioska – a właściwie przysiółek liczący osiem chat – miała być już wcześniej sprawdzona. Tak wynikało z zapewnień dowódcy kompanii, który informował przez radio, że trafił na opustoszałą osadę. Gdy pluton Michała dotarł na miejsce, panowała tam już iście piknikowa atmosfera. Żołnierze ulegli jej na tyle, że kompletnie zignorowali stojącą na skraju chatę.
Z jakiegoś powodu zwróciła ona uwagę osiemnastoletniego Daniłowa. Chłopak szarpnął za klamkę wejściowych drzwi i…
I teraz umierał w otoczeniu niewiele starszych kolegów.
***
Wybuch, a po nim kilka kolejnych, wyrwały Michała z drzemki – mężczyzna stoczył się z ławki i upadł obok leżącego już na ziemi Wadima.
– Co się dzieje!? – spytał, choć nasilenie eksplozji nie pozostawiało złudzeń.
– Grady. – Na twarzy lekarza widać było lęk.
122-milimetrowe niekierowane pociski rakietowe stanowiły śmiertelne zagrożenie. Lecąc z prędkością niemal siedmiuset metrów na sekundę, zwykle nie dawały się usłyszeć szybciej niż po eksplozji pierwszego. No i spadały seriami, gdyż pojedyncza wyrzutnia mogła w ciągu dwudziestu sekund wystrzelić aż czterdzieści rakiet. Na przestrzeni ostatniego tygodnia batalion Domańskiego został już kilka razy ostrzelany z tej broni. Zginęło siedmiu wojskowych, a ponad trzydziestu odniosło rany, połowa z nich ciężkie.
– Do środka! – Michał zerwał się i wbiegł do opuszczonego domu. Wadim popędził jego śladem, a zaraz potem do pomieszczenia wpadło jeszcze dwóch innych żołnierzy.
– Strzelają z naszej strony! – krzyknął jeden z nich.
„Znowu…” – stwierdził ponuro Domański. Letnia ofensywa wojsk ukraińskich, w której właśnie brali udział, obfitowała w takie incydenty. Było ich na tyle dużo, że zwykli żołnierze wprost mówili o celowym działaniu, podejrzewając, że artylerzyści dostają błędne koordynaty od pracujących na rzecz separatystów i Rosjan szpiegów w ukraińskich mundurach. Nie dalej jak dwa dni temu Domański sam krył się w rowie, gdy na drogę zaczęły spadać granaty moździerzowe, wystrzeliwane z pozycji wojsk rządowych. Wówczas, na szczęście, nikt nie poległ.
– Kurwa! – Żuchwa Wadima wznosiła się i opadała w nerwowym tiku. – Jebane pederasty! – krzyknął, po czym przysiadł na podłodze i oparł się o ścianę pod oknem.
Domański chciał zrobić to samo, ale szybko zorientował się, że grady upadały kilkaset metrów dalej, na pole oddzielające osadę od lasu. Wprawiały w drgania cały dom, ale tym razem nie były w stanie wyrządzić im większej krzywdy. Podszedł więc bliżej okna i odsłonił firanę, żeby lepiej widzieć wznoszące się w górę pióropusze eksplozji.
– Ale ktoś dał znać, że tu jesteśmy? – zapytał bez przekonania.
W nomenklaturze natowskiej taką sytuację nazywano friendly fire. W Afganistanie, gdzie Domański przesłużył trzy pełne zmiany, zdarzały się i takie wypadki. Zwykle jednak udawało się szybko zatrzymać bratobójczy ostrzał, także dzięki trzem niezależnym kanałom komunikacyjnym między jednostkami w terenie a centrum operacji taktycznych. Tu łączność działała tylko czasami, a wielopoziomowość systemu dowodzenia skutkowała koszmarnym bałaganem, w którym z pola widzenia dowództwa ginęły całe oddziały. „Nie trzeba wam ruskich i separów – sami się pozabijacie” – taka refleksja towarzyszyła Michałowi już od dawna.
– Szlag! – zaklął, widząc, że ogień się przenosi. – Zaczęli bić po lesie.
W urokliwych zagajnikach lokalnego parku narodowego schronienie znalazło kilkudziesięciu jego kolegów.
– Kurwa! – Wadim zerwał się gwałtownie. Przerażenie na twarzy lekarza ustąpiło miejsca determinacji. – Saszka – zwrócił się do jednego z żołnierzy – gdzie masz wóz?
– Tu obok. – Młodzian też podniósł się z podłogi.
– Misza, jedziesz ze mną? – Wadim chwycił ciężki plecak medyczny i kopniakiem otworzył drzwi. – Do lasu – dodał, nie czekając na pytanie.
***
– Daniłow zmarł. Dzwoniła właśnie ta lekarka. – Wadim patrzył w wyświetlacz smartfona z miną zgnębionego chłopca. – Dowieźli go do szpitala, ale stracił za dużo krwi… – Medyk oparł się o burtę terenowego nissana.
– Przykro mi. – Domański podszedł do lekarza i położył mu dłoń na ramieniu. – Sam widzisz, jedni mają dziś szczęście, inni nie – dodał.
Mimo iż w okolicy spadły dziesiątki rakiet, żaden „dobrowolec” nie został choćby draśnięty – ani odłamkiem, ani upadającym drzewem, ściętym przez eksplozję. A las nawet nie zdążył się zapalić, bo zaraz po ostrzale – jakby na zamówienie – przyszła kolejna ulewa, dając w bonusie chwilowe wytchnienie od trzydziestostopniowego upału.
– Tak. – Wadim schował telefon do kieszeni. – Dobrze, że tu nic się nie stało…
I ledwie padły te słowa, zza pleców dobiegł Domańskiego czyjś głos.
– Wadim! – krzyczał zdyszany mężczyzna. – Wadim! Dowódca chce, żebyś coś zobaczył!
Posłańcem okazał się kolejny nastolatek w mundurze – spocony, ale też blady jak ściana. Jego wygląd zaniepokoił Michała.
– Co jest? – zapytał.
– Chodźcie. – Chłopak z trudem przełknął ślinę. – Przed chwilą to znaleźliśmy.
– To? – Wadim sięgał po plecak, który wcześniej odłożył na pakę.
– Zostaw. – Młodzieniec z woskową twarzą pokręcił głową. – Nie będzie potrzebny.
Ruszyli. Przemierzywszy około trzystu metrów, doszli do maleńkiej polany, na której stało już kilkunastu mężczyzn w mundurach. Dwóch nad czymś kucało, jeden, nieco dalej, klęczał z pochyloną głową i głośno wymiotował.
„Co tam, kurwa, jest?!” – Domański poczuł, że serce zaczyna mu bić coraz szybciej.
– Straszne… – Minął ich właśnie jeden z Ukraińców, w oczach którego Michał zobaczył łzy. Przyśpieszył kroku, wyprzedzając Wadima, i zatrzymał się dopiero przy świeżo rozgrzebanym dole, nad którym unosiły się roje much i obrzydliwa słodkawa woń.
– Boże – wyszeptał na widok ludzkich szczątków. Jedna z rakiet musiała uderzyć w skraj płytkiego grobu, odsłaniając jego makabryczną zawartość.
– Mundury i oznaczenia mają nasze, ukraińskie. – Dowódca kompanii był jednym z kucających mężczyzn. – Ciała zaczęły już puchnąć. Myślę, że leżą tu jakiś tydzień. Wadim, mam rację? – kapitan zwrócił się do lekarza.
Ten kiwnął głową.
– Chyba jest ich tu więcej, a grób ciągnie się w tamtą stronę. – Oficer wskazał w lewo. Do tej chwili brzmiał mocno, bez emocji, teraz jednak zamilkł i schował twarz w dłoni.
Gdy kilka sekund później podniósł głowę, spojrzał na Michała.
– Oni nie zginęli w walce – wysyczał, a kolejny z żołnierzy uciekł w bok, walcząc z torsjami.
– Nie – wydusił z siebie ochrypłym głosem Domański.
Z dwóch widocznych ciał, częściowo jeszcze zasypanych ziemią, jedno leżało na brzuchu. Zabity miał dziurę w potylicy, ściągnięte za plecy ramiona i dłonie spętane drutem kolczastym.
Piotr Mazur stał w progu gabinetu premiera Donieckiej Republiki Ludowej. I jak wielokrotnie wcześniej nie był w stanie oprzeć się myśli, że Wiktor Komarow przypomina mu przywódcę czeczeńskiego gangu. Polityk był Rosjaninem, którego przodkowie od lat zamieszkiwali ukraiński Donbas, ale ciemna karnacja, duży nos i wąsko rozstawione brązowe oczy sprawiały, że jego twarz nabierała kaukaskich rysów.
– Jedziemy? – Mazur patrzył na atletycznie zbudowanego trzydziestopięciolatka, odzianego w grafitową marynarkę i nieodłączny czarny golf.
Piotr wiedział, że taki wybór garderoby – problematyczny przy wysokich temperaturach – wynikał nie tylko z upodobań estetycznych szefa. Stójka golfu skrywała paskudną bliznę, ciągnącą się przez dwie trzecie obwodu szyi Komarowa. Ta pamiątka pochodziła jeszcze sprzed wojny, z czasów, kiedy późniejszy polityk działał w sektorze parabankowym. W realiach ówczesnej Ukrainy biznesowe negocjacje przybierały niekiedy burzliwą postać – i Komarow przekonał się o tym na własnej skórze. Mazur domyślał się, że to właśnie wtedy jego pracodawca nawykł do noszenia pod pachą kabury z glockiem.
– Jesteśmy gotowi – powiedział na głos.
Komarow podrapał się po prawym policzku, gdzie widniała kolejna, dużo świeższa blizna.
– Daj mi, Pietia, jeszcze trzy minuty i wychodzimy – poprosił.
– W porządku – odparł Mazur. Obrócił się i zamknął drzwi gabinetu, mówiąc do słuchawki radia: – Podstawiajcie auta pod lewe boczne wyjście. Za pięć minut ruszamy.
– Wiesz już, gdzie jedziecie? – Natasza, sekretarka Komarowa, posłała Mazurowi sympatyczny uśmiech. Ten pokręcił głową i także skrzywił usta.
– Już cię nie irytuje ta tajemniczość Wiktora – stwierdziła kobieta.
„Wiktora” – powtórzył w myślach Piotr. Relacja łącząca Nataszę i Komarowa nie była dla niego tajemnicą. Premier – w publicznym przekazie kochający mąż i troskliwy ojciec trójki dzieci – regularnie sypiał z sekretarką. Sam romans nie był niczym nadzwyczajnym na szczytach deerelowskiej władzy. Wyjątkowe było co innego – notable, których sekrety Mazur miał okazję poznać, zwykle utrzymywali na posadach asystentek bardzo młode dziewczyny. Natasza tymczasem była starsza od swojego kochanka o dziesięć lat. „Chociaż wciąż niezła z niej rakieta” – Piotr uśmiechnął się w duchu.
No i miała rację. Mazur, od kilkunastu tygodni najbliższy ochroniarz premiera, nie zżymał się już na jego przyzwyczajenia. Przywykł, że większość wyjazdów poza siedzibę władz organizowano ad hoc. Komarow od początku roku – kiedy objął tekę szefa rządu – przeżył już dwa zamachy. Nie był zresztą jedyny – zamachowcy nękali niemal wszystkich najważniejszych polityków wojennej republiki. Mazur wiedział całkiem sporo o tle tych ataków. Oficjalnie albo ich nie było, albo obciążano nimi Służbę Bezpieczeństwa Ukrainy, która traktowała separatystyczne państewko (i bliźniaczą Ługańską Republikę Ludową) jako organizację terrorystyczną. W rzeczywistości SBU stała za trzema spośród dwunastu odnotowanych przez Piotra zamachów. Reszta była efektem wewnętrznych starć polityczno-biznesowych frakcji, walczących o jak największe wpływy w DRL.
Ale o tym nie wypadało mówić głośno nawet ochroniarzowi premiera.
Takie uwikłanie mocodawców dla każdej ochrony stanowiło nie lada wyzwanie. Piotrowi zdarzyło się nawet rozważyć pomysł rzucenia tej roboty. Lecz dwadzieścia pięć tysięcy euro miesięcznego wynagrodzenia trudno było odpuścić. A i sytuacja od końca wiosny wydawała się ustabilizowana – od tego czasu nikt nie próbował już zabić Komarowa. Nie bez znaczenia był również inny fakt – Mazur wiedział, że nie może tak po prostu odejść. Jego poprzednik zniknął w tajemniczych okolicznościach, po tym, jak zdecydował się zakończyć pracę. Być może uciekł i miał się teraz dobrze, ale niewykluczone, że skończył w jakimś dole, dla pewności zasypany wapnem. Piotr zatem, chcąc czy nie, wolał myśleć, że jest z Komarowem na dobre i na złe. Zresztą cała ta przygoda w Noworosji – jak nazywano obie zbuntowane republiki – była podróżą w jedną stronę. Po tym, jak zaoferował swoje usługi władzom DRL, w Polsce nie miał już czego szukać.
– Jestem gotowy. – Premier uchylił drzwi gabinetu.
– Idziemy – rzucił do słuchawki Mazur. – Dokąd? – zapytał Komarowa, gdy opuścili sekretariat.
– Makiejewka. – Polityk puścił oczko i uśmiechnął się, obnażając białe jak śnieg, duże zęby.
W Makiejewce, satelickim mieście Doniecka, pod szyldem zwyczajnego studia, znajdowała się wytwórnia filmów pornograficznych. Wśród amatorów pornosów na całym świecie już od wielu lat ogromną popularnością cieszyły się obrazy ze słowem Russian w tytule. Większość z nich, zwłaszcza tysiące filmików robionych metodą chałupniczą, powstawała w samej Rosji, ale sporo profesjonalnych produkcji zostało nakręconych właśnie w Donbasie. Rosyjski był tu językiem większości, aktorzy nie mieli więc żadnych problemów. Lokalnym akcentem zaś nikt się nie przejmował, bo takich niuansów fan pornografii z Zachodu nie był w stanie wyłapać. Wytwórnia funkcjonowała w czasach Ukrainy i nie zaprzestała działalności nawet podczas wielomiesięcznych prób odbicia miasta przez wojska rządowe. W tym czasie zmieniła tylko właściciela. Teraz, oczywiście nie bezpośrednio, był nim szef rządu DRL, który mimo sprawowania publicznej funkcji wciąż prowadził rozległe biznesy w wielu branżach.
Piotr uśmiechnął się pod nosem. „Zapowiada się ciekawe popołudnie” – uznał.
***
Trzy opancerzone SUV-y marki Toyota mknęły ulicami opustoszałego Doniecka. Słońce nadal mocno przygrzewało, kto zatem mógł, unikał otwartych przestrzeni. Ale wrażenie wyludnienia miało zupełnie realne podstawy. Na przestrzeni ostatnich kilkunastu miesięcy niemal milionowe miasto opuściło ponad czterysta tysięcy osób. Głównie byli to młodzi, z których większość udała się do Rosji. Do ucieczki zmusił ludzi przede wszystkim artyleryjski ostrzał, który trwał przez wiele miesięcy i zdemolował dzielnice przyległe do portu lotniczego. Przyniósł on śmierć setkom mieszkańców, a zelżał dopiero po tym, jak rebeliantom udało się wypchnąć oddziały rządowe z lotniska.
Ucieczka była też rozsądnym wyjściem w sytuacji blokady ekonomicznej, jaką na tereny zajęte przez separatystów nałożył rząd w Kijowie. Donieck nie głodował, ale ceny żywności wzrosły trzykrotnie. Co więcej, nie działała większość sklepów, a w tych, które zapewniły sobie dostęp do towarów, często zamiast świeżego mięsa można było kupić tylko konserwy. Mieszkańcom dokuczał brak lekarstw – ponad połowę aptek już dawno zamknięto. Leki – tak jak jedzenie – sprowadzano z Rosji bądź szmuglowano z terenów kontrolowanych przez kijowskie władze. W efekcie ich ceny także były niewspółmiernie wysokie do możliwości finansowych przeciętnych doniecczan.
Salony samochodowe straszyły pustkami. Nowych aut nikt nie sprowadzał, te z zapasów rozkradły zbrojne bandy, z których budowano wojsko nowej republiki. Skutkiem zachodnich sankcji były zabite dechami fast foody oraz sieciowe sklepy odzieżowe. Nie funkcjonowała większość restauracji i knajp, a część przerobiono na jadłodajnie, w których można było zjeść jeden posiłek dziennie za symboliczną opłatą.
Nowa republika stworzyła już własne urzędy i instytucje publiczne. Gorzej było z przemysłem. Działała nie więcej niż połowa zakładów i fabryk, reszta – uszkodzona podczas walk lub odcięta od możliwości eksportu własnych wyrobów – stała bezczynnie. Realne bezrobocie w całym DRL sięgało czterdziestu procent, z czego cieszyły się tylko komisje rekrutacyjne separatystycznej armii.
Jednak te negatywne zjawiska miały też swoją pozytywną stronę – przynajmniej dla ochrony Wiktora Komarowa. Piotr był w Doniecku podczas Euro 2012 i zapamiętał to miasto jako zawalone samochodami. Teraz – kiedy i ceny paliw znacząco wzrosły, zmuszając wielu kierowców do pozostawienia aut na parkingach – nawet w szczycie komunikacyjnym jeździło się dużo swobodniej.
– Dojeżdżamy do blok-postu – siedzący obok Mazura kierowca nie musiał tego mówić. Posterunek na granicy administracyjnej Doniecka i Makiejewki stał tam już od dawna. Trzymali go żołnierze słynnego batalionu „Strzała” – jednej z elitarnych formacji nowej republiki. Obok drogi rozciągała się rezydencja Pawła Kłyczki, przed wojną najbogatszego Ukraińca. Biznesmen mieszkał teraz po drugiej, ukraińskiej stronie, ale jego dom pozostał nietknięty. Na mieście mówiło się wprost, że lokalizacja blok-postu nie została wybrana przypadkiem. Chłopcy ze „Strzały” tak naprawdę pilnowali przybytku „Króla Zagłębia”, właściciela blisko połowy donbaskich kopalń i hut. Piotr skrzywił usta w delikatnym uśmiechu. „Ludzie mają oczy i uszy, kitu się im nie wciśnie” – pomyślał, kątem oka spoglądając na swojego pryncypała. Komarow wiele razy zapewniał w telewizji, że władze DRL nie pobłażają oligarchom.
Kolumna, choć uprzywilejowana, musiała zwolnić – posterunek zbudowano z żelbetowych zapór, blokujących drogę po obu stronach, tak by kierowcy musieli pokonywać ten odcinek zygzakiem. Po cztery zapory z lewej i prawej rozstawiono na tyle ciasno, że samochody nie mogły jechać szybciej niż dziesięć kilometrów na godzinę. Mazur nie lubił tego miejsca, ale Komarow przyjaźnił się z dowódcą „Strzały” i traktował jego ludzi z dużą dozą zaufania. Ignorował więc rady Piotra, by znaleźć inną drogę, która pozwoliłaby omijać kłopotliwy posterunek.
„Kiedyś tego pożałujesz” – Mazur myślał w ten sposób i o braku własnej asertywności, i o nonszalancji szefa. Za każdym razem, gdy pokonywali ów przejazd, czuł ogromne napięcie. „Wystarczy, że dwie ciężarówki zablokują jednocześnie wjazd i wyjazd – i jesteśmy ugotowani” – ta wizja nie dawała Piotrowi spokoju.
Mazur odetchnął z ulgą, gdy ich auto wydostało się z wąskiego przesmyku. Po chwili pędzili już ponad setkę, a zrelaksowany Komarow rozmawiał przez telefon z jedną ze swoich córek. Żartował, co rusz wybuchał śmiechem, a na koniec kazał dziecku ucałować mamę. Ciepły i serdeczny ojciec oraz mąż, który za kilkanaście minut miał się oddać seksualnym rozkoszom w objęciach aktorek z filmów dla dorosłych.
Wytwórnia mieściła się w odrestaurowanej, pięciopiętrowej kamienicy typu studnia. Świta premiera zawsze wjeżdżała na wybrukowany dziedziniec i dopiero wtedy polityk opuszczał auto. Ale tym razem pojawił się problem – niemal całą szerokość bramy zajęła śmieciarka. Komarow w wywiadach dla zagranicznych mediów często podkreślał, że w donieckiej metropolii działają wszystkie komunalne służby, a doniesienia o humanitarnej klęsce to kijowska propaganda. Był z tego faktu dumny, co teraz wydało się Piotrowi na swój sposób zabawne. „Już był w ogródku, już witał się z gąską, a tu… śmieciara” – Mazur miał ochotę wybuchnąć złośliwym śmiechem.
– Trąb! – rozkazał kierowcy. Wiedział, że na zewnątrz musi zachować pryncypialną postawę.
Szofer śmieciowozu jakby nie usłyszał klaksonu.
Ochroniarz zatrąbił raz jeszcze, a Piotr dostrzegł, że postać w szoferce unosi dłoń w przepraszającym geście.
Minęło kilkanaście sekund, a ciężarówka dalej stała w tym samym miejscu.
– Wychodzę! – oznajmił kolegom Mazur i otworzył drzwi SUV-a. Dopiero teraz usłyszał ciężko wyjący silnik śmieciarki. „Skubaniec musi mieć jakiś problem ze sprzęgłem” – pomyślał. Na wszelki wypadek wyciągnął pistolet z kabury i uniósł go nad głową.
Widok beretty 92 wywarł na kierowcy właściwe wrażenie. Mężczyzna wcisnął pedał gazu, zwiększając obroty do krańcowych wartości. Nadaremnie. Dopiero przy trzeciej próbie wóz wyskoczył z bramy niczym koń ze startowego bloku. Ale to nie był koniec kłopotów. Silnik zgasł, a zza maszyny wytoczyło się dwóch mężczyzn z ekipy ładującej kosze.
Mazur nie musiał wydawać żadnego rozkazu – w jednej chwili stanęło za nim trzech ochroniarzy z pierwszego jeepa.
– Macie dziesięć sekund, żeby się stąd zwinąć! – powiedział zdecydowanym tonem. „Szef chce opuścić auto, wychodzimy!” – usłyszał zaraz potem w słuchawce. Obrócił się i zobaczył idącego w ich stronę Komarowa.
– Jakiś problem? – Premier zapinał poły marynarki, mierząc surowym wzrokiem jednego ze śmieciarzy.
Mazur był wściekły. „Nie mogłeś jeszcze chwilę wysiedzieć na dupie?!” – miał ochotę ryknąć. Po raz kolejny obmiótł wzrokiem okolicę i nieco spokojniejszy powiedział:
– Panie premierze, chodźmy. – Wskazał uzbrojoną w pistolet ręką drzwi frontowe kamienicy. – Chłopaki – zwrócił się do kolegów – pomóżcie im stąd spierdalać. – Miał na myśli przestraszonych nie na żarty pracowników komunalnych.
I wtedy dostrzegł szczupłą, obciętą na chłopczycę dziewczynę, która wyszła z bramy obok. Ruszyła ku nim szybkim krokiem, prawą rękę dociskając do uda.
– Pistolet! – krzyknął Mazur w momencie, w którym dłoń kobiety zaczęła się unosić.
Piotr był doskonałym strzelcem, a z mniej niż dziesięciu metrów nie miał prawa chybić. Pocisk trafił dziewczynę w prawe ramię, gwałtownie odrzucając jej ciało do tyłu. Upuściła broń, nim jeszcze upadła, a w tym czasie Mazur wpychał Komarowa do budynku. Otworzyli drzwi siłą nacisku dwóch ciał, z takim rozpędem, że polityk runął na podłogę korytarza.
– Wszystko w porządku? – zapytał ochroniarz.
– Tak! – warknął premier i zerwał się na równe nogi. – Przynieście mi tę kurwę tutaj! – wrzasnął.
W głębi korytarza otworzyło się troje drzwi.
– Do pokojów! – tym razem wrzeszczał Piotr. – Już! – ponaglił, celując w głowę jednego z ciekawskich, nagich mężczyzn, zapewne aktorów oderwanych od pracy. – Dawajcie ją do środka – rzucił do słuchawki.
Za chwilę dwóch ochroniarzy wniosło nieprzytomną, zakrwawioną kobietę.
– Sprawdzona – zapewnił jeden z nich.
– Sytuacja na zewnątrz? – spytał Mazur.
– W porządku. Musiała być sama – usłyszał.
– Zostawcie nas – tym razem odezwał się Komarow, a gdy tamci wyszli, zawył: – Su-ka!
Po czym wyciągnął pistolet, przeładował i strzelił kobiecie w głowę.
Mazur stał osłupiały.
– Dlaczego? – wydusił z siebie wreszcie. – Przecież dałoby się ją uratować. Moglibyśmy z niej wyciągnąć wszystkie informacje…
– Nic by suka nie powiedziała. – Premier schował broń do kabury. – Zostaw ścierwo, niech chłopaki się tym zajmą – dodał po chwili rozluźnionym głosem. – Idziemy poruchać.
– O, a mieli już nie walić z ciężkich dział. – Ksiądz Stanisław zwrócił głowę w stronę okna, którego szyby zadrżały po artyleryjskim wystrzale. Zasady rozejmu – ustalone jakiś czas temu przez rząd w Kijowie i władze separatystycznych republik – rzeczywiście zakładały wycofanie z linii frontu broni o kalibrze 100 i więcej milimetrów. Miała być ona przeniesiona trzydzieści kilometrów w głąb obu terytoriów i objęta całkowitym zakazem użycia.
– Skąd ksiądz wie, że to nie był wybuch? Że pocisk nie przyleciał z tamtej strony? – Daria Iwaszko ledwie zdążyła zadać to pytanie, gdy zdała sobie sprawę, że zrobiła z siebie kompletną idiotkę. Miesiące ostrzałów sprawiły, że doniecczanie opanowali do perfekcji dźwięki wojny – od tego bowiem zależało ich życie. Wiedzieli nie tylko, kto strzela, ale i co strzela, a także który dźwięk stanowi dla nich zagrożenie, a który można zwyczajnie zignorować. Sama napisała niegdyś tekst pod tytułem Żyjemy z kanonadą w tle. Przywykliśmy, w którym sporo miejsca poświęciła nowym umiejętnościom mieszkańców metropolii.
– Ech. – Duchowny machnął tylko ręką.
Ale Iwaszko postanowiła nie odpuszczać.
– Ogląda ksiądz telewizję, czyta gazety. I dobrze wie, że tamci znów zaczęli ofensywę – mówiła, świadoma, że wystrzały słychać było także wcześniej, przed wspomnianym kontratakiem.
– Tamci? – Proboszcz katolickiej parafii w Doniecku obdarzył kobietę uważnym spojrzeniem. – O Ukraińcach mówisz, tak?
– A o kim!? – Zabrzmiało to zbyt obcesowo, Daria dodała więc już łagodniejszym tonem: – Oczywiście, że o nich.
Duchowny westchnął głośno.
– Powiedz mi – zaczął po chwili przerwy – kim ty jesteś?
– Dziennikarką – odparła zirytowana.
– Ale kim się czujesz? – duchowny sprecyzował pytanie.
„Ty stary capie, oczekujesz deklaracji lojalności?” – Iwaszko drwiła sobie w myślach z rozmówcy.
– Jestem tutejsza – rzekła na głos, kładąc nacisk na drugie słowo. – A korzenie mam jak ksiądz, polskie.
– No już dobrze, dobrze, nie będziemy tu gadać o polityce. – Ojciec Stanisław chwycił termos i nalał sobie kawy. – Plebania to nie jest dobre miejsce na takie rozmowy.
– Jest i nie jest. – Daria postanowiła sprowokować kapłana. – Ludzie mówią, że ksiądz nie przepada za obecną władzą.
– Ludzie mówią różne rzeczy. – Smutek brzmiący w głosie mężczyzny był tak wielki, że Iwaszko poczuła się głupio. Już miała przeprosić, gdy duchowny wstał od stołu. – Chodź, coś ci pokażę – powiedział i ruszył w stronę prywatnych kwater mieszkańców plebanii.
Weszli do jednego z pokojów.
– Siadaj. – Kapłan wskazał dziennikarce miejsce w fotelu, a sam otworzył szufladę w wielkiej, drewnianej komodzie. – Poznajesz tego człowieka? – Wręczył Darii plik fotografii.
Trzy zdjęcia przedstawiały otyłego mężczyznę w jasnej bieliźnianej koszuli i kalesonach. Obie części garderoby były brudne, pełne krwawych plam, a twarz…
– Lewy profil, prawy profil, przód – ksiądz Stanisław w lakoniczny sposób opisał zawartość fotografii. – Gębę obrobili mi tak, że goiła się prawie dwa miesiące. A tu moje dłonie. – Duchowny podał Iwaszko ostatnie zdjęcie. – Jeden z moich opiekunów ściągnął mi kombinerkami wszystkie paznokcie. Nudził się i chciał sobie czymś urozmaicić czas…
Daria musiała przyznać, że fotografie zrobiły na niej spore wrażenie. Widywała dużo bardziej okaleczone ciała ofiar ostrzałów artyleryjskich, ale tamci ludzie byli martwi. Tu tymczasem mogła skonfrontować obraz cierpień z żywym człowiekiem, który ich doznał i zapewne wciąż pamiętał tamten ból. Wzdrygnęła się na samo wyobrażenie sytuacji, w której to jej ktoś zrywałby paznokcie.
– Straszne… – skomentowała, oddając księdzu zdjęcia.
– Straszne to były męki Chrystusa – odparł duchowny teatralnie, co Iwaszko postanowiła puścić mimo uszu. Nie miała ochoty na teologiczne dysputy.
– Co się stało? – spytała.
– Co? – kapłan powtórzył pytanie, siadając na fotelu obok. Przez chwilę milczał, szurając nerwowo prawą stopą, aż wreszcie zaczął opowiadać. – To było na samym początku, jak tworzyła się ta nowa republika. – Sposób, w jaki mężczyzna wypowiedział trzy ostatnie słowa, nie uszedł uwadze Darii. „Pieprzony klecha” – skomentowała w duchu. Ten zaś mówił dalej. – Przyszli do kościoła, gdy prowadziłem mszę. Było ich pięciu. Uzbrojeni w kałasze, trochę pijani. Krzyczeli, że są z armii prawosławnych mścicieli i że działają na zlecenie rewolucyjnych władz.
– Dużo ludzi było wtedy na mszy? – Darii nie podobała się ta narracja, ale zwyciężyła dziennikarska ciekawość.
– Trzydzieści, może czterdzieści osób. – Ksiądz nie patrzył na nią, tylko na swoje dłonie. – Jedna z kobiet spytała, czy się nie wstydzą tego, co robią. Bo przecież wszyscy odpowiemy przed tym samym Bogiem. Dostała pięścią w twarz. Zaprotestowałem, więc wypchnęli mnie na środek i zmusili, bym ukląkł. Potem przyłożyli lufę do głowy i powiedzieli, że dają ludziom trzy doby, żeby mnie wykupili. Wierni od razu zrobili składkę, ale dwa tysiące hrywien to było za mało. Tamci wzięli pieniądze jako zaliczkę, a ja wylądowałem w bagażniku ich auta. Później trafiłem do piwnicy gdzieś w centrum Doniecka.
– Parafianie zapłacili okup? – Iwaszko drgnęła w fotelu, gdy seria oddalonych o kilka kilometrów wybuchów rozległa się za oknem. „Czyżby tamci znów próbowali zająć lotnisko?” – przeszło jej przez myśl.
– Zebrali pieniądze, ale nie zdążyli przekazać. – Ksiądz uśmiechnął się smutno. – Porywacze wypuścili mnie po dwóch dniach.
– Tak po prostu? – Daria słyszała wiele historii o bandach grasujących w Doniecku, zwykle jednak miały one tragiczny finał. – Dlaczego?
– Nie wiem. – Kapłan wzruszył ramionami. – Milicja w każdym razie sprawę umorzyła, a na nową policję już nie zgłaszałem, bo w międzyczasie przyszło pismo od władz republiki. Napisali, że jest im przykro, ale że nie wolno utożsamiać aktywności bandyckich grup z działaniami sił bezpieczeństwa DRL.
– No właśnie! – Iwaszko poczuła, że zyskała mocny argument. – Zna ksiądz historię i pewnie dobrze wie, że na początku każdej rewolucji jest chaos, z którego korzystają różne szumowiny. Stare władze uciekły, ale wcześniej przekazały broń kryminalistom, by terroryzowali zwykłych ludzi. – Daria słyszała o dwóch tysiącach automatów Kałasznikowa, rozdanych wszelkiej maści mętom. – Nowe zaś musiały nieco okrzepnąć, żeby uporać się z tym całym bałaganem.
– Dasza – kapłan po raz pierwszy w tej rozmowie użył zdrobniałej formy jej imienia. – To wszystko prawda, ale jedna rzecz nie daje mi spokoju.
– Jaka? – Iwaszko chciała czym prędzej wrócić do wątku rewolucyjnego zamieszania.
– Pismo, o którym ci mówiłem, podpisał Siergiej Kłuszyn, wiceminister spraw wewnętrznych republiki. Ten sam, który w kościele przystawiał mi lufę do skroni. – Ksiądz podniósł się i podszedł do komody, by schować zdjęcia.
Daria odprowadziła go wzrokiem. Cieszyła się, że nie widzi jej zaskoczenia. Kłuszyn nie był dla niej jednym z wielu polityków, oglądanych w telewizji czy na popularnych wiecach. Był kimś znacznie ważniejszym.
***
– Chodźmy do jadalni, nie chcę, by ktoś z domowników rozpowiadał potem, że zamknąłem się w pokoju z młodą, ładną kobietą. – Ojciec Stanisław uśmiechał się sympatycznie.
– Może i ładna, ale już nie taka młoda. – Iwaszko spróbowała pozbyć się ponurego nastroju, wchodząc w żartobliwą konwencję księdza. – Mam trzydzieści sześć lat.
– A nie wyglądasz. – Kapłan przepuścił ją w drzwiach. – Dałbym ci o dziesięć mniej.
– O! – Daria udała zaskoczoną. Facet w sutannie nie był pierwszym, który zwrócił uwagę na jej młodzieńczy wygląd. Posłała mu uśmiech i rozpogodziła się już zupełnie.
– Jesteś zamężna? Masz dzieci? – Kapłan patrzył na jej dłoń, na której nie widział obrączki.
– Nie! – Dobry nastrój prysł tak szybko, jak się pojawił. – I dzieci też nie mam! – Tym razem obcesowy ton był całkiem zamierzony.
– Przepraszam. Naprawdę przepraszam. – Duchowny, zaskoczony wybuchem kobiety, przybrał skruszony wyraz twarzy. – Zapomnijmy o temacie. Nie chcę budzić w tobie żadnych złych wspomnień.
„Już zbudziłeś, stary ośle!” – Iwaszko wykrzywiła usta w złośliwym grymasie. Miała ochotę wyjść, trzaskając drzwiami, ale z jakiegoś powodu wciąż stała w miejscu.
Minęło kilka sekund, nim zdecydowała się odezwać.
– Przed laty miałam wypadek w pracy – powiedziała cicho. „Po co mu to wszystko mówisz!?” – zganiła się w myślach, mimo to dodając na głos: – Od tego czasu nie mogę mieć dzieci.
„Idiotka!” – znów się rugała. „Opowiadasz obcemu facetowi o czymś, o czym nawet z przyjaciółmi nie rozmawiasz!”
– Przykro mi, Dasza. – Ksiądz przyłożył jej dłoń do policzka. – Jeszcze raz przepraszam, że w ogóle zapytałem.
– W porządku. – Iwaszko po raz kolejny tego dnia próbowała opanować własne emocje. – Możemy zapalić? – zapytała.
– Dziewczyno złota! – ksiądz niemal krzyknął. – Marzyłem o tym od godziny!
Oboje wybuchli serdecznym śmiechem. Zapalili, przez moment racząc się dymem i ciszą.
– Wróćmy do tego wątku o pomocy humanitarnej – jako pierwsza odezwała się Daria. – Skrzywił się ojciec, gdy o to zapytałam, dlaczego?
– Bo to drażliwa sprawa. – Duchowny odłożył papierosa do rowka popielniczki. – Tydzień temu wysłaliśmy ponad dwudziestkę dzieci z naszej parafii na wakacje do Rosji. Lokalne samorządy z Rostowa i Wołgodońska znalazły na to pieniądze. Noclegi, wyżywienie i wszystkie te atrakcje, które mają dzieciaki na koloniach.
– Świetny pomysł! – Darii podobała się ta historia.
– Owszem – potwierdził duchowny. – I to jest właśnie realna pomoc.
– A ta, hm, nierealna? – Iwaszko zanotowała skrzętnie słowa kapłana.
– Przyjeżdżają do parafii konwoje humanitarne z Polski i Niemiec. – Ksiądz Stanisław znów chwycił za papierosa i zaciągnął się mocno. – Ciężarówki pełne koców, śpiworów, namiotów, ciuchów, zabawek dla dzieci, kaszy i ryżu. Bóg zapłać wszystkim ludziom dobrej woli, ale, u licha… – zdusił niedopałek w popielniczce – przecież to nie jest miasto uchodźców. Ludzie mają gdzie mieszkać i co na siebie włożyć. Jedzenia sklepach nie ma tyle, co wcześniej, ale można je kupić. My tu potrzebujemy lekarstw i pieniędzy. Albo tylko pieniędzy, za które kupimy i jedzenie, i leki. Rozumiesz mnie?
Daria kiwnęła głową.
– Powiem ci w sekrecie, nie pisz tego – zastrzegł ksiądz. – Ludzie już nawet nie chcą tego ryżu i tej kaszy. Zgłaszają się po to tylko najubożsi.
– Czyli pomoc z Zachodu nie ma większego sensu? – Iwaszko chwyciła się tego motywu. Pasował jak ulał do gazety, finansowanej przez rząd republiki.
– Daszka. – Kapłan dopił zimną kawę, która została w filiżance. – Pomyśl, ile pieniędzy kosztuje wysłanie takiego konwoju – ubezpieczenie sprzętu, towaru, ludzi. Wynagrodzenie dla wolontariuszy, dla kierowców, przynajmniej dwóch na każde auto. Paliwo, opłaty drogowe. Łapówki dla milicji i armii ukraińskiej na kordonie. – Duchowny miał na myśli żołnierzy z blok-postów, rozlokowanych w punktach, w których ludność cywilna mogła przekraczać linię demarkacyjną. – To są tysiące, jak nie dziesiątki tysięcy euro. Wiesz, ile mleka, mięsa i leków moglibyśmy za to kupić?
– Mnóstwo. – Iwaszko zamierzała wykorzystać całą wypowiedź duchownego.
– No właśnie. – Ksiądz rozłożył ręce w geście bezradności. – Nasi przyjaciele z Zachodu muszą swoją pomoc zracjonalizować. Inaczej trudno nie podejrzewać, że tak naprawdę chodzi tylko o uspokojenie iluś tam sumień. I danie zarobku paru awanturnikom.
***
„Danie zarobku paru awanturnikom” – to stwierdzenie bardzo przypadło Darii do gustu. Powtórzyła je w myślach już po raz kolejny, uznając, że wizyta na plebanii – mimo kilku nieprzyjemnych sytuacji – warta była wyprawy przez całe miasto.
Sama wymyśliła ten temat, po tym, jak w polskich mediach pojawiły się informacje o prześladowaniu donieckiej Polonii – z uwagi na pochodzenie oraz wyznanie jej członków. Iwaszko nie była ślepa i głucha. Dobrze wiedziała, że władze DRL mają wiele na sumieniu. Ale taki zarzut był nadużyciem, typowym zresztą dla dziennikarzy znad Wisły, którzy już na początku konfliktu ochoczo przyjęli prokijowską narrację. Katolicki ksiądz z polskim paszportem mógł być idealnym rozmówcą. A i ona, ze swoją Kartą Polaka, jako autorka materiału dodawała mu wiarygodności.
Co prawda na koniec rozmówca znów ją wkurzył – pokazując uszkodzoną przez rakietę ścianę kościoła i sugerując, że grad nie przez przypadek trafił akurat w to miejsce. „Przyleciał z miasta. Leciał w kierunku, na którym nigdy nie było ukraińskich wojsk” – zapewniał. „To musiała być sprawka pijanych żołdaków” – twierdził, choć między słowami dało się wyczuć, że raczej podejrzewał jakąś prowokację.
– Myśl sobie, co chcesz, księżulo. – Iwaszko uśmiechnęła się do swojego odbicia w samochodowym lusterku. „Napiszę o tym tak, jak zechcę” – uznała.
Historię z porwaniem – choć autentycznie ją poruszyła – zamierzała pominąć. I nie chodziło tylko o niepotrzebne zamieszanie, szkodliwe dla tezy artykułu – miała ku temu również inne powody. Do materiału wystarczą jej zapewnienia księdza, że nikt Polaków nie nęka. Wspomni też o rosyjskim wsparciu, konfrontując tę informację z opinią duchownego na temat zachodniej pomocy.
– I tyle – podsumowała rozmyślania na temat tekstu, parkując auto przed domem.
Pięciopiętrowy, szykowny apartamentowiec powstał w czasach boomu budowlanego, który ogarnął Donieck przed Euro 2012. Przed wojną miał innych lokatorów, ale teraz w całości zajmowali go pracownicy wyższego szczebla kilku deerelowskich ministerstw i urzędów centralnych. Iwaszko nie miała pojęcia, co stało się z poprzednimi mieszkańcami. I niewiele ją to obchodziło, gdyż w większości byli to skorumpowani urzędnicy starej władzy.
– Dobry wieczór – Daria przywitała się z siedzącymi na recepcji pracownikami ochrony. Dwóch mężczyzn odpowiedziało jej chórem, a potem – była tego absolutnie pewna – śledziło wzrokiem jej kołyszące się biodra, póki nie zniknęła w windzie.
„Armia prawosławnych mścicieli” – zaśmiała się pod nosem, powtarzając nazwę rodem z tandetnych filmów sensacyjnych.
Włożyła klucz do zamka, ale drzwi otworzyły się, zanim zdołała go przekręcić.
– O, jesteś już. – Widok chudego jak szczapa, wysokiego mężczyzny mocno ją zaskoczył.
– Wpadłem tylko na chwilę, zaraz wracam do ministerstwa. – Łysiejący blondyn chwycił jej głowę w obie dłonie i mocno pocałował w usta. – Był kolejny zamach na Komarowa. – Mężczyzna zdjął przepoconą koszulę, obnażając wątły tors. – Mam dziś dużo pracy.
– Coś poważnego? – Iwaszko nie lubiła takich informacji. Zamachy na najważniejszych polityków uruchamiały zwykle fale przemocy, które przetaczały się także po elitach nowej republiki.
– Eee. – Blondyn machnął ręką. – Zdaje się, że to nic politycznego. Jakaś kurwa albo była kochanka, którą Wiktor musiał kiedyś zbyt ostro potraktować. – Na jego twarzy widać było złośliwy uśmiech. – A co u ciebie? – spytał.
Daria poczuła ulgę.
– Robiłam dziś ten materiał o Polonii w Doniecku – powiedziała. – I będę potrzebowała twojej pomocy.
– Tak? – Mężczyzna położył jedną rękę na jej biodrze, a drugą złapał za pośladek.
Iwaszko dopiero teraz wyczuła zapach alkoholu w oddechu partnera. Postanowiła jednak nie komentować tego faktu.
– Ten ksiądz, o którym ci wczoraj mówiłam – zaczęła. „A którego pewnie dobrze pamiętasz, ale nigdy mi o tym nie powiesz” – dorzuciła w myślach. – Jakiś czas temu nasi, przez przypadek, przywalili mu gradem w kościół, no i trzeba naprawić szkody.
– Duże? – Mężczyzna zaczął lizać jej szyję.
– Nie – odparła, odchylając głowę. – Trzeba też wysłać na jego parafię trochę rosyjskiej humanitarki, najlepiej lekarstw. I to jak najszybciej – zaznaczyła.
– Po co? – Kochanek dobrał się do jej ucha.
– Bo chcę mieć dobre zdjęcia! – Udała, że go odpycha.
– Coś jeszcze? – Blondyn znów przywarł do jej szyi.
– Nie – odpowiedziała.
– Zajmę się tym, masz na to słowo Siergieja Kłuszyna. – Mężczyzna chwycił spodnie Darii w pasie i szarpnął nimi w dół. Zsunęły się razem z majtkami, odkrywając wydepilowane łono kobiety. – A teraz rżnij się ze mną, moja ambitna dziennikarko.
„Skoro muszę, prawosławny mścicielu” – te słowa wybrzmiały tylko w głowie Iwaszko.
Charakterystycznej serii grzmotów nie sposób było pomylić z niczym innym. Odgłos strzelających wyrzutni Grad niósł się po nocnym mieście fala za falą – dobrą minutę. Marek Wojciechowski wstał od biurka, przecierając zmęczone, przekrwione oczy. Podszedł do otwartego na oścież okna i rozsunął zasłony. Dochodziła pierwsza, czas, w którym nawet na oddalonej o kilkanaście kilometrów od centrum Doniecka linii frontu panował zwykle spokój. Tak przynajmniej było jeszcze w kwietniu, podczas ostatniej wizyty Marka. „Ukraińcy chyba naprawdę wzięli się do roboty” – Wojciechowski miał na myśli ostatnie kontrataki rządowej armii, których skali początkowo nie docenił.
Marek obserwował ukraiński konflikt od początku i dobrze znał nastroje społeczne panujące w tym kraju. Wschód owszem, miał wojny po dziurki w nosie, ale na zachodzie Ukrainy ludzi bardziej denerwowała bezczynność armii, która oddawszy niemal dziesięć procent powierzchni państwa, okopała się na linii demarkacyjnej. Zbyt silna, by przepuścić rebeliantów dalej, zbyt słaba, by skutecznie się z nimi rozprawić. Przede wszystkim jednak – tak twierdziła szczególnie lwowska ulica – z dowództwem pozbawionym prawdziwej woli walki.
Marek wiedział, że nie były to wcale krzywdzące opinie.
Zdaje się jednak, że sztab generalny ukraińskich sił zbrojnych postanowił pokazać lwi pazur. Wiązało się to co prawda ze złamaniem formalnego zawieszenia broni, ale pretekstów do takich działań nie brakowało. Separatyści sami wielokrotnie naruszali zasady rozejmu. Nie dalej jak w czerwcu przypuścili serię nieudanych ataków na oddziały ukraińskie, broniące podejść do Mariupola, dużego portu nad Morzem Azowskim.
Inna sprawa, że skutki prowadzonej przez Kijów operacji były mizerne. Po kilku dniach działań wspomaganej przez ochotników armii udało się odzyskać tylko strzępy zajętych przez rebeliantów terytoriów. „Może to Daniel ma rację…?” – Wojciechowski zerknął na śpiącego w drugim końcu pokoju fotoreportera. Jego zdaniem ukraiński prezydent Krawczenko przygotowywał naród do zakończenia wojny, chcąc mu oznajmić, że państwo próbowało do ostatniej chwili pokonać rebelię, ale ta okazała się zbyt silna. „Tak, to nawet miałoby sens” – uznał Marek. Miał świadomość, że byłaby to perfidna kalkulacja, ale zbyt długo zajmował się dziennikarstwem, by nie podejrzewać polityków o cynizm.
Kolejna seria – tym razem wybuchów – rozdarła ciszę nocnego miasta.
Wojciechowski wychylił się przez okno, obserwując puste podwórze blokowiska. „Pewnie przed wojną o tej porze wysiadywało na ławkach mnóstwo gówniarzy. Pili piwo, palili fajki i flirtowali na całego” – przyszło mu do głowy. Teraz, gdy ucichły już dźwięki artylerii, słychać było jedynie cykanie świerszczy. Od dwudziestej drugiej obowiązywała godzina policyjna, nazywana tu komendancką. Mieszkańcy nie odważyli się opuszczać domów. Większość zapewne spała, o czym najlepiej świadczyły ciemne okna okolicznych domów.
Lecz nie wszystkich zmorzył sen.
– Ale czad! – szepnął Wojciechowski i ruszył w głąb pokoju. Zgasił światło, chwyciwszy wcześniej niewielką kamerę. Wrócił do okna i ukląkł, kładąc sprzęt na parapecie. Zerknął w cyfrowy wyświetlacz i rozszerzył kadr. Chciał objąć nim róg stojącego naprzeciw budynku oraz wolną przestrzeń podwórka, która otwierała nieco dalszą perspektywę. Trzecie piętro motelu znajdowało się zbyt nisko, by mógł uchwycić błyski wybuchów na linii frontu. Ale fragment nieba, który widział, co jakiś czas przecinały smugacze, zapewne wystrzeliwane w kierunku latających po obu stronach dronów.
Chwilę później miał owe czerwone smugi w kadrze – po lewej stronie. Po prawej zaś – rozświetlone blaskiem telewizora okno. Nagrywając dźwięki wystrzałów, zrobił jednocześnie zbliżenie na pokój, w którym kobieta w fikuśnej haleczce wiła się w erotycznym tańcu przed leżącym na łóżku mężczyzną.
– Ooo tak – szepnął zadowolony Wojciechowski. I nie szło wcale o podniecenie towarzyszące podglądactwu. Właśnie zyskał doskonałą ilustrację czegoś, co mimo miesięcy spędzonych na Ukrainie nadal było dla niego doświadczeniem surrealistycznym. Kilkanaście kilometrów dalej wojska obu stron okładały się ogniem z dział i rakiet, a tu tymczasem trwało normalne życie.
***
Wojciechowski z wciąż przyklejonym do twarzy uśmiechem odłożył kamerę i znów usiadł przy biurku. Na ekranie laptopa czekał na niego tekst, wysłany do redakcji w Polsce kilkanaście godzin wcześniej. Materiał późnym wieczorem wrócił z uwagami wydawcy, na tyle istotnymi, że reportaż wymagał poważnych korekt.
– Szlag! – zaklął, w jednej chwili tracąc dobry humor.
Był zmęczony po całym dniu podróży, a rano czekało go bardzo ważne spotkanie, o które zabiegał przez ostatnie tygodnie. „Ciekawe, jak podejdziecie do wywiadu z Komarowem?” – zastanawiał się nad reakcjami przełożonych, którzy nie od razu zaakceptowali jego pomysł. „Chcesz gadać z tym bandytą?” – Marek wrócił myślami do rozmowy z zastępcą redaktora naczelnego. „Szefie” – odpowiedział mu wówczas. „Ostatecznie to my zdecydujemy, co się ukaże. Wiem, że to niepopularne dziś słowo, ale zadbajmy chociaż o pozory obiektywizmu”. „Spierdalaj, wariacie” – usłyszał w odpowiedzi, której towarzyszył serdeczny śmiech. Marek potraktował to jako błogosławieństwo.
– Obiektywizm – prychnął. Ściągnął plik z tekstem na dolny pasek ekranu, odsłaniając maila otrzymanego z firmy.
Marku,
wiemy, czym jest „Burza”, ale nie zapominajmy o tym, kto w tej wojnie jest bandytą, a kto ofiarą. Wyciąganie nazistowskiej symboliki na pierwszy plan wywoła niepotrzebne wątpliwości u naszych Czytelników. I będzie wodą na młyn dla oszołomów, którzy podkręcają antyukraińskie nastroje w Polsce. Nie chcemy tego.
Nie chcemy też ukrywać zjawiska, ale koniecznie zmień akcenty. Cały ten nazistowski badziew przedstaw jako wybryki pojedynczych, niezdyscyplinowanych żołnierzy.
Pamiętaj, „Burza” to jeden z wielu ochotniczych batalionów, z których większość trzyma się z dala od skrajnie prawicowych haseł. Po lekturze Twojego tekstu można tymczasem odnieść wrażenie, że na wschodnioukraińskim froncie po „naszej” stronie walczą sami naziole.
Nie sądzę, by przyświecały Ci takie intencje.
Nowych zdjęć nie dosyłaj, wybierzemy z tego, co już przyszło.
Pozdrów Daniela i… bądźcie bezpieczni!
– Iii… chuj ci w dupę, wydawco z najważniejszej polskiej gazety – Wojciechowski dał upust swojej złości. Nie był naiwniakiem i dobrze wiedział, jak mainstreamowe redakcje – od lewa do prawa – relacjonują wojnę na Ukrainie. W tym zakresie panowała niemal pełna, niepisana zgoda między światem mediów i polityki. Jeśli już ktokolwiek krytykował prokijowską linię rządu Rzeczpospolitej – gazeta czy działacz opozycji – odnosiło się to do konkretnych działań, nie zaś do intencji czy ogólnej zasadności. Takie zjawiska jak tendencje autonomiczne, obecne od zawsze wśród mieszkańców Donbasu, czy brutalność ukraińskiej armii, ostrzeliwującej cywilne obiekty, w polskim dyskursie medialnym właściwie nie istniały. Wojna musiała być czarno-biała – z Rosją i w pełni z nią utożsamianymi separatystami po złej stronie mocy.
Taki stan rzeczy miał dwie zasadnicze przyczyny. Pierwszą była jawna, powszechna i niezależna od aktualnych wydarzeń rusofobia. Politycy i dziennikarze schlebiali jej dla własnego interesu bądź zwyczajnie ją podzielali. Druga – zresztą wzmacniająca pierwszą – brała się z poczucia zagrożenia, wywołanego agresywnymi poczynaniami Moskwy. Co by nie mówić, ukraiński kryzys zaczął się od aneksji Krymu, a w Donbasie – mimo zaprzeczeń Kremla – rebeliantów wspierały oddziały regularnej rosyjskiej armii. W niektórych środowiskach strach, „że Polska będzie następna”, czynił z proukraińskiej narracji wręcz rację stanu. Wojciechowski rozumiał te lęki, ale zupełnie ich nie podzielał. Rosja – dociśnięta zachodnimi sankcjami i spadkiem cen ropy – powoli, ale nieubłaganie ograniczała swoje zaangażowanie we wschodniej Ukrainie. Zły niedźwiedź nie był więc wcale taki groźny. I znów okazał się kolosem na glinianych nogach.
Oczywiście, w kraju wolnego słowa nie brakowało odmiennych opinii na temat ukraińskiej wojny. Zwłaszcza że trafiały one na podatny grunt wciąż pielęgnowanej przez wielu Polaków niechęci do Ukraińców. Ta antypatia, dla której szukano usprawiedliwienia przede wszystkim w rzezi wołyńskiej z 1943 roku, była zręcznie podsycana przez Rosjan. Markowi imponowała sprawność, z jaką ci poruszali się w obszarze nowych technologii. Nie tylko doskonale zagospodarowali potencjał użytecznych idiotów, tworzących niszowe, ale liczne strony internetowe, na których przestrzegano przed „ukraińskim rewanżyzmem”. Opłacani przez własne Ministerstwo Obrony rosyjscy trolle, przy pomocy nieświadomych manipulacji polskich internautów, zdominowali też fora dyskusyjne mediów głównego nurtu. Wystarczyło zerknąć w komentarze pod dowolnym tekstem poświęconym Ukrainie. Zwykle był to ściek – pełen inwektyw, niesprawiedliwych ocen i zwykłych wymysłów, przedstawiających Ukraińców w paskudnym świetle. Jednak, opierając się na nim, wiele osób budowało sobie alternatywny obraz wydarzeń.
I właśnie tej sfory nie chcieli karmić przełożeni Wojciechowskiego.
***
Zegar w komputerze wskazał trzecią dwadzieścia, gdy Marek odesłał poprawiony tekst do kraju. Wciąż trochę żałował pierwotnej wersji, która miała niezły potencjał, by stać się głośnym materiałem. Żaden z polskich dziennikarzy nie opisał dotąd w tak obszerny sposób batalionu „Burza”. Uwielbiany na zachodniej Ukrainie i hołubiony przez część ukraińskich polityków z premierem Jewtuszką na czele, w Polsce traktowany był jak zgniłe jajo.
Wojciechowski odwiedził dowództwo jednostki, a z jedną z sotni spędził pięć dni na froncie w okolicach Słowiańska. Naoglądał się swastyk i esesmańskich błyskawic, noszonych jako emblematy na mundurach i tatuaże na ciałach. Żołnierze, którym towarzyszył, nazywali siebie dirlewangerowcami, od nazwiska Oskara Dirlewangera, hitlerowskiego zbrodniarza, odpowiedzialnego za śmierć sześćdziesięciu tysięcy Polaków, Białorusinów i Słowaków. Marek wysłuchał teorii o supremacji białej rasy i o Rosjanach, będących azjatycką hordą pół ludzi, pół świń. Przekonywano go, że to Ukraińcy są narodem stojącym na straży zachodniej kultury. Że to w kategoriach wojny cywilizacji wypada traktować ukraińsko-rosyjski konflikt. Nikt przed nim niczego nie ukrywał, nie wciskał kitu, że znak SS należy tłumaczyć jako „śmierć szpiegom”. Jasno dano mu do zrozumienia, że neonazizm jest nie tylko akceptowalny, ale stanowi wręcz ideologiczną bazę formacji.
I właśnie taką tezą zakończył swój reportaż. Liczył, że redakcja – co już przecież nie raz robiła – da się uwieść sensacyjności materiału, przedkładając rozgłos ponad inne wartości.
– No i się przeliczyłem – jęknął pod nosem, zamykając klapę laptopa. „Wezmę prysznic rano” – uznał i od razu położył się do łóżka.
Ale nie był w stanie zasnąć, wsłuchując się w odgłosy odległej kanonady. Martwił go fakt, że walki nasiliły się akurat teraz. Wiedział, że doprowadzi to do zamknięcia punktów, przez które cywile – w tym dziennikarze – mogli przekraczać linię demarkacyjną. Planowany na dwa, maksymalnie trzy dni pobyt w Doniecku trzeba więc będzie wydłużyć.
– Ech – westchnął. „Sami jesteśmy sobie winni” – dodał w myślach. Pamiętał, jak bardzo ucieszyła go informacja z biura Wiktora Komarowa. I w jak wariackim tempie organizowali z Danielem przejazd do stolicy DRL. Ostatecznie dostali się do miasta w konwoju, który stanowił część akcji humanitarnej miliardera Pawła Kłyczki. To był wygodny i bezpieczny sposób, ale dla nich bilet w jedną stronę. Ciężarówki miały wracać rano, kiedy oni będą się przygotowywać do wywiadu z premierem.
„Coś się wykombinuje” – Marek postanowił nie tracić nadziei.
Wspomnienie konwoju wiozącego lekarstwa, żywność i chemię gospodarczą sprawiło, że znów zaczął się zastanawiać nad specyfiką ukraińskiego konfliktu. Kijów bardzo chciał pokazać własną determinację i zamroził wypłaty świadczeń dla obywateli, którzy znaleźli się po niewłaściwej stronie linii demarkacyjnej. Potem zaś ustanowił blokadę ekonomiczną obu separatystycznych republik. Ich mieszkańcom co prawda pozwolono przyjeżdżać na teren Ukrainy, ale mogli stamtąd zabierać wyłącznie taką ilość towarów, która mieściła się w kategorii „na własny użytek”. Tymczasem najbogatszy człowiek w kraju co kilka tygodni słał za linię frontu po kilkadziesiąt wypełnionych po brzegi tirów. Ich zawartość trafiała do pracowników należących do Kłyczki fabryk i zakładów, będąc w istocie ekwiwalentem części pensji.
Co więcej, ciężarówki zawsze miały eskortę policji, a w strefie frontowej opiekę nad nimi przejmowało wojsko. Przejazd przez ziemię niczyją był przedsięwzięciem uzgadnianym nie na poziomie lokalnych dowódców obu stron konfliktu – ci dostawali tylko wytyczne od swoich przełożonych.
„Jakie wpływy musi mieć ten facet w Kijowie i w Doniecku?” – Marek czuł rodzaj podziwu dla miliardera. Oczywiście nie wierzył w jego altruizm. Pomysł na pomoc traktował jako rodzaj działalności biznesowej, która wszystkim się opłacała. Kłyczko wyręczał niewydolny system opieki społecznej rebelianckich państewek, a załogi jego fabryk miały motywację do pracy. Zyski z eksportu – oficjalnego do Rosji i nieoficjalnego na Ukrainę – trafiały na konto biznesmena, zaś w formie podatków i haraczy – do skarbca republik i kieszeni ich politycznych elit. Ukraina miała dostęp na przykład do taniego węgla, a kijowscy urzędnicy – którzy zezwolili na organizowanie konwojów – cieszyli się z niemałych łapówek. „Na wojnie zawsze wygrywa pieniądz” – Wojciechowski powtórzył w myślach zasłyszaną niegdyś sentencję.
Dźwięk przychodzącego esemesa wyrwał go z rozmyślań.
– Hm – chrząknął, zaintrygowany treścią wiadomości. Przez moment miał nawet ochotę obudzić kolegę, ale uznał, że to zły pomysł – Daniel kładł się wykończony, a teraz spał jak zabity.
Nadawca musiał być mocno poruszony, skoro zdecydował się na kontakt w środku nocy. Marek znał go dobrze. Pierwszy raz spotkali się kilka lat temu w Afganistanie, podczas jednej z reporterskich wypraw Wojciechowskiego. Koleżeństwo szło w ich przypadku w parze z relacją dziennikarz – informator. Wiadomość nie była więc niczym nadzwyczajnym. Ale jej treść… Marek wiedział, że autor esemesa nie ma tendencji do dramatyzowania. Przeciwnie, zwykle bagatelizował nawet poważne incydenty, także te ze swoim udziałem.
– O co chodzi? – Dziennikarz podrapał się po głowie, raz jeszcze spoglądając na wyświetlacz.
Nie dzwoń i nie pisz. Przyjeżdżaj do Słowiańska, jest gruba sprawa – zapewniał Michał Domański. ■