Uwikłani - Marcin Ogdowski - ebook + książka

Uwikłani ebook

Marcin Ogdowski

4,1
34,90 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Gasnący z perspektywy Zachodu konflikt na Ukrainie tak naprawdę przypomina rozżarzone bagno.

Teatr wojenny przysłania zakulisowe rozgrywki polityków, agentów i oligarchów, na skutek których cierpią - jak zawsze - zwykli ludzie i prawda.

 

Dziennikarz Marek Wojciechowski na Ukrainie trafia na swoich dawnych przyjaciół. Więzi koleżeńskie okazują się silniejsze niż podziały, w wyniku których stanęli oni po różnych stronach barykady. Tym bardziej, że w ukraińskim konflikcie polaryzacja na oprawców i ofiary już dawno przestała być oczywista, a stron jest zdecydowanie więcej niż dwie.

 

Ta książka mówi o wojnie na Ukrainie więcej niż najlepsze serwisy informacyjne. Rysuje mroczny świat postsowieckiej strefy, w której niewiele dzieje się bez wiedzy i przyzwolenia Rosji. Jej cień obecny jest wszędzie...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 260

Oceny
4,1 (34 oceny)
10
19
2
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



MARCIN OGDOWSKI

Uwi­kła­ni

© 2015 WARBOOK Sp. z o.o.

© 2015 Marcin Ogdowski

Redaktor serii: Sławomir Brudny

Redakcja i korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk

Korekta: Agnieszka Pawlikowska

Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik TrzebińscyDu Châteaux, [email protected]

Okładka: HEVI

Zdjęcie na okładce: Dariusz Prosiński

ISBN 978-83-64523-46-5

Ustroń 2015

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

Ak­cja po­wie­ści to­czy się w re­aliach kon­flik­tu na Ukra­inie, jed­nak wszel­kie po­do­bień­stwa do praw­dzi­wych osób są przy­pad­ko­we.

Nie żyjemy w świecie, w którym źli niszczą dobrych.

To świat, w którym trudno odróżnić jednych od drugich.

Sean Penn

Rozdział I

Oko­li­ce Sło­wiań­ska, ob­wód do­niec­ki, 20 lip­ca

Mło­dy żoł­nierz na­zwi­skiem Da­ni­łow le­żał kil­ka me­trów od drew­nia­nej cha­łu­py, do któ­rej chwi­lę wcze­śniej usi­ło­wał wejść. Od­rzu­co­ny siłą eks­plo­zji darł się wnie­bo­gło­sy, uno­sząc ki­ku­ty za­krwa­wio­nych przed­ra­mion.

– Aaa! – przez mo­ment sły­chać było tyl­ko ten po­twor­ny dźwięk.

Za­raz jed­nak ode­zwa­ło się co naj­mniej kil­ka AKM-ów, któ­rych se­rie sie­ka­ły ścia­ny ra­chi­tycz­nej bu­dow­li.

– Wstrzy­mać ogień! – Mi­chał Do­mań­ski uniósł lewą dłoń. – Tam ni­ko­go nie ma! – krzy­czał. – To była mina pu­łap­ka! – do­dał i nie cze­ka­jąc na re­ak­cję ko­le­gów, ru­szył w stro­nę ran­ne­go.

Zro­bił le­d­wie kil­ka kro­ków i padł na brzuch – żoł­nie­rze za nim prze­sta­li strze­lać, ale ci, któ­rych miał po pra­wej stro­nie, na­dal wa­li­li w roz­pa­da­ją­cy się dom.

– Kur­wa! Co za de­bi­le!? – za­klął po pol­sku, gdy tuż obok prze­le­ciał po­cisk od­pa­lo­ny z gra­nat­ni­ka RPG. „Ki chuj użył rury, i to na tak małą od­le­głość!?” – prze­szło mu przez myśl, gdy do­ci­skał gło­wę do wil­got­nej po nie­daw­nym desz­czu zie­mi. Wraz z wy­bu­chem po­czuł ciar­ki na ple­cach, a po­tem za­sy­pał go stos drew­nia­nych odłam­ków. „Za­bi­ją swo­je­go…” – Mi­chał trosz­czył się nie tyle o sie­bie, co o Da­ni­ło­wa, któ­ry le­żał tak bli­sko tra­fio­ne­go bu­dyn­ku. „Ochot­ni­cy, psia ich mać!”

Uniósł gło­wę, wy­pa­tru­jąc ran­ne­go. Chło­pak wciąż był w tym sa­mym miej­scu, te­raz przy­wa­lo­ny ster­tą de­sek. Do­mań­ski nie sły­szał jego ję­ków, lecz za­raz zdał so­bie spra­wę, że poza nie­przy­jem­nym szu­mem w uszach nie do­cie­ra do nie­go nie­mal nic. „Ogłu­szy­ło mnie” – uznał, zrzu­ca­jąc z sie­bie reszt­ki zde­mo­lo­wa­nej cha­łu­py.

Pod­niósł się i z ulgą do­strzegł opusz­czo­ne ka­ła­chy ko­le­gów. Przez mo­ment wal­czył z po­ku­są, by pójść w ich kie­run­ku i zdzie­lić pierw­sze­go z brze­gu kol­bą w pysk. Opa­mię­tał się jed­nak i pod­biegł do Da­ni­ło­wa.

– Trzy­maj się! – znów mó­wił po pol­sku, zdej­mu­jąc z nóg ran­ne­go ka­wał­ki wy­rwa­nej eks­plo­zją ścia­ny. – Trzy­maj!

– Mi­sza! – Ktoś klep­nął go w ra­mię. – Mi­sza! – Dźwięk imie­nia przedarł się przez szum. Do­mań­ski od­wró­cił się i zo­ba­czył Wa­di­ma, trzy­dzie­sto­pa­ro­lat­ka, jed­ne­go z naj­star­szych chło­pa­ków w od­dzia­le.

– Misz­ka, zo­staw, my się nim zaj­mie­my! – Wa­dim mu­siał krzy­czeć, by Mi­chał był w sta­nie go zro­zu­mieć.

Do­mań­ski po­ki­wał gło­wą – Wa­dim był le­ka­rzem, przed woj­ną w ro­dzin­nej Win­ni­cy jeź­dził w ka­ret­ce po­go­to­wia.

– Po­móż­cie mu. – Mi­chał raz jesz­cze spoj­rzał na Da­ni­ło­wa i jego oka­le­czo­ne ręce. Spró­bo­wał przy­po­mnieć so­bie, skąd Ukra­iniec po­cho­dził. „Char­ków. Chy­ba Char­ków” – stwier­dził. „Mają tam do­bry, woj­sko­wy szpi­tal” – sko­ja­rze­nie przy­szło samo i na kil­ka se­kund od­pę­dzi­ło po­nu­ry na­strój.

„I co z tego, kur­wa, sko­ro to tak da­le­ko?” – Do­mań­ski wes­tchnął gło­śno. Skrzy­wił usta w uśmie­chu, w ten spo­sób że­gna­jąc się z ran­nym, i ru­szył w miej­sce, w któ­rym za­stał go wy­buch miny pu­łap­ki.

Usiadł na twar­dej drew­nia­nej ła­wie przed jed­nym z do­mów i za­pa­lił pa­pie­ro­sa.

Do­brze wie­dział, co się nie­ba­wem wy­da­rzy. Za ja­kieś trzy­dzie­ści–czter­dzie­ści mi­nut na miej­sce do­trze zde­ze­lo­wa­ny am­bu­lans z naj­bliż­sze­go cy­wil­ne­go szpi­ta­la – naj­pew­niej z od­le­głe­go o kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów Sło­wiań­ska. Z kie­row­cą, wkur­wio­nym, że mu­siał pę­tać się po wiej­skich dro­gach, w re­jo­nie, w któ­rym jesz­cze wczo­raj to­czy­ły się cięż­kie wal­ki. Z oty­łą le­kar­ką koło czter­dziest­ki, na­rze­ka­ją­cą na po­li­ty­ków i oli­gar­chów, bo ci „wła­snych sy­nów na woj­nę nie pu­ści­li”. I dwo­ma pi­ja­ny­mi sa­ni­ta­riu­sza­mi, któ­rzy swój stan wy­tłu­ma­czą stwier­dze­niem, że „prze­cież nikt na trzeź­wo w ta­kie miej­sce nie przy­je­dzie”. To oni za­pa­ku­ją Da­ni­ło­wa do ka­ret­ki, z któ­rej chło­pak tra­fi na stół ope­ra­cyj­ny pa­mię­ta­ją­cy cza­sy świet­no­ści Związ­ku Ra­dziec­kie­go.

Tak to zwy­kle do tej pory wy­glą­da­ło.

– Do dupy! – Mi­chał wdep­tał pa­pie­ro­sa w zie­mię. Woj­sko­we śmi­głow­ce ewa­ku­acji me­dycz­nej, do­sko­na­le wy­po­sa­żo­ne szpi­ta­le, le­ka­rze naj­wyż­szej kla­sy – o sys­te­mie, któ­ry znał z po­przed­niej woj­ny, tu moż­na było tyl­ko po­ma­rzyć. „I jesz­cze ta ochot­ni­cza zbie­ra­ni­na, bez po­ję­cia o wal­ce” – Do­mań­ski wes­tchnął po­now­nie. Wio­ska – a wła­ści­wie przy­sió­łek li­czą­cy osiem chat – mia­ła być już wcze­śniej spraw­dzo­na. Tak wy­ni­ka­ło z za­pew­nień do­wód­cy kom­pa­nii, któ­ry in­for­mo­wał przez ra­dio, że tra­fił na opu­sto­sza­łą osa­dę. Gdy plu­ton Mi­cha­ła do­tarł na miej­sce, pa­no­wa­ła tam już iście pik­ni­ko­wa at­mos­fe­ra. Żoł­nie­rze ule­gli jej na tyle, że kom­plet­nie zi­gno­ro­wa­li sto­ją­cą na skra­ju cha­tę.

Z ja­kie­goś po­wo­du zwró­ci­ła ona uwa­gę osiem­na­sto­let­nie­go Da­ni­ło­wa. Chło­pak szarp­nął za klam­kę wej­ścio­wych drzwi i…

I te­raz umie­rał w oto­cze­niu nie­wie­le star­szych ko­le­gów.

***

Wy­buch, a po nim kil­ka ko­lej­nych, wy­rwa­ły Mi­cha­ła z drzem­ki – męż­czy­zna sto­czył się z ław­ki i upadł obok le­żą­ce­go już na zie­mi Wa­di­ma.

– Co się dzie­je!? – spy­tał, choć na­si­le­nie eks­plo­zji nie po­zo­sta­wia­ło złu­dzeń.

– Gra­dy. – Na twa­rzy le­ka­rza wi­dać było lęk.

122-mi­li­me­tro­we nie­kie­ro­wa­ne po­ci­ski ra­kie­to­we sta­no­wi­ły śmier­tel­ne za­gro­że­nie. Le­cąc z pręd­ko­ścią nie­mal sied­miu­set me­trów na se­kun­dę, zwy­kle nie da­wa­ły się usły­szeć szyb­ciej niż po eks­plo­zji pierw­sze­go. No i spa­da­ły se­ria­mi, gdyż po­je­dyn­cza wy­rzut­nia mo­gła w cią­gu dwu­dzie­stu se­kund wy­strze­lić aż czter­dzie­ści ra­kiet. Na prze­strze­ni ostat­nie­go ty­go­dnia ba­ta­lion Do­mań­skie­go zo­stał już kil­ka razy ostrze­la­ny z tej bro­ni. Zgi­nę­ło sied­miu woj­sko­wych, a po­nad trzy­dzie­stu od­nio­sło rany, po­ło­wa z nich cięż­kie.

– Do środ­ka! – Mi­chał ze­rwał się i wbiegł do opusz­czo­ne­go domu. Wa­dim po­pę­dził jego śla­dem, a za­raz po­tem do po­miesz­cze­nia wpa­dło jesz­cze dwóch in­nych żoł­nie­rzy.

– Strze­la­ją z na­szej stro­ny! – krzyk­nął je­den z nich.

„Zno­wu…” – stwier­dził po­nu­ro Do­mań­ski. Let­nia ofen­sy­wa wojsk ukra­iń­skich, w któ­rej wła­śnie bra­li udział, ob­fi­to­wa­ła w ta­kie in­cy­den­ty. Było ich na tyle dużo, że zwy­kli żoł­nie­rze wprost mó­wi­li o ce­lo­wym dzia­ła­niu, po­dej­rze­wa­jąc, że ar­ty­le­rzy­ści do­sta­ją błęd­ne ko­or­dy­na­ty od pra­cu­ją­cych na rzecz se­pa­ra­ty­stów i Ro­sjan szpie­gów w ukra­iń­skich mun­du­rach. Nie da­lej jak dwa dni temu Do­mań­ski sam krył się w ro­wie, gdy na dro­gę za­czę­ły spa­dać gra­na­ty moź­dzie­rzo­we, wy­strze­li­wa­ne z po­zy­cji wojsk rzą­do­wych. Wów­czas, na szczę­ście, nikt nie po­legł.

– Kur­wa! – Żu­chwa Wa­di­ma wzno­si­ła się i opa­da­ła w ner­wo­wym tiku. – Je­ba­ne pe­de­ra­sty! – krzyk­nął, po czym przy­siadł na pod­ło­dze i oparł się o ścia­nę pod oknem.

Do­mań­ski chciał zro­bić to samo, ale szyb­ko zo­rien­to­wał się, że gra­dy upa­da­ły kil­ka­set me­trów da­lej, na pole od­dzie­la­ją­ce osa­dę od lasu. Wpra­wia­ły w drga­nia cały dom, ale tym ra­zem nie były w sta­nie wy­rzą­dzić im więk­szej krzyw­dy. Pod­szedł więc bli­żej okna i od­sło­nił fi­ra­nę, żeby le­piej wi­dzieć wzno­szą­ce się w górę pió­ro­pu­sze eks­plo­zji.

– Ale ktoś dał znać, że tu je­ste­śmy? – za­py­tał bez prze­ko­na­nia.

W no­men­kla­tu­rze na­tow­skiej taką sy­tu­ację na­zy­wa­no frien­dly fire. W Afga­ni­sta­nie, gdzie Do­mań­ski prze­słu­żył trzy peł­ne zmia­ny, zda­rza­ły się i ta­kie wy­pad­ki. Zwy­kle jed­nak uda­wa­ło się szyb­ko za­trzy­mać bra­to­bój­czy ostrzał, tak­że dzię­ki trzem nie­za­leż­nym ka­na­łom ko­mu­ni­ka­cyj­nym mię­dzy jed­nost­ka­mi w te­re­nie a cen­trum ope­ra­cji tak­tycz­nych. Tu łącz­ność dzia­ła­ła tyl­ko cza­sa­mi, a wie­lo­po­zio­mo­wość sys­te­mu do­wo­dze­nia skut­ko­wa­ła kosz­mar­nym ba­ła­ga­nem, w któ­rym z pola wi­dze­nia do­wódz­twa gi­nę­ły całe od­dzia­ły. „Nie trze­ba wam ru­skich i se­pa­rów – sami się po­za­bi­ja­cie” – taka re­flek­sja to­wa­rzy­szy­ła Mi­cha­ło­wi już od daw­na.

– Szlag! – za­klął, wi­dząc, że ogień się prze­no­si. – Za­czę­li bić po le­sie.

W uro­kli­wych za­gaj­ni­kach lo­kal­ne­go par­ku na­ro­do­we­go schro­nie­nie zna­la­zło kil­ku­dzie­się­ciu jego ko­le­gów.

– Kur­wa! – Wa­dim ze­rwał się gwał­tow­nie. Prze­ra­że­nie na twa­rzy le­ka­rza ustą­pi­ło miej­sca de­ter­mi­na­cji. – Sasz­ka – zwró­cił się do jed­ne­go z żoł­nie­rzy – gdzie masz wóz?

– Tu obok. – Mło­dzian też pod­niósł się z pod­ło­gi.

– Mi­sza, je­dziesz ze mną? – Wa­dim chwy­cił cięż­ki ple­cak me­dycz­ny i kop­nia­kiem otwo­rzył drzwi. – Do lasu – do­dał, nie cze­ka­jąc na py­ta­nie.

***

– Da­ni­łow zmarł. Dzwo­ni­ła wła­śnie ta le­kar­ka. – Wa­dim pa­trzył w wy­świe­tlacz smart­fo­na z miną zgnę­bio­ne­go chłop­ca. – Do­wieź­li go do szpi­ta­la, ale stra­cił za dużo krwi… – Me­dyk oparł się o bur­tę te­re­no­we­go nis­sa­na.

– Przy­kro mi. – Do­mań­ski pod­szedł do le­ka­rza i po­ło­żył mu dłoń na ra­mie­niu. – Sam wi­dzisz, jed­ni mają dziś szczę­ście, inni nie – do­dał.

Mimo iż w oko­li­cy spa­dły dzie­siąt­ki ra­kiet, ża­den „do­bro­wo­lec” nie zo­stał choć­by dra­śnię­ty – ani odłam­kiem, ani upa­da­ją­cym drze­wem, ścię­tym przez eks­plo­zję. A las na­wet nie zdą­żył się za­pa­lić, bo za­raz po ostrza­le – jak­by na za­mó­wie­nie – przy­szła ko­lej­na ule­wa, da­jąc w bo­nu­sie chwi­lo­we wy­tchnie­nie od trzy­dzie­sto­stop­nio­we­go upa­łu.

– Tak. – Wa­dim scho­wał te­le­fon do kie­sze­ni. – Do­brze, że tu nic się nie sta­ło…

I le­d­wie pa­dły te sło­wa, zza ple­ców do­biegł Do­mań­skie­go czyjś głos.

– Wa­dim! – krzy­czał zdy­sza­ny męż­czy­zna. – Wa­dim! Do­wód­ca chce, że­byś coś zo­ba­czył!

Po­słań­cem oka­zał się ko­lej­ny na­sto­la­tek w mun­du­rze – spo­co­ny, ale też bla­dy jak ścia­na. Jego wy­gląd za­nie­po­ko­ił Mi­cha­ła.

– Co jest? – za­py­tał.

– Chodź­cie. – Chło­pak z tru­dem prze­łknął śli­nę. – Przed chwi­lą to zna­leź­li­śmy.

– To? – Wa­dim się­gał po ple­cak, któ­ry wcze­śniej odło­żył na pakę.

– Zo­staw. – Mło­dzie­niec z wo­sko­wą twa­rzą po­krę­cił gło­wą. – Nie bę­dzie po­trzeb­ny.

Ru­szy­li. Prze­mie­rzyw­szy oko­ło trzy­stu me­trów, do­szli do ma­leń­kiej po­la­ny, na któ­rej sta­ło już kil­ku­na­stu męż­czyzn w mun­du­rach. Dwóch nad czymś ku­ca­ło, je­den, nie­co da­lej, klę­czał z po­chy­lo­ną gło­wą i gło­śno wy­mio­to­wał.

„Co tam, kur­wa, jest?!” – Do­mań­ski po­czuł, że ser­ce za­czy­na mu bić co­raz szyb­ciej.

– Strasz­ne… – Mi­nął ich wła­śnie je­den z Ukra­iń­ców, w oczach któ­re­go Mi­chał zo­ba­czył łzy. Przy­śpie­szył kro­ku, wy­prze­dza­jąc Wa­di­ma, i za­trzy­mał się do­pie­ro przy świe­żo roz­grze­ba­nym dole, nad któ­rym uno­si­ły się roje much i obrzy­dli­wa słod­ka­wa woń.

– Boże – wy­szep­tał na wi­dok ludz­kich szcząt­ków. Jed­na z ra­kiet mu­sia­ła ude­rzyć w skraj płyt­kie­go gro­bu, od­sła­nia­jąc jego ma­ka­brycz­ną za­war­tość.

– Mun­du­ry i ozna­cze­nia mają na­sze, ukra­iń­skie. – Do­wód­ca kom­pa­nii był jed­nym z ku­ca­ją­cych męż­czyzn. – Cia­ła za­czę­ły już puch­nąć. My­ślę, że leżą tu ja­kiś ty­dzień. Wa­dim, mam ra­cję? – ka­pi­tan zwró­cił się do le­ka­rza.

Ten kiw­nął gło­wą.

– Chy­ba jest ich tu wię­cej, a grób cią­gnie się w tam­tą stro­nę. – Ofi­cer wska­zał w lewo. Do tej chwi­li brzmiał moc­no, bez emo­cji, te­raz jed­nak za­milkł i scho­wał twarz w dło­ni.

Gdy kil­ka se­kund póź­niej pod­niósł gło­wę, spoj­rzał na Mi­cha­ła.

– Oni nie zgi­nę­li w wal­ce – wy­sy­czał, a ko­lej­ny z żoł­nie­rzy uciekł w bok, wal­cząc z tor­sja­mi.

– Nie – wy­du­sił z sie­bie ochry­płym gło­sem Do­mań­ski.

Z dwóch wi­docz­nych ciał, czę­ścio­wo jesz­cze za­sy­pa­nych zie­mią, jed­no le­ża­ło na brzu­chu. Za­bi­ty miał dziu­rę w po­ty­li­cy, ścią­gnię­te za ple­cy ra­mio­na i dło­nie spę­ta­ne dru­tem kol­cza­stym.

Do­nieck, 20 lip­ca

Piotr Ma­zur stał w pro­gu ga­bi­ne­tu pre­mie­ra Do­niec­kiej Re­pu­bli­ki Lu­do­wej. I jak wie­lo­krot­nie wcze­śniej nie był w sta­nie oprzeć się my­śli, że Wik­tor Ko­ma­row przy­po­mi­na mu przy­wód­cę cze­czeń­skie­go gan­gu. Po­li­tyk był Ro­sja­ni­nem, któ­re­go przod­ko­wie od lat za­miesz­ki­wa­li ukra­iń­ski Don­bas, ale ciem­na kar­na­cja, duży nos i wą­sko roz­sta­wio­ne brą­zo­we oczy spra­wia­ły, że jego twarz na­bie­ra­ła kau­ka­skich ry­sów.

– Je­dzie­my? – Ma­zur pa­trzył na atle­tycz­nie zbu­do­wa­ne­go trzy­dzie­sto­pię­cio­lat­ka, odzia­ne­go w gra­fi­to­wą ma­ry­nar­kę i nie­od­łącz­ny czar­ny golf.

Piotr wie­dział, że taki wy­bór gar­de­ro­by – pro­ble­ma­tycz­ny przy wy­so­kich tem­pe­ra­tu­rach – wy­ni­kał nie tyl­ko z upodo­bań es­te­tycz­nych sze­fa. Stój­ka gol­fu skry­wa­ła pa­skud­ną bli­znę, cią­gną­cą się przez dwie trze­cie ob­wo­du szyi Ko­ma­ro­wa. Ta pa­miąt­ka po­cho­dzi­ła jesz­cze sprzed woj­ny, z cza­sów, kie­dy póź­niej­szy po­li­tyk dzia­łał w sek­to­rze pa­ra­ban­ko­wym. W re­aliach ów­cze­snej Ukra­iny biz­ne­so­we ne­go­cja­cje przy­bie­ra­ły nie­kie­dy burz­li­wą po­stać – i Ko­ma­row prze­ko­nał się o tym na wła­snej skó­rze. Ma­zur do­my­ślał się, że to wła­śnie wte­dy jego pra­co­daw­ca na­wykł do no­sze­nia pod pa­chą ka­bu­ry z gloc­kiem.

– Je­ste­śmy go­to­wi – po­wie­dział na głos.

Ko­ma­row po­dra­pał się po pra­wym po­licz­ku, gdzie wid­nia­ła ko­lej­na, dużo śwież­sza bli­zna.

– Daj mi, Pie­tia, jesz­cze trzy mi­nu­ty i wy­cho­dzi­my – po­pro­sił.

– W po­rząd­ku – od­parł Ma­zur. Ob­ró­cił się i za­mknął drzwi ga­bi­ne­tu, mó­wiąc do słu­chaw­ki ra­dia: – Pod­sta­wiaj­cie auta pod lewe bocz­ne wyj­ście. Za pięć mi­nut ru­sza­my.

– Wiesz już, gdzie je­dzie­cie? – Na­ta­sza, se­kre­tar­ka Ko­ma­ro­wa, po­sła­ła Ma­zu­ro­wi sym­pa­tycz­ny uśmiech. Ten po­krę­cił gło­wą i tak­że skrzy­wił usta.

– Już cię nie iry­tu­je ta ta­jem­ni­czość Wik­to­ra – stwier­dzi­ła ko­bie­ta.

„Wik­to­ra” – po­wtó­rzył w my­ślach Piotr. Re­la­cja łą­czą­ca Na­ta­szę i Ko­ma­ro­wa nie była dla nie­go ta­jem­ni­cą. Pre­mier – w pu­blicz­nym prze­ka­zie ko­cha­ją­cy mąż i tro­skli­wy oj­ciec trój­ki dzie­ci – re­gu­lar­nie sy­piał z se­kre­tar­ką. Sam ro­mans nie był ni­czym nad­zwy­czaj­nym na szczy­tach de­ere­low­skiej wła­dzy. Wy­jąt­ko­we było co in­ne­go – no­ta­ble, któ­rych se­kre­ty Ma­zur miał oka­zję po­znać, zwy­kle utrzy­my­wa­li na po­sa­dach asy­sten­tek bar­dzo mło­de dziew­czy­ny. Na­ta­sza tym­cza­sem była star­sza od swo­je­go ko­chan­ka o dzie­sięć lat. „Cho­ciaż wciąż nie­zła z niej ra­kie­ta” – Piotr uśmiech­nął się w du­chu.

No i mia­ła ra­cję. Ma­zur, od kil­ku­na­stu ty­go­dni naj­bliż­szy ochro­niarz pre­mie­ra, nie zży­mał się już na jego przy­zwy­cza­je­nia. Przy­wykł, że więk­szość wy­jaz­dów poza sie­dzi­bę władz or­ga­ni­zo­wa­no ad hoc. Ko­ma­row od po­cząt­ku roku – kie­dy ob­jął tekę sze­fa rzą­du – prze­żył już dwa za­ma­chy. Nie był zresz­tą je­dy­ny – za­ma­chow­cy nę­kali nie­mal wszyst­kich naj­waż­niej­szych po­li­ty­ków wo­jen­nej re­pu­bli­ki. Ma­zur wie­dział cał­kiem spo­ro o tle tych ata­ków. Ofi­cjal­nie albo ich nie było, albo ob­cią­ża­no nimi Służ­bę Bez­pie­czeń­stwa Ukra­iny, któ­ra trak­to­wa­ła se­pa­ra­ty­stycz­ne pań­stew­ko (i bliź­nia­czą Łu­gań­ską Re­pu­bli­kę Lu­do­wą) jako or­ga­ni­za­cję ter­ro­ry­stycz­ną. W rze­czy­wi­sto­ści SBU sta­ła za trze­ma spo­śród dwu­na­stu od­no­to­wa­nych przez Pio­tra za­ma­chów. Resz­ta była efek­tem we­wnętrz­nych starć po­li­tycz­no-biz­ne­so­wych frak­cji, wal­czą­cych o jak naj­więk­sze wpły­wy w DRL.

Ale o tym nie wy­pa­da­ło mó­wić gło­śno na­wet ochro­nia­rzo­wi pre­mie­ra.

Ta­kie uwi­kła­nie mo­co­daw­ców dla każ­dej ochro­ny sta­no­wi­ło nie lada wy­zwa­nie. Pio­tro­wi zda­rzy­ło się na­wet roz­wa­żyć po­mysł rzu­ce­nia tej ro­bo­ty. Lecz dwa­dzie­ścia pięć ty­się­cy euro mie­sięcz­ne­go wy­na­gro­dze­nia trud­no było od­pu­ścić. A i sy­tu­acja od koń­ca wio­sny wy­da­wa­ła się usta­bi­li­zo­wa­na – od tego cza­su nikt nie pró­bo­wał już za­bić Ko­ma­ro­wa. Nie bez zna­cze­nia był rów­nież inny fakt – Ma­zur wie­dział, że nie może tak po pro­stu odejść. Jego po­przed­nik znik­nął w ta­jem­ni­czych oko­licz­no­ściach, po tym, jak zde­cy­do­wał się za­koń­czyć pra­cę. Być może uciekł i miał się te­raz do­brze, ale nie­wy­klu­czo­ne, że skoń­czył w ja­kimś dole, dla pew­no­ści za­sy­pa­ny wap­nem. Piotr za­tem, chcąc czy nie, wo­lał my­śleć, że jest z Ko­ma­ro­wem na do­bre i na złe. Zresz­tą cała ta przy­go­da w No­wo­ro­sji – jak na­zy­wa­no obie zbun­to­wa­ne re­pu­bli­ki – była po­dró­żą w jed­ną stro­nę. Po tym, jak za­ofe­ro­wał swo­je usłu­gi wła­dzom DRL, w Pol­sce nie miał już cze­go szu­kać.

– Je­stem go­to­wy. – Pre­mier uchy­lił drzwi ga­bi­ne­tu.

– Idzie­my – rzu­cił do słu­chaw­ki Ma­zur. – Do­kąd? – za­py­tał Ko­ma­ro­wa, gdy opu­ści­li se­kre­ta­riat.

– Ma­kie­jew­ka. – Po­li­tyk pu­ścił oczko i uśmiech­nął się, ob­na­ża­jąc bia­łe jak śnieg, duże zęby.

W Ma­kie­jew­ce, sa­te­lic­kim mie­ście Do­niec­ka, pod szyl­dem zwy­czaj­ne­go stu­dia, znaj­do­wa­ła się wy­twór­nia fil­mów por­no­gra­ficz­nych. Wśród ama­to­rów por­no­sów na ca­łym świe­cie już od wie­lu lat ogrom­ną po­pu­lar­no­ścią cie­szy­ły się ob­ra­zy ze sło­wem Rus­sian w ty­tu­le. Więk­szość z nich, zwłasz­cza ty­sią­ce fil­mi­ków ro­bio­nych me­to­dą cha­łup­ni­czą, po­wsta­wa­ła w sa­mej Ro­sji, ale spo­ro pro­fe­sjo­nal­nych pro­duk­cji zo­sta­ło na­krę­co­nych wła­śnie w Don­ba­sie. Ro­syj­ski był tu ję­zy­kiem więk­szo­ści, ak­to­rzy nie mie­li więc żad­nych pro­ble­mów. Lo­kal­nym ak­cen­tem zaś nikt się nie przej­mo­wał, bo ta­kich niu­an­sów fan por­no­gra­fii z Za­cho­du nie był w sta­nie wy­ła­pać. Wy­twór­nia funk­cjo­no­wa­ła w cza­sach Ukra­iny i nie za­prze­sta­ła dzia­łal­no­ści na­wet pod­czas wie­lo­mie­sięcz­nych prób od­bi­cia mia­sta przez woj­ska rzą­do­we. W tym cza­sie zmie­ni­ła tyl­ko wła­ści­cie­la. Te­raz, oczy­wi­ście nie bez­po­śred­nio, był nim szef rzą­du DRL, któ­ry mimo spra­wo­wa­nia pu­blicz­nej funk­cji wciąż pro­wa­dził roz­le­głe biz­ne­sy w wie­lu bran­żach.

Piotr uśmiech­nął się pod no­sem. „Za­po­wia­da się cie­ka­we po­po­łu­dnie” – uznał.

***

Trzy opan­ce­rzo­ne SUV-y mar­ki To­yo­ta mknę­ły uli­ca­mi opu­sto­sza­łe­go Do­niec­ka. Słoń­ce na­dal moc­no przy­grze­wa­ło, kto za­tem mógł, uni­kał otwar­tych prze­strze­ni. Ale wra­że­nie wy­lud­nie­nia mia­ło zu­peł­nie re­al­ne pod­sta­wy. Na prze­strze­ni ostat­nich kil­ku­na­stu mie­się­cy nie­mal mi­lio­no­we mia­sto opu­ści­ło po­nad czte­ry­sta ty­się­cy osób. Głów­nie byli to mło­dzi, z któ­rych więk­szość uda­ła się do Ro­sji. Do uciecz­ki zmu­sił lu­dzi przede wszyst­kim ar­ty­le­ryj­ski ostrzał, któ­ry trwał przez wie­le mie­się­cy i zde­mo­lo­wał dziel­ni­ce przy­le­głe do por­tu lot­ni­cze­go. Przy­niósł on śmierć set­kom miesz­kań­ców, a ze­lżał do­pie­ro po tym, jak re­be­lian­tom uda­ło się wy­pchnąć od­dzia­ły rzą­do­we z lot­ni­ska.

Uciecz­ka była też roz­sąd­nym wyj­ściem w sy­tu­acji blo­ka­dy eko­no­micz­nej, jaką na te­re­ny za­ję­te przez se­pa­ra­ty­stów na­ło­żył rząd w Ki­jo­wie. Do­nieck nie gło­do­wał, ale ceny żyw­no­ści wzro­sły trzy­krot­nie. Co wię­cej, nie dzia­ła­ła więk­szość skle­pów, a w tych, któ­re za­pew­ni­ły so­bie do­stęp do to­wa­rów, czę­sto za­miast świe­że­go mię­sa moż­na było ku­pić tyl­ko kon­ser­wy. Miesz­kań­com do­ku­czał brak le­karstw – po­nad po­ło­wę ap­tek już daw­no za­mknię­to. Leki – tak jak je­dze­nie – spro­wa­dza­no z Ro­sji bądź szmu­glo­wa­no z te­re­nów kon­tro­lo­wa­nych przez ki­jow­skie wła­dze. W efek­cie ich ceny tak­że były nie­współ­mier­nie wy­so­kie do moż­li­wo­ści fi­nan­so­wych prze­cięt­nych do­niec­czan.

Sa­lo­ny sa­mo­cho­do­we stra­szy­ły pust­ka­mi. No­wych aut nikt nie spro­wa­dzał, te z za­pa­sów roz­kra­dły zbroj­ne ban­dy, z któ­rych bu­do­wa­no woj­sko no­wej re­pu­bli­ki. Skut­kiem za­chod­nich sank­cji były za­bi­te de­cha­mi fast fo­ody oraz sie­cio­we skle­py odzie­żo­we. Nie funk­cjo­no­wa­ła więk­szość re­stau­ra­cji i knajp, a część prze­ro­bio­no na ja­dło­daj­nie, w któ­rych moż­na było zjeść je­den po­si­łek dzien­nie za sym­bo­licz­ną opła­tą.

Nowa re­pu­bli­ka stwo­rzy­ła już wła­sne urzę­dy i in­sty­tu­cje pu­blicz­ne. Go­rzej było z prze­my­słem. Dzia­ła­ła nie wię­cej niż po­ło­wa za­kła­dów i fa­bryk, resz­ta – uszko­dzo­na pod­czas walk lub od­cię­ta od moż­li­wo­ści eks­por­tu włas­nych wy­ro­bów – sta­ła bez­czyn­nie. Re­al­ne bez­ro­bo­cie w ca­łym DRL się­ga­ło czter­dzie­stu pro­cent, z cze­go cie­szy­ły się tyl­ko ko­mi­sje re­kru­ta­cyj­ne se­pa­ra­ty­stycz­nej ar­mii.

Jed­nak te ne­ga­tyw­ne zja­wi­ska mia­ły też swo­ją po­zy­tyw­ną stro­nę – przy­naj­mniej dla ochro­ny Wik­to­ra Ko­ma­ro­wa. Piotr był w Do­niec­ku pod­czas Euro 2012 i za­pa­mię­tał to mia­sto jako za­wa­lo­ne sa­mo­cho­da­mi. Te­raz – kie­dy i ceny pa­liw zna­czą­co wzro­sły, zmu­sza­jąc wie­lu kie­row­ców do po­zo­sta­wie­nia aut na par­kin­gach – na­wet w szczy­cie ko­mu­ni­ka­cyj­nym jeź­dzi­ło się dużo swo­bod­niej.

– Do­jeż­dża­my do blok-po­stu – sie­dzą­cy obok Ma­zu­ra kie­row­ca nie mu­siał tego mó­wić. Po­ste­ru­nek na gra­ni­cy ad­mi­ni­stra­cyj­nej Do­niec­ka i Ma­kie­jew­ki stał tam już od daw­na. Trzy­ma­li go żoł­nie­rze słyn­ne­go ba­ta­lio­nu „Strza­ła” – jed­nej z eli­tar­nych for­ma­cji no­wej re­pu­bli­ki. Obok dro­gi roz­cią­ga­ła się re­zy­den­cja Paw­ła Kłycz­ki, przed woj­ną naj­bo­gat­sze­go Ukra­iń­ca. Biz­nes­men miesz­kał te­raz po dru­giej, ukra­iń­skiej stro­nie, ale jego dom po­zo­stał nie­tknię­ty. Na mie­ście mó­wi­ło się wprost, że lo­ka­li­za­cja blok-po­stu nie zo­sta­ła wy­bra­na przy­pad­kiem. Chłop­cy ze „Strza­ły” tak na­praw­dę pil­no­wa­li przy­byt­ku „Kró­la Za­głę­bia”, wła­ści­cie­la bli­sko po­ło­wy don­ba­skich ko­palń i hut. Piotr skrzy­wił usta w de­li­kat­nym uśmie­chu. „Lu­dzie mają oczy i uszy, kitu się im nie wci­śnie” – po­my­ślał, ką­tem oka spo­glą­da­jąc na swo­je­go pryn­cy­pa­ła. Ko­ma­row wie­le razy za­pew­niał w te­le­wi­zji, że wła­dze DRL nie po­bła­ża­ją oli­gar­chom.

Ko­lum­na, choć uprzy­wi­le­jo­wa­na, mu­sia­ła zwol­nić – po­ste­ru­nek zbu­do­wa­no z żel­be­to­wych za­pór, blo­ku­ją­cych dro­gę po obu stro­nach, tak by kie­row­cy mu­sie­li po­ko­ny­wać ten od­ci­nek zyg­za­kiem. Po czte­ry za­po­ry z le­wej i pra­wej roz­sta­wio­no na tyle cia­sno, że sa­mo­cho­dy nie mo­gły je­chać szyb­ciej niż dzie­sięć ki­lo­me­trów na go­dzi­nę. Ma­zur nie lu­bił tego miej­sca, ale Ko­ma­row przy­jaź­nił się z do­wód­cą „Strza­ły” i trak­to­wał jego lu­dzi z dużą dozą za­ufa­nia. Igno­ro­wał więc rady Pio­tra, by zna­leźć inną dro­gę, któ­ra po­zwo­li­ła­by omi­jać kło­po­tli­wy po­ste­ru­nek.

„Kie­dyś tego po­ża­łu­jesz” – Ma­zur my­ślał w ten spo­sób i o bra­ku wła­snej aser­tyw­no­ści, i o non­sza­lan­cji sze­fa. Za każ­dym ra­zem, gdy po­ko­ny­wa­li ów prze­jazd, czuł ogrom­ne na­pię­cie. „Wy­star­czy, że dwie cię­ża­rów­ki za­blo­ku­ją jed­no­cze­śnie wjazd i wy­jazd – i je­ste­śmy ugo­to­wa­ni” – ta wi­zja nie da­wa­ła Pio­tro­wi spo­ko­ju.

Ma­zur ode­tchnął z ulgą, gdy ich auto wy­do­sta­ło się z wą­skie­go prze­smy­ku. Po chwi­li pę­dzi­li już po­nad set­kę, a zre­lak­so­wa­ny Ko­ma­row roz­ma­wiał przez te­le­fon z jed­ną ze swo­ich có­rek. Żar­to­wał, co rusz wy­bu­chał śmie­chem, a na ko­niec ka­zał dziec­ku uca­ło­wać mamę. Cie­pły i ser­decz­ny oj­ciec oraz mąż, któ­ry za kil­ka­na­ście mi­nut miał się od­dać sek­su­al­nym roz­ko­szom w ob­ję­ciach ak­to­rek z fil­mów dla do­ro­słych.

Ma­kie­jew­ka, 20 lip­ca

Wy­twór­nia mie­ści­ła się w od­re­stau­ro­wa­nej, pię­cio­pię­tro­wej ka­mie­ni­cy typu stud­nia. Świ­ta pre­mie­ra za­wsze wjeż­dża­ła na wy­bru­ko­wa­ny dzie­dzi­niec i do­pie­ro wte­dy po­li­tyk opusz­czał auto. Ale tym ra­zem po­ja­wił się pro­blem – nie­mal całą sze­ro­kość bra­my za­ję­ła śmie­ciar­ka. Ko­ma­row w wy­wia­dach dla za­gra­nicz­nych me­diów czę­sto pod­kre­ślał, że w do­niec­kiej me­tro­po­lii dzia­ła­ją wszyst­kie ko­mu­nal­ne służ­by, a do­nie­sie­nia o hu­ma­ni­tar­nej klę­sce to ki­jow­ska pro­pa­gan­da. Był z tego fak­tu dum­ny, co te­raz wy­da­ło się Pio­tro­wi na swój spo­sób za­baw­ne. „Już był w ogród­ku, już wi­tał się z gą­ską, a tu… śmie­cia­ra” – Ma­zur miał ocho­tę wy­buch­nąć zło­śli­wym śmie­chem.

– Trąb! – roz­ka­zał kie­row­cy. Wie­dział, że na ze­wnątrz musi za­cho­wać pryn­cy­pial­ną po­sta­wę.

Szo­fer śmie­cio­wo­zu jak­by nie usły­szał klak­so­nu.

Ochro­niarz za­trą­bił raz jesz­cze, a Piotr do­strzegł, że po­stać w szo­fer­ce uno­si dłoń w prze­pra­sza­ją­cym ge­ście.

Mi­nę­ło kil­ka­na­ście se­kund, a cię­ża­rów­ka da­lej sta­ła w tym sa­mym miej­scu.

– Wy­cho­dzę! – oznaj­mił ko­le­gom Ma­zur i otwo­rzył drzwi SUV-a. Do­pie­ro te­raz usły­szał cięż­ko wy­ją­cy sil­nik śmie­ciar­ki. „Sku­ba­niec musi mieć ja­kiś pro­blem ze sprzęg­łem” – po­my­ślał. Na wszel­ki wy­pa­dek wy­cią­gnął pi­sto­let z ka­bu­ry i uniósł go nad gło­wą.

Wi­dok be­ret­ty 92 wy­warł na kie­row­cy wła­ści­we wra­że­nie. Męż­czy­zna wci­snął pe­dał gazu, zwięk­sza­jąc ob­ro­ty do krań­co­wych war­to­ści. Nada­rem­nie. Do­pie­ro przy trze­ciej pró­bie wóz wy­sko­czył z bra­my ni­czym koń ze star­to­we­go blo­ku. Ale to nie był ko­niec kło­po­tów. Sil­nik zgasł, a zza ma­szy­ny wy­to­czy­ło się dwóch męż­czyzn z eki­py ła­du­ją­cej ko­sze.

Ma­zur nie mu­siał wy­da­wać żad­ne­go roz­ka­zu – w jed­nej chwi­li sta­nę­ło za nim trzech ochro­nia­rzy z pierw­sze­go je­epa.

– Ma­cie dzie­sięć se­kund, żeby się stąd zwi­nąć! – po­wie­dział zde­cy­do­wa­nym to­nem. „Szef chce opu­ścić auto, wy­cho­dzi­my!” – usły­szał za­raz po­tem w słu­chaw­ce. Ob­ró­cił się i zo­ba­czył idą­ce­go w ich stro­nę Ko­ma­ro­wa.

– Ja­kiś pro­blem? – Pre­mier za­pi­nał poły ma­ry­nar­ki, mie­rząc su­ro­wym wzro­kiem jed­ne­go ze śmie­cia­rzy.

Ma­zur był wście­kły. „Nie mo­głeś jesz­cze chwi­lę wy­sie­dzieć na du­pie?!” – miał ocho­tę ryk­nąć. Po raz ko­lej­ny ob­miótł wzro­kiem oko­li­cę i nie­co spo­koj­niej­szy po­wie­dział:

– Pa­nie pre­mie­rze, chodź­my. – Wska­zał uzbro­jo­ną w pi­sto­let ręką drzwi fron­to­we ka­mie­ni­cy. – Chło­pa­ki – zwró­cił się do ko­le­gów – po­móż­cie im stąd spier­da­lać. – Miał na my­śli prze­stra­szo­nych nie na żar­ty pra­cow­ni­ków ko­mu­nal­nych.

I wte­dy do­strzegł szczu­płą, ob­cię­tą na chłop­czy­cę dziew­czy­nę, któ­ra wy­szła z bra­my obok. Ru­szy­ła ku nim szyb­kim kro­kiem, pra­wą rękę do­ci­ska­jąc do uda.

– Pi­sto­let! – krzyk­nął Ma­zur w mo­men­cie, w któ­rym dłoń ko­bie­ty za­czę­ła się uno­sić.

Piotr był do­sko­na­łym strzel­cem, a z mniej niż dzie­się­ciu me­trów nie miał pra­wa chy­bić. Po­cisk tra­fił dziew­czy­nę w pra­we ra­mię, gwał­tow­nie od­rzu­ca­jąc jej cia­ło do tyłu. Upu­ści­ła broń, nim jesz­cze upa­dła, a w tym cza­sie Ma­zur wpy­chał Ko­ma­ro­wa do bu­dyn­ku. Otwo­rzy­li drzwi siłą na­ci­sku dwóch ciał, z ta­kim roz­pę­dem, że po­li­tyk ru­nął na pod­ło­gę ko­ry­ta­rza.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku? – za­py­tał ochro­niarz.

– Tak! – wark­nął pre­mier i ze­rwał się na rów­ne nogi. – Przy­nie­ście mi tę kur­wę tu­taj! – wrza­snął.

W głę­bi ko­ry­ta­rza otwo­rzy­ło się tro­je drzwi.

– Do po­ko­jów! – tym ra­zem wrzesz­czał Piotr. – Już! – po­na­glił, ce­lu­jąc w gło­wę jed­ne­go z cie­kaw­skich, na­gich męż­czyzn, za­pew­ne ak­to­rów ode­rwa­nych od pra­cy. – Da­waj­cie ją do środ­ka – rzu­cił do słu­chaw­ki.

Za chwi­lę dwóch ochro­nia­rzy wnio­sło nie­przy­tom­ną, za­krwa­wio­ną ko­bie­tę.

– Spraw­dzo­na – za­pew­nił je­den z nich.

– Sy­tu­acja na ze­wnątrz? – spy­tał Ma­zur.

– W po­rząd­ku. Mu­sia­ła być sama – usły­szał.

– Zo­staw­cie nas – tym ra­zem ode­zwał się Ko­ma­row, a gdy tam­ci wy­szli, za­wył: – Su-ka!

Po czym wy­cią­gnął pi­sto­let, prze­ła­do­wał i strze­lił ko­bie­cie w gło­wę.

Ma­zur stał osłu­pia­ły.

– Dla­cze­go? – wy­du­sił z sie­bie wresz­cie. – Prze­cież da­ło­by się ją ura­to­wać. Mo­gli­by­śmy z niej wy­cią­gnąć wszyst­kie in­for­ma­cje…

– Nic by suka nie po­wie­dzia­ła. – Pre­mier scho­wał broń do ka­bu­ry. – Zo­staw ścier­wo, niech chło­pa­ki się tym zaj­mą – do­dał po chwi­li roz­luź­nio­nym gło­sem. – Idzie­my po­ru­chać.

Do­nieck, 20 lip­ca

– O, a mie­li już nie wa­lić z cięż­kich dział. – Ksiądz Sta­ni­sław zwró­cił gło­wę w stro­nę okna, któ­re­go szy­by za­drża­ły po ar­ty­le­ryj­skim wy­strza­le. Za­sa­dy ro­zej­mu – usta­lo­ne ja­kiś czas temu przez rząd w Ki­jo­wie i wła­dze se­pa­ra­ty­stycz­nych re­pu­blik – rze­czy­wi­ście za­kła­da­ły wy­co­fa­nie z li­nii fron­tu bro­ni o ka­li­brze 100 i wię­cej mi­li­me­trów. Mia­ła być ona prze­nie­sio­na trzy­dzie­ści ki­lo­me­trów w głąb obu te­ry­to­riów i ob­ję­ta cał­ko­wi­tym za­ka­zem uży­cia.

– Skąd ksiądz wie, że to nie był wy­buch? Że po­cisk nie przy­le­ciał z tam­tej stro­ny? – Da­ria Iwasz­ko le­d­wie zdą­ży­ła za­dać to py­ta­nie, gdy zda­ła so­bie spra­wę, że zro­bi­ła z sie­bie kom­plet­ną idiot­kę. Mie­sią­ce ostrza­łów spra­wi­ły, że do­niec­cza­nie opa­no­wa­li do per­fek­cji dźwię­ki woj­ny – od tego bo­wiem za­le­ża­ło ich ży­cie. Wie­dzie­li nie tyl­ko, kto strze­la, ale i co strze­la, a tak­że któ­ry dźwięk sta­no­wi dla nich za­gro­że­nie, a któ­ry moż­na zwy­czaj­nie zi­gno­ro­wać. Sama na­pi­sa­ła nie­gdyś tekst pod ty­tu­łem Ży­je­my z ka­no­na­dą w tle. Przy­wy­kli­śmy, w któ­rym spo­ro miej­sca po­świę­ci­ła no­wym umie­jęt­no­ściom miesz­kań­ców me­tro­po­lii.

– Ech. – Du­chow­ny mach­nął tyl­ko ręką.

Ale Iwasz­ko po­sta­no­wi­ła nie od­pusz­czać.

– Oglą­da ksiądz te­le­wi­zję, czy­ta ga­ze­ty. I do­brze wie, że tam­ci znów za­czę­li ofen­sy­wę – mó­wi­ła, świa­do­ma, że wy­strza­ły sły­chać było tak­że wcze­śniej, przed wspo­mnia­nym kontr­ata­kiem.

– Tam­ci? – Pro­boszcz ka­to­lic­kiej pa­ra­fii w Do­niec­ku ob­da­rzył ko­bie­tę uważ­nym spoj­rze­niem. – O Ukra­iń­cach mó­wisz, tak?

– A o kim!? – Za­brzmia­ło to zbyt ob­ce­so­wo, Da­ria do­da­ła więc już ła­god­niej­szym to­nem: – Oczy­wi­ście, że o nich.

Du­chow­ny wes­tchnął gło­śno.

– Po­wiedz mi – za­czął po chwi­li prze­rwy – kim ty je­steś?

– Dzien­ni­kar­ką – od­par­ła zi­ry­to­wa­na.

– Ale kim się czu­jesz? – du­chow­ny spre­cy­zo­wał py­ta­nie.

„Ty sta­ry ca­pie, ocze­ku­jesz de­kla­ra­cji lo­jal­no­ści?” – Iwasz­ko drwi­ła so­bie w my­ślach z roz­mów­cy.

– Je­stem tu­tej­sza – rze­kła na głos, kła­dąc na­cisk na dru­gie sło­wo. – A ko­rze­nie mam jak ksiądz, pol­skie.

– No już do­brze, do­brze, nie bę­dzie­my tu ga­dać o po­li­ty­ce. – Oj­ciec Sta­ni­sław chwy­cił ter­mos i na­lał so­bie kawy. – Ple­ba­nia to nie jest do­bre miej­sce na ta­kie roz­mo­wy.

– Jest i nie jest. – Da­ria po­sta­no­wi­ła spro­wo­ko­wać ka­pła­na. – Lu­dzie mó­wią, że ksiądz nie prze­pa­da za obec­ną wła­dzą.

– Lu­dzie mó­wią róż­ne rze­czy. – Smu­tek brzmią­cy w gło­sie męż­czy­zny był tak wiel­ki, że Iwasz­ko po­czu­ła się głu­pio. Już mia­ła prze­pro­sić, gdy du­chow­ny wstał od sto­łu. – Chodź, coś ci po­ka­żę – po­wie­dział i ru­szył w stro­nę pry­wat­nych kwa­ter miesz­kań­ców ple­ba­nii.

We­szli do jed­ne­go z po­ko­jów.

– Sia­daj. – Ka­płan wska­zał dzien­ni­kar­ce miej­sce w fo­te­lu, a sam otwo­rzył szu­fla­dę w wiel­kiej, drew­nia­nej ko­mo­dzie. – Po­zna­jesz tego czło­wie­ka? – Wrę­czył Da­rii plik fo­to­gra­fii.

Trzy zdję­cia przed­sta­wia­ły oty­łe­go męż­czy­znę w ja­snej bie­liź­nia­nej ko­szu­li i ka­le­so­nach. Obie czę­ści gar­de­ro­by były brud­ne, peł­ne krwa­wych plam, a twarz…

– Lewy pro­fil, pra­wy pro­fil, przód – ksiądz Sta­ni­sław w la­ko­nicz­ny spo­sób opi­sał za­war­tość fo­to­gra­fii. – Gębę ob­ro­bi­li mi tak, że go­iła się pra­wie dwa mie­sią­ce. A tu moje dło­nie. – Du­chow­ny po­dał Iwasz­ko ostat­nie zdję­cie. – Je­den z mo­ich opie­ku­nów ścią­gnął mi kom­bi­ner­ka­mi wszyst­kie pa­znok­cie. Nu­dził się i chciał so­bie czymś uroz­ma­icić czas…

Da­ria mu­sia­ła przy­znać, że fo­to­gra­fie zro­bi­ły na niej spo­re wra­że­nie. Wi­dy­wa­ła dużo bar­dziej oka­le­czo­ne cia­ła ofiar ostrza­łów ar­ty­le­ryj­skich, ale tam­ci lu­dzie byli mar­twi. Tu tym­cza­sem mo­gła skon­fron­to­wać ob­raz cier­pień z ży­wym czło­wie­kiem, któ­ry ich do­znał i za­pew­ne wciąż pa­mię­tał tam­ten ból. Wzdry­gnę­ła się na samo wy­obra­że­nie sy­tu­acji, w któ­rej to jej ktoś zry­wał­by pa­znok­cie.

– Strasz­ne… – sko­men­to­wa­ła, od­da­jąc księ­dzu zdję­cia.

– Strasz­ne to były męki Chry­stu­sa – od­parł du­chow­ny te­atral­nie, co Iwasz­ko po­sta­no­wi­ła pu­ścić mimo uszu. Nie mia­ła ocho­ty na teo­lo­gicz­ne dys­pu­ty.

– Co się sta­ło? – spy­ta­ła.

– Co? – ka­płan po­wtó­rzył py­ta­nie, sia­da­jąc na fo­te­lu obok. Przez chwi­lę mil­czał, szu­ra­jąc ner­wo­wo pra­wą sto­pą, aż wresz­cie za­czął opo­wia­dać. – To było na sa­mym po­cząt­ku, jak two­rzy­ła się ta nowa re­pu­bli­ka. – Spo­sób, w jaki męż­czy­zna wy­po­wie­dział trzy ostat­nie sło­wa, nie uszedł uwa­dze Da­rii. „Pie­przo­ny kle­cha” – sko­men­to­wa­ła w du­chu. Ten zaś mó­wił da­lej. – Przy­szli do ko­ścio­ła, gdy pro­wa­dzi­łem mszę. Było ich pię­ciu. Uzbro­je­ni w ka­ła­sze, tro­chę pi­ja­ni. Krzy­cze­li, że są z ar­mii pra­wo­sław­nych mści­cie­li i że dzia­ła­ją na zle­ce­nie re­wo­lu­cyj­nych władz.

– Dużo lu­dzi było wte­dy na mszy? – Da­rii nie po­do­ba­ła się ta nar­ra­cja, ale zwy­cię­ży­ła dzien­ni­kar­ska cie­ka­wość.

– Trzy­dzie­ści, może czter­dzie­ści osób. – Ksiądz nie pa­trzył na nią, tyl­ko na swo­je dło­nie. – Jed­na z ko­biet spy­ta­ła, czy się nie wsty­dzą tego, co ro­bią. Bo prze­cież wszy­scy od­po­wie­my przed tym sa­mym Bo­giem. Do­sta­ła pię­ścią w twarz. Za­pro­te­sto­wa­łem, więc wy­pchnę­li mnie na śro­dek i zmu­si­li, bym ukląkł. Po­tem przy­ło­ży­li lufę do gło­wy i po­wie­dzie­li, że dają lu­dziom trzy doby, żeby mnie wy­ku­pi­li. Wier­ni od razu zro­bi­li skład­kę, ale dwa ty­sią­ce hry­wien to było za mało. Tam­ci wzię­li pie­nią­dze jako za­licz­kę, a ja wy­lą­do­wa­łem w ba­gaż­ni­ku ich auta. Póź­niej tra­fi­łem do piw­ni­cy gdzieś w cen­trum Do­niec­ka.

– Pa­ra­fia­nie za­pła­ci­li okup? – Iwasz­ko drgnę­ła w fo­te­lu, gdy se­ria od­da­lo­nych o kil­ka ki­lo­me­trów wy­bu­chów roz­le­gła się za oknem. „Czyż­by tam­ci znów pró­bo­wa­li za­jąć lot­ni­sko?” – prze­szło jej przez myśl.

– Ze­bra­li pie­nią­dze, ale nie zdą­ży­li prze­ka­zać. – Ksiądz uśmiech­nął się smut­no. – Po­ry­wa­cze wy­pu­ści­li mnie po dwóch dniach.

– Tak po pro­stu? – Da­ria sły­sza­ła wie­le hi­sto­rii o ban­dach gra­su­ją­cych w Do­niec­ku, zwy­kle jed­nak mia­ły one tra­gicz­ny fi­nał. – Dla­cze­go?

– Nie wiem. – Ka­płan wzru­szył ra­mio­na­mi. – Mi­li­cja w każ­dym ra­zie spra­wę umo­rzy­ła, a na nową po­li­cję już nie zgła­sza­łem, bo w mię­dzy­cza­sie przy­szło pi­smo od władz re­pu­bli­ki. Na­pi­sa­li, że jest im przy­kro, ale że nie wol­no utoż­sa­miać ak­tyw­no­ści ban­dyc­kich grup z dzia­ła­nia­mi sił bez­pie­czeń­stwa DRL.

– No wła­śnie! – Iwasz­ko po­czu­ła, że zy­ska­ła moc­ny ar­gu­ment. – Zna ksiądz hi­sto­rię i pew­nie do­brze wie, że na po­cząt­ku każ­dej re­wo­lu­cji jest cha­os, z któ­re­go ko­rzy­sta­ją róż­ne szu­mo­wi­ny. Sta­re wła­dze ucie­kły, ale wcześ­niej prze­ka­za­ły broń kry­mi­na­li­stom, by ter­ro­ry­zo­wa­li zwy­kłych lu­dzi. – Da­ria sły­sza­ła o dwóch ty­sią­cach au­to­ma­tów Ka­łasz­ni­ko­wa, roz­da­nych wszel­kiej ma­ści mę­tom. – Nowe zaś mu­sia­ły nie­co okrzep­nąć, żeby upo­rać się z tym ca­łym ba­ła­ga­nem.

– Da­sza – ka­płan po raz pierw­szy w tej roz­mo­wie użył zdrob­nia­łej for­my jej imie­nia. – To wszyst­ko praw­da, ale jed­na rzecz nie daje mi spo­ko­ju.

– Jaka? – Iwasz­ko chcia­ła czym prę­dzej wró­cić do wąt­ku re­wo­lu­cyj­ne­go za­mie­sza­nia.

– Pi­smo, o któ­rym ci mó­wi­łem, pod­pi­sał Sier­giej Kłu­szyn, wi­ce­mi­ni­ster spraw we­wnętrz­nych re­pu­bli­ki. Ten sam, któ­ry w ko­ście­le przy­sta­wiał mi lufę do skro­ni. – Ksiądz pod­niósł się i pod­szedł do ko­mo­dy, by scho­wać zdję­cia.

Da­ria od­pro­wa­dzi­ła go wzro­kiem. Cie­szy­ła się, że nie wi­dzi jej za­sko­cze­nia. Kłu­szyn nie był dla niej jed­nym z wie­lu po­li­ty­ków, oglą­da­nych w te­le­wi­zji czy na po­pu­lar­nych wie­cach. Był kimś znacz­nie waż­niej­szym.

***

– Chodź­my do ja­dal­ni, nie chcę, by ktoś z do­mow­ni­ków roz­po­wia­dał po­tem, że za­mkną­łem się w po­ko­ju z mło­dą, ład­ną ko­bie­tą. – Oj­ciec Sta­ni­sław uśmie­chał się sym­pa­tycz­nie.

– Może i ład­na, ale już nie taka mło­da. – Iwasz­ko spró­bo­wa­ła po­zbyć się po­nu­re­go na­stro­ju, wcho­dząc w żar­to­bli­wą kon­wen­cję księ­dza. – Mam trzy­dzie­ści sześć lat.

– A nie wy­glą­dasz. – Ka­płan prze­pu­ścił ją w drzwiach. – Dał­bym ci o dzie­sięć mniej.

– O! – Da­ria uda­ła za­sko­czo­ną. Fa­cet w su­tan­nie nie był pierw­szym, któ­ry zwró­cił uwa­gę na jej mło­dzień­czy wy­gląd. Po­sła­ła mu uśmiech i roz­po­go­dzi­ła się już zu­peł­nie.

– Je­steś za­męż­na? Masz dzie­ci? – Ka­płan pa­trzył na jej dłoń, na któ­rej nie wi­dział ob­rącz­ki.

– Nie! – Do­bry na­strój prysł tak szyb­ko, jak się po­ja­wił. – I dzie­ci też nie mam! – Tym ra­zem ob­ce­so­wy ton był cał­kiem za­mie­rzo­ny.

– Prze­pra­szam. Na­praw­dę prze­pra­szam. – Du­chow­ny, za­sko­czo­ny wy­bu­chem ko­bie­ty, przy­brał skru­szo­ny wy­raz twa­rzy. – Za­po­mnij­my o te­ma­cie. Nie chcę bu­dzić w to­bie żad­nych złych wspo­mnień.

„Już zbu­dzi­łeś, sta­ry ośle!” – Iwasz­ko wy­krzy­wi­ła usta w zło­śli­wym gry­ma­sie. Mia­ła ocho­tę wyjść, trza­ska­jąc drzwia­mi, ale z ja­kie­goś po­wo­du wciąż sta­ła w miej­scu.

Mi­nę­ło kil­ka se­kund, nim zde­cy­do­wa­ła się ode­zwać.

– Przed laty mia­łam wy­pa­dek w pra­cy – po­wie­dzia­ła ci­cho. „Po co mu to wszyst­ko mó­wisz!?” – zga­ni­ła się w my­ślach, mimo to do­da­jąc na głos: – Od tego cza­su nie mogę mieć dzie­ci.

„Idiot­ka!” – znów się ru­ga­ła. „Opo­wia­dasz ob­ce­mu fa­ce­to­wi o czymś, o czym na­wet z przy­ja­ciół­mi nie roz­ma­wiasz!”

– Przy­kro mi, Da­sza. – Ksiądz przy­ło­żył jej dłoń do po­licz­ka. – Jesz­cze raz prze­pra­szam, że w ogó­le za­py­ta­łem.

– W po­rząd­ku. – Iwasz­ko po raz ko­lej­ny tego dnia pró­bo­wa­ła opa­no­wać wła­sne emo­cje. – Mo­że­my za­pa­lić? – za­py­ta­ła.

– Dziew­czy­no zło­ta! – ksiądz nie­mal krzyk­nął. – Ma­rzy­łem o tym od go­dzi­ny!

Obo­je wy­bu­chli ser­decz­nym śmie­chem. Za­pa­li­li, przez mo­ment ra­cząc się dy­mem i ci­szą.

– Wróć­my do tego wąt­ku o po­mo­cy hu­ma­ni­tar­nej – jako pierw­sza ode­zwa­ła się Da­ria. – Skrzy­wił się oj­ciec, gdy o to za­py­ta­łam, dla­cze­go?

– Bo to draż­li­wa spra­wa. – Du­chow­ny odło­żył pa­pie­ro­sa do row­ka po­piel­nicz­ki. – Ty­dzień temu wy­sła­li­śmy po­nad dwu­dziest­kę dzie­ci z na­szej pa­ra­fii na wa­ka­cje do Ro­sji. Lo­kal­ne sa­mo­rzą­dy z Ro­sto­wa i Woł­go­doń­ska zna­la­zły na to pie­nią­dze. Noc­le­gi, wy­ży­wie­nie i wszyst­kie te atrak­cje, któ­re mają dzie­cia­ki na ko­lo­niach.

– Świet­ny po­mysł! – Da­rii po­do­ba­ła się ta hi­sto­ria.

– Ow­szem – po­twier­dził du­chow­ny. – I to jest wła­śnie re­al­na po­moc.

– A ta, hm, nie­re­al­na? – Iwasz­ko za­no­to­wa­ła skrzęt­nie sło­wa ka­pła­na.

– Przy­jeż­dża­ją do pa­ra­fii kon­wo­je hu­ma­ni­tar­ne z Pol­ski i Nie­miec. – Ksiądz Sta­ni­sław znów chwy­cił za pa­pie­ro­sa i za­cią­gnął się moc­no. – Cię­ża­rów­ki peł­ne ko­ców, śpi­wo­rów, na­mio­tów, ciu­chów, za­ba­wek dla dzie­ci, ka­szy i ryżu. Bóg za­płać wszyst­kim lu­dziom do­brej woli, ale, u li­cha… – zdu­sił nie­do­pa­łek w po­piel­nicz­ce – prze­cież to nie jest mia­sto uchodź­ców. Lu­dzie mają gdzie miesz­kać i co na sie­bie wło­żyć. Je­dze­nia skle­pach nie ma tyle, co wcze­śniej, ale moż­na je ku­pić. My tu po­trze­bu­je­my le­karstw i pie­nię­dzy. Albo tyl­ko pie­nię­dzy, za któ­re ku­pi­my i je­dze­nie, i leki. Ro­zu­miesz mnie?

Da­ria kiw­nę­ła gło­wą.

– Po­wiem ci w se­kre­cie, nie pisz tego – za­strzegł ksiądz. – Lu­dzie już na­wet nie chcą tego ryżu i tej ka­szy. Zgła­sza­ją się po to tyl­ko naj­uboż­si.

– Czy­li po­moc z Za­cho­du nie ma więk­sze­go sen­su? – Iwasz­ko chwy­ci­ła się tego mo­ty­wu. Pa­so­wał jak ulał do ga­ze­ty, fi­nan­so­wa­nej przez rząd re­pu­bli­ki.

– Dasz­ka. – Ka­płan do­pił zim­ną kawę, któ­ra zo­sta­ła w fi­li­żan­ce. – Po­myśl, ile pie­nię­dzy kosz­tu­je wy­sła­nie ta­kie­go kon­wo­ju – ubez­pie­cze­nie sprzę­tu, to­wa­ru, lu­dzi. Wy­na­gro­dze­nie dla wo­lon­ta­riu­szy, dla kie­row­ców, przy­naj­mniej dwóch na każ­de auto. Pa­li­wo, opła­ty dro­go­we. Ła­pów­ki dla mi­li­cji i ar­mii ukra­iń­skiej na kor­do­nie. – Du­chow­ny miał na my­śli żoł­nie­rzy z blok-po­stów, roz­lo­ko­wa­nych w punk­tach, w któ­rych lud­ność cy­wil­na mo­gła prze­kra­czać li­nię de­mar­ka­cyj­ną. – To są ty­sią­ce, jak nie dzie­siąt­ki ty­się­cy euro. Wiesz, ile mle­ka, mię­sa i le­ków mo­gli­by­śmy za to ku­pić?

– Mnó­stwo. – Iwasz­ko za­mie­rza­ła wy­ko­rzy­stać całą wy­po­wiedź du­chow­ne­go.

– No wła­śnie. – Ksiądz roz­ło­żył ręce w ge­ście bez­rad­no­ści. – Nasi przy­ja­cie­le z Za­cho­du mu­szą swo­ją po­moc zra­cjo­na­li­zo­wać. Ina­czej trud­no nie po­dej­rze­wać, że tak na­praw­dę cho­dzi tyl­ko o uspo­ko­je­nie iluś tam su­mień. I da­nie za­rob­ku paru awan­tur­ni­kom.

***

„Da­nie za­rob­ku paru awan­tur­ni­kom” – to stwier­dze­nie bar­dzo przy­pa­dło Da­rii do gu­stu. Po­wtó­rzy­ła je w my­ślach już po raz ko­lej­ny, uzna­jąc, że wi­zy­ta na ple­ba­nii – mimo kil­ku nie­przy­jem­nych sy­tu­acji – war­ta była wy­pra­wy przez całe mia­sto.

Sama wy­my­śli­ła ten te­mat, po tym, jak w pol­skich me­diach po­ja­wi­ły się in­for­ma­cje o prze­śla­do­wa­niu do­niec­kiej Po­lo­nii – z uwa­gi na po­cho­dze­nie oraz wy­zna­nie jej człon­ków. Iwasz­ko nie była śle­pa i głu­cha. Do­brze wie­dzia­ła, że wła­dze DRL mają wie­le na su­mie­niu. Ale taki za­rzut był nad­uży­ciem, ty­po­wym zresz­tą dla dzien­ni­ka­rzy znad Wi­sły, któ­rzy już na po­cząt­ku kon­flik­tu ocho­czo przy­ję­li pro­ki­jow­ską nar­ra­cję. Ka­to­lic­ki ksiądz z pol­skim pasz­por­tem mógł być ide­al­nym roz­mów­cą. A i ona, ze swo­ją Kar­tą Po­la­ka, jako au­tor­ka ma­te­ria­łu do­da­wa­ła mu wia­ry­god­no­ści.

Co praw­da na ko­niec roz­mów­ca znów ją wku­rzył – po­ka­zu­jąc uszko­dzo­ną przez ra­kie­tę ścia­nę ko­ścio­ła i su­ge­ru­jąc, że grad nie przez przy­pa­dek tra­fił aku­rat w to miej­sce. „Przy­le­ciał z mia­sta. Le­ciał w kie­run­ku, na któ­rym ni­g­dy nie było ukra­iń­skich wojsk” – za­pew­niał. „To mu­sia­ła być spraw­ka pi­ja­nych żoł­da­ków” – twier­dził, choć mię­dzy sło­wa­mi dało się wy­czuć, że ra­czej po­dej­rze­wał ja­kąś pro­wo­ka­cję.

– Myśl so­bie, co chcesz, księ­żu­lo. – Iwasz­ko uśmiech­nę­ła się do swo­je­go od­bi­cia w sa­mo­cho­do­wym lu­ster­ku. „Na­pi­szę o tym tak, jak ze­chcę” – uzna­ła.

Hi­sto­rię z po­rwa­niem – choć au­ten­tycz­nie ją po­ru­szy­ła – za­mie­rza­ła po­mi­nąć. I nie cho­dzi­ło tyl­ko o nie­po­trzeb­ne za­mie­sza­nie, szko­dli­we dla tezy ar­ty­ku­łu – mia­ła ku temu rów­nież inne po­wo­dy. Do ma­te­ria­łu wy­star­czą jej za­pew­nie­nia księ­dza, że nikt Po­la­ków nie nęka. Wspo­mni też o ro­syj­skim wspar­ciu, kon­fron­tu­jąc tę in­for­ma­cję z opi­nią du­chow­ne­go na te­mat za­chod­niej po­mo­cy.

– I tyle – pod­su­mo­wa­ła roz­my­śla­nia na te­mat tek­stu, par­ku­jąc auto przed do­mem.

Pię­cio­pię­tro­wy, szy­kow­ny apar­ta­men­to­wiec po­wstał w cza­sach bo­omu bu­dow­la­ne­go, któ­ry ogar­nął Do­nieck przed Euro 2012. Przed woj­ną miał in­nych lo­ka­to­rów, ale te­raz w ca­ło­ści zaj­mo­wa­li go pra­cow­ni­cy wyż­sze­go szcze­bla kil­ku de­ere­low­skich mi­ni­sterstw i urzę­dów cen­tral­nych. Iwasz­ko nie mia­ła po­ję­cia, co sta­ło się z po­przed­ni­mi miesz­kań­ca­mi. I nie­wie­le ją to ob­cho­dzi­ło, gdyż w więk­szo­ści byli to sko­rum­po­wa­ni urzęd­ni­cy sta­rej wła­dzy.

– Do­bry wie­czór – Da­ria przy­wi­ta­ła się z sie­dzą­cy­mi na re­cep­cji pra­cow­ni­ka­mi ochro­ny. Dwóch męż­czyzn od­po­wie­dzia­ło jej chó­rem, a po­tem – była tego ab­so­lut­nie pew­na – śle­dzi­ło wzro­kiem jej ko­ły­szą­ce się bio­dra, póki nie znik­nę­ła w win­dzie.

„Ar­mia pra­wo­sław­nych mści­cie­li” – za­śmia­ła się pod no­sem, po­wta­rza­jąc na­zwę ro­dem z tan­det­nych fil­mów sen­sa­cyj­nych.

Wło­ży­ła klucz do zam­ka, ale drzwi otwo­rzy­ły się, za­nim zdo­ła­ła go prze­krę­cić.

– O, je­steś już. – Wi­dok chu­de­go jak szcza­pa, wy­so­kie­go męż­czy­zny moc­no ją za­sko­czył.

– Wpa­dłem tyl­ko na chwi­lę, za­raz wra­cam do mi­ni­ster­stwa. – Ły­sie­ją­cy blon­dyn chwy­cił jej gło­wę w obie dło­nie i moc­no po­ca­ło­wał w usta. – Był ko­lej­ny za­mach na Ko­ma­ro­wa. – Męż­czy­zna zdjął prze­po­co­ną ko­szu­lę, ob­na­ża­jąc wą­tły tors. – Mam dziś dużo pra­cy.

– Coś po­waż­ne­go? – Iwasz­ko nie lu­bi­ła ta­kich in­for­ma­cji. Za­ma­chy na naj­waż­niej­szych po­li­ty­ków uru­cha­mia­ły zwy­kle fale prze­mo­cy, któ­re prze­ta­cza­ły się tak­że po eli­tach no­wej re­pu­bli­ki.

– Eee. – Blon­dyn mach­nął ręką. – Zda­je się, że to nic po­li­tycz­ne­go. Ja­kaś kur­wa albo była ko­chan­ka, któ­rą Wik­tor mu­siał kie­dyś zbyt ostro po­trak­to­wać. – Na jego twa­rzy wi­dać było zło­śli­wy uśmiech. – A co u cie­bie? – spy­tał.

Da­ria po­czu­ła ulgę.

– Ro­bi­łam dziś ten ma­te­riał o Po­lo­nii w Do­niec­ku – po­wie­dzia­ła. – I będę po­trze­bo­wa­ła two­jej po­mo­cy.

– Tak? – Męż­czy­zna po­ło­żył jed­ną rękę na jej bio­drze, a dru­gą zła­pał za po­śla­dek.

Iwasz­ko do­pie­ro te­raz wy­czu­ła za­pach al­ko­ho­lu w od­de­chu part­ne­ra. Po­sta­no­wi­ła jed­nak nie ko­men­to­wać tego fak­tu.

– Ten ksiądz, o któ­rym ci wczo­raj mó­wi­łam – za­czę­ła. „A któ­re­go pew­nie do­brze pa­mię­tasz, ale ni­g­dy mi o tym nie po­wiesz” – do­rzu­ci­ła w my­ślach. – Ja­kiś czas temu nasi, przez przy­pa­dek, przy­wa­li­li mu gra­dem w ko­ściół, no i trze­ba na­pra­wić szko­dy.

– Duże? – Męż­czy­zna za­czął li­zać jej szy­ję.

– Nie – od­par­ła, od­chy­la­jąc gło­wę. – Trze­ba też wy­słać na jego pa­ra­fię tro­chę ro­syj­skiej hu­ma­ni­tar­ki, naj­le­piej le­karstw. I to jak naj­szyb­ciej – za­zna­czy­ła.

– Po co? – Ko­cha­nek do­brał się do jej ucha.

– Bo chcę mieć do­bre zdję­cia! – Uda­ła, że go od­py­cha.

– Coś jesz­cze? – Blon­dyn znów przy­warł do jej szyi.

– Nie – od­po­wie­dzia­ła.

– Zaj­mę się tym, masz na to sło­wo Sier­gie­ja Kłu­szy­na. – Męż­czy­zna chwy­cił spodnie Da­rii w pa­sie i szarp­nął nimi w dół. Zsu­nę­ły się ra­zem z majt­ka­mi, od­kry­wa­jąc wy­de­pi­lo­wa­ne łono ko­bie­ty. – A te­raz rżnij się ze mną, moja am­bit­na dzien­ni­kar­ko.

„Sko­ro mu­szę, pra­wo­sław­ny mści­cie­lu” – te sło­wa wy­brzmia­ły tyl­ko w gło­wie Iwasz­ko.

Do­nieck, 21 lip­ca

Cha­rak­te­ry­stycz­nej se­rii grzmo­tów nie spo­sób było po­my­lić z ni­czym in­nym. Od­głos strze­la­ją­cych wy­rzut­ni Grad niósł się po noc­nym mie­ście fala za falą – do­brą mi­nu­tę. Ma­rek Woj­cie­chow­ski wstał od biur­ka, prze­cie­ra­jąc zmę­czo­ne, prze­krwio­ne oczy. Pod­szedł do otwar­te­go na oścież okna i roz­su­nął za­sło­ny. Do­cho­dzi­ła pierw­sza, czas, w któ­rym na­wet na od­da­lo­nej o kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów od cen­trum Do­niec­ka li­nii fron­tu pa­no­wał zwy­kle spo­kój. Tak przy­naj­mniej było jesz­cze w kwiet­niu, pod­czas ostat­niej wi­zy­ty Mar­ka. „Ukra­iń­cy chy­ba na­praw­dę wzię­li się do ro­bo­ty” – Woj­cie­chow­ski miał na my­śli ostat­nie kontr­ata­ki rzą­do­wej ar­mii, któ­rych ska­li po­cząt­ko­wo nie do­ce­nił.

Ma­rek ob­ser­wo­wał ukra­iń­ski kon­flikt od po­cząt­ku i do­brze znał na­stro­je spo­łecz­ne pa­nu­ją­ce w tym kra­ju. Wschód ow­szem, miał woj­ny po dziur­ki w no­sie, ale na za­cho­dzie Ukra­iny lu­dzi bar­dziej de­ner­wo­wa­ła bez­czyn­ność ar­mii, któ­ra od­daw­szy nie­mal dzie­sięć pro­cent po­wierzch­ni pań­stwa, oko­pa­ła się na li­nii de­mar­ka­cyj­nej. Zbyt sil­na, by prze­pu­ścić re­be­lian­tów da­lej, zbyt sła­ba, by sku­tecz­nie się z nimi roz­pra­wić. Przede wszyst­kim jed­nak – tak twier­dzi­ła szcze­gól­nie lwow­ska uli­ca – z do­wódz­twem po­zba­wio­nym praw­dzi­wej woli wal­ki.

Ma­rek wie­dział, że nie były to wca­le krzyw­dzą­ce opi­nie.

Zda­je się jed­nak, że sztab ge­ne­ral­ny ukra­iń­skich sił zbroj­nych po­sta­no­wił po­ka­zać lwi pa­zur. Wią­za­ło się to co praw­da ze zła­ma­niem for­mal­ne­go za­wie­sze­nia bro­ni, ale pre­tek­stów do ta­kich dzia­łań nie bra­ko­wa­ło. Se­pa­ra­ty­ści sami wie­lo­krot­nie na­ru­sza­li za­sa­dy ro­zej­mu. Nie da­lej jak w czerw­cu przy­pu­ści­li se­rię nie­uda­nych ata­ków na od­dzia­ły ukra­iń­skie, bro­nią­ce po­dejść do Ma­riu­po­la, du­że­go por­tu nad Mo­rzem Azow­skim.

Inna spra­wa, że skut­ki pro­wa­dzo­nej przez Ki­jów ope­ra­cji były mi­zer­ne. Po kil­ku dniach dzia­łań wspo­ma­ga­nej przez ochot­ni­ków ar­mii uda­ło się od­zy­skać tyl­ko strzę­py za­ję­tych przez re­be­lian­tów te­ry­to­riów. „Może to Da­niel ma ra­cję…?” – Woj­cie­chow­ski zer­k­nął na śpią­ce­go w dru­gim koń­cu po­ko­ju fo­to­re­por­te­ra. Jego zda­niem ukra­iń­ski pre­zy­dent Kraw­czen­ko przy­go­to­wy­wał na­ród do za­koń­cze­nia woj­ny, chcąc mu oznaj­mić, że pań­stwo pró­bo­wa­ło do ostat­niej chwi­li po­ko­nać re­be­lię, ale ta oka­za­ła się zbyt sil­na. „Tak, to na­wet mia­ło­by sens” – uznał Ma­rek. Miał świa­do­mość, że by­ła­by to per­fid­na kal­ku­la­cja, ale zbyt dłu­go zaj­mo­wał się dzien­ni­kar­stwem, by nie po­dej­rze­wać po­li­ty­ków o cy­nizm.

Ko­lej­na se­ria – tym ra­zem wy­bu­chów – roz­dar­ła ci­szę noc­ne­go mia­sta.

Woj­cie­chow­ski wy­chy­lił się przez okno, ob­ser­wu­jąc pu­ste po­dwó­rze blo­ko­wi­ska. „Pew­nie przed woj­ną o tej po­rze wy­sia­dy­wa­ło na ław­kach mnó­stwo gów­nia­rzy. Pili piwo, pa­li­li faj­ki i flir­to­wa­li na ca­łe­go” – przy­szło mu do gło­wy. Te­raz, gdy uci­chły już dźwię­ki ar­ty­le­rii, sły­chać było je­dy­nie cy­ka­nie świersz­czy. Od dwu­dzie­stej dru­giej obo­wią­zy­wa­ła go­dzi­na po­li­cyj­na, na­zy­wa­na tu ko­men­danc­ką. Miesz­kań­cy nie od­wa­ży­li się opusz­czać do­mów. Więk­szość za­pew­ne spa­ła, o czym naj­le­piej świad­czy­ły ciem­ne okna oko­licz­nych do­mów.

Lecz nie wszyst­kich zmo­rzył sen.

– Ale czad! – szep­nął Woj­cie­chow­ski i ru­szył w głąb po­ko­ju. Zga­sił świa­tło, chwy­ciw­szy wcze­śniej nie­wiel­ką ka­me­rę. Wró­cił do okna i ukląkł, kła­dąc sprzęt na pa­ra­pe­cie. Zer­k­nął w cy­fro­wy wy­świe­tlacz i roz­sze­rzył kadr. Chciał ob­jąć nim róg sto­ją­ce­go na­prze­ciw bu­dyn­ku oraz wol­ną prze­strzeń po­dwór­ka, któ­ra otwie­ra­ła nie­co dal­szą per­spek­ty­wę. Trze­cie pię­tro mo­te­lu znaj­do­wa­ło się zbyt ni­sko, by mógł uchwy­cić bły­ski wy­bu­chów na li­nii fron­tu. Ale frag­ment nie­ba, któ­ry wi­dział, co ja­kiś czas prze­ci­na­ły smu­ga­cze, za­pew­ne wy­strze­li­wa­ne w kie­run­ku la­ta­ją­cych po obu stro­nach dro­nów.

Chwi­lę póź­niej miał owe czer­wo­ne smu­gi w ka­drze – po le­wej stro­nie. Po pra­wej zaś – roz­świe­tlo­ne bla­skiem te­le­wi­zo­ra okno. Na­gry­wa­jąc dźwię­ki wy­strza­łów, zro­bił jed­no­cze­śnie zbli­że­nie na po­kój, w któ­rym ko­bie­ta w fi­ku­śnej ha­lecz­ce wiła się w ero­tycz­nym tań­cu przed le­żą­cym na łóż­ku męż­czy­zną.

– Ooo tak – szep­nął za­do­wo­lo­ny Woj­cie­chow­ski. I nie szło wca­le o pod­nie­ce­nie to­wa­rzy­szą­ce pod­glą­dac­twu. Wła­śnie zy­skał do­sko­na­łą ilu­stra­cję cze­goś, co mimo mie­się­cy spę­dzo­nych na Ukra­inie na­dal było dla nie­go do­świad­cze­niem sur­re­ali­stycz­nym. Kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów da­lej woj­ska obu stron okła­da­ły się ogniem z dział i ra­kiet, a tu tym­cza­sem trwa­ło nor­mal­ne ży­cie.

***

Woj­cie­chow­ski z wciąż przy­kle­jo­nym do twa­rzy uśmie­chem odło­żył ka­me­rę i znów usiadł przy biur­ku. Na ekra­nie lap­to­pa cze­kał na nie­go tekst, wy­sła­ny do re­dak­cji w Pol­sce kil­ka­na­ście go­dzin wcze­śniej. Ma­te­riał póź­nym wie­czo­rem wró­cił z uwa­ga­mi wy­daw­cy, na tyle istot­ny­mi, że re­por­taż wy­ma­gał po­waż­nych ko­rekt.

– Szlag! – za­klął, w jed­nej chwi­li tra­cąc do­bry hu­mor.

Był zmę­czo­ny po ca­łym dniu po­dró­ży, a rano cze­ka­ło go bar­dzo waż­ne spo­tka­nie, o któ­re za­bie­gał przez ostat­nie ty­go­dnie. „Cie­ka­we, jak po­dej­dzie­cie do wy­wia­du z Ko­ma­ro­wem?” – za­sta­na­wiał się nad re­ak­cja­mi prze­ło­żo­nych, któ­rzy nie od razu za­ak­cep­to­wa­li jego po­mysł. „Chcesz ga­dać z tym ban­dy­tą?” – Ma­rek wró­cił my­śla­mi do roz­mo­wy z za­stęp­cą re­dak­to­ra na­czel­ne­go. „Sze­fie” – od­po­wie­dział mu wów­czas. „Osta­tecz­nie to my zde­cy­du­je­my, co się uka­że. Wiem, że to nie­po­pu­lar­ne dziś sło­wo, ale za­dbaj­my cho­ciaż o po­zo­ry obiek­ty­wi­zmu”. „Spier­da­laj, wa­ria­cie” – usły­szał w od­po­wie­dzi, któ­rej to­wa­rzy­szył ser­decz­ny śmiech. Ma­rek po­trak­to­wał to jako bło­go­sła­wień­stwo.

– Obiek­ty­wizm – prych­nął. Ścią­gnął plik z tek­stem na dol­ny pa­sek ekra­nu, od­sła­nia­jąc ma­ila otrzy­ma­ne­go z fir­my.

Mar­ku,

wie­my, czym jest „Bu­rza”, ale nie za­po­mi­naj­my o tym, kto w tej woj­nie jest ban­dy­tą, a kto ofia­rą. Wy­cią­ga­nie na­zi­stow­skiej sym­bo­li­ki na pierw­szy plan wy­wo­ła nie­po­trzeb­ne wąt­pli­wo­ści u na­szych Czy­tel­ni­ków. I bę­dzie wodą na młyn dla oszo­ło­mów, któ­rzy pod­krę­ca­ją an­ty­ukra­iń­skie na­stro­je w Pol­sce. Nie chce­my tego.

Nie chce­my też ukry­wać zja­wi­ska, ale ko­niecz­nie zmień ak­cen­ty. Cały ten na­zi­stow­ski ba­dziew przed­staw jako wy­bry­ki po­je­dyn­czych, nie­zdy­scy­pli­no­wa­nych żoł­nie­rzy.

Pa­mię­taj, „Bu­rza” to je­den z wie­lu ochot­ni­czych ba­ta­lio­nów, z któ­rych więk­szość trzy­ma się z dala od skraj­nie pra­wi­co­wych ha­seł. Po lek­tu­rze Two­je­go tek­stu moż­na tym­cza­sem od­nieść wra­że­nie, że na wschod­nio­ukra­iń­skim fron­cie po „na­szej” stro­nie wal­czą sami na­zio­le.

Nie są­dzę, by przy­świe­ca­ły Ci ta­kie in­ten­cje.

No­wych zdjęć nie do­sy­łaj, wy­bie­rze­my z tego, co już przy­szło.

Po­zdrów Da­nie­la i… bądź­cie bez­piecz­ni!

– Iii… chuj ci w dupę, wy­daw­co z naj­waż­niej­szej pol­skiej ga­ze­ty – Woj­cie­chow­ski dał upust swo­jej zło­ści. Nie był na­iw­nia­kiem i do­brze wie­dział, jak ma­in­stre­amo­we re­dak­cje – od lewa do pra­wa – re­la­cjo­nu­ją woj­nę na Ukra­inie. W tym za­kre­sie pa­no­wa­ła nie­mal peł­na, nie­pi­sa­na zgo­da mię­dzy świa­tem me­diów i po­li­ty­ki. Je­śli już kto­kol­wiek kry­ty­ko­wał pro­ki­jow­ską li­nię rzą­du Rzecz­po­spo­li­tej – ga­ze­ta czy dzia­łacz opo­zy­cji – od­no­si­ło się to do kon­kret­nych dzia­łań, nie zaś do in­ten­cji czy ogól­nej za­sad­no­ści. Ta­kie zja­wi­ska jak ten­den­cje au­to­no­micz­ne, obec­ne od za­wsze wśród miesz­kań­ców Don­ba­su, czy bru­tal­ność ukra­iń­skiej ar­mii, ostrze­li­wu­ją­cej cy­wil­ne obiek­ty, w pol­skim dys­kur­sie me­dial­nym wła­ści­wie nie ist­nia­ły. Woj­na mu­sia­ła być czar­no-bia­ła – z Ro­sją i w peł­ni z nią utoż­sa­mia­ny­mi se­pa­ra­ty­sta­mi po złej stro­nie mocy.

Taki stan rze­czy miał dwie za­sad­ni­cze przy­czy­ny. Pierw­szą była jaw­na, po­wszech­na i nie­za­leż­na od ak­tu­al­nych wy­da­rzeń ru­so­fo­bia. Po­li­ty­cy i dzien­ni­ka­rze schle­bia­li jej dla wła­sne­go in­te­re­su bądź zwy­czaj­nie ją po­dzie­la­li. Dru­ga – zresz­tą wzmac­nia­ją­ca pierw­szą – bra­ła się z po­czu­cia za­gro­że­nia, wy­wo­ła­ne­go agre­syw­ny­mi po­czy­na­nia­mi Mo­skwy. Co by nie mó­wić, ukra­iń­ski kry­zys za­czął się od anek­sji Kry­mu, a w Don­ba­sie – mimo za­prze­czeń Krem­la – re­be­lian­tów wspie­ra­ły od­dzia­ły re­gu­lar­nej ro­syj­skiej ar­mii. W nie­któ­rych śro­do­wi­skach strach, „że Pol­ska bę­dzie na­stęp­na”, czy­nił z pro­ukra­iń­skiej nar­ra­cji wręcz ra­cję sta­nu. Woj­cie­chow­ski ro­zu­miał te lęki, ale zu­peł­nie ich nie po­dzie­lał. Ro­sja – do­ci­śnię­ta za­chod­ni­mi sank­cja­mi i spad­kiem cen ropy – po­wo­li, ale nie­ubła­ga­nie ogra­ni­cza­ła swo­je za­an­ga­żo­wa­nie we wschod­niej Ukra­inie. Zły niedź­wiedź nie był więc wca­le taki groź­ny. I znów oka­zał się ko­lo­sem na gli­nia­nych no­gach.

Oczy­wi­ście, w kra­ju wol­ne­go sło­wa nie bra­ko­wa­ło od­mien­nych opi­nii na te­mat ukra­iń­skiej woj­ny. Zwłasz­cza że tra­fia­ły one na po­dat­ny grunt wciąż pie­lę­gno­wa­nej przez wie­lu Po­la­ków nie­chę­ci do Ukra­iń­ców. Ta an­ty­pa­tia, dla któ­rej szu­ka­no uspra­wie­dli­wie­nia przede wszyst­kim w rze­zi wo­łyń­skiej z 1943 roku, była zręcz­nie pod­sy­ca­na przez Ro­sjan. Mar­ko­wi im­po­no­wa­ła spraw­ność, z jaką ci po­ru­sza­li się w ob­sza­rze no­wych tech­no­lo­gii. Nie tyl­ko do­sko­na­le za­go­spo­da­ro­wa­li po­ten­cjał uży­tecz­nych idio­tów, two­rzą­cych ni­szo­we, ale licz­ne stro­ny in­ter­ne­to­we, na któ­rych prze­strze­ga­no przed „ukra­iń­skim re­wan­ży­zmem”. Opła­ca­ni przez wła­sne Mi­ni­ster­stwo Obro­ny ro­syj­scy trol­le, przy po­mo­cy nie­świa­do­mych ma­ni­pu­la­cji pol­skich in­ter­nau­tów, zdo­mi­no­wa­li też fora dys­ku­syj­ne me­diów głów­ne­go nur­tu. Wy­star­czy­ło zer­k­nąć w ko­men­ta­rze pod do­wol­nym tek­stem po­świę­co­nym Ukra­inie. Zwy­kle był to ściek – pe­łen in­wek­tyw, nie­spra­wie­dli­wych ocen i zwy­kłych wy­my­słów, przed­sta­wia­ją­cych Ukra­iń­ców w pa­skud­nym świe­tle. Jed­nak, opie­ra­jąc się na nim, wie­le osób bu­do­wa­ło so­bie al­ter­na­tyw­ny ob­raz wy­da­rzeń.

I wła­śnie tej sfo­ry nie chcie­li kar­mić prze­ło­że­ni Woj­cie­chow­skie­go.

***

Ze­gar w kom­pu­te­rze wska­zał trze­cią dwa­dzie­ścia, gdy Ma­rek ode­słał po­pra­wio­ny tekst do kra­ju. Wciąż tro­chę ża­ło­wał pier­wot­nej wer­sji, któ­ra mia­ła nie­zły po­ten­cjał, by stać się gło­śnym ma­te­ria­łem. Ża­den z pol­skich dzien­ni­ka­rzy nie opi­sał do­tąd w tak ob­szer­ny spo­sób ba­ta­lio­nu „Bu­rza”. Uwiel­bia­ny na za­chod­niej Ukra­inie i ho­łu­bio­ny przez część ukra­iń­skich po­li­ty­ków z pre­mie­rem Jew­tusz­ką na cze­le, w Pol­sce trak­to­wa­ny był jak zgni­łe jajo.

Woj­cie­chow­ski od­wie­dził do­wódz­two jed­nost­ki, a z jed­ną z sot­ni spę­dził pięć dni na fron­cie w oko­li­cach Sło­wiań­ska. Na­oglą­dał się swa­styk i es­es­mań­skich błys­ka­wic, no­szo­nych jako em­ble­ma­ty na mun­du­rach i ta­tu­aże na cia­łach. Żoł­nie­rze, któ­rym to­wa­rzy­szył, na­zy­wa­li sie­bie dir­le­wan­ge­row­ca­mi, od na­zwi­ska Oska­ra Dir­le­wan­ge­ra, hi­tle­row­skie­go zbrod­nia­rza, od­po­wie­dzial­ne­go za śmierć sześć­dzie­się­ciu ty­się­cy Po­la­ków, Bia­ło­ru­si­nów i Sło­wa­ków. Ma­rek wy­słu­chał teo­rii o su­pre­ma­cji bia­łej rasy i o Ro­sja­nach, bę­dą­cych azja­tyc­ką hor­dą pół lu­dzi, pół świń. Prze­ko­ny­wa­no go, że to Ukra­iń­cy są na­ro­dem sto­ją­cym na stra­ży za­chod­niej kul­tu­ry. Że to w ka­te­go­riach woj­ny cy­wi­li­za­cji wy­pa­da trak­to­wać ukra­iń­sko-ro­syj­ski kon­flikt. Nikt przed nim ni­cze­go nie ukry­wał, nie wci­skał kitu, że znak SS na­le­ży tłu­ma­czyć jako „śmierć szpie­gom”. Ja­sno dano mu do zro­zu­mie­nia, że neo­na­zizm jest nie tyl­ko ak­cep­to­wal­ny, ale sta­no­wi wręcz ide­olo­gicz­ną bazę for­ma­cji.

I wła­śnie taką tezą za­koń­czył swój re­por­taż. Li­czył, że re­dak­cja – co już prze­cież nie raz ro­bi­ła – da się uwieść sen­sa­cyj­no­ści ma­te­ria­łu, przed­kła­da­jąc roz­głos po­nad inne war­to­ści.

– No i się prze­li­czy­łem – jęk­nął pod no­sem, za­my­ka­jąc kla­pę lap­to­pa. „We­zmę prysz­nic rano” – uznał i od razu po­ło­żył się do łóż­ka.

Ale nie był w sta­nie za­snąć, wsłu­chu­jąc się w od­gło­sy od­le­głej ka­no­na­dy. Mar­twił go fakt, że wal­ki na­si­li­ły się aku­rat te­raz. Wie­dział, że do­pro­wa­dzi to do za­mknię­cia punk­tów, przez któ­re cy­wi­le – w tym dzien­ni­ka­rze – mo­gli prze­kra­czać li­nię de­mar­ka­cyj­ną. Pla­no­wa­ny na dwa, mak­sy­mal­nie trzy dni po­byt w Do­niec­ku trze­ba więc bę­dzie wy­dłu­żyć.

– Ech – wes­tchnął. „Sami je­ste­śmy so­bie win­ni” – do­dał w my­ślach. Pa­mię­tał, jak bar­dzo ucie­szy­ła go in­for­ma­cja z biu­ra Wik­to­ra Ko­ma­ro­wa. I w jak wa­riac­kim tem­pie or­ga­ni­zo­wa­li z Da­nie­lem prze­jazd do sto­li­cy DRL. Osta­tecz­nie do­sta­li się do mia­sta w kon­wo­ju, któ­ry sta­no­wił część ak­cji hu­ma­ni­tar­nej mi­liar­de­ra Paw­ła Kłycz­ki. To był wy­god­ny i bez­piecz­ny spo­sób, ale dla nich bi­let w jed­ną stro­nę. Cię­ża­rów­ki mia­ły wra­cać rano, kie­dy oni będą się przy­go­to­wy­wać do wy­wia­du z pre­mie­rem.

„Coś się wy­kom­bi­nu­je” – Ma­rek po­sta­no­wił nie tra­cić na­dziei.

Wspo­mnie­nie kon­wo­ju wio­zą­ce­go le­kar­stwa, żyw­ność i che­mię go­spo­dar­czą spra­wi­ło, że znów za­czął się za­sta­na­wiać nad spe­cy­fi­ką ukra­iń­skie­go kon­flik­tu. Ki­jów bar­dzo chciał po­ka­zać wła­sną de­ter­mi­na­cję i za­mro­ził wy­pła­ty świad­czeń dla oby­wa­te­li, któ­rzy zna­leź­li się po nie­wła­ści­wej stro­nie li­nii de­mar­ka­cyj­nej. Po­tem zaś usta­no­wił blo­ka­dę eko­no­micz­ną obu se­pa­ra­ty­stycz­nych re­pu­blik. Ich miesz­kań­com co praw­da po­zwo­lo­no przy­jeż­dżać na te­ren Ukra­iny, ale mo­gli stam­tąd za­bie­rać wy­łącz­nie taką ilość to­wa­rów, któ­ra mie­ści­ła się w ka­te­go­rii „na wła­sny uży­tek”. Tym­cza­sem naj­bo­gat­szy czło­wiek w kra­ju co kil­ka ty­go­dni słał za li­nię fron­tu po kil­ka­dzie­siąt wy­peł­nio­nych po brze­gi ti­rów. Ich za­war­tość tra­fia­ła do pra­cow­ni­ków na­le­żą­cych do Kłycz­ki fa­bryk i za­kła­dów, bę­dąc w isto­cie ekwi­wa­len­tem czę­ści pen­sji.

Co wię­cej, cię­ża­rów­ki za­wsze mia­ły eskor­tę po­li­cji, a w stre­fie fron­to­wej opie­kę nad nimi przej­mo­wa­ło woj­sko. Prze­jazd przez zie­mię ni­czy­ją był przed­się­wzię­ciem uzgad­nia­nym nie na po­zio­mie lo­kal­nych do­wód­ców obu stron kon­flik­tu – ci do­sta­wa­li tyl­ko wy­tycz­ne od swo­ich prze­ło­żo­nych.

„Ja­kie wpły­wy musi mieć ten fa­cet w Ki­jo­wie i w Do­niec­ku?” – Ma­rek czuł ro­dzaj po­dzi­wu dla mi­liar­de­ra. Oczy­wi­ście nie wie­rzył w jego al­tru­izm. Po­mysł na po­moc trak­to­wał jako ro­dzaj dzia­łal­no­ści biz­ne­so­wej, któ­ra wszyst­kim się opła­ca­ła. Kłycz­ko wy­rę­czał nie­wy­dol­ny sys­tem opie­ki spo­łecz­nej re­be­lianc­kich pań­ste­wek, a za­ło­gi jego fa­bryk mia­ły mo­ty­wa­cję do pra­cy. Zy­ski z eks­por­tu – ofi­cjal­ne­go do Ro­sji i nie­ofi­cjal­ne­go na Ukra­inę – tra­fia­ły na kon­to biz­nes­me­na, zaś w for­mie po­dat­ków i ha­ra­czy – do skarb­ca re­pu­blik i kie­sze­ni ich po­li­tycz­nych elit. Ukra­ina mia­ła do­stęp na przy­kład do ta­nie­go wę­gla, a ki­jow­scy urzęd­ni­cy – któ­rzy ze­zwo­li­li na or­ga­ni­zo­wa­nie kon­wo­jów – cie­szy­li się z nie­ma­łych ła­pó­wek. „Na woj­nie za­wsze wy­gry­wa pie­niądz” – Woj­cie­chow­ski po­wtó­rzył w my­ślach za­sły­sza­ną nie­gdyś sen­ten­cję.

Dźwięk przy­cho­dzą­ce­go ese­me­sa wy­rwał go z roz­my­ślań.

– Hm – chrząk­nął, za­in­try­go­wa­ny tre­ścią wia­do­mo­ści. Przez mo­ment miał na­wet ocho­tę obu­dzić ko­le­gę, ale uznał, że to zły po­mysł – Da­niel kładł się wy­koń­czo­ny, a te­raz spał jak za­bi­ty.

Nadaw­ca mu­siał być moc­no po­ru­szo­ny, sko­ro zde­cy­do­wał się na kon­takt w środ­ku nocy. Ma­rek znał go do­brze. Pierw­szy raz spo­tka­li się kil­ka lat temu w Afga­ni­sta­nie, pod­czas jed­nej z re­por­ter­skich wy­praw Woj­cie­chow­skie­go. Ko­le­żeń­stwo szło w ich przy­pad­ku w pa­rze z re­la­cją dzien­ni­karz – in­for­ma­tor. Wia­do­mość nie była więc ni­czym nad­zwy­czaj­nym. Ale jej treść… Ma­rek wie­dział, że au­tor ese­me­sa nie ma ten­den­cji do dra­ma­ty­zo­wa­nia. Prze­ciw­nie, zwy­kle ba­ga­te­li­zo­wał na­wet po­waż­ne in­cy­den­ty, tak­że te ze swo­im udzia­łem.

– O co cho­dzi? – Dzien­ni­karz po­dra­pał się po gło­wie, raz jesz­cze spo­glą­da­jąc na wy­świe­tlacz.

Nie dzwoń i nie pisz. Przy­jeż­dżaj do Sło­wiań­ska, jest gru­ba spra­wa – za­pew­niał Mi­chał Do­mań­ski. ■