Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Liliana Mada, młoda utalentowana pisarka, autorka scenariuszy seriali telewizyjnych, pedagog – przyjmuje zaproszenie do prowadzenia letnich warsztatów artystycznych. Przyjeżdża do Staniewa, by tam, w dziewiętnastowiecznym pałacu, otoczonym jeziorami i lasami, prowadzić zajęcia teatralne. Jako pisarka i bystra obserwatorka, mijające dni odnotowuje - tworząc dziennik.
Artystyczne lato Liliany okazuje się być jednak nie tylko czasem harmonii, (pierwszy tydzień sama bohaterka określa fenomenem odprężenia) - ale też nieprzewidywalnym, pełnym zawirowań okresem.
Z tygodnia na tydzień coraz wyraźniej przyjmuje ono postać hybrydy, niebezpiecznie łączącej rzeczywistość z fikcją, a niewidzialne siły tworzą pisarce specjalną rolę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 322
1
Do Staniewa przyjechałam dwunastego czerwca rano.
Zgodnie z instrukcją organizatorów Lata w Staniewie, udałam się przed stacyjkę. Miała tam na mnie czekać bryczka, należało do niej wsiąść i dojechać do pałacu. Choć napis na budynku stacji nie pozostawiał wątpliwości, gdzie jestem, nikt na mnie nie czekał.
Czujny zawiadowca wyjaśnił mi, że wysiadłam za wcześnie, nie w Staniewie, ale w Staniewie-Zdroju, gdzie, jak mówił, tylko kilka pustawych domów wczasowych. Pocieszył mnie jednak, że do pałacu droga prosta – traktem leśnym około kilometra do żelaznej bramy i będę na miejscu. Czułam się rześko, postanowiłam więc dotrzeć do właściwego Staniewa piechotą.
Miejsce, do którego zmierzałam, należy niewątpliwie do tych wymarzonych na urlop: pałac, parki, jezioro, lasy. Mnie, niestety, czekała tam praca. Musiałam się jej podjąć, wyręczając przyjaciela. Niespodziewanie zaniemógł. Staszek zastępstwo na letnich warsztatach miał u mnie jak w banku. Trzy lata temu pomógł mi, kiedy byłam w podobnej sytuacji. Teraz nie odmówiłam mu i ja. Znamy się i uzupełniamy zawodowo od dawna. U Leny, właścicielki sporej części pałacu, bywa rokrocznie z grupą młodych Duńczyków. Prowadzi warsztaty teatralne i wystawia spektakle nie tylko ze Skandynawami, ale też z nauczycielami prowadzącymi zespoły folklorystyczne w przyległych gminach. Jest po łódzkiej filmówce.
Pośpiech wynikający z niespodziewanych zmian nie pozwolił niestety i jemu, i mnie na solidne przedwyjazdowe spotkanie. Skąpe wyjaśnienia na temat wakacyjnej pracy otrzymałam jedynie w telefonicznym monologu wspomnianej już Leny.
– Pani Liliano! – mówiła. – Utrzymanie pałacu przez cały rok wymaga sporych pieniędzy. Ja muszę zarobić i każdy, kto u mnie pracuje, też bez grosza nie wyjeżdża. W tej sprawie, jak również w sprawie programu czy naboru uczestników, może pani mieć do mnie pełne zaufanie! Staszek, poza swoimi ludźmi, ma tu na ogół dwudziestoosobową grupę. Pani na szczęście go zastąpi… – i nie narzeka. Liliano! Jest okazja odpocząć, poznać nowych ludzi, trochę popracować. Szkoda, że go tu nie będzie. Zdradził nam, że pani pisze… że jest pani nawet (!) wziętą scenarzystką. Proszę wybaczyć, na tej głuszy nie wszystko do nas dociera… z wielkiego świata. Czekamy!
Tak właśnie mówiła Lena, a ja, stojąc za plecami Stasia zwanego Merynosem (kudłaty łeb), sprawiałam wrażenie właściwej osoby na właściwym miejscu. Wątpliwości przeganiałam.
Owego dwunastego czerwca rano potężna brama pałacowa, do której dotarłam i przed którą stanęłam, wydała mi się alfą i omegą przekraczania. Rozległa, w majestacie zieleni, przemawiając głosem strojonej wiolonczeli – uchyliła podwoje.
Za nią żwirowy trakt, otoczony krzewami i dzikimi trawnikami, ostatecznie prowadzi do celu. Zdążałam więc, a towarzyszył mi jazgot ptactwa.
Po kilkudziesięciu metrach pałac zaczyna się wyłaniać. Jest bajeczny, jasny, rozległy, dwukondygnacyjny, z narożnymi wieżyczkami, dwoma biegunami schodów i tarasem.
Na głównym wejściu kołatka w kształcie sowy. Zakołatałam. Nic. Raz, drugi, trzeci, nic.
Z okien na parterze przyjaźnie powiewały firany; było oczywiste, że ktoś się pojawi.
Siedząc na kamiennej ławeczce pałacowego tarasu, oswajałam niezwykłość miejsca – na prawo las, wieńczący panoramę po horyzont, na wprost – schodząca do jeziora łąka, na lewo, między okalającymi pałac drzewami – żółtopomarańczowy ogień kwitnących krzewów… Jak mi się wydało, mignęła w nim ludzka postać, ruszyłam więc w nadziei na spotkanie. Plecak, sygnał przybyłego gościa, pozostawiłam gospodarzom na tarasie.
Barwne krzewy okazały się żywym płotem ogrodu. Tę botaniczną osobliwość wyposażono w imponujące wejście, dwa filary jasnego drewna stanowią główne jego elementy. Filar po lewej stronie to trzymetrowa kobieta z gniazdem w dłoniach, prawy jest mężczyzną z konarami drzewa zamiast ramion. Konary te oplatają obie postacie, tworząc nad ich głowami nie najłatwiejszy do odczytania napis: „Arboretum”.
W nadziei, że spotkam gospodarzy, przekroczyłam więc następną bramę.
Jako pierwszy tęczą kwitnących roślin i szaroróżowych głazów wita skalniak. Rozległy, ciekawie zaprojektowanymi ścieżkami kusi do przechadzki. Kluczy się nimi jak w labiryncie. Największe kamienie położono w cieniu iglastych drzew. Przyjęły postać tronów. Na jednym z nich usiadłam. Wygodne oparcie przyjemnie chłodziło plecy.
Takiej chwili ciszy i ciepła oddałam się chętnie. Dolatywał przyjazny gwar… chyba znad jeziora?
Szepty dochodziły również z rozłożystego dębu. W ciągłej nadziei spotkania żywej duszy podniosłam się z kamienia i ruszyłam w stronę drzewa; na najniższym i potężnym rozwidleniu gałęzi była umocowana ambona. Przypominała kościelną. W niej stał anioł. Anioł mężczyzna. Mówił coś, ale nie mogłam go zrozumieć. Dłonią wskazywał pnący się po drzewie bluszcz. Bluszcz napierał jak wąż, a pod jego dotykiem ciało mężczyzny, fragment po fragmencie, kamieniało. Przerażona twarz zdawała się mnie przed czymś przestrzegać. W istocie.
Ogród zniknął, a ja stałam na polanie otoczonej gęstym lasem. Było mroczno. Znowu usłyszałam szepty. Zza drzew to wychylali się, to cofali ludzie. Ktoś w czarnej todze, a może w habicie, przywoływał mnie do siebie skinieniem dłoni. Czułam się coraz bardziej zatrwożona. Zauważyłam również, że trawa na łące rzedła, odsłaniając deski. Pomyślałam, że być może biorę udział w jakimś przedstawieniu i przyniosło mi to ulgę.
Niestety, kiedy postanowiłam podobnie jak inni ukryć się za drzewem, to, na czym stałam, okazało się obrotową sceną. Ilekroć chciałam z niej zeskoczyć, zaczynała wirować. Poczułam nieprzyjemne zawroty głowy…
Ocknęłam się, będąc już na rękach krzepkiego mężczyzny. Przepraszam, co się stało? – pytałam raz po raz, wnoszona, jak się okazało, do jednego z dwóch pomieszczeń pałacowej jadalni.
W tym, co tu dużo mówić, krępującym położeniu, zobaczyłam pierwszy raz Lenę.
– O, niedobrze, bladziutka pani… trzeba chwilę poleżeć na kanapce, Liliano. To pani miała dzisiaj do nas dołączyć, prawda? – tak mniej więcej powiedziała, bardziej dystyngowanie niż ciepło. Gładko uczesana, w gładkiej bluzce i gładkiej długiej spódnicy khaki, sprawiała wrażenie osoby obecnej służbowo.
– Spała pani pod cisem… i stąd ta karuzela w głowie – odezwał się również ten, co przeniósł mnie niczym mityczny dżin. Jego szeroko rozstawione ptasie oczy nieruchomo patrzyły gdzieś ponad moją głową.
– Dzień dobry państwu… tak… to ja… Liliana Mada… Jakiś problem ze mną?
– Leżeć, leżeć… nie podnosić głowy i wdychać te kropelki.
Podał mi ciemną małą buteleczkę rozsiewającą ziołowy zapach. Zrobiłam, jak kazał. Zawroty głowy prawie natychmiast ustąpiły.
– Magiczny specyfik… karuzela stanęła… dziękuję, dziękuję państwu… i przepraszam za kłopot.
– Miło nam, że do nas dołączyłaś, Liliano… jeśli można, zwracamy się tu do siebie po imieniu.
– Jestem Lena. – Pochyliła się nade mną, pięknie uśmiechając. Dobrze przekroczony średni wiek nie odebrał jej urody. – Nie mieliśmy jeszcze w swoim gronie pisarki.
– Ależ… piszę tylko scenariusze do seriali telewizyjnych. Jaka tam ze mnie pisarka – broniłam się nieszczerze.
– Niestety, telewizora w pałacu nie mamy.
– Ani jednego? Nie do wiary. Dlaczego? W sumie bez znaczenia. Swoje arcydzieła i tak oglądam tylko w produkcji.
– Ale nam wypadałoby się temu przyjrzeć.
Wymienili podejrzane w swym wyrazie spojrzenia.
– Muszę od tego odpocząć. Samochód też zostawiłam w Warszawie – kontynuowałam. – Po to, między innymi, tu przyjechałam. Odpocząć. Poza pracą, oczywiście.
– W Staniewie nie będziesz miała z tym problemu. A zatem pozwól, nie przedstawiłam ci jeszcze… Ten, który znajduje pod cisami piękne kobiety, to Jakub, pałacowy Waligóra. Choć kawał chłopa, ze stacji mu się wymknęłaś. Jesteś młodsza, niż myślałam. Dawno nie widziałam takiej szopy na głowie… a jakie szpony… Imponujące. Też muszę sobie takie wyhodować. To twoje?
– I włosy, i paznokcie. Dokładnie co do jednego. Przepraszam za poranne zamieszanie, ale wysiadłam w Staniewie-Zdroju, nie tam, gdzie trzeba. A komórkę, niestety, ktoś mi w podróży ukradł. Nie mogłam więc do was zadzwonić.
– Ukradł? O, to strata.
– Nie po raz pierwszy tracę telefon i nauczona doświadczeniem, mam ich kilka. Skontaktuję się z mężem i szybko sobie z tym problemem poradzimy.
– Coś jeszcze ci ukradli?
– O dziwo, nie… co mnie trochę dziwi. W pociągowym ścisku straciłam kontrolę nad swoim plecakiem. Odstawiłam go, walcząc z opornym oknem, i ta krótka chwila wystarczyła. Dziwi mnie tylko jedna rzecz. W tej samej kieszeni, co telefon, były też kamera i dyktafon. Były i pozostały… nie rozumiem – trajlowałam.
– Liliano, tutaj nikt się jeszcze nie zgubił. Raczej się odnalazł. Ty masz na to, bodajże, ponad dwa miesiące – podsumowała i gdzieś się oddaliła.
– A spanie pod cisem nie służy regeneracji sił i będzie to dla ciebie taka pierwsza lekcja – dodał Jakub.
O co mu chodzi z tym cisem?
– Czemu akurat pod cisem?
– To drzewo umarlaków. Wiesz, jak wygląda? Iglaste, piękne, moje ulubione. Podstępna trucizna. Samo zaciemnione, kusi chłodem do odpoczynku. Trujące od góry do dołu… i igły, i owoce, śliczne karminowe jagódki. Tylko osnówka jadalna, ale nie radzę. Po co. Zostawić ptakom na zimę.
– Podtruło mnie?
– Trochę cię tylko odurzyło. Parę lat temu pewien młodzieniec, turysta, położył się pod cisem, przysnął i nie mogli go dobudzić.
– I dobudzili?
– Taak. Choć z niemałym trudem. Chłopak zasnął… słońce nagrzało olejki eteryczne… powietrze wokół drzewa stężało… Podobnie mogło być z tobą. Ten las słynie z pięknych okazów.
– Jakub straszy trującymi drzewami – przerwała mu znowu obecna Lena – a ja mam jedną z przyjemniejszych trucizn, kawę. Zapraszam do stołu. Spróbuj się podnieść.
– Jest dobrze. Mmm… Ale zapachniało.
Pałacowa zastawa połyskiwała w słońcu złotolem, a moją głowę opuścił mętlik i wylewnie dziękowałam.
– Dzięki państwu… dzięki wam, czuję się już zupełnie dobrze. Bardzo dziękuję.
– No, mnie, Lenuś, nie nalewaj, bo mam pilną pracę, no i pamiętaj, Liliano, nie spać pod cisem, bo nie zawsze jestem w pobliżu. Magiczne drzewo… Legendy, z którymi się pewnie nie spotkałaś, mówią, że palone gałązki cisa najlepiej odpędzają diabła, ale uwaga: samo wąchanie może odurzyć aż do zatrucia. No, tak czy inaczej, witamy w domu.
Roześmiali się, a ich śmiech jak z operetki rozsunął mi kurtynę nowego.
2
Nieuświadomiony w porę stan wyczerpania zawsze kończy się u mnie katastrofą. Przełom wiosny i lata stwarza mi najwięcej zagrożeń. Dotyczy to głównie spraw zawodowych. Właśnie w tym okresie podejmuję strategiczne decyzje. Reguła od lat to przynajmniej jedno pudło. Postanowienie o wyjeździe do Staniewa potencjalnie mogło więc trafić do grona tych feralnych. Tego się obawiałam, ale chyba niepotrzebnie.
Choć oswajanie pałacowego lata dopiero rozpoczęłam, nie mogę się powstrzymać od wstępnych refleksji. Odpukam w niemalowane i napiszę, że wspomniane fatum akurat w tym roku pierzchło.
Jestem tu zaledwie od pięciu dni, a już doświadczam czegoś, co nazwałabym fenomenem odprężenia. Dziwię się, bo prawie zapomniałam, że coś takiego jest możliwe.
Koszmar terminowych zobowiązań czy zmęczenie ludźmi, naturalnie kryzysy twórcze to moi najbliżsi. Pozbyć się tego do zera nigdy i nigdzie nie byłam w stanie. A tu? Uspokajają się we mnie wszelkie natręctwa, często jestem absolutnie rześka i pozytywnie zresetowana. Zdechł męczący niepokój zawodowej codzienności.
Głębszego oddechu! – wyło we mnie od lat i tym razem się udało. Wiem, dlaczego. Życiowemu kieratowi wyrwałam cyca niespodziewanie. Jestem sama! Sama. Takiego urlopu chciałam od zawsze.
Odpoczynku w samotności nie zagwarantowała mi, jak dotąd, nawet mazurska posiadłość. Mamy chatę w głuszy nad jeziorem, stale pełną ludzi. Albo rodzina, albo rodzina rodziny, albo wszyscy inni, albo po prostu mąż. A sam Jerzy, mój małżonek, ma tę wadę, że mimo że w nieustających rozjazdach, pojawia się przy mnie wtedy, kiedy na wspomniany wyżej oddech właśnie się nastawiam. Wyjazd do Staniewa dał mi niewątpliwie możliwość wyrwania się z tego szanownego, choć nieustępliwego grona.
Są pierwsze rezultaty. Wróciły uporządkowane i dobre sny. Dzisiejszej nocy zaniosły mnie do hotelu nad morzem. Budową przypominał zamek. Wyraźnie pamiętam ten fragment snu, w którym stałam na czymś, co było dziedzińcem lub tarasem i w blasku słońca odczytywałam wykuty w posadzce hotelowy regulamin. Był ujęty w dwóch punktach. Pierwszy nakazywał ciągłą obserwację morza – rano, w ciągu dnia, wieczorem, nocą, przed wschodem słońca, przed zachodem, o zachodzie, przed zapadnięciem zmroku, w czasie deszczu, w czasie burzy w dni wietrzne i bezwietrzne, słoneczne i pochmurne. Punkt drugi zabraniał na terenie hotelu rozmów z kimkolwiek. Kojarzę, że regulamin ten przypadł mi do gustu.
Staniewo co prawda pod wieloma względami sennego kurortu nie przypomina, ale jest niewątpliwie miejscem dziwnych energii. Trochę kojarzą się z tymi, które były powietrzem codzienności.
Inspirując się tym klimatem, spróbuję na pałacowe warsztaty przywołać to wszystko, co rodzi odkrywanie nieznanego.
Na razie, korzystając z kilku wolnych dni, zaczęłam pisać. Mają to być klasyczne notatki, bez fabularyzowania, bez zapisków, które mogłyby stać się zalążkiem jakiegokolwiek scenariusza. Dla higieny psychicznej muszę tę pokusę odsunąć. Przynajmniej raz do roku powinnam postrzegać rzeczywistość inaczej. Bezinteresownie. Ćwiczyć pióro bez zawodowego napięcia.
Nie napinając się zatem zawodowo, odnotowuję fakt, że za chwilę pójdę na śniadanie, potem się trochę pobłąkam.
Jadalnia, poza smacznymi posiłkami (jestem wegetarianką i nie dali mi, jak dotąd, powodu do narzekania), daje możliwość spotykania się wszystkich ze wszystkimi. Zasiadam w niej przy specjalnym, wydzielonym stole. Nie da się ukryć, że wraz z Leną, Jakubem, Łucją i Józkiem (poznaliśmy się wstępnie) należę do tych uprzywilejowanych.
To trzeba było przyjąć do wiadomości.
Poza jadalnią innym miejscem wspólnych spotkań są hektary zieleni wokół pałacu. Z nimi ciągle jeszcze wiążą mi się mało kłopotliwe zagubienia. Gubię się zresztą z dziką rozkoszą.
***
Dzisiaj, po śniadaniu, Lena poprosiła mnie o pomoc w porządkowaniu rzeczy, z których będę korzystała na zajęciach.
Spotkałyśmy się i to spotkanie odrobinę zakłóciło mój błogostan; już wiem, że na krótko.
Tak to odnotowałam:
Leżę w jadalni na tej samej kanapie, na której położył mnie pierwszego dnia Jakub. Wtedy buzował mi w głowie zwarzony słońcem nadmiar olejków eterycznych, dziś też nie pozostawia jej w spokoju ekscytujący zamęt pierwszych pięciu dni. Mam je za sobą. Czuję się trochę jak ślepa babka, którą postawili na beczce z kwasem i której zawiązali oczy. Mam za zadanie łapać, a sama czuję się łapana. Wszystko mnie dotyka, a przede wszystkim nadmiar.
Trudno o równowagę. Hiperbyt.
W tej chwili na przykład podziwiam na ścianie niezwykłą feerię tańczących z wiatrem i słońcem drzew. Już same cienie przyprawiają o zawrót głowy. Jadalnia, oszklona od strony tarasu, ciekawie wygląda właśnie o tej porze dnia, późnym popołudniem. Światło obniżonego słońca przeprowadza złotą ochrę koloru ścian na meble i sprzęty. Wszystko jest takie podognione, a w wietrzne dni również roztańczone – wielki drewniany stół, kominek; płoną też ustawione na postumentach greckie wazy.
Pogoda wspaniała. Ciepło i słonecznie.
Słyszę Lenę. Jestem z nią umówiona.
– No, w końcu dotarłam. – Lena ciągnęła za sobą dwa spore worki. – Jeśli możesz, podnieś się i otwórz drzwi na taras. Przewietrzymy to… Ależ piękne popołudnie.
– Co to jest?
– Kostiumy. Wzięłam się dzisiaj za nie, ale czuję, że nie mam na to siły.
– Kostiumy? Czyje?
– Nasze. Nasze własne. Sobótka tuż-tuż.
– Ooo… macie jakieś… robicie jakieś przedstawienie?
– Przedstawienie? Mówisz jak przedszkolanka. Przyjrzyj się, trzeba to poodwracać na lewą stronę i porządnie przewietrzyć.
– I czemu to posłuży?
– No, mówię. Świętujemy Sobótkę. Teatrzykiem nie da się tego nazwać. Widzisz, zasiedlamy puszczę, dziewiętnastowieczny pałac i jakaś ofiara duchom, którym zakłócamy spokój, chyba się należy. Mieliśmy ciągle problemy, póki tego nie zrozumieliśmy.
– Ooo… To ładne. Ofiara, mam nadzieję, bezkrwawa?
– Jak dotąd – kontynuowała, dziwnie pobudzona.
– W takim razie i ja cieszę się na to doświadczenie. Kto jest pomysłodawcą?
– Nie dopytuj się. Dowiesz się w swoim czasie. I o Nocartach się dowiesz, bo pewnie nikt ci o nich jeszcze nie powiedział. Są już naszą własną Sobótką… trzeba duchy ładnie pożegnać. Prezentujemy na nich to, co się robiło na warsztatach. Wszystko przed tobą, mała.
– OK. Na razie tajemnica.
– Nie tajemnica, Liliano. Nie ma się czym podniecać. A Nocarty robimy co dwa lata. Były w zeszłym roku. W tym najprawdopodobniej ich nie będzie. To tyle.
Strzepywała i wieszała suknie na tarasowej balustradzie. Jedną z nich podsunęła mi pod nos.
– Powąchaj, czuć jeszcze zeszłorocznym ogniskiem. Zielone… czerwona… dwie czarne… no i jedna złota. Razem dwanaście.
– To chyba zaschnięte błoto? – zauważyłam na swoją zgubę.
– No właśnie. Dasz radę to uporządkować?
– Ja?
– Warsztaty zaczynasz dopiero w poniedziałek.
– Rozumiem, że mam to włożyć do pralki na jakiś delikatny program?
– Daj spokój. Nie ma mowy. Są do tego specjalne szczotki. Robię to rokrocznie. Spójrz na tę, małe arcydzieło. Mamy trochę złotolu, to się ją pomaluje. Jedna z nich będzie dla ciebie.
– O, dzięki, będę mogła sobie wybrać?
– Co wybrać?
– Kolor.
– A skąd. Wszystko według scenariusza.
– Aha… Kto je szył?
– Musisz przejrzeć scenariusz. Dam ci, tylko mi przypomnij. Tam się wszystkiego doczytasz.
– A te szlaczki na nich… to mi się raczej… z głębokim Wschodem kojarzą…
– I dobrze ci się kojarzą.
– A co one tu robią na Sobótce?
– Nie bądź taka polonistka. Trzeba szerzej na te sprawy patrzeć. Przejrzysz scenariusz, to sama dojdziesz do tego wniosku – skonstatowała, podsuwając nogą w moim kierunku drugi z brezentowych worków.
– OK… Tu też są suknie?
– Nie… – zaskrzeczała. – Mówiłam, sukni jest dwanaście. Tu są maski i peruki. Rozłóż z łaski swojej ten koc i ułóż je na nim. Uważaj, może być zakurzony. Wyjmuj.
To, co wyjęłam, na pierwszy rzut oka maską nie było.
– Trzeba je powycierać – kontynuowała tym samym nakazowym tonem.
– Też całe w błocie. To chyba zeszłoroczne liście? Czemu nie porządkujecie tego we właściwym czasie?
– Nie marudź.
– Też same robiłyście? – ratowałam atmosferę resztkami cierpliwości.
– Też. Jak je wyczyścisz, zobaczysz arcydziełka.
– Piękne słońce… Dlaczego wykrzywione?
– Ma być takie. Broni się przed upadkiem. Od dwudziestego czwartego zaczyna schodzić… po Janie… W tym drugim worku są czerwone dłonie, będą go chronić przed upadkiem… o… i do nich czerwona suknia. Nie chwaląc się, ja gram wybawicielkę. To moja rola.
– Wybawicielkę? Przecież ten upadek czy schodzenie to w naturze coś zupełnie naturalnego. Powinno się to świętować.
– Toteż świętujemy. Słyszysz przecież, że pomagam mu zejść. Współpracujemy. Czuwam nad tym. Krzywi się, bo jest potężne i o wszystkim samo chciałoby decydować. O, ten hak przypomina naszej gwieździe o zmianie.
– Hak?
– Wbijamy mu go w tarczę i ściągamy.
– Nigdy mi się Sobótka z podobnym przesłaniem nie kojarzyła…
– Poza innymi jest i takie. – Zgasiła szybko wszelkie wyjaśnienia. – Te dwa drewienka niech zostaną w worku. Są do krzesania ognia.
– Czyli macie prawdziwą ucztę. Świnkę też pieczecie?
– O! Ty się tym zajmiesz – odgryzła się przytomnie. – Ale najpierw suknie. Niech się wietrzą. Potem szczotki.
Rozmowa telefoniczna oddaliła ją do pałacowej sieni.
– Zgłupiała baba… – mruczałam, drepcząc bezradnie wokół sobótkowego wysypiska. – Szanowna pani mocno przesadziła. Nie powinna była mnie o to prosić. Czyszczenie brudów po kimś? Nic nie rozumiem. Co robić? Odmówić jej? Nie wiem. Jeżeli mam tu zostać, takie sytuacje nie wchodzą w grę… Konspekty prac przygotowawczych widziała… wie, ile jeszcze przede mną. Albo głupia, albo ignorantka. Dostanie ostrzeżenie. Zrobię to na gorąco.
W tym celu zdążałam do sieni, kiedy usłyszałam fragment rozmowy przez nią prowadzonej; świergotała do kogoś, kogo tytułowała panem mecenasem. Potwierdzała, jak mantrę, rezerwację pokoi i zapewniała, że złota rybka pływa w basenie (mają tu swój pałacowy gryps).
Nie chcąc być posądzoną o podsłuchiwanie, wycofałam się na świeże powietrze.
Rozsądnie ostudziło mi to emocje.
Parę głębszych oddechów i pozytywne, staniewskie zresetowanie powróciło na swoje miejsce.
***
Tak zakończyłam owego wieczora notatki, a dziś w uzupełnieniu mogę dodać, że następnego dnia podjęłam decyzję uporządkowania sobótkowych akcesoriów. Ten jeden raz udam podporządkowaną.
Porządkowałam więc, według scenariusza dość mocno nadszarpniętego pleśnią. Leżał w kufrze, na poddaszu, cuchnący i porzucony, jak wszystko, co służyło zeszłorocznej Sobótce. Nie był, co mnie zaskoczyło, wyraźnym opisem uroczystości i zawierał głównie teksty starych pieśni.
Do pieśni dołączone były nuty. Ostatnia strona (czyściutka i jakby niedawno doczepiona) zawierała wykaz sprzętu i różnego rodzaju przedmiotów niezbędnych do przeprowadzenia uroczystości.
Następnego dnia, będąc w miasteczku, sporządziłam kserokopie tych, jak mi się wydawało, ciekawych literacko pieśni. Skserowałam również nuty. Leny na wszelki wypadek o tym nie informowałam.
O Sobótkę i Nocarty zagadnęłam też pałacowego recepcjonistę (ci, choć dyskretni, wiedzą zawsze najwięcej) i dowiedziałam się, że to kultowe imprezy Staniewa. Według niego ludzie przyjeżdżają tutaj głównie z ich powodu. Chciałam się jeszcze na ten temat podeprzeć informacjami z internetu, ale nic nie znalazłam; dane o Staniewie dotyczą jedynie historii pałacu i dendrologicznego ogrodu.
Dziwne, że Merynos mi o tych kultowych atrakcjach nie wspomniał. Bardzo dziwne. Pracę zakończyłam w sobotę późnym wieczorem. Z dumą, ale i z żalem w sercu (czułam się wykorzystana) podziwiałam widoczne efekty: suknie doprowadzone do stanu użyteczności; maski, na których można było w końcu dostrzec jakąś koncepcję – wszystkie miały w części policzkowej malunek przypominający skrzydła wznoszącego się ptaka; posegregowałam i powiązałam kilkadziesiąt pochodni; kupiłam lniane woreczki i zapakowałam do nich różnego rodzaju zioła; wyprałam jeszcze i wyprasowałam dwanaście czarnych jedwabnych chust. Sporo było w tych sobótkowych rzeczach przedmiotów, których przeznaczenia nie znałam, część z nich przypominała instrumenty.
– Sprawiłaś się zdumiewająco szybko… jak Kopciuszek, któremu zależało, by pójść na bal.
Tylko tyle usłyszałam w podzięce.
3
23 czerwca, przedpołudnie Sobótki
Dwunasty dzień mojego pobytu w Staniewie
Leżę pod gołym niebem w swoim przytulisku i patrzę na małe szybkie jony. Szybkie jony… Taką noszą nazwę. Widzi się je gołym okiem – świetliste, ruchliwe, białe punkciki na tle błękitnego nieba. Będę musiała przy okazji ćwiczeń oddechowych wspomnieć o nich. Zostały odkryte dopiero w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia. To kosmonauci rzucili światło na ten fenomen. Z powodu braku tychże jonów mieli problemy z adaptacją powietrza wytwarzanego laboratoryjnie, niedołężnieli i tępieli. Zaczerpnąć je można tylko ze świeżego powietrza i tylko przez nos.
Oczywiście już ktoś lezie… Jak zwykle Lena.
– Rozmyślania? – pisnęła.
– Relaks (spadaj).
– Co czytasz?
– O tym mówisz? Kalendarz. Agendy Biblijnej.
– Biblijnej? Nie chcesz chyba powiedzieć, że według tego kalendarza żyjesz?
– Daj spokój, za poważny temat.
– Czemu? Na niedzielę dobry.
– A ty według jakiego żyjesz?
– Jakby co… wiosna, lato, jesień, zima. Jak Vivaldi.
– Jemu agenda biblijna pewnie by nie przeszkadzała.
– Być może… A co ona takiego ciekawego proponuje?
– O… Mądre rzeczy. Przeczytać? (ukarzemy wścibskość).
– No, jak niedługie… bo się spieszę.
– To siadaj. Na dzisiaj mamy następujące przesłanie. Jezus opowiedział tłumom taką przypowieść: Królestwo Niebieskie podobne jest do skarbu ukrytego w roli. Znalazł go pewien człowiek i ukrył ponownie. Uradowany poszedł, sprzedał wszystko, co miał, i kupił tę rolę. Dalej, podobne jest Królestwo Niebieskie do kupca poszukującego pięknych pereł. Gdy znalazł jedną drogocenną perłę, poszedł, sprzedał wszystko, co miał, i…1
– Ale masz otwarte na lipcu, a mamy czerwiec. – Ooo… patrz, poniosło mnie. No to wracamy do czerwca, spostrzegawcza jesteś… niedziela… tak? a zatem Ewangelia Łukasza. Dziwna pomyłka. Może właśnie Ewangelii z lipca miałaś posłuchać?
– Dlaczego ja? Może właśnie ty?
– Może. Dobra, to czytamy teraz czerwcową. Przepraszam.
– Muszę iść. Póki co, zastanowię się nad tą lipcową. – Poderwała się zadziwiająco sprawnie.
– Co tak uciekasz? Pogadajmy trochę. Masz pałac… to i temat skarbów nie jest ci obcy. Podziel się z bliźnim.
– Czym?
– Jakąś niepotrzebną mapką… gdzie go szukać?
– Ja? Żartujesz. To raczej ty jesteś dystrybutorką wszelakich map od szczęścia.
– Ale. To ciekawe. Co masz na myśli?
– Z tego, co wiem… mapki, gdzie szukać – to credo twoich seriali.
– Naprawdę wiesz coś na ten temat?
– Zdążyłam się dowiedzieć.
– To miło. No więc?
– Co więc?
– Gdzie go szukać? Według tego, czego się dowiedziałaś.
– Ja mam ci to mówić?! – pokrzykiwała, oganiając się od osy. – Proszę bardzo! Rzekomo histerycznie przesz do szczęśliwych zakończeń! Jak donosi plotka, odreagowujesz to, czego poskąpiło ci życie. Przepraszam, powołałam się na plotkę.
– Seriale to seriale… Leno, ale od realu, przynajmniej mojego, lepiej trzymać się z daleka. Amen. A jak tam twoje sprawy sercowe? Też trochę słychać.
– O… Liliano… lubię te rozmowy, jak nie są przepytywanką, ale cieszę się, że znalazłyśmy temat na wspólne wakacje. Na razie idę, gdzie mam iść.
– OK, już nie zatrzymuję… ale, jak jest okazja, to zapytam. Coś do mnie masz, koleżanko? Coś ci we mnie nie pasuje?
Pchnęłam chyba dobrze, bo w jednej chwili uszło z niej nadęcie.
– Ja do ciebie?… Skąd!.. To chyba raczej ty do mnie.
– Nie mam nic do ciebie. Zatem koniec z zaczepkami. OK?
– OK. Przepraszam, jeśli takie odnosisz wrażenie.
– Takie odnoszę. A tak w ogóle to dokąd idziesz?
Poszła już w diabły! – pomyślałam.
– Po naftę do lamp. Nie wzięli wczoraj ze Słoneczka i teraz muszę sama zasuwać. Przepraszam, chyba rzeczywiście czasami brak mi wyczucia.
– A co to jest Słoneczko?
– Ośrodek wczasowy.
– I nie ma nikogo, kto by po to pojechał? – (guzik mnie to obchodzi).
– Wszyscy zajęci. Zwożą drewno na stos.
– Jedź rowerem.
– Nie ma. Ktoś wziął. Muszę iść. Dom pootwierany… będziesz w pobliżu? Mogą przywieźć lampy i koce. Józek zaraz będzie i cię zastąpi.
– Tak. Będę tu. A co? Mam tego dopilnować?
– Jeśli możesz. Będę ci wdzięczna. Józka tylko patrzeć.
– OK.
Muszę popracować nad asertywnością. Znowu jeden zero dla Leny.
– Idę – oznajmiła.
– Na razie.
Spotkanie z Leną nie było przyjemne, poddałam je więc szybkiej ocenie.
Tak więc towarzystwo pałacowe przerzuca się na mój temat plotkami pozbawionymi sensu i nic nie powinno mnie kusić do jakichkolwiek w tej sprawie wyjaśnień. Amen.
Mimo wszystko… jest cudownie… (trwają przygotowania do dzisiejszych harców sobótkowych i ciągle ktoś się szwenda). Siedzę na tronie, który sama sobie wymościłam. Kilka płaskich kamieni otuliłam pledami i spędzam tu sporo czasu. Nade mną rozłożysta lipa, przede mną łąka schodząca do jeziora, za mną pałac, ogród, łąki, zagajniki i oczywiście po horyzont lasy… Zachodnie skrzydło pałacu i spora część przyległego do niego parku należą do Leny.
***
Jest niedziela. Pierwszy tydzień zajęć warsztatowych mam już za sobą.
Pracuję z dwiema dziesięcioosobowymi grupami – dwunastoma paniami i ośmioma panami w wieku od 17 do 60 lat.
Pierwszy tydzień – pierwsze problemy. Słoneczna pogoda, wysoka temperatura – można powiedzieć: lato, lato, lato czeka – nie mobilizują uczestników warsztatów do pracy. Wszyscy chcą przede wszystkim odpoczywać, a pracować na luzie. Będzie można mówić o tak zwanych efektach pracy? Nie sądzę. Cały program, misternie przygotowany i powiedziałabym wyreżyserowany w szczegółach, jestem zmuszona przekładać na język lata.
W pierwszym tygodniu grzeszono głównie, próbując zmienić godziny zajęć. Przed południem, najlepsze zdaniem wielu, nie zajęcia, ale jezioro, popołudnia natomiast kusiły do przejadania się, co uniemożliwiało wykonywanie większości ćwiczeń. Przychodzili więc wieczorami, na ogół pozbawieni sił. Też źle. Radzi nieradzi, wrócili do pierwotnej koncepcji. Do godzin przedpołudniowych.
Spory problem stanowi małżeństwo z małymi dziećmi. Rodzice nie kojarzą, że urocze wrzaski po prostu rozpraszają. W tym kojarzeniu muszę im ciągle pomagać.
A warsztatowa młodzież? Skądinąd zdolna i dorodna, do dzisiaj ma problem z punktualnością.
Letnie rozleniwienie niewątpliwie muszę okiełznać i jest to jeszcze przede mną.
Uczestnicy warsztatów to oczywiście osoby przypadkowe (spore grono interesuje się jedynie obiecanym w pobliskim kurorcie flash mobem). Nie ja dokonywałam wyboru. Lena bardzo ogólnie informowała fanów teatru o programie zajęć.
Ona również zadecydowała o nazwie warsztatów – „Teatr w kadrze”. Ten kadr ma rzekomo w Staniewie swoją tradycję. Fotogramami można brylować na facebooku.
W tej konwencji (budzi zresztą ona moje wątpliwości) musiałam przygotować na dzisiejszą Sobótkę widowisko. W plenerze mieliśmy tylko dwie próby, dzisiaj będzie trzecia i ostatnia. Miał na niej być spec od tego artystycznego kadru, z zawodu grafik komputerowy, ale będzie dopiero jutro. Niejaki Marek. Jest spóźniony, bo, jak głoszą słuchy, zmarła mu majętna babcia i w gronie rodziny porządkuje schedę.
Przesłanie tego, co pokażemy dzisiejszej nocy, określiłabym najkrócej – powstaniem z popiołów kwiatu paproci. Przywołałam go, bo pięknie mi się kojarzy z tradycyjnym obrzędem. Będzie chociaż tyle z naszej legendy.
Konwencja „Teatru w kadrze” podpowiada zbudowanie co najmniej kilku obrazów nieruchomych, ale zanim znieruchomieją i w tym znieruchomieniu będą mówiły o czymś ważnym, dwadzieścia osób synchronizuje swoje działania z ustawionego bezładu do obrazu. W moim widowisku trzykrotnie. Zadanie spore, czasu niewiele. Będzie, jak będzie.
A teraz o naszej sali treningowej. Jest według mnie miejscem wymarzonym, zasługuje więc, by o niej wspomnieć. Urzeka, łącząc w sobie salę balową i teatralną zarazem. Usytuowana w zachodniej stronie pałacu na pierwszym piętrze, w czasach swojej największej świetności, w XIX wieku, była salą balową. W pałacu gospodarzyli wówczas Augusta i Karl von Schenkel.
Wypełnia ją siedem wielkich okien, za którymi szumią wysokachne, stare topole. Do południa szumią, a po południu, kiedy słońce jest po zachodniej stronie, przed olśniewającym jego blaskiem chronią nas we współpracy z roletami. Te drugie wyglądają jak gigantyczne wycinanki, bo ząb czasu wydziergał w nich dziurki. Złote smugi, które są tego rezultatem, wnoszą jednak nowy obraz światła.
Któregoś dnia wieczorem, tuż przed zachodem słońca, urządziłam sobie spektakl światłocienia, ustawiając wspomniane rolety na różnych wysokościach. Uzyskałam kosmiczną przestrzeń. Bardzo inspirującą.
Jakub poinformował mnie, że poza sezonem letnim sala balowa jest największą z sal wystawienniczych. Eksponuje się tu botaniczne ciekawostki. Formalnie należy do Gminnego Centrum Edukacji Ekologicznej urzędującego na parterze pałacu. Pomyślałam sobie w duchu, że na moje szczęście naukowe przeznaczenie bynajmniej nie pozbawia jej lustrzanej ściany, zabytkowego, wyjątkowo okazałego żyrandola, a w sezonie letnim teatralnego podestu i funkcjonalnej rampy. Cóż za otwartość i pomysłowość gospodarzy.
To pewne, że niepoznany do końca pałac posiada znacznie więcej takich miejsc, ale bardziej to przeczuwam, niż wiem. Nie wszędzie udało mi się dotrzeć. Ostatnie piętro pałacu wynajęła TVG Warszawa. Szkolą tam do programów (jak chodzą słuchy) kucharzy, wizażystów, modelki i debiutujących prowadzących. Tam wstępu nie mamy.
***
Mój dzisiejszy niedzielny relaks w przytulisku otrzymał pewien bonus. Przestrzeń wypełniły skrzypce.
W pałacu rokrocznie wypoczywa, czy coś w tym rodzaju, rosyjskie małżeństwo muzyków. Ona gra na fortepianie, on na skrzypcach. Słyszałam, że wypoczywając, pośredniczą również w dość skomplikowanej sprzedaży zabytkowych skrzypiec z Rosji. Zainteresowanych zakupem, bynajmniej nie tanim, rzekomo nie brakuje.
To dziwne, ale tajemniczej pary jeszcze nie widziałam. Na pałacowych posiłkach nie bywają, stołując się w którymś z luksusowych domów wczasowych. Ich muzykowanie często jednak wypełnia przestrzeń wokół pałacu. W takich chwilach nabieram pewności, że istnieją miejsca i sytuacje idealnie zharmonizowane. Dziś grali pierwszą część Sonaty Kreutzerowskiej Beethovena. Niestety na ucztę niespodziewanie wtargnęła Łucja.
– Liliano!
– Aha?
– Gdzie jest Lena?
– Poszła do wioski po naftę.
– Nie wchodzę do pałacu!
– Bo? (większość spotkań z Łucją polega na tym, że jestem atakowana z tyłu; lubi plątać się za plecami).
– Znowu biega po sieni Józka pupilek. On robi to celowo!
– Kto?
– Oj, kto… nie kto, tylko co! Ciągle to samo. Pająk. Powinien siedzieć… to nie pająk, to jakieś monstrum! Nie wiadomo co! Powinien siedzieć w tym całym terrarium, a nie biegać, gdzie mu się podoba. Ile można o to prosić?! Nie wchodzę do pałacu, póki on tego pająka gdzieś nie wyniesie! Proszę cię, zrób z tym coś!
Rozkosze duchowe pierzchły. Ruszyłam za nią, bo i tak miałam przecież dopilnować dostawy koców i lamp. Szła, co i rusz tracąc równowagę na przyczajonych w trawie nierównościach.
– A gdzie jest Józek?!
– Nie wiem! – wrzasnęła.
Muszę zwrócić uwagę, czy ona się tak na wszystkich wydziera, czy tylko na mnie.
– Ja też go dzisiaj nie widziałam.
– Skopię mu dupę!
– Dobrze, nie krzycz.
Zaczęła kichać z niezwykłą częstotliwością.
– Przysiądź. Spróbuję go znaleźć – zaproponowałam, kiedy doszłyśmy już do pałacowych schodów.
– Nie będę tu wyczekiwać!
– To czego ty ode mnie oczekujesz?
Kuląc ramiona i rozglądając się czujnie, wybełkotała:
– Myślałam, że wejdziemy razem, ale jednak nie dam rady. Pójdę do Jakuba. Miał mi wystrugać kijek do parawanu. Jak ten kijaszek będę miała, to lepiej, żeby Józkowe monstrum nie plątało mi się pod nogami. Na razie.
Oddalała się – grubawa, krótkonoga, tleniona blondynka. Dość ładna, ale niezgrabna. Typ pseudoartystki, zawsze dziwacznie ubrany.
Łucja, podobnie jak ja, jest gościem Leny. Przyjeżdża do pałacu od wielu lat i tradycyjnie już zajmuje dwupokojową wnękę na pierwszym piętrze. Jeden z pokoi służy jej za mieszkanko, a w drugim, przestronnym, urządza sobie pracownię. Zajmuje się tkactwem artystycznym i wszystkim, co ma cokolwiek wspólnego ze sznurkiem i wełną. Handluje i szkoli. Uważa, że to po jej warsztatach wpływa najwięcej do kasy pałacowej.
Józek nadjechał prawie natychmiast po jej odejściu.
– Hej, rowerzysto! Łucja szykuje osinowy kołek na twojego Arniego! – doniosłam szybko; Józek przez większość dnia porusza się na rowerze. Pałacowa torpeda.
– Hej. A czego ona znowu chce? – wydyszał.
– A bo ja wiem? Boi się go. Nosi to, jak wiesz, nazwę arachnofobia.
– Szykuje kołek? Plecie trzy po trzy. Nic mu nie zrobi.
– Też tak myślę.
– Miałem parę spotkań z profesorem Kołodziejczykiem, z tym biologiem. Masz jakieś plany czy możemy chwilę porozmawiać? – zaproponował.
– Pogadamy, oczywiście… ale wiesz, że masz tu dyżur. Przywiozą koce i lampy. – Ustalenie tego wolałam mieć jak najprędzej za sobą.
– Jasne. Czuwam. Poczekaj chwilę, skoczę po słój z Arnim. Pójdziemy do cienia. Na taras. Coś ci powiem. Rozrywa mnie.
Oddalił się w podskokach.
Józek ma zawsze coś ciekawego do powiedzenia. Niedawno poinformował mnie, że na imię mu – nie Józek, a Dominik. Józkiem ochrzcił go w zeszłym roku „leśny dziad”, staruszek pamiętający przedwojenne służby leśne. Powiedział mu: „Jesteś Józek i to imię powinieneś dostać na chrzcie. Ono cię wyniesie. Poboż się”.
Dominik, czy też Józek, należy oczywiście do gości uprzywilejowanych. Mieszka w narożnym salonie z balkonem, również na pierwszym piętrze. W Staniewie prowadzi warsztaty literackie. Jego podopieczni mieszkają w pałacu, w czterech trzyosobowych pokojach. Co o nim wiem tak w ogóle? Jest pisarzem. Czy to mu daje utrzymanie? Nie wiem. O tym się nie mówi.
Mam zatem w Staniewie kolegę po piórze. Przy pierwszej wspólnej kolacji wręczył mi swój, jak twierdzi, najlepszy kryminał – Tyrania wirali. O zgrozo, jeszcze go nawet nie otworzyłam.
Dreptałam zatem po tarasie i czekałam na Józka. Poszedł po słój, w którym mieszka jego Arni, staniewski owad-kuriozum. Józek twierdzi, że po którymś ze spacerów wytrzepał go z nogawki spodni i że jest to na pewno mieszkaniec tutejszej puszczy. Jakub, przyjaciel Leny, dendrolog, dobry duch przyległych do pałacu lasów, potwierdza te przypuszczenia. Arni mieszka przez sporą część roku pod jego opieką, a latem i jesienią opieka przynależy Józefowi. Ostatnio Lena skrzętnie wyliczyła, że owad przebywa w naszym, jak mówi, towarzystwie od roku, miesiąca i ośmiu dni. Arni przybył tu rzekomo po zeszłorocznym pierwszym majowym deszczu. Dziwne stworzenie… pająk, nie pająk… owado-pająk? krab? Rudy, w białe cętki… nóżki, dość solidne w swojej masie, stawia jak typowy pajączek, ale ma za to kleszcze, jak chrabąszcz. Jest niezwykle duży. Trochę przerażający. Najprawdopodobniej jakiś mutant. Nie jest to miłe, gdy pojawia się ni z tego ni z owego na stole, ale jak widzę Józka tulącego go do ust, znika we mnie strach czy też raczej rodzaj atawistycznego lęku, a pojawia się niepokój, że mogę na Arnim przez nieuwagę usiąść.
Józek wrócił bez słoja.
– Nie ma go!
– Kogo?
– Arniego. Usiądźmy.
Swoje krzesło przysunął blisko mojego i rozejrzał się uważnie.
– Szukasz Arniego? Mówiłam ci, że Łucja widziała go gdzieś tutaj.
– Dobra. Wróci. Powałęsa się i wróci. Zawsze jest gdzieś w pobliżu. Słuchaj…
– A ty jesteś pewien, że to zawsze ten sam wraca? Może tych owado-pająko-krabów jest więcej i kręcą się na pobliskich terenach?
– Gdyby było ich więcej, to chyba dałoby się to zauważyć. Jeden jest… no, zawsze czymś by się od siebie różniły. Wielkością choćby.
– Ale wiesz co… ja na twoim miejscu zabezpieczyłabym terrarium. W końcu ktoś go przydepnie.
– Jakby miał przydepnąć, to już by go przydepnął. A więzić go nie będę. Może iść tam, gdzie chce. Jak do tej pory… widzisz chyba sama… jest gdzieś w pobliżu. Widocznie to jego teren. Ale słuchaj. Powiem ci, co Kołodziejczyk mi nadał.
– No.
Zapanowała podejrzanie długa cisza.
– No mów!
– A… ja wiem? Może nie zapeszać…
– Jak uważasz.
– Kołodziejczyk twierdzi, że Arni nie należy do pajęczaków.
– Aha.
– Pod względem filogenetycznym jest z nimi na pewno spokrewniony, ale większość cech kwalifikuje go do insektów, czyli owadów.
– Rozumiem, że jest to dla ciebie ważna wiadomość.
– Tak, ale nie to w tym stworzeniu jest akurat najdziwniejsze…
Chodzą słuchy, że Józek jest specjalistą od wynajdowania dziwnych rzeczy.
– No mówisz czy nie?
– Nie uwierzysz, ale ten insekt nie był do tej pory objęty klasyfikacją!
– Co to znaczy?
– To znaczy, że świat jeszcze takiego owada nie widział.
– Ooo… Jesteś odkrywcą!
Uśmiechnął się szeroko, pokazując zęby, o które niewątpliwie dba. Zęby i świetnie układająca się blond czupryna są jego poważnymi atutami. Choć szczupły i nieduży, na brak powodzenia u pań nie narzeka.
– Przypadkowym.
– To gratuluję. Czy mnie pierwszą zaszczycasz tą wiadomością?
– A żebyś wiedziała. Słuchaj… zależy mi na ocenie, na twojej ocenie tego, co widzę na własne oczy i co jest, niestety… dość niewiarygodne. Muszę to komuś powiedzieć, bo mnie rozerwie.
– Ale co? Że nie jest jeszcze objęty?
– Nie to jest w nim najdziwniejsze… tylko musi to pozostać między nami, przynajmniej na razie.
– OK.
Znowu czujnie się rozejrzał.
– Słuchaj… chyba twoja dziewczyna tam macha… przy pawilonie…
– Moja? Rzeczywiście… Dorota? Czego ona chce o tej porze? O cholera, wiem. Muszę cię przeprosić. Zapomniałam o niej.
– Do rozmowy wrócimy. Spokojnie.
– Dobrze. Gdzie cię szukać?
– Jeszcze nie wiem… Chyba jadą z kocami. – Wskazał nadjeżdżający samochód i bezpardonowo się oddalił.
Ruszyłam pospiesznie i ja.
Dorotka podjęła się pracy z moją grupą. Miałam jej skserować jedną z sobótkowych pieśni.
– Cześć – burknęła. – Pytałam w recepcji o teksty pieśni, ale mówią, że niczego nie zostawiłaś.
– Nie zostawiłam, bo wyczerpali toner i wszystkie zapasy papieru. Dopiero dziś to pouzupełniali.
– Powiedzmy. Ale jest inny problem.
– Jaki?
– Jestem tu z półkolonią. Z dzieciakami. Musiałam zastąpić siostrę. Nie dam rady z tą próbą. Ty też, widzę, masz to gdzieś.
– Ja mam to gdzieś? – szczerze się zdziwiłam.
– Nie skserowałaś mi.
– No przecież tłumaczę. Jak chcesz, mogę ci dać swoje teksty. Będzie, jak będzie.
– No właśnie mówię, że masz to gdzieś… Dobra. Nie muszę się w to bawić.
– Wyluzuj.
– Muszę iść. Dzieciaki mi się porozłażą.
– OK. Więc jak będzie?
Nic nie odpowiedziała i poszła. Stałam na środku alejki między krzewami, słusznie już zdezorientowana humorami bliźnich.
Zza rododendrona wyszła pałacowa kotka z kociętami i przepłoszyła moją chwilową katalepsję. Piątka maluchów baraszkowała w sposób niezwykły. Były czystą postacią ziemskiego raju. Dobrze byłoby je widywać częściej.
A jeśli chodzi o panią Dorotkę… no cóż, jest jedną z uczestniczek warsztatów. Na pierwszych zajęciach wydawała mi się kontaktowa i chętna do pomocy. Teraz widzę, że głównie garnie się do rządzenia (kandyduje na dyrektorkę szkoły gminnej). Niebawem wyjeżdża za granicę na urlop i zdaje się, że chce zostawić w mojej grupie, do końca sierpnia, córkę i bratanicę. Lena wyraziła zgodę, decyzja zależy więc w ostateczności ode mnie. Tym bardziej nie rozumiem jej zachowania. Dorota mieszka w pobliskiej miejscowości, w Lipianach, a podczas warsztatów – w luksusowej przyczepie kempingowej nad jeziorem, z córką Basią (niezwykle wysoka i gruba dziewczyna) i bratanicą Magdą. Wszystkie pracują w moich grupach. Panny, z tego, co wiem, są po pierwszym roku anglistyki.
A jeśli już o warunkach zakwaterowania, to moja pałacowa gromadka od paru dni narzeka na hałas, który wywołują kursujące pod ich oknami ciężarówki. Zasięgnęłam w tej sprawie języka i dowiedziałam się od Jakuba, że we wrześniu rusza tu budowa oranżerii. Rzekomo w pałacu o tych inwestycjach mówi się: „w końcu ruszyło”. Jakub twierdzi, że oranżeria to nie wszystko. Ciężarówki zwożą też materiały pod budowę pawilonu wystawienniczego Muzeum Historii Rolnictwa, a głównymi jej eksponatami, jak twierdzi, będą rośliny śródziemnomorskie (śródziemnomorskie – why?).
Pocieszył mnie jednak, że według jego wiedzy, co mieli zwieźć, to zwieźli i powinno się uspokoić.
Chciałam pokrzepić ducha towarzystwem Józka, ale gdzieś zniknął. Koce i lampy leżały na tarasie, a wokół panowała cisza.
Zatęskniłam nagle do Alei Złotokapów. Lubię tam pooddychać. Przypomniałam sobie również, że kłaniają mi się pałacowe wazony. Powinnam wstąpić do ogródka Leny.
Poza prowadzeniem warsztatów, dekorowanie pałacowego parteru to mój jedyny obowiązek. W jadalni, choć stoją dopiero dwa dni, trochę przywiędły. Widocznie wydałam na nie wyrok w fazie wczesnego przekwitania.
Choć skracanie kwiatom życia było dla mnie zawsze drobnym barbarzyństwem, włączam się w system obowiązków pałacowych bezkonfliktowo. Są to tylko drobne obole, które zawsze rzucę na spotkanie z rajem. Właśnie tak myślę o Staniewie, a przede wszystkim o jego niezwykłym ogrodzie. Pierwszego dnia powitał mnie niebezpiecznie sennym aerozolem olejków eterycznych cisa, dzisiaj otwiera się przede mną bez niespodzianek.
Doświadczanie tej przestrzeni może uczyć pokory w znajdowaniu określeń. Wchodzę w nią własnymi ścieżkami. Już je mam. Jedna z nich to Aleja Złotokapów. Jest tak długa i wąska, że korony drzew prawie łączą się ze sobą. Ta niezwykła aleja prowadzi nad staw z łukowatym mostkiem i dalej do ogródka kwiatowego Leny. Że jest złotym tunelem, można się przekonać każdego ranka. Rześko w nim od żarzącej się rosy i biegnących po skosie promieni. Złoto i brylanty. W południe aleja otrzymuje od słońca kopułę, a ja często stoję w tej bazylice, poprzebijana złotymi smugami. Wznoszę twarz do góry, muszelki leciutko powiewają… szepczę im miłośnie „złotokapie, złotokapie, boskie światło z ciebie kapie”.
Mam jeszcze jedno spostrzeżenie dotyczące spacerów pod złotokapami. Zwróciłam uwagę, że ilekroć w nim spaceruję, złoty tunel obdarowuje mnie co prawda krótkotrwałym, ale bardzo przyjemnym poczuciem przewidywania w specjalnym, słonecznym blasku.
Dziś też (jak się wkrótce okaże) był dla mnie łaskaw. Nagle zobaczyłam kogoś, kogo w żadnej mierze nie powinnam była zobaczyć. Lenę. Stała na końcu alei z naręczem kwiatów.
– Lena?! To ty czy twój duch?
– To, co wolisz!
– I co z tą naftą? Już wróciłaś?
Kroczyła w moim kierunku, budując swoim zwyczajem napięcie.
– Telefonowali. Przyniosą. A ty gdzie się szwendasz? Miałaś siedzieć w pałacu.
– Nie siedzieć, tylko mieć baczenie. Józek się tym zajął. Przyszłam tu ściąć trochę kwiatów.
– A… to cię wyręczyłam. Trzymaj. Te w wiaderku są do twojego pokoju. Prezent ode mnie.
– Dzięki… ale już wczoraj mi je dałaś… nie chcę ich więcej. Bardzo intensywnie pachną.
– No, ale jak już je zerwałam, to bierz.
– OK.
– Był już może catering?
– Chyba nie. Nie widziałam. A!… miałam się ciebie zapytać. Kiedy dostanę w końcu tę swoją sobótkową suknię?
– No dzisiaj. Przyjdź… koło szóstej pod dąb. Aaa… i odbierz wreszcie z recepcji zapasowe CD. Widziałam, że elektroakustycy już się tu kręcą.
– O szóstej mam próbę, będę zajęta.
– To po próbie. Z czego robisz problem?
– Znowu na mnie warczysz.
– A być może, być może. Przepraszam. Jestem trochę zmęczona.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Biblia Tysiąclecia, Poznań–Warszawa 1980, Mt 13, 44–46. [wróć]