Dziennik wyjścia - Bogumiła Juzyszyn-Banaś - ebook + audiobook + książka

Dziennik wyjścia ebook

Juzyszyn-Banaś Bogumiła

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Liliana Mada, młoda utalentowana pisarka, autorka scenariuszy seriali telewizyjnych, pedagog – przyjmuje zaproszenie do prowadzenia letnich warsztatów artystycznych. Przyjeżdża do Staniewa, by tam, w dziewiętnastowiecznym pałacu, otoczonym jeziorami i lasami, prowadzić zajęcia teatralne. Jako pisarka i bystra obserwatorka, mijające dni odnotowuje - tworząc dziennik.

Artystyczne lato Liliany okazuje się być jednak nie tylko czasem harmonii, (pierwszy tydzień sama bohaterka określa fenomenem odprężenia) - ale też nieprzewidywalnym, pełnym zawirowań okresem.

Z tygodnia na tydzień coraz wyraźniej przyjmuje ono postać hybrydy, niebezpiecznie łączącej rzeczywistość z fikcją, a niewidzialne siły tworzą pisarce specjalną rolę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 322

Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lalka11

Nie oderwiesz się od lektury

Książka jest zupełnie inna niż się spodziewałam po opisie. Nie mogę jest wsadzi w ramy, w jakich bym ja miał opisać. I to akurat nie jest minus a plus. Początkowo czyta się ja dość ciężko, dużo opisów, specyficznych wyjaśnień, można powiedzieć filozoficznych przemyśleń głównej bohaterki. Książka napisana z punktu widzenia Liliany wzbogacona tzw. zapiskami Marka i jego punktem widzenia. Wszystko się zmienia wraz z tym jak zagłębiamy się w historię. Fabuła jest genialnie napisana. Czytelnik w żaden sposób nie może zdefiniować, w jakim kierunku ona będzie szła. Gdy przebrniemy już przez początek zostaniemy wciągnięci w świat Liliany i wydarzeń. W świat, w którym miesza się iluzja z rzeczywistością. Liliana doświadcza czegoś, czego nie potrafi zrozumieć. Potem doświadcza czegoś, co zmianie jej życie. Kim są ludzie ze Staniewa? Co wydarzyło się na Nocartach? Kim tak naprawdę jest Marek i czemu ją oszukał? Jaki związek ma z tym jej przyjaciółka? Muszę przyznać, że historie czyta się począ...
10

Popularność




Rozdział 1

1

Do Sta­niewa przy­je­cha­łam dwu­na­stego czerwca rano.

Zgod­nie z instruk­cją orga­ni­za­to­rów Lata w Sta­nie­wie, uda­łam się przed sta­cyjkę. Miała tam na mnie cze­kać bryczka, nale­żało do niej wsiąść i doje­chać do pałacu. Choć napis na budynku sta­cji nie pozo­sta­wiał wąt­pli­wo­ści, gdzie jestem, nikt na mnie nie cze­kał.

Czujny zawia­dowca wyja­śnił mi, że wysia­dłam za wcze­śnie, nie w Sta­nie­wie, ale w Sta­nie­wie-Zdroju, gdzie, jak mówił, tylko kilka pusta­wych domów wcza­so­wych. Pocie­szył mnie jed­nak, że do pałacu droga pro­sta – trak­tem leśnym około kilo­me­tra do żela­znej bramy i będę na miej­scu. Czu­łam się rześko, posta­no­wi­łam więc dotrzeć do wła­ści­wego Sta­niewa pie­chotą.

Miej­sce, do któ­rego zmie­rza­łam, należy nie­wąt­pli­wie do tych wyma­rzo­nych na urlop: pałac, parki, jezioro, lasy. Mnie, nie­stety, cze­kała tam praca. Musia­łam się jej pod­jąć, wyrę­cza­jąc przy­ja­ciela. Nie­spo­dzie­wa­nie zanie­mógł. Sta­szek zastęp­stwo na let­nich warsz­ta­tach miał u mnie jak w banku. Trzy lata temu pomógł mi, kiedy byłam w podob­nej sytu­acji. Teraz nie odmó­wi­łam mu i ja. Znamy się i uzu­peł­niamy zawo­dowo od dawna. U Leny, wła­ści­cielki spo­rej czę­ści pałacu, bywa rok­rocz­nie z grupą mło­dych Duń­czy­ków. Pro­wa­dzi warsz­taty teatralne i wysta­wia spek­ta­kle nie tylko ze Skan­dy­na­wami, ale też z nauczy­cie­lami pro­wa­dzą­cymi zespoły folk­lo­ry­styczne w przy­le­głych gmi­nach. Jest po łódz­kiej fil­mówce.

Pośpiech wyni­ka­jący z nie­spo­dzie­wa­nych zmian nie pozwo­lił nie­stety i jemu, i mnie na solidne przed­wy­jaz­dowe spo­tka­nie. Skąpe wyja­śnie­nia na temat waka­cyj­nej pracy otrzy­ma­łam jedy­nie w tele­fo­nicz­nym mono­logu wspo­mnia­nej już Leny.

– Pani Liliano! – mówiła. – Utrzy­ma­nie pałacu przez cały rok wymaga spo­rych pie­nię­dzy. Ja muszę zaro­bić i każdy, kto u mnie pra­cuje, też bez gro­sza nie wyjeż­dża. W tej spra­wie, jak rów­nież w spra­wie pro­gramu czy naboru uczest­ni­ków, może pani mieć do mnie pełne zaufa­nie! Sta­szek, poza swo­imi ludźmi, ma tu na ogół dwu­dzie­sto­oso­bową grupę. Pani na szczę­ście go zastąpi… – i nie narzeka. Liliano! Jest oka­zja odpo­cząć, poznać nowych ludzi, tro­chę popra­co­wać. Szkoda, że go tu nie będzie. Zdra­dził nam, że pani pisze… że jest pani nawet (!) wziętą sce­na­rzystką. Pro­szę wyba­czyć, na tej głu­szy nie wszystko do nas dociera… z wiel­kiego świata. Cze­kamy!

Tak wła­śnie mówiła Lena, a ja, sto­jąc za ple­cami Sta­sia zwa­nego Mery­no­sem (kudłaty łeb), spra­wia­łam wra­że­nie wła­ści­wej osoby na wła­ści­wym miej­scu. Wąt­pli­wo­ści prze­ga­nia­łam.

Owego dwu­na­stego czerwca rano potężna brama pała­cowa, do któ­rej dotar­łam i przed którą sta­nę­łam, wydała mi się alfą i omegą prze­kra­cza­nia. Roz­le­gła, w maje­sta­cie zie­leni, prze­ma­wia­jąc gło­sem stro­jo­nej wio­lon­czeli – uchy­liła podwoje.

Za nią żwi­rowy trakt, oto­czony krze­wami i dzi­kimi traw­ni­kami, osta­tecz­nie pro­wa­dzi do celu. Zdą­ża­łam więc, a towa­rzy­szył mi jazgot ptac­twa.

Po kil­ku­dzie­się­ciu metrach pałac zaczyna się wyła­niać. Jest bajeczny, jasny, roz­le­gły, dwu­kon­dy­gna­cyjny, z naroż­nymi wie­życz­kami, dwoma bie­gu­nami scho­dów i tara­sem.

Na głów­nym wej­ściu kołatka w kształ­cie sowy. Zako­ła­ta­łam. Nic. Raz, drugi, trzeci, nic.

Z okien na par­te­rze przy­jaź­nie powie­wały firany; było oczy­wi­ste, że ktoś się pojawi.

Sie­dząc na kamien­nej ławeczce pała­co­wego tarasu, oswa­ja­łam nie­zwy­kłość miej­sca – na prawo las, wień­czący pano­ramę po hory­zont, na wprost – scho­dząca do jeziora łąka, na lewo, mię­dzy oka­la­ją­cymi pałac drze­wami – żół­to­po­ma­rań­czowy ogień kwit­ną­cych krze­wów… Jak mi się wydało, mignęła w nim ludzka postać, ruszy­łam więc w nadziei na spo­tka­nie. Ple­cak, sygnał przy­by­łego gościa, pozo­sta­wi­łam gospo­da­rzom na tara­sie.

Barwne krzewy oka­zały się żywym pło­tem ogrodu. Tę bota­niczną oso­bli­wość wypo­sa­żono w impo­nu­jące wej­ście, dwa filary jasnego drewna sta­no­wią główne jego ele­menty. Filar po lewej stro­nie to trzy­me­trowa kobieta z gniaz­dem w dło­niach, prawy jest męż­czy­zną z kona­rami drzewa zamiast ramion. Konary te opla­tają obie posta­cie, two­rząc nad ich gło­wami nie naj­ła­twiej­szy do odczy­ta­nia napis: „Arbo­re­tum”.

W nadziei, że spo­tkam gospo­da­rzy, prze­kro­czy­łam więc następną bramę.

Jako pierw­szy tęczą kwit­ną­cych roślin i sza­ro­ró­żo­wych gła­zów wita skal­niak. Roz­le­gły, cie­ka­wie zapro­jek­to­wa­nymi ścież­kami kusi do prze­chadzki. Klu­czy się nimi jak w labi­ryn­cie. Naj­więk­sze kamie­nie poło­żono w cie­niu igla­stych drzew. Przy­jęły postać tro­nów. Na jed­nym z nich usia­dłam. Wygodne opar­cie przy­jem­nie chło­dziło plecy.

Takiej chwili ciszy i cie­pła odda­łam się chęt­nie. Dola­ty­wał przy­ja­zny gwar… chyba znad jeziora?

Szepty docho­dziły rów­nież z roz­ło­ży­stego dębu. W cią­głej nadziei spo­tka­nia żywej duszy pod­nio­słam się z kamie­nia i ruszy­łam w stronę drzewa; na naj­niż­szym i potęż­nym roz­wi­dle­niu gałęzi była umo­co­wana ambona. Przy­po­mi­nała kościelną. W niej stał anioł. Anioł męż­czy­zna. Mówił coś, ale nie mogłam go zro­zu­mieć. Dło­nią wska­zy­wał pnący się po drze­wie bluszcz. Bluszcz napie­rał jak wąż, a pod jego doty­kiem ciało męż­czy­zny, frag­ment po frag­men­cie, kamie­niało. Prze­ra­żona twarz zda­wała się mnie przed czymś prze­strze­gać. W isto­cie.

Ogród znik­nął, a ja sta­łam na pola­nie oto­czo­nej gęstym lasem. Było mroczno. Znowu usły­sza­łam szepty. Zza drzew to wychy­lali się, to cofali ludzie. Ktoś w czar­nej todze, a może w habi­cie, przy­wo­ły­wał mnie do sie­bie ski­nie­niem dłoni. Czu­łam się coraz bar­dziej zatrwo­żona. Zauwa­ży­łam rów­nież, że trawa na łące rze­dła, odsła­nia­jąc deski. Pomy­śla­łam, że być może biorę udział w jakimś przed­sta­wie­niu i przy­nio­sło mi to ulgę.

Nie­stety, kiedy posta­no­wi­łam podob­nie jak inni ukryć się za drze­wem, to, na czym sta­łam, oka­zało się obro­tową sceną. Ile­kroć chcia­łam z niej zesko­czyć, zaczy­nała wiro­wać. Poczu­łam nie­przy­jemne zawroty głowy…

Ock­nę­łam się, będąc już na rękach krzep­kiego męż­czy­zny. Prze­pra­szam, co się stało? – pyta­łam raz po raz, wno­szona, jak się oka­zało, do jed­nego z dwóch pomiesz­czeń pała­co­wej jadalni.

W tym, co tu dużo mówić, krę­pu­ją­cym poło­że­niu, zoba­czy­łam pierw­szy raz Lenę.

– O, nie­do­brze, bla­dziutka pani… trzeba chwilę pole­żeć na kanapce, Liliano. To pani miała dzi­siaj do nas dołą­czyć, prawda? – tak mniej wię­cej powie­działa, bar­dziej dys­tyn­go­wa­nie niż cie­pło. Gładko ucze­sana, w gład­kiej bluzce i gład­kiej dłu­giej spód­nicy khaki, spra­wiała wra­że­nie osoby obec­nej służ­bowo.

– Spała pani pod cisem… i stąd ta karu­zela w gło­wie – ode­zwał się rów­nież ten, co prze­niósł mnie niczym mityczny dżin. Jego sze­roko roz­sta­wione pta­sie oczy nie­ru­chomo patrzyły gdzieś ponad moją głową.

– Dzień dobry pań­stwu… tak… to ja… Liliana Mada… Jakiś pro­blem ze mną?

– Leżeć, leżeć… nie pod­no­sić głowy i wdy­chać te kro­pelki.

Podał mi ciemną małą bute­leczkę roz­sie­wa­jącą zio­łowy zapach. Zro­bi­łam, jak kazał. Zawroty głowy pra­wie natych­miast ustą­piły.

– Magiczny spe­cy­fik… karu­zela sta­nęła… dzię­kuję, dzię­kuję pań­stwu… i prze­pra­szam za kło­pot.

– Miło nam, że do nas dołą­czy­łaś, Liliano… jeśli można, zwra­camy się tu do sie­bie po imie­niu.

– Jestem Lena. – Pochy­liła się nade mną, pięk­nie uśmie­cha­jąc. Dobrze prze­kro­czony średni wiek nie ode­brał jej urody. – Nie mie­li­śmy jesz­cze w swoim gro­nie pisarki.

– Ależ… piszę tylko sce­na­riu­sze do seriali tele­wi­zyj­nych. Jaka tam ze mnie pisarka – bro­ni­łam się nie­szcze­rze.

– Nie­stety, tele­wi­zora w pałacu nie mamy.

– Ani jed­nego? Nie do wiary. Dla­czego? W sumie bez zna­cze­nia. Swoje arcy­dzieła i tak oglą­dam tylko w pro­duk­cji.

– Ale nam wypa­da­łoby się temu przyj­rzeć.

Wymie­nili podej­rzane w swym wyra­zie spoj­rze­nia.

– Muszę od tego odpo­cząć. Samo­chód też zosta­wi­łam w War­sza­wie – kon­ty­nu­owa­łam. – Po to, mię­dzy innymi, tu przy­je­cha­łam. Odpo­cząć. Poza pracą, oczy­wi­ście.

– W Sta­nie­wie nie będziesz miała z tym pro­blemu. A zatem pozwól, nie przed­sta­wi­łam ci jesz­cze… Ten, który znaj­duje pod cisami piękne kobiety, to Jakub, pała­cowy Wali­góra. Choć kawał chłopa, ze sta­cji mu się wymknę­łaś. Jesteś młod­sza, niż myśla­łam. Dawno nie widzia­łam takiej szopy na gło­wie… a jakie szpony… Impo­nu­jące. Też muszę sobie takie wyho­do­wać. To twoje?

– I włosy, i paznok­cie. Dokład­nie co do jed­nego. Prze­pra­szam za poranne zamie­sza­nie, ale wysia­dłam w Sta­nie­wie-Zdroju, nie tam, gdzie trzeba. A komórkę, nie­stety, ktoś mi w podróży ukradł. Nie mogłam więc do was zadzwo­nić.

– Ukradł? O, to strata.

– Nie po raz pierw­szy tracę tele­fon i nauczona doświad­cze­niem, mam ich kilka. Skon­tak­tuję się z mężem i szybko sobie z tym pro­ble­mem pora­dzimy.

– Coś jesz­cze ci ukra­dli?

– O dziwo, nie… co mnie tro­chę dziwi. W pocią­go­wym ści­sku stra­ci­łam kon­trolę nad swoim ple­ca­kiem. Odsta­wi­łam go, wal­cząc z opor­nym oknem, i ta krótka chwila wystar­czyła. Dziwi mnie tylko jedna rzecz. W tej samej kie­szeni, co tele­fon, były też kamera i dyk­ta­fon. Były i pozo­stały… nie rozu­miem – traj­lo­wa­łam.

– Liliano, tutaj nikt się jesz­cze nie zgu­bił. Raczej się odna­lazł. Ty masz na to, bodajże, ponad dwa mie­siące – pod­su­mo­wała i gdzieś się odda­liła.

– A spa­nie pod cisem nie służy rege­ne­ra­cji sił i będzie to dla cie­bie taka pierw­sza lek­cja – dodał Jakub.

O co mu cho­dzi z tym cisem?

– Czemu aku­rat pod cisem?

– To drzewo umar­la­ków. Wiesz, jak wygląda? Igla­ste, piękne, moje ulu­bione. Pod­stępna tru­ci­zna. Samo zaciem­nione, kusi chło­dem do odpo­czynku. Tru­jące od góry do dołu… i igły, i owoce, śliczne kar­mi­nowe jagódki. Tylko osnówka jadalna, ale nie radzę. Po co. Zosta­wić pta­kom na zimę.

– Pod­truło mnie?

– Tro­chę cię tylko odu­rzyło. Parę lat temu pewien mło­dzie­niec, tury­sta, poło­żył się pod cisem, przy­snął i nie mogli go dobu­dzić.

– I dobu­dzili?

– Taak. Choć z nie­ma­łym tru­dem. Chło­pak zasnął… słońce nagrzało olejki ete­ryczne… powie­trze wokół drzewa stę­żało… Podob­nie mogło być z tobą. Ten las sły­nie z pięk­nych oka­zów.

– Jakub stra­szy tru­ją­cymi drze­wami – prze­rwała mu znowu obecna Lena – a ja mam jedną z przy­jem­niej­szych tru­cizn, kawę. Zapra­szam do stołu. Spró­buj się pod­nieść.

– Jest dobrze. Mmm… Ale zapach­niało.

Pała­cowa zastawa poły­ski­wała w słońcu zło­to­lem, a moją głowę opu­ścił mętlik i wylew­nie dzię­ko­wa­łam.

– Dzięki pań­stwu… dzięki wam, czuję się już zupeł­nie dobrze. Bar­dzo dzię­kuję.

– No, mnie, Lenuś, nie nale­waj, bo mam pilną pracę, no i pamię­taj, Liliano, nie spać pod cisem, bo nie zawsze jestem w pobliżu. Magiczne drzewo… Legendy, z któ­rymi się pew­nie nie spo­tka­łaś, mówią, że palone gałązki cisa naj­le­piej odpę­dzają dia­bła, ale uwaga: samo wącha­nie może odu­rzyć aż do zatru­cia. No, tak czy ina­czej, witamy w domu.

Roze­śmiali się, a ich śmiech jak z ope­retki roz­su­nął mi kur­tynę nowego.

Rozdział 2

2

Nie­uświa­do­miony w porę stan wyczer­pa­nia zawsze koń­czy się u mnie kata­strofą. Prze­łom wio­sny i lata stwa­rza mi naj­wię­cej zagro­żeń. Doty­czy to głów­nie spraw zawo­do­wych. Wła­śnie w tym okre­sie podej­muję stra­te­giczne decy­zje. Reguła od lat to przy­naj­mniej jedno pudło. Posta­no­wie­nie o wyjeź­dzie do Sta­niewa poten­cjal­nie mogło więc tra­fić do grona tych feral­nych. Tego się oba­wia­łam, ale chyba nie­po­trzeb­nie.

Choć oswa­ja­nie pała­co­wego lata dopiero roz­po­czę­łam, nie mogę się powstrzy­mać od wstęp­nych reflek­sji. Odpu­kam w nie­ma­lo­wane i napi­szę, że wspo­mniane fatum aku­rat w tym roku pierz­chło.

Jestem tu zale­d­wie od pię­ciu dni, a już doświad­czam cze­goś, co nazwa­ła­bym feno­me­nem odprę­że­nia. Dzi­wię się, bo pra­wie zapo­mnia­łam, że coś takiego jest moż­liwe.

Kosz­mar ter­mi­no­wych zobo­wią­zań czy zmę­cze­nie ludźmi, natu­ral­nie kry­zysy twór­cze to moi naj­bliżsi. Pozbyć się tego do zera ni­gdy i ni­gdzie nie byłam w sta­nie. A tu? Uspo­ka­jają się we mnie wszel­kie natręc­twa, czę­sto jestem abso­lut­nie rześka i pozy­tyw­nie zre­se­to­wana. Zdechł męczący nie­po­kój zawo­do­wej codzien­no­ści.

Głęb­szego odde­chu! – wyło we mnie od lat i tym razem się udało. Wiem, dla­czego. Życio­wemu kie­ra­towi wyrwa­łam cyca nie­spo­dzie­wa­nie. Jestem sama! Sama. Takiego urlopu chcia­łam od zawsze.

Odpo­czynku w samot­no­ści nie zagwa­ran­to­wała mi, jak dotąd, nawet mazur­ska posia­dłość. Mamy chatę w głu­szy nad jezio­rem, stale pełną ludzi. Albo rodzina, albo rodzina rodziny, albo wszy­scy inni, albo po pro­stu mąż. A sam Jerzy, mój mał­żo­nek, ma tę wadę, że mimo że w nie­usta­ją­cych roz­jaz­dach, poja­wia się przy mnie wtedy, kiedy na wspo­mniany wyżej oddech wła­śnie się nasta­wiam. Wyjazd do Sta­niewa dał mi nie­wąt­pli­wie moż­li­wość wyrwa­nia się z tego sza­now­nego, choć nie­ustę­pli­wego grona.

Są pierw­sze rezul­taty. Wró­ciły upo­rząd­ko­wane i dobre sny. Dzi­siej­szej nocy zanio­sły mnie do hotelu nad morzem. Budową przy­po­mi­nał zamek. Wyraź­nie pamię­tam ten frag­ment snu, w któ­rym sta­łam na czymś, co było dzie­dziń­cem lub tara­sem i w bla­sku słońca odczy­ty­wa­łam wykuty w posadzce hote­lowy regu­la­min. Był ujęty w dwóch punk­tach. Pierw­szy naka­zy­wał cią­głą obser­wa­cję morza – rano, w ciągu dnia, wie­czo­rem, nocą, przed wscho­dem słońca, przed zacho­dem, o zacho­dzie, przed zapad­nię­ciem zmroku, w cza­sie desz­czu, w cza­sie burzy w dni wietrzne i bez­wietrzne, sło­neczne i pochmurne. Punkt drugi zabra­niał na tere­nie hotelu roz­mów z kim­kol­wiek. Koja­rzę, że regu­la­min ten przy­padł mi do gustu.

Sta­niewo co prawda pod wie­loma wzglę­dami sen­nego kurortu nie przy­po­mina, ale jest nie­wąt­pli­wie miej­scem dziw­nych ener­gii. Tro­chę koja­rzą się z tymi, które były powie­trzem codzien­no­ści.

Inspi­ru­jąc się tym kli­ma­tem, spró­buję na pała­cowe warsz­taty przy­wo­łać to wszystko, co rodzi odkry­wa­nie nie­zna­nego.

Na razie, korzy­sta­jąc z kilku wol­nych dni, zaczę­łam pisać. Mają to być kla­syczne notatki, bez fabu­la­ry­zo­wa­nia, bez zapi­sków, które mogłyby stać się zaląż­kiem jakie­go­kol­wiek sce­na­riu­sza. Dla higieny psy­chicz­nej muszę tę pokusę odsu­nąć. Przy­naj­mniej raz do roku powin­nam postrze­gać rze­czy­wi­stość ina­czej. Bez­in­te­re­sow­nie. Ćwi­czyć pióro bez zawo­do­wego napię­cia.

Nie napi­na­jąc się zatem zawo­dowo, odno­to­wuję fakt, że za chwilę pójdę na śnia­da­nie, potem się tro­chę pobłą­kam.

Jadal­nia, poza smacz­nymi posił­kami (jestem wege­ta­rianką i nie dali mi, jak dotąd, powodu do narze­ka­nia), daje moż­li­wość spo­ty­ka­nia się wszyst­kich ze wszyst­kimi. Zasia­dam w niej przy spe­cjal­nym, wydzie­lo­nym stole. Nie da się ukryć, że wraz z Leną, Jaku­bem, Łucją i Józ­kiem (pozna­li­śmy się wstęp­nie) należę do tych uprzy­wi­le­jo­wa­nych.

To trzeba było przy­jąć do wia­do­mo­ści.

Poza jadal­nią innym miej­scem wspól­nych spo­tkań są hek­tary zie­leni wokół pałacu. Z nimi cią­gle jesz­cze wiążą mi się mało kło­po­tliwe zagu­bie­nia. Gubię się zresztą z dziką roz­ko­szą.

***

Dzi­siaj, po śnia­da­niu, Lena popro­siła mnie o pomoc w porząd­ko­wa­niu rze­czy, z któ­rych będę korzy­stała na zaję­ciach.

Spo­tka­ły­śmy się i to spo­tka­nie odro­binę zakłó­ciło mój bło­go­stan; już wiem, że na krótko.

Tak to odno­to­wa­łam:

Leżę w jadalni na tej samej kana­pie, na któ­rej poło­żył mnie pierw­szego dnia Jakub. Wtedy buzo­wał mi w gło­wie zwa­rzony słoń­cem nad­miar olej­ków ete­rycz­nych, dziś też nie pozo­sta­wia jej w spo­koju eks­cy­tu­jący zamęt pierw­szych pię­ciu dni. Mam je za sobą. Czuję się tro­chę jak ślepa babka, którą posta­wili na beczce z kwa­sem i któ­rej zawią­zali oczy. Mam za zada­nie łapać, a sama czuję się łapana. Wszystko mnie dotyka, a przede wszyst­kim nad­miar.

Trudno o rów­no­wagę. Hiper­byt.

W tej chwili na przy­kład podzi­wiam na ścia­nie nie­zwy­kłą feerię tań­czą­cych z wia­trem i słoń­cem drzew. Już same cie­nie przy­pra­wiają o zawrót głowy. Jadal­nia, oszklona od strony tarasu, cie­ka­wie wygląda wła­śnie o tej porze dnia, póź­nym popo­łu­dniem. Świa­tło obni­żo­nego słońca prze­pro­wa­dza złotą ochrę koloru ścian na meble i sprzęty. Wszystko jest takie pod­ognione, a w wietrzne dni rów­nież roz­tań­czone – wielki drew­niany stół, komi­nek; płoną też usta­wione na postu­men­tach grec­kie wazy.

Pogoda wspa­niała. Cie­pło i sło­necz­nie.

Sły­szę Lenę. Jestem z nią umó­wiona.

– No, w końcu dotar­łam. – Lena cią­gnęła za sobą dwa spore worki. – Jeśli możesz, pod­nieś się i otwórz drzwi na taras. Prze­wie­trzymy to… Ależ piękne popo­łu­dnie.

– Co to jest?

– Kostiumy. Wzię­łam się dzi­siaj za nie, ale czuję, że nie mam na to siły.

– Kostiumy? Czyje?

– Nasze. Nasze wła­sne. Sobótka tuż-tuż.

– Ooo… macie jakieś… robi­cie jakieś przed­sta­wie­nie?

– Przed­sta­wie­nie? Mówisz jak przed­szko­lanka. Przyj­rzyj się, trzeba to poodw­ra­cać na lewą stronę i porząd­nie prze­wie­trzyć.

– I czemu to posłuży?

– No, mówię. Świę­tu­jemy Sobótkę. Teatrzy­kiem nie da się tego nazwać. Widzisz, zasie­dlamy pusz­czę, dzie­więt­na­sto­wieczny pałac i jakaś ofiara duchom, któ­rym zakłó­camy spo­kój, chyba się należy. Mie­li­śmy cią­gle pro­blemy, póki tego nie zro­zu­mie­li­śmy.

– Ooo… To ładne. Ofiara, mam nadzieję, bez­kr­wawa?

– Jak dotąd – kon­ty­nu­owała, dziw­nie pobu­dzona.

– W takim razie i ja cie­szę się na to doświad­cze­nie. Kto jest pomy­sło­dawcą?

– Nie dopy­tuj się. Dowiesz się w swoim cza­sie. I o Nocar­tach się dowiesz, bo pew­nie nikt ci o nich jesz­cze nie powie­dział. Są już naszą wła­sną Sobótką… trzeba duchy ład­nie poże­gnać. Pre­zen­tu­jemy na nich to, co się robiło na warsz­ta­tach. Wszystko przed tobą, mała.

– OK. Na razie tajem­nica.

– Nie tajem­nica, Liliano. Nie ma się czym pod­nie­cać. A Nocarty robimy co dwa lata. Były w zeszłym roku. W tym naj­praw­do­po­dob­niej ich nie będzie. To tyle.

Strze­py­wała i wie­szała suk­nie na tara­so­wej balu­stra­dzie. Jedną z nich pod­su­nęła mi pod nos.

– Pową­chaj, czuć jesz­cze zeszło­rocz­nym ogni­skiem. Zie­lone… czer­wona… dwie czarne… no i jedna złota. Razem dwa­na­ście.

– To chyba zaschnięte błoto? – zauwa­ży­łam na swoją zgubę.

– No wła­śnie. Dasz radę to upo­rząd­ko­wać?

– Ja?

– Warsz­taty zaczy­nasz dopiero w ponie­dzia­łek.

– Rozu­miem, że mam to wło­żyć do pralki na jakiś deli­katny pro­gram?

– Daj spo­kój. Nie ma mowy. Są do tego spe­cjalne szczotki. Robię to rok­rocz­nie. Spójrz na tę, małe arcy­dzieło. Mamy tro­chę zło­tolu, to się ją poma­luje. Jedna z nich będzie dla cie­bie.

– O, dzięki, będę mogła sobie wybrać?

– Co wybrać?

– Kolor.

– A skąd. Wszystko według sce­na­riu­sza.

– Aha… Kto je szył?

– Musisz przej­rzeć sce­na­riusz. Dam ci, tylko mi przy­po­mnij. Tam się wszyst­kiego doczy­tasz.

– A te szlaczki na nich… to mi się raczej… z głę­bo­kim Wscho­dem koja­rzą…

– I dobrze ci się koja­rzą.

– A co one tu robią na Sobótce?

– Nie bądź taka polo­nistka. Trzeba sze­rzej na te sprawy patrzeć. Przej­rzysz sce­na­riusz, to sama doj­dziesz do tego wnio­sku – skon­sta­to­wała, pod­su­wa­jąc nogą w moim kie­runku drugi z bre­zen­to­wych wor­ków.

– OK… Tu też są suk­nie?

– Nie… – zaskrze­czała. – Mówi­łam, sukni jest dwa­na­ście. Tu są maski i peruki. Roz­łóż z łaski swo­jej ten koc i ułóż je na nim. Uwa­żaj, może być zaku­rzony. Wyj­muj.

To, co wyję­łam, na pierw­szy rzut oka maską nie było.

– Trzeba je powy­cie­rać – kon­ty­nu­owała tym samym naka­zo­wym tonem.

– Też całe w bło­cie. To chyba zeszło­roczne liście? Czemu nie porząd­ku­je­cie tego we wła­ści­wym cza­sie?

– Nie marudź.

– Też same robi­ły­ście? – rato­wa­łam atmos­ferę reszt­kami cier­pli­wo­ści.

– Też. Jak je wyczy­ścisz, zoba­czysz arcy­dziełka.

– Piękne słońce… Dla­czego wykrzy­wione?

– Ma być takie. Broni się przed upad­kiem. Od dwu­dzie­stego czwar­tego zaczyna scho­dzić… po Janie… W tym dru­gim worku są czer­wone dło­nie, będą go chro­nić przed upad­kiem… o… i do nich czer­wona suk­nia. Nie chwa­ląc się, ja gram wyba­wi­cielkę. To moja rola.

– Wyba­wi­cielkę? Prze­cież ten upa­dek czy scho­dze­nie to w natu­rze coś zupeł­nie natu­ral­nego. Powinno się to świę­to­wać.

– Toteż świę­tu­jemy. Sły­szysz prze­cież, że poma­gam mu zejść. Współ­pra­cu­jemy. Czu­wam nad tym. Krzywi się, bo jest potężne i o wszyst­kim samo chcia­łoby decy­do­wać. O, ten hak przy­po­mina naszej gwieź­dzie o zmia­nie.

– Hak?

– Wbi­jamy mu go w tar­czę i ścią­gamy.

– Ni­gdy mi się Sobótka z podob­nym prze­sła­niem nie koja­rzyła…

– Poza innymi jest i takie. – Zga­siła szybko wszel­kie wyja­śnie­nia. – Te dwa dre­wienka niech zostaną w worku. Są do krze­sa­nia ognia.

– Czyli macie praw­dziwą ucztę. Świnkę też pie­cze­cie?

– O! Ty się tym zaj­miesz – odgry­zła się przy­tom­nie. – Ale naj­pierw suk­nie. Niech się wie­trzą. Potem szczotki.

Roz­mowa tele­fo­niczna odda­liła ją do pała­co­wej sieni.

– Zgłu­piała baba… – mru­cza­łam, drep­cząc bez­rad­nie wokół sobót­ko­wego wysy­pi­ska. – Sza­nowna pani mocno prze­sa­dziła. Nie powinna była mnie o to pro­sić. Czysz­cze­nie bru­dów po kimś? Nic nie rozu­miem. Co robić? Odmó­wić jej? Nie wiem. Jeżeli mam tu zostać, takie sytu­acje nie wcho­dzą w grę… Kon­spekty prac przy­go­to­waw­czych widziała… wie, ile jesz­cze przede mną. Albo głu­pia, albo igno­rantka. Dosta­nie ostrze­że­nie. Zro­bię to na gorąco.

W tym celu zdą­ża­łam do sieni, kiedy usły­sza­łam frag­ment roz­mowy przez nią pro­wa­dzo­nej; świer­go­tała do kogoś, kogo tytu­ło­wała panem mece­na­sem. Potwier­dzała, jak man­trę, rezer­wa­cję pokoi i zapew­niała, że złota rybka pływa w base­nie (mają tu swój pała­cowy gryps).

Nie chcąc być posą­dzoną o pod­słu­chi­wa­nie, wyco­fa­łam się na świeże powie­trze.

Roz­sąd­nie ostu­dziło mi to emo­cje.

Parę głęb­szych odde­chów i pozy­tywne, sta­niew­skie zre­se­to­wa­nie powró­ciło na swoje miej­sce.

***

Tak zakoń­czy­łam owego wie­czora notatki, a dziś w uzu­peł­nie­niu mogę dodać, że następ­nego dnia pod­ję­łam decy­zję upo­rząd­ko­wa­nia sobót­ko­wych akce­so­riów. Ten jeden raz udam pod­po­rząd­ko­waną.

Porząd­ko­wa­łam więc, według sce­na­riu­sza dość mocno nad­szarp­nię­tego ple­śnią. Leżał w kufrze, na pod­da­szu, cuch­nący i porzu­cony, jak wszystko, co słu­żyło zeszło­rocz­nej Sobótce. Nie był, co mnie zasko­czyło, wyraź­nym opi­sem uro­czy­sto­ści i zawie­rał głów­nie tek­sty sta­rych pie­śni.

Do pie­śni dołą­czone były nuty. Ostat­nia strona (czy­ściutka i jakby nie­dawno docze­piona) zawie­rała wykaz sprzętu i róż­nego rodzaju przed­mio­tów nie­zbęd­nych do prze­pro­wa­dze­nia uro­czy­sto­ści.

Następ­nego dnia, będąc w mia­steczku, spo­rzą­dzi­łam kse­ro­ko­pie tych, jak mi się wyda­wało, cie­ka­wych lite­racko pie­śni. Skse­ro­wa­łam rów­nież nuty. Leny na wszelki wypa­dek o tym nie infor­mo­wa­łam.

O Sobótkę i Nocarty zagad­nę­łam też pała­co­wego recep­cjo­ni­stę (ci, choć dys­kretni, wie­dzą zawsze naj­wię­cej) i dowie­dzia­łam się, że to kul­towe imprezy Sta­niewa. Według niego ludzie przy­jeż­dżają tutaj głów­nie z ich powodu. Chcia­łam się jesz­cze na ten temat pode­przeć infor­ma­cjami z inter­netu, ale nic nie zna­la­złam; dane o Sta­nie­wie doty­czą jedy­nie histo­rii pałacu i den­dro­lo­gicz­nego ogrodu.

Dziwne, że Mery­nos mi o tych kul­to­wych atrak­cjach nie wspo­mniał. Bar­dzo dziwne. Pracę zakoń­czy­łam w sobotę póź­nym wie­czo­rem. Z dumą, ale i z żalem w sercu (czu­łam się wyko­rzy­stana) podzi­wia­łam widoczne efekty: suk­nie dopro­wa­dzone do stanu uży­tecz­no­ści; maski, na któ­rych można było w końcu dostrzec jakąś kon­cep­cję – wszyst­kie miały w czę­ści policz­ko­wej malu­nek przy­po­mi­na­jący skrzy­dła wzno­szą­cego się ptaka; pose­gre­go­wa­łam i powią­za­łam kil­ka­dzie­siąt pochodni; kupi­łam lniane woreczki i zapa­ko­wa­łam do nich róż­nego rodzaju zioła; wypra­łam jesz­cze i wypra­so­wa­łam dwa­na­ście czar­nych jedwab­nych chust. Sporo było w tych sobót­ko­wych rze­czach przed­mio­tów, któ­rych prze­zna­cze­nia nie zna­łam, część z nich przy­po­mi­nała instru­menty.

– Spra­wi­łaś się zdu­mie­wa­jąco szybko… jak Kop­ciu­szek, któ­remu zale­żało, by pójść na bal.

Tylko tyle usły­sza­łam w podzięce.

Rozdział 3

3

23 czerwca, przed­po­łu­dnie Sobótki

Dwu­na­sty dzień mojego pobytu w Sta­nie­wie

Leżę pod gołym nie­bem w swoim przy­tu­li­sku i patrzę na małe szyb­kie jony. Szyb­kie jony… Taką noszą nazwę. Widzi się je gołym okiem – świe­tli­ste, ruchliwe, białe punk­ciki na tle błę­kit­nego nieba. Będę musiała przy oka­zji ćwi­czeń odde­cho­wych wspo­mnieć o nich. Zostały odkryte dopiero w latach sie­dem­dzie­sią­tych ubie­głego stu­le­cia. To kosmo­nauci rzu­cili świa­tło na ten feno­men. Z powodu braku tychże jonów mieli pro­blemy z adap­ta­cją powie­trza wytwa­rza­nego labo­ra­to­ryj­nie, nie­do­łęż­nieli i tępieli. Zaczerp­nąć je można tylko ze świe­żego powie­trza i tylko przez nos.

Oczy­wi­ście już ktoś lezie… Jak zwy­kle Lena.

– Roz­my­śla­nia? – pisnęła.

– Relaks (spa­daj).

– Co czy­tasz?

– O tym mówisz? Kalen­darz. Agendy Biblij­nej.

– Biblij­nej? Nie chcesz chyba powie­dzieć, że według tego kalen­da­rza żyjesz?

– Daj spo­kój, za poważny temat.

– Czemu? Na nie­dzielę dobry.

– A ty według jakiego żyjesz?

– Jakby co… wio­sna, lato, jesień, zima. Jak Vivaldi.

– Jemu agenda biblijna pew­nie by nie prze­szka­dzała.

– Być może… A co ona takiego cie­ka­wego pro­po­nuje?

– O… Mądre rze­czy. Prze­czytać? (uka­rzemy wścib­skość).

– No, jak nie­dłu­gie… bo się spie­szę.

– To sia­daj. Na dzi­siaj mamy nastę­pu­jące prze­sła­nie. Jezus opo­wie­dział tłu­mom taką przy­po­wieść: Kró­le­stwo Nie­bie­skie podobne jest do skarbu ukry­tego w roli. Zna­lazł go pewien czło­wiek i ukrył ponow­nie. Ura­do­wany poszedł, sprze­dał wszystko, co miał, i kupił tę rolę. Dalej, podobne jest Kró­le­stwo Nie­bie­skie do kupca poszu­ku­ją­cego pięk­nych pereł. Gdy zna­lazł jedną dro­go­cenną perłę, poszedł, sprze­dał wszystko, co miał, i…1

– Ale masz otwarte na lipcu, a mamy czer­wiec. – Ooo… patrz, ponio­sło mnie. No to wra­camy do czerwca, spo­strze­gaw­cza jesteś… nie­dziela… tak? a zatem Ewan­ge­lia Łuka­sza. Dziwna pomyłka. Może wła­śnie Ewan­ge­lii z lipca mia­łaś posłu­chać?

– Dla­czego ja? Może wła­śnie ty?

– Może. Dobra, to czy­tamy teraz czerw­cową. Prze­pra­szam.

– Muszę iść. Póki co, zasta­no­wię się nad tą lip­cową. – Pode­rwała się zadzi­wia­jąco spraw­nie.

– Co tak ucie­kasz? Poga­dajmy tro­chę. Masz pałac… to i temat skar­bów nie jest ci obcy. Podziel się z bliź­nim.

– Czym?

– Jakąś nie­po­trzebną mapką… gdzie go szu­kać?

– Ja? Żar­tu­jesz. To raczej ty jesteś dys­try­bu­torką wsze­la­kich map od szczę­ścia.

– Ale. To cie­kawe. Co masz na myśli?

– Z tego, co wiem… mapki, gdzie szu­kać – to credo two­ich seriali.

– Naprawdę wiesz coś na ten temat?

– Zdą­ży­łam się dowie­dzieć.

– To miło. No więc?

– Co więc?

– Gdzie go szu­kać? Według tego, czego się dowie­dzia­łaś.

– Ja mam ci to mówić?! – pokrzy­ki­wała, oga­nia­jąc się od osy. – Pro­szę bar­dzo! Rze­komo histe­rycz­nie przesz do szczę­śli­wych zakoń­czeń! Jak donosi plotka, odre­ago­wu­jesz to, czego poską­piło ci życie. Prze­pra­szam, powo­ła­łam się na plotkę.

– Seriale to seriale… Leno, ale od realu, przy­naj­mniej mojego, lepiej trzy­mać się z daleka. Amen. A jak tam twoje sprawy ser­cowe? Też tro­chę sły­chać.

– O… Liliano… lubię te roz­mowy, jak nie są prze­py­ty­wanką, ale cie­szę się, że zna­la­zły­śmy temat na wspólne waka­cje. Na razie idę, gdzie mam iść.

– OK, już nie zatrzy­muję… ale, jak jest oka­zja, to zapy­tam. Coś do mnie masz, kole­żanko? Coś ci we mnie nie pasuje?

Pchnę­łam chyba dobrze, bo w jed­nej chwili uszło z niej nadę­cie.

– Ja do cie­bie?… Skąd!.. To chyba raczej ty do mnie.

– Nie mam nic do cie­bie. Zatem koniec z zaczep­kami. OK?

– OK. Prze­pra­szam, jeśli takie odno­sisz wra­że­nie.

– Takie odno­szę. A tak w ogóle to dokąd idziesz?

Poszła już w dia­bły! – pomy­śla­łam.

– Po naftę do lamp. Nie wzięli wczo­raj ze Sło­neczka i teraz muszę sama zasu­wać. Prze­pra­szam, chyba rze­czy­wi­ście cza­sami brak mi wyczu­cia.

– A co to jest Sło­neczko?

– Ośro­dek wcza­sowy.

– I nie ma nikogo, kto by po to poje­chał? – (guzik mnie to obcho­dzi).

– Wszy­scy zajęci. Zwożą drewno na stos.

– Jedź rowe­rem.

– Nie ma. Ktoś wziął. Muszę iść. Dom pootwie­rany… będziesz w pobliżu? Mogą przy­wieźć lampy i koce. Józek zaraz będzie i cię zastąpi.

– Tak. Będę tu. A co? Mam tego dopil­no­wać?

– Jeśli możesz. Będę ci wdzięczna. Józka tylko patrzeć.

– OK.

Muszę popra­co­wać nad aser­tyw­no­ścią. Znowu jeden zero dla Leny.

– Idę – oznaj­miła.

– Na razie.

Spo­tka­nie z Leną nie było przy­jemne, pod­da­łam je więc szyb­kiej oce­nie.

Tak więc towa­rzy­stwo pała­cowe prze­rzuca się na mój temat plot­kami pozba­wio­nymi sensu i nic nie powinno mnie kusić do jakich­kol­wiek w tej spra­wie wyja­śnień. Amen.

Mimo wszystko… jest cudow­nie… (trwają przy­go­to­wa­nia do dzi­siej­szych har­ców sobót­ko­wych i cią­gle ktoś się szwenda). Sie­dzę na tro­nie, który sama sobie wymo­ści­łam. Kilka pła­skich kamieni otu­li­łam ple­dami i spę­dzam tu sporo czasu. Nade mną roz­ło­ży­sta lipa, przede mną łąka scho­dząca do jeziora, za mną pałac, ogród, łąki, zagaj­niki i oczy­wi­ście po hory­zont lasy… Zachod­nie skrzy­dło pałacu i spora część przy­le­głego do niego parku należą do Leny.

***

Jest nie­dziela. Pierw­szy tydzień zajęć warsz­ta­to­wych mam już za sobą.

Pra­cuję z dwiema dzie­się­cio­oso­bo­wymi gru­pami – dwu­na­stoma paniami i ośmioma panami w wieku od 17 do 60 lat.

Pierw­szy tydzień – pierw­sze pro­blemy. Sło­neczna pogoda, wysoka tem­pe­ra­tura – można powie­dzieć: lato, lato, lato czeka – nie mobi­li­zują uczest­ni­ków warsz­ta­tów do pracy. Wszy­scy chcą przede wszyst­kim odpo­czy­wać, a pra­co­wać na luzie. Będzie można mówić o tak zwa­nych efek­tach pracy? Nie sądzę. Cały pro­gram, mister­nie przy­go­to­wany i powie­dzia­ła­bym wyre­ży­se­ro­wany w szcze­gó­łach, jestem zmu­szona prze­kła­dać na język lata.

W pierw­szym tygo­dniu grze­szono głów­nie, pró­bu­jąc zmie­nić godziny zajęć. Przed połu­dniem, naj­lep­sze zda­niem wielu, nie zaję­cia, ale jezioro, popo­łu­dnia nato­miast kusiły do prze­ja­da­nia się, co unie­moż­li­wiało wyko­ny­wa­nie więk­szo­ści ćwi­czeń. Przy­cho­dzili więc wie­czo­rami, na ogół pozba­wieni sił. Też źle. Radzi nie­ra­dzi, wró­cili do pier­wot­nej kon­cep­cji. Do godzin przed­po­łu­dnio­wych.

Spory pro­blem sta­nowi mał­żeń­stwo z małymi dziećmi. Rodzice nie koja­rzą, że uro­cze wrza­ski po pro­stu roz­pra­szają. W tym koja­rze­niu muszę im cią­gle poma­gać.

A warsz­ta­towa mło­dzież? Skąd­inąd zdolna i dorodna, do dzi­siaj ma pro­blem z punk­tu­al­no­ścią.

Let­nie roz­le­ni­wie­nie nie­wąt­pli­wie muszę okieł­znać i jest to jesz­cze przede mną.

Uczest­nicy warsz­ta­tów to oczy­wi­ście osoby przy­pad­kowe (spore grono inte­re­suje się jedy­nie obie­ca­nym w pobli­skim kuror­cie flash mobem). Nie ja doko­ny­wa­łam wyboru. Lena bar­dzo ogól­nie infor­mo­wała fanów teatru o pro­gra­mie zajęć.

Ona rów­nież zade­cy­do­wała o nazwie warsz­ta­tów – „Teatr w kadrze”. Ten kadr ma rze­komo w Sta­nie­wie swoją tra­dy­cję. Foto­gra­mami można bry­lo­wać na face­bo­oku.

W tej kon­wen­cji (budzi zresztą ona moje wąt­pli­wo­ści) musia­łam przy­go­to­wać na dzi­siej­szą Sobótkę wido­wi­sko. W ple­ne­rze mie­li­śmy tylko dwie próby, dzi­siaj będzie trze­cia i ostat­nia. Miał na niej być spec od tego arty­stycz­nego kadru, z zawodu gra­fik kom­pu­te­rowy, ale będzie dopiero jutro. Nie­jaki Marek. Jest spóź­niony, bo, jak gło­szą słu­chy, zmarła mu majętna bab­cia i w gro­nie rodziny porząd­kuje schedę.

Prze­sła­nie tego, co poka­żemy dzi­siej­szej nocy, okre­śli­ła­bym naj­kró­cej – powsta­niem z popio­łów kwiatu paproci. Przy­wo­ła­łam go, bo pięk­nie mi się koja­rzy z tra­dy­cyj­nym obrzę­dem. Będzie cho­ciaż tyle z naszej legendy.

Kon­wen­cja „Teatru w kadrze” pod­po­wiada zbu­do­wa­nie co naj­mniej kilku obra­zów nie­ru­cho­mych, ale zanim znie­ru­cho­mieją i w tym znie­ru­cho­mie­niu będą mówiły o czymś waż­nym, dwa­dzie­ścia osób syn­chro­ni­zuje swoje dzia­ła­nia z usta­wio­nego bez­ładu do obrazu. W moim wido­wi­sku trzy­krot­nie. Zada­nie spore, czasu nie­wiele. Będzie, jak będzie.

A teraz o naszej sali tre­nin­go­wej. Jest według mnie miej­scem wyma­rzo­nym, zasłu­guje więc, by o niej wspo­mnieć. Urzeka, łącząc w sobie salę balową i teatralną zara­zem. Usy­tu­owana w zachod­niej stro­nie pałacu na pierw­szym pię­trze, w cza­sach swo­jej naj­więk­szej świet­no­ści, w XIX wieku, była salą balową. W pałacu gospo­da­rzyli wów­czas Augu­sta i Karl von Schen­kel.

Wypeł­nia ją sie­dem wiel­kich okien, za któ­rymi szu­mią wyso­kachne, stare topole. Do połu­dnia szu­mią, a po połu­dniu, kiedy słońce jest po zachod­niej stro­nie, przed olśnie­wa­ją­cym jego bla­skiem chro­nią nas we współ­pracy z role­tami. Te dru­gie wyglą­dają jak gigan­tyczne wyci­nanki, bo ząb czasu wydzier­gał w nich dziurki. Złote smugi, które są tego rezul­ta­tem, wno­szą jed­nak nowy obraz świa­tła.

Któ­re­goś dnia wie­czo­rem, tuż przed zacho­dem słońca, urzą­dzi­łam sobie spek­takl świa­tło­cie­nia, usta­wia­jąc wspo­mniane rolety na róż­nych wyso­ko­ściach. Uzy­ska­łam kosmiczną prze­strzeń. Bar­dzo inspi­ru­jącą.

Jakub poin­for­mo­wał mnie, że poza sezo­nem let­nim sala balowa jest naj­więk­szą z sal wysta­wien­ni­czych. Eks­po­nuje się tu bota­niczne cie­ka­wostki. For­mal­nie należy do Gmin­nego Cen­trum Edu­ka­cji Eko­lo­gicz­nej urzę­du­ją­cego na par­te­rze pałacu. Pomy­śla­łam sobie w duchu, że na moje szczę­ście naukowe prze­zna­cze­nie by­naj­mniej nie pozba­wia jej lustrza­nej ściany, zabyt­ko­wego, wyjąt­kowo oka­za­łego żyran­dola, a w sezo­nie let­nim teatral­nego pode­stu i funk­cjo­nal­nej rampy. Cóż za otwar­tość i pomy­sło­wość gospo­da­rzy.

To pewne, że nie­po­znany do końca pałac posiada znacz­nie wię­cej takich miejsc, ale bar­dziej to prze­czu­wam, niż wiem. Nie wszę­dzie udało mi się dotrzeć. Ostat­nie pię­tro pałacu wyna­jęła TVG War­szawa. Szkolą tam do pro­gra­mów (jak cho­dzą słu­chy) kucha­rzy, wiza­ży­stów, modelki i debiu­tu­ją­cych pro­wa­dzą­cych. Tam wstępu nie mamy.

***

Mój dzi­siej­szy nie­dzielny relaks w przy­tu­li­sku otrzy­mał pewien bonus. Prze­strzeń wypeł­niły skrzypce.

W pałacu rok­rocz­nie wypo­czywa, czy coś w tym rodzaju, rosyj­skie mał­żeń­stwo muzy­ków. Ona gra na for­te­pia­nie, on na skrzyp­cach. Sły­sza­łam, że wypo­czywając, pośred­ni­czą rów­nież w dość skom­pli­ko­wa­nej sprze­daży zabyt­ko­wych skrzy­piec z Rosji. Zain­te­re­so­wa­nych zaku­pem, by­naj­mniej nie tanim, rze­komo nie bra­kuje.

To dziwne, ale tajem­ni­czej pary jesz­cze nie widzia­łam. Na pała­co­wych posił­kach nie bywają, sto­łu­jąc się w któ­rymś z luk­su­so­wych domów wcza­so­wych. Ich muzy­ko­wa­nie czę­sto jed­nak wypeł­nia prze­strzeń wokół pałacu. W takich chwi­lach nabie­ram pew­no­ści, że ist­nieją miej­sca i sytu­acje ide­al­nie zhar­mo­ni­zo­wane. Dziś grali pierw­szą część Sonaty Kreut­ze­row­skiej Beetho­vena. Nie­stety na ucztę nie­spo­dzie­wa­nie wtar­gnęła Łucja.

– Liliano!

– Aha?

– Gdzie jest Lena?

– Poszła do wio­ski po naftę.

– Nie wcho­dzę do pałacu!

– Bo? (więk­szość spo­tkań z Łucją polega na tym, że jestem ata­ko­wana z tyłu; lubi plą­tać się za ple­cami).

– Znowu biega po sieni Józka pupi­lek. On robi to celowo!

– Kto?

– Oj, kto… nie kto, tylko co! Cią­gle to samo. Pająk. Powi­nien sie­dzieć… to nie pająk, to jakieś mon­strum! Nie wia­domo co! Powi­nien sie­dzieć w tym całym ter­ra­rium, a nie bie­gać, gdzie mu się podoba. Ile można o to pro­sić?! Nie wcho­dzę do pałacu, póki on tego pająka gdzieś nie wynie­sie! Pro­szę cię, zrób z tym coś!

Roz­ko­sze duchowe pierz­chły. Ruszy­łam za nią, bo i tak mia­łam prze­cież dopil­no­wać dostawy koców i lamp. Szła, co i rusz tra­cąc rów­no­wagę na przy­cza­jo­nych w tra­wie nie­rów­no­ściach.

– A gdzie jest Józek?!

– Nie wiem! – wrza­snęła.

Muszę zwró­cić uwagę, czy ona się tak na wszyst­kich wydziera, czy tylko na mnie.

– Ja też go dzi­siaj nie widzia­łam.

– Sko­pię mu dupę!

– Dobrze, nie krzycz.

Zaczęła kichać z nie­zwy­kłą czę­sto­tli­wo­ścią.

– Przy­siądź. Spró­buję go zna­leźć – zapro­po­no­wa­łam, kiedy doszły­śmy już do pała­co­wych scho­dów.

– Nie będę tu wycze­ki­wać!

– To czego ty ode mnie ocze­ku­jesz?

Kuląc ramiona i roz­glą­da­jąc się czuj­nie, wybeł­ko­tała:

– Myśla­łam, że wej­dziemy razem, ale jed­nak nie dam rady. Pójdę do Jakuba. Miał mi wystru­gać kijek do para­wanu. Jak ten kija­szek będę miała, to lepiej, żeby Józ­kowe mon­strum nie plą­tało mi się pod nogami. Na razie.

Odda­lała się – gru­bawa, krót­ko­noga, tle­niona blon­dynka. Dość ładna, ale nie­zgrabna. Typ pseu­do­ar­tystki, zawsze dzi­wacz­nie ubrany.

Łucja, podob­nie jak ja, jest gościem Leny. Przy­jeż­dża do pałacu od wielu lat i tra­dy­cyj­nie już zaj­muje dwu­po­ko­jową wnękę na pierw­szym pię­trze. Jeden z pokoi służy jej za miesz­kanko, a w dru­gim, prze­stron­nym, urzą­dza sobie pra­cow­nię. Zaj­muje się tkac­twem arty­stycz­nym i wszyst­kim, co ma cokol­wiek wspól­nego ze sznur­kiem i wełną. Han­dluje i szkoli. Uważa, że to po jej warsz­ta­tach wpływa naj­wię­cej do kasy pała­co­wej.

Józek nad­je­chał pra­wie natych­miast po jej odej­ściu.

– Hej, rowe­rzy­sto! Łucja szy­kuje osi­nowy kołek na two­jego Arniego! – donio­słam szybko; Józek przez więk­szość dnia poru­sza się na rowe­rze. Pała­cowa tor­peda.

– Hej. A czego ona znowu chce? – wydy­szał.

– A bo ja wiem? Boi się go. Nosi to, jak wiesz, nazwę arach­no­fo­bia.

– Szy­kuje kołek? Ple­cie trzy po trzy. Nic mu nie zrobi.

– Też tak myślę.

– Mia­łem parę spo­tkań z pro­fe­so­rem Koło­dziej­czy­kiem, z tym bio­lo­giem. Masz jakieś plany czy możemy chwilę poroz­ma­wiać? – zapro­po­no­wał.

– Poga­damy, oczy­wi­ście… ale wiesz, że masz tu dyżur. Przy­wiozą koce i lampy. – Usta­le­nie tego wola­łam mieć jak naj­prę­dzej za sobą.

– Jasne. Czu­wam. Pocze­kaj chwilę, sko­czę po słój z Arnim. Pój­dziemy do cie­nia. Na taras. Coś ci powiem. Roz­rywa mnie.

Odda­lił się w pod­sko­kach.

Józek ma zawsze coś cie­ka­wego do powie­dze­nia. Nie­dawno poin­for­mo­wał mnie, że na imię mu – nie Józek, a Domi­nik. Józ­kiem ochrzcił go w zeszłym roku „leśny dziad”, sta­ru­szek pamię­ta­jący przed­wo­jenne służby leśne. Powie­dział mu: „Jesteś Józek i to imię powi­nie­neś dostać na chrzcie. Ono cię wynie­sie. Poboż się”.

Domi­nik, czy też Józek, należy oczy­wi­ście do gości uprzy­wi­le­jo­wa­nych. Mieszka w naroż­nym salo­nie z bal­ko­nem, rów­nież na pierw­szym pię­trze. W Sta­nie­wie pro­wa­dzi warsz­taty lite­rac­kie. Jego pod­opieczni miesz­kają w pałacu, w czte­rech trzy­oso­bo­wych poko­jach. Co o nim wiem tak w ogóle? Jest pisa­rzem. Czy to mu daje utrzy­ma­nie? Nie wiem. O tym się nie mówi.

Mam zatem w Sta­nie­wie kolegę po pió­rze. Przy pierw­szej wspól­nej kola­cji wrę­czył mi swój, jak twier­dzi, naj­lep­szy kry­mi­nał – Tyra­nia wirali. O zgrozo, jesz­cze go nawet nie otwo­rzy­łam.

Drep­ta­łam zatem po tara­sie i cze­ka­łam na Józka. Poszedł po słój, w któ­rym mieszka jego Arni, sta­niew­ski owad-kurio­zum. Józek twier­dzi, że po któ­rymś ze spa­ce­rów wytrze­pał go z nogawki spodni i że jest to na pewno miesz­ka­niec tutej­szej pusz­czy. Jakub, przy­ja­ciel Leny, den­dro­log, dobry duch przy­le­głych do pałacu lasów, potwier­dza te przy­pusz­cze­nia. Arni mieszka przez sporą część roku pod jego opieką, a latem i jesie­nią opieka przy­na­leży Józe­fowi. Ostat­nio Lena skrzęt­nie wyli­czyła, że owad prze­bywa w naszym, jak mówi, towa­rzy­stwie od roku, mie­siąca i ośmiu dni. Arni przy­był tu rze­komo po zeszło­rocz­nym pierw­szym majo­wym desz­czu. Dziwne stwo­rze­nie… pająk, nie pająk… owado-pająk? krab? Rudy, w białe cętki… nóżki, dość solidne w swo­jej masie, sta­wia jak typowy pają­czek, ale ma za to klesz­cze, jak chra­bąszcz. Jest nie­zwy­kle duży. Tro­chę prze­ra­ża­jący. Naj­praw­do­po­dob­niej jakiś mutant. Nie jest to miłe, gdy poja­wia się ni z tego ni z owego na stole, ale jak widzę Józka tulą­cego go do ust, znika we mnie strach czy też raczej rodzaj ata­wi­stycz­nego lęku, a poja­wia się nie­po­kój, że mogę na Arnim przez nie­uwagę usiąść.

Józek wró­cił bez słoja.

– Nie ma go!

– Kogo?

– Arniego. Usiądźmy.

Swoje krze­sło przy­su­nął bli­sko mojego i rozej­rzał się uważ­nie.

– Szu­kasz Arniego? Mówi­łam ci, że Łucja widziała go gdzieś tutaj.

– Dobra. Wróci. Powa­łęsa się i wróci. Zawsze jest gdzieś w pobliżu. Słu­chaj…

– A ty jesteś pewien, że to zawsze ten sam wraca? Może tych owado-pająko-kra­bów jest wię­cej i kręcą się na pobli­skich tere­nach?

– Gdyby było ich wię­cej, to chyba dałoby się to zauwa­żyć. Jeden jest… no, zawsze czymś by się od sie­bie róż­niły. Wiel­ko­ścią choćby.

– Ale wiesz co… ja na twoim miej­scu zabez­pie­czy­ła­bym ter­ra­rium. W końcu ktoś go przy­dep­nie.

– Jakby miał przy­dep­nąć, to już by go przy­dep­nął. A wię­zić go nie będę. Może iść tam, gdzie chce. Jak do tej pory… widzisz chyba sama… jest gdzieś w pobliżu. Widocz­nie to jego teren. Ale słu­chaj. Powiem ci, co Koło­dziej­czyk mi nadał.

– No.

Zapa­no­wała podej­rza­nie długa cisza.

– No mów!

– A… ja wiem? Może nie zape­szać…

– Jak uwa­żasz.

– Koło­dziej­czyk twier­dzi, że Arni nie należy do paję­cza­ków.

– Aha.

– Pod wzglę­dem filo­ge­ne­tycz­nym jest z nimi na pewno spo­krew­niony, ale więk­szość cech kwa­li­fi­kuje go do insek­tów, czyli owa­dów.

– Rozu­miem, że jest to dla cie­bie ważna wia­do­mość.

– Tak, ale nie to w tym stwo­rze­niu jest aku­rat naj­dziw­niej­sze…

Cho­dzą słu­chy, że Józek jest spe­cja­li­stą od wynaj­do­wa­nia dziw­nych rze­czy.

– No mówisz czy nie?

– Nie uwie­rzysz, ale ten insekt nie był do tej pory objęty kla­sy­fi­ka­cją!

– Co to zna­czy?

– To zna­czy, że świat jesz­cze takiego owada nie widział.

– Ooo… Jesteś odkrywcą!

Uśmiech­nął się sze­roko, poka­zu­jąc zęby, o które nie­wąt­pli­wie dba. Zęby i świet­nie ukła­da­jąca się blond czu­pryna są jego poważ­nymi atu­tami. Choć szczu­pły i nie­duży, na brak powo­dze­nia u pań nie narzeka.

– Przy­pad­ko­wym.

– To gra­tu­luję. Czy mnie pierw­szą zaszczy­casz tą wia­do­mo­ścią?

– A żebyś wie­działa. Słu­chaj… zależy mi na oce­nie, na two­jej oce­nie tego, co widzę na wła­sne oczy i co jest, nie­stety… dość nie­wia­ry­godne. Muszę to komuś powie­dzieć, bo mnie roze­rwie.

– Ale co? Że nie jest jesz­cze objęty?

– Nie to jest w nim naj­dziw­niej­sze… tylko musi to pozo­stać mię­dzy nami, przy­naj­mniej na razie.

– OK.

Znowu czuj­nie się rozej­rzał.

– Słu­chaj… chyba twoja dziew­czyna tam macha… przy pawi­lo­nie…

– Moja? Rze­czy­wi­ście… Dorota? Czego ona chce o tej porze? O cho­lera, wiem. Muszę cię prze­pro­sić. Zapo­mnia­łam o niej.

– Do roz­mowy wró­cimy. Spo­koj­nie.

– Dobrze. Gdzie cię szu­kać?

– Jesz­cze nie wiem… Chyba jadą z kocami. – Wska­zał nad­jeż­dża­jący samo­chód i bez­par­do­nowo się odda­lił.

Ruszy­łam pospiesz­nie i ja.

Dorotka pod­jęła się pracy z moją grupą. Mia­łam jej skse­ro­wać jedną z sobót­ko­wych pie­śni.

– Cześć – burk­nęła. – Pyta­łam w recep­cji o tek­sty pie­śni, ale mówią, że niczego nie zosta­wi­łaś.

– Nie zosta­wi­łam, bo wyczer­pali toner i wszyst­kie zapasy papieru. Dopiero dziś to pouzu­peł­niali.

– Powiedzmy. Ale jest inny pro­blem.

– Jaki?

– Jestem tu z pół­ko­lo­nią. Z dzie­cia­kami. Musia­łam zastą­pić sio­strę. Nie dam rady z tą próbą. Ty też, widzę, masz to gdzieś.

– Ja mam to gdzieś? – szcze­rze się zdzi­wi­łam.

– Nie skse­ro­wa­łaś mi.

– No prze­cież tłu­ma­czę. Jak chcesz, mogę ci dać swoje tek­sty. Będzie, jak będzie.

– No wła­śnie mówię, że masz to gdzieś… Dobra. Nie muszę się w to bawić.

– Wylu­zuj.

– Muszę iść. Dzie­ciaki mi się poroz­łażą.

– OK. Więc jak będzie?

Nic nie odpo­wie­działa i poszła. Sta­łam na środku alejki mię­dzy krze­wami, słusz­nie już zdez­o­rien­to­wana humo­rami bliź­nich.

Zza rodo­den­drona wyszła pała­cowa kotka z kocię­tami i prze­pło­szyła moją chwi­lową kata­lep­sję. Piątka malu­chów barasz­ko­wała w spo­sób nie­zwy­kły. Były czy­stą posta­cią ziem­skiego raju. Dobrze byłoby je widy­wać czę­ściej.

A jeśli cho­dzi o panią Dorotkę… no cóż, jest jedną z uczest­ni­czek warsz­ta­tów. Na pierw­szych zaję­ciach wyda­wała mi się kon­tak­towa i chętna do pomocy. Teraz widzę, że głów­nie gar­nie się do rzą­dze­nia (kan­dy­duje na dyrek­torkę szkoły gmin­nej). Nie­ba­wem wyjeż­dża za gra­nicę na urlop i zdaje się, że chce zosta­wić w mojej gru­pie, do końca sierp­nia, córkę i bra­ta­nicę. Lena wyra­ziła zgodę, decy­zja zależy więc w osta­tecz­no­ści ode mnie. Tym bar­dziej nie rozu­miem jej zacho­wa­nia. Dorota mieszka w pobli­skiej miej­sco­wo­ści, w Lipia­nach, a pod­czas warsz­ta­tów – w luk­su­so­wej przy­cze­pie kem­pin­go­wej nad jezio­rem, z córką Basią (nie­zwy­kle wysoka i gruba dziew­czyna) i bra­ta­nicą Magdą. Wszyst­kie pra­cują w moich gru­pach. Panny, z tego, co wiem, są po pierw­szym roku angli­styki.

A jeśli już o warun­kach zakwa­te­ro­wa­nia, to moja pała­cowa gro­madka od paru dni narzeka na hałas, który wywo­łują kur­su­jące pod ich oknami cię­ża­rówki. Zasię­gnę­łam w tej spra­wie języka i dowie­dzia­łam się od Jakuba, że we wrze­śniu rusza tu budowa oran­że­rii. Rze­komo w pałacu o tych inwe­sty­cjach mówi się: „w końcu ruszyło”. Jakub twier­dzi, że oran­że­ria to nie wszystko. Cię­ża­rówki zwożą też mate­riały pod budowę pawi­lonu wysta­wien­ni­czego Muzeum Histo­rii Rol­nic­twa, a głów­nymi jej eks­po­na­tami, jak twier­dzi, będą rośliny śród­ziem­no­mor­skie (śród­ziem­no­mor­skie – why?).

Pocie­szył mnie jed­nak, że według jego wie­dzy, co mieli zwieźć, to zwieźli i powinno się uspo­koić.

Chcia­łam pokrze­pić ducha towa­rzy­stwem Józka, ale gdzieś znik­nął. Koce i lampy leżały na tara­sie, a wokół pano­wała cisza.

Zatę­sk­ni­łam nagle do Alei Zło­to­ka­pów. Lubię tam pood­dy­chać. Przy­po­mnia­łam sobie rów­nież, że kła­niają mi się pała­cowe wazony. Powin­nam wstą­pić do ogródka Leny.

Poza pro­wa­dze­niem warsz­ta­tów, deko­ro­wa­nie pała­co­wego par­teru to mój jedyny obo­wią­zek. W jadalni, choć stoją dopiero dwa dni, tro­chę przy­wię­dły. Widocz­nie wyda­łam na nie wyrok w fazie wcze­snego prze­kwi­ta­nia.

Choć skra­ca­nie kwia­tom życia było dla mnie zawsze drob­nym bar­ba­rzyń­stwem, włą­czam się w sys­tem obo­wiąz­ków pała­co­wych bez­kon­flik­towo. Są to tylko drobne obole, które zawsze rzucę na spo­tka­nie z rajem. Wła­śnie tak myślę o Sta­nie­wie, a przede wszyst­kim o jego nie­zwy­kłym ogro­dzie. Pierw­szego dnia powi­tał mnie nie­bez­piecz­nie sen­nym aero­zo­lem olej­ków ete­rycz­nych cisa, dzi­siaj otwiera się przede mną bez nie­spo­dzia­nek.

Doświad­cza­nie tej prze­strzeni może uczyć pokory w znaj­do­wa­niu okre­śleń. Wcho­dzę w nią wła­snymi ścież­kami. Już je mam. Jedna z nich to Aleja Zło­to­ka­pów. Jest tak długa i wąska, że korony drzew pra­wie łączą się ze sobą. Ta nie­zwy­kła aleja pro­wa­dzi nad staw z łuko­wa­tym most­kiem i dalej do ogródka kwia­to­wego Leny. Że jest zło­tym tune­lem, można się prze­ko­nać każ­dego ranka. Rześko w nim od żarzą­cej się rosy i bie­gną­cych po sko­sie pro­mieni. Złoto i bry­lanty. W połu­dnie aleja otrzy­muje od słońca kopułę, a ja czę­sto stoję w tej bazy­lice, poprze­bi­jana zło­tymi smu­gami. Wzno­szę twarz do góry, muszelki leciutko powie­wają… szep­czę im miło­śnie „zło­to­ka­pie, zło­to­ka­pie, boskie świa­tło z cie­bie kapie”.

Mam jesz­cze jedno spo­strze­że­nie doty­czące spa­ce­rów pod zło­to­ka­pami. Zwró­ci­łam uwagę, że ile­kroć w nim spa­ce­ruję, złoty tunel obda­ro­wuje mnie co prawda krót­ko­trwa­łym, ale bar­dzo przy­jem­nym poczu­ciem prze­wi­dy­wa­nia w spe­cjal­nym, sło­necz­nym bla­sku.

Dziś też (jak się wkrótce okaże) był dla mnie łaskaw. Nagle zoba­czy­łam kogoś, kogo w żad­nej mie­rze nie powin­nam była zoba­czyć. Lenę. Stała na końcu alei z narę­czem kwia­tów.

– Lena?! To ty czy twój duch?

– To, co wolisz!

– I co z tą naftą? Już wró­ci­łaś?

Kro­czyła w moim kie­runku, budu­jąc swoim zwy­cza­jem napię­cie.

– Tele­fo­no­wali. Przy­niosą. A ty gdzie się szwen­dasz? Mia­łaś sie­dzieć w pałacu.

– Nie sie­dzieć, tylko mieć bacze­nie. Józek się tym zajął. Przy­szłam tu ściąć tro­chę kwia­tów.

– A… to cię wyrę­czy­łam. Trzy­maj. Te w wia­derku są do two­jego pokoju. Pre­zent ode mnie.

– Dzięki… ale już wczo­raj mi je dałaś… nie chcę ich wię­cej. Bar­dzo inten­syw­nie pachną.

– No, ale jak już je zerwa­łam, to bierz.

– OK.

– Był już może cate­ring?

– Chyba nie. Nie widzia­łam. A!… mia­łam się cie­bie zapy­tać. Kiedy dostanę w końcu tę swoją sobót­kową suk­nię?

– No dzi­siaj. Przyjdź… koło szó­stej pod dąb. Aaa… i odbierz wresz­cie z recep­cji zapa­sowe CD. Widzia­łam, że elek­tro­aku­stycy już się tu kręcą.

– O szó­stej mam próbę, będę zajęta.

– To po pró­bie. Z czego robisz pro­blem?

– Znowu na mnie war­czysz.

– A być może, być może. Prze­pra­szam. Jestem tro­chę zmę­czona.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Biblia Tysiąc­le­cia, Poznań–War­szawa 1980, Mt 13, 44–46. [wróć]