Dziewczyna z mojego nieba - Krystyna Mirek - ebook + audiobook + książka

Dziewczyna z mojego nieba ebook

Krystyna Mirek

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dziewczyna z mojego nieba

Kontynuacja Większego kawałka nieba i Wszystkich kolorów nieba

Pokochali się, a potem żyli długo i szczęśliwie… Przynajmniej w bajkach tak właśnie jest. W życiu znalezienie miłości często nie oznacza końca drogi, lecz dopiero jej początek.

Iga i Wiktor, Amelia i Janek bardzo się kochają, a jednak nie jest im łatwo. Janek zajmuje się trójką przybranych dzieci, jest zmęczony jak młoda, samotna mama i dokładnie tak się czuje. Amelii, jego żony, całymi dniami nie ma w domu. Dlaczego tak dużo pracuje, czemu się nie odzywa, unika kontaktu? Co się stało z tą miłą dziewczyną, którą, jak mu się wydawało, dostatecznie poznał przed ślubem?

Iga jest szczęśliwa w związku, wychowuje dwóch synków, ma pracę, którą lubi. Ale przeszłość nie pozwala o sobie zapomnieć. Jej ojciec alkoholik wyczuwa w powodzeniu córki okazję życia. Skutecznie miesza w jej małżeństwie, doprowadzając do pierwszej bardzo poważnej kłótni.

Co z tym wszystkim ma wspólnego tajemniczy list, który przeleżał na poczcie za wielkim regałem ponad dwadzieścia lat? Czy zawiera jakieś ważne informacje? Jak może się zmienić czyjeś życie, kiedy dostanie wiadomość z dawnych czasów?

Miłość zawsze wygrywa, ale stracić ją jest niezwykle łatwo. Czy bohaterom uda się ocalić to, co najważniejsze?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 258

Oceny
4,5 (166 ocen)
109
40
11
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tteresia

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam cała serie.
00
spring78

Z braku laku…

Taka fajna trylogia ale koniec widzę napisany totalnie bez pomysłu...szkoda 😔no chyba że autorka napisze cd?
00
WikiWu

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka. Jej czytanie jest lekkie i przyjemne 👍
00
krysfil62

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam. Powieść bardzo życiowa, przyjemna, lekka. ❤️
00
czekolada72

Z braku laku…

z braku laku
00

Popularność




Rozdział 1

– Jeśli się natych­miast nie dowiem, gdzie jest moja prze­syłka, napi­szę na was skargę, do kogo tylko będzie trzeba!

Kobiety zamarły. Żadna się nie ode­zwała.

– To prze­cho­dzi wszel­kie poję­cie! – pie­klił się męż­czy­zna. – Od tygo­dnia nie było u nas listo­no­sza! W jakim świe­cie wy żyje­cie?! To pismo od nota­riu­sza, muszę je mieć, bo mi ter­min upły­nie!

Klient gorącz­ko­wał się tak inten­syw­nie, że pul­so­wała mu żyłka na szyi. Stał na środku nie­wiel­kiego urzędu pocz­to­wego i krzy­czał już od dłuż­szej chwili. Kolejka obser­wo­wała go z zain­te­re­so­wa­niem, nie miała bowiem nic lep­szego do roboty. Trzy pra­cow­nice w małych okien­kach obsłu­gu­jące peten­tów nie były w sta­nie sobie pora­dzić z napły­wem ludzi.

Nie­śmiała dziew­czyna w jed­nym z nich pró­bo­wała wła­śnie wytłu­ma­czyć, że listo­noszka jest na cho­ro­bo­wym, a kolega, który ją zastę­puje, nie daje rady ogar­nąć na czas dwóch rejo­nów i prze­ka­zuje w pierw­szej kolej­no­ści listy pole­cone, a dopiero potem inne.

– Ale to wła­śnie był pole­cony! – Męż­czy­zna darł się już na całe gar­dło.

– Dobrze, zaraz poszu­kam. – Pra­cow­nica poczty rzu­ciła się do prze­glą­da­nia spo­rych roz­mia­rów pudełka, w któ­rym znaj­do­wały się awi­zo­wane prze­syłki.

– Nic od was nie dosta­łem! – Pre­ten­sje nie usta­wały, a żyłka na szyi klienta drgała coraz moc­niej. – Żad­nego powia­do­mie­nia! A przez cały czas jestem w domu, więc nawet nie uda­waj­cie, że nie udało się dostar­czyć! Wszę­dzie to samo! Kurie­rzy leniwi jak osły, a już o poczcie to nawet nie ma co wspo­mi­nać!

Zano­siło się na grub­szą awan­turę, lecz w tym momen­cie otwo­rzyły się boczne białe drzwi, mocno znisz­czone, wyraź­nie wyma­ga­jące pil­nego remontu. Wyszła z nich pani naczel­nik.

– Spo­koj­nie – powie­działa łagod­nym gło­sem, jak auto­mat, który wiele razy recy­tuje tę samą wia­do­mość gło­sową. – Pro­szę się nie dener­wo­wać. Wszystko spraw­dzimy. – Wyjęła note­sik i zapi­sała dane oso­bowe męż­czy­zny. – Zadzwo­nię do pana w ciągu pół­go­dziny. Dam znać. Obie­cuję, że do wie­czora prze­syłka się znaj­dzie.

Męż­czy­zna zaczerp­nął powie­trza, jakby chciał wyrzu­cić z sie­bie jesz­cze jakieś pełne zło­ści zda­nia, ale się powstrzy­mał. Ta awan­tura go wyczer­pała. Opu­ścił ramiona, odwró­cił się i wyszedł. Był zmę­czony. Za dużo spa­dło na niego kło­po­tów w ostat­nim cza­sie.

Pani naczel­nik spoj­rzała po zgro­ma­dzo­nych w nie­wiel­kim pomiesz­cze­niu oso­bach, po czym wró­ciła do sie­bie. Te kolejki wła­ści­wie ni­gdy się nie koń­czyły. Mia­steczko się roz­ra­stało, przy­by­wało osie­dli, domów, a tu trzy okienka jak czter­dzie­ści lat temu i wciąż te same nie­szczelne drzwi do jej – jak to szum­nie nazy­wano – gabi­netu, a tak naprawdę zwy­kłego pokoju zawa­lo­nego pacz­kami, które nie mie­ściły się na zaple­czu.

Od dru­giej strony weszła do środka nieco roz­trzę­siona pra­cow­nica.

– Zro­bi­łam prze­rwę. Prze­pra­szam – powie­działa. – Muszę cho­ciaż przez chwilę odsap­nąć. Myśla­łam już, że go nie uspo­koję. Podzi­wiam cię, że ty sobie tak z tym wszyst­kim radzisz.

– Kasiu droga, a co mam zro­bić? – Pani naczel­nik wzru­szyła tylko ramio­nami. – Prze­cież prawdy mu nie powiem. Jestem tu sze­fową, ale dobrze wiesz, że nic nie zależy ode mnie. Pen­sje do bani, budy­nek za mały, ale to nie jest pry­watna firma, żeby­śmy mogli o czym­kol­wiek decy­do­wać. Listo­no­sze mają za duże rejony, ledwo żyją. Stara kadra jesz­cze jakoś się trzyma, ale zna­leźć nowego naiw­nego, żeby na te warunki przy­szedł, to wcale nie takie pro­ste.

– Fakt. – Kasia kiw­nęła głową.

– Jedyne, co nam sprzyja, to infla­cja – powie­działa naczel­niczka. – Wyso­kie raty kre­dy­tów. Ktoś się znaj­dzie w trud­nej sytu­acji, zgłosi się do pracy i będzie zapier­dzie­lał.

Kasia spu­ściła wzrok. Wła­ści­wie ona też ni­gdy nie marzyła o tym, żeby pra­co­wać na poczcie. Tak wyszło. Dwójka dzieci, raty za miesz­ka­nie trzeba spła­cać.

– Obie­ca­łaś mu ten list – wró­ciła jed­nak do głów­nego tematu – a ja nie jestem pewna, czy my go znaj­dziemy. Wydaje mi się, że rano była taka roz­mowa mię­dzy listo­no­szami, że coś im się zawie­ru­szyło. Dwie prze­syłki pole­cone.

– Czę­sto tak jest – odpo­wie­działa pani naczel­nik, nie tra­cąc spo­koju. – Niby nie ma, zagu­biło się na amen, a potem zawsze się znaj­duje. Spa­dło gdzieś za jakieś pudło, ktoś czymś przy­krył. Maga­zyn jest za mały. I tak jestem pełna podziwu, że w tym cha­osie w ogóle funk­cjo­nu­jemy i więk­szość prze­sy­łek dociera na miej­sce. Nie przej­muj się tym. Popro­szę Magdę, żeby poszu­kała. Ty jesteś zde­ner­wo­wana, a jak czło­wiek w takim sta­nie cze­goś szuka, to choćby leżało na wierz­chu, nie widzi tego.

– Powin­nam zawo­łać moją mamę – uśmiech­nęła się Kasia. – Zawsze w dzie­ciń­stwie, kiedy nie mogli­śmy cze­goś zna­leźć, wystar­czyło, że ona tylko wstała z krze­sła i natych­miast rzecz poja­wiała się na swoim miej­scu.

– Znam tę magię. – Pani naczel­nik odwza­jem­niła uśmiech. – U mnie też działa. Nie tylko z moją mamą, lecz także ze mną. Wszy­scy domow­nicy się upie­rają, że klu­czy nie ma w przed­po­koju. Wcho­dzę, są.

Obie już w lep­szym nastroju wró­ciły na zaple­cze. Kasia – naj­młod­sza ze wszyst­kich pra­cu­ją­cych w urzę­dzie kobiet i z tego powodu czę­sto odde­le­go­wy­wana do żmud­nych zajęć – zabrała się do szu­ka­nia zagi­nio­nego listu. Naj­pierw prze­glą­dała pudełko z awi­zami, a potem meto­dycz­nie zaczęła badać maga­zyn.

– Nie martw się. – Naczel­niczka ostatni raz spoj­rzała na swoją kole­żankę. – Tutaj czę­sto coś ginie, ale ni­gdy na dobre. Poza tym za tydzień zaczyna się remont, więc i tak musimy wszystko wynieść. Będziemy spraw­dzać papie­rek po papierku.

– Ja nawet nie chcę myśleć, jak my sobie z tym wszyst­kim pora­dzimy.

– To zrób tak jak ja i nie myśl.

Pani naczel­nik wró­ciła do sie­bie, żeby zająć się sporą ilo­ścią cze­ka­ją­cej na nią papier­ko­wej roboty. Sto­icki spo­kój wypra­co­wany przez lata w cięż­kich warun­kach zmie­nia­ją­cych się ustro­jów, absur­dal­nych prze­pi­sów i cią­gle prze­su­wa­ją­cego się wieku eme­ry­tal­nego nie opusz­czał jej ani na chwilę.

***

Mijały godziny, a prze­syłka się nie zna­la­zła. Kasia prze­trze­pała wszystko. Spraw­dziła nawet gabi­net naczel­niczki i pole­ciła wszyst­kim listo­no­szom, żeby – zanim wejdą na swoje rejony – prze­pa­trzyli dokład­nie torby i samo­chody, czy gdzieś się nie zapo­działa nie­wielka koperta. Sprawa zde­cy­do­wa­nie się kom­pli­ko­wała. Ist­niało tysiące miejsc, w które prze­syłka mogła się nie­po­strze­że­nie wsu­nąć.

Zde­ner­wo­wany męż­czy­zna dzwo­nił już kilka razy i nawet spo­kój naczel­niczki nie mógł już nic w tej spra­wie pora­dzić. Listu po pro­stu ni­gdzie nie było.

W ogól­nym cha­osie pra­cow­nicy nie mieli już zdro­wia dener­wo­wać się tym tema­tem. Nad­cho­dził pla­no­wany od mie­sięcy gene­ralny remont budynku. Trzeba się było do niego przy­go­to­wać. Spa­ko­wać cały towar: książki, cze­ko­ladki, skar­petki, poduszki, a nawet pościele, coraz dziw­niej­sze rze­czy tutaj bowiem sprze­da­wano, a potem wszystko prze­nieść do jed­nego z pomiesz­czeń biblio­teki sąsia­du­ją­cej bez­po­śred­nio z sie­dzibą poczty.

Nikt tam nie był szczę­śliwy, że kazano im opróż­nić dział dzie­cięcy, prze­su­nąć regały i książki, żeby zro­bić pro­wi­zo­ryczne miej­sce na oddział pocz­towy. Nie wspo­mi­na­jąc już o tym, że stło­cze­nie zawar­to­ści stu metrów kwa­dra­to­wych na czter­dzie­stu było wła­ści­wie zada­niem nie­moż­li­wym.

W całym zamie­sza­niu tylko Kasia przej­mo­wała się jesz­cze zagu­bio­nym listem. Ten męż­czy­zna cią­gle powta­rzał, jakie to ważne. Będzie miał kło­poty, jeśli nie ode­śle druku na czas. Miała ochotę zadzwo­nić do niego i powie­dzieć, żeby nie cze­kał, bo sytu­acja jest bez­na­dziejna. Może pew­niej będzie zała­twić wszystko jesz­cze raz.

Ale bała się kon­se­kwen­cji. Jeśli klient wyto­czy potem sprawę o rekom­pen­satę lub odszko­do­wa­nie, może się powo­łać na jej słowa. A wtedy ona za to odpo­wie. Może nawet ją zwol­nią. Chciała wpraw­dzie zmie­nić swoje życie, ale prze­cież nie od jutra. Na razie potrze­bo­wała tej pracy.

***

Sprawa zagi­nio­nego listu cią­gnęła się jesz­cze przez kilka dni, ale bla­dła w licz­bie innych kło­po­tów, zwią­za­nych z remon­tem oraz próbą pro­wa­dze­nia nor­mal­nej dzia­łal­no­ści prze­peł­nio­nej prze­sył­kami i pozba­wio­nej odpo­wied­niej liczby rąk do pracy pla­cówki.

Męż­czy­zna cią­gle ich nacho­dził, a wtedy pra­cow­nicy cho­wali się przed nim, gdzie kto mógł. Kasia z nim roz­ma­wiała, ale to skut­ko­wało tylko tym, że całe jego zde­ner­wo­wa­nie wyle­wało się na nią, choć to nie ona była odpo­wie­dzialna za zgubę. Miała tego dość.

Pew­nego popo­łu­dnia wyno­siła pudła i przy­pad­kowo była świad­kiem, jak w sta­rym budynku poczty odsu­wano ostatni wielki regał. Ciężki, meta­lowy, pamię­ta­jący bar­dzo dawne czasy. Pełno za nim było paję­czyn, kurzu i śmieci. Sprzą­taczka miała wła­śnie to wszystko zmieść wielką mio­tłą, gdy Kasia zoba­czyła leżącą na pod­ło­dze starą, pożół­kłą kopertę ze znacz­kiem. Może gdyby nie sprawa zagi­nio­nej prze­syłki, nie zwró­ci­łaby na to uwagi.

Jed­nak teraz na ten widok od razu zro­biło jej się gorąco. Kolejna zguba?

Pochy­liła się i wzięła list do ręki. Adres wyblakł, ale wciąż był czy­telny. Na znaczku znaj­do­wała się pie­czątka z datą, bar­dzo trudna do odszy­fro­wa­nia. Kasia obej­rzała list z każ­dej strony. Musiał być dość stary. Takie znaczki już od dawna nie były w uży­ciu.

Zapo­dział się – pomy­ślała. Nie on jeden. W ciągu tylu lat pracy zapewne wiele prze­sy­łek ni­gdy nie dotarło do swo­jego adre­sata. Cza­sami się zasta­na­wiała, czy to miało dla kogoś zna­cze­nie. Coś się w czy­imś życiu zmie­niło z tego powodu? A może to zwy­kła bła­hostka?

Mimo że powinna pędzić do obo­wiąz­ków, wspo­móc kole­żanki, które przy pro­wi­zo­rycz­nych okien­kach obsłu­gi­wały zbyt dużą liczbę peten­tów, stała cią­gle w miej­scu i wpa­try­wała się w tę kopertę, a potem wło­żyła ją do kie­szeni swe­tra.

Zasta­na­wiała się, co powinna zro­bić. Zgło­sić to sze­fo­wej? Przy­kleić nowy zna­czek i po pro­stu wysłać? A może odnieść pod zapi­sany na koper­cie adres? Nie! Wie­działa, że tego nie zrobi. Była zbyt nie­śmiała, żeby szu­kać obcych ludzi i tłu­ma­czyć im, dla­czego dorę­cza prze­syłkę sprzed tak wielu lat. Ale wło­żyć do nowej koperty, prze­pi­sać adres, nakleić zna­czek i wysłać list w dal­szą drogę – to było moż­liwe.

Przez cały dzień biła się z myślami. To tro­chę jak igra­nie z prze­zna­cze­niem. Jeden drobny gest, a prze­cież może zmie­nić czy­jeś życie.

Co za bzdura! – pomy­ślała wresz­cie. – To na pewno jakieś zwy­kłe życze­nia albo rela­cja z podróży. Dawno już opo­wie­dziana przez kogoś, kto wró­cił do domu.

W cza­sach, gdy tele­fony nie były takie powszechne, listy miały dużo więk­sze zna­cze­nie. Bywało, że sta­no­wiły jedyną formę kon­taktu. Moż­li­wość prze­ka­za­nia wie­ści.

Kasię ogrom­nie cie­ka­wiło, co jest w środku. Nawet kilka razy zła­pała się na poku­sie, żeby otwo­rzyć pożół­kłą kopertę. Nikt by się prze­cież nie dowie­dział. Cała sprawa raczej mocno przedaw­niona, nadawca pew­nie nie żył, a wia­do­mość też nie miała już zna­cze­nia. Nie zro­biła tego jesz­cze jed­nak. Miała mocno zako­do­wane prze­ko­na­nie, że nie dotyka się cudzych rze­czy. Ni­gdy tej zasady nie zła­mała.

Nad­szedł wie­czór, a ona z przy­jem­no­ścią skoń­czyła pracę. Na dwo­rze było jasno. Coraz dłuż­sze dni sta­no­wiły miłą odmianę po prze­cią­ga­ją­cej się zimie. Kasia roz­luź­niła sza­lik, roz­pięła kurtkę i powol­nym kro­kiem ruszyła w stronę przy­stanku. Przez cały czas się zasta­na­wiała, co zro­bić z odna­le­zio­nym listem. Aż w końcu, doje­chaw­szy do domu, doszła do wnio­sku, że to sprawa bez zna­cze­nia. Niczy­jego życia prze­cież nie zmieni.

Jed­nak na wszelki wypa­dek zdjęła odpo­wie­dzial­ność za jego dal­sze losy ze swo­ich ple­ców.

Posta­no­wiła wysłać ten list. Naj­wy­żej wróci na pocztę, jeśli adre­sat już nie ist­nieje, albo ktoś wyrzuci go do kosza. To już nie jej sprawa. Musiała tylko jakoś nadać prze­syłkę. Prze­cież nie przez prze­pra­co­wa­nych, dzia­ła­ją­cych już i tak w zbyt wiel­kim cha­osie rejo­no­wych listo­no­szy.

Rozdział 2

Iga bie­gała po pokoju, pró­bu­jąc zła­pać swo­ich dwóch nie­sfor­nych synów.

– Kto wam to dał?! – wołała, a oni ucie­kali z piskiem, wystrze­li­wu­jąc w jej stronę dziwne kulki wypeł­nione żelem, które trzesz­czały przy każ­dym dotknię­ciu. Wyglą­dało to okrop­nie, ale malu­chom spra­wiało ogromną radość. – Odda­wać mi to, bo zaraz pęk­nie i wyleje się na dywan – naka­zała. Ale chłopcy ani myśleli się pozby­wać swo­ich skar­bów. – Założę się, że wujek Janek był tu dzi­siaj rano – traf­nie domy­śliła się Iga. – Już ja sobie z nim poroz­ma­wiam.

Chłopcy zatrzy­mali się wresz­cie, oba­wia­jąc się o los swo­jego ulu­bieńca, i ten moment wyko­rzy­stała Iga, by skon­fi­sko­wać zabawki. Stało się to w ostat­niej chwili, bo wła­śnie jedna z inten­syw­nie mię­to­lo­nych kulek prze­tarła się z boku i zaczęła z niej wypły­wać żelo­wata zawar­tość.

Iga z pew­nym tru­dem powstrzy­mała się przed wypo­wie­dze­niem sakra­men­tal­nego: „A nie mówi­łam?”, ponie­waż odkąd została mamą, obie­cała sobie uro­czy­ście, że przy wycho­wy­wa­niu dzieci nie będzie popeł­niać błę­dów swo­ich rodzi­ców. To jed­nak wcale nie było takie pro­ste, bo nie­które uwagi draż­niące ją w dzie­ciń­stwie dziś same pako­wały jej się na język i wyda­wały się ide­al­nie paso­wać do pra­wie każ­dej sytu­acji.

Ale dała radę. Sytu­acja została opa­no­wana. Chłopcy padli zdy­szani na kanapę, a potem zgod­nie wzięli do rąk tablet i zaczęli sobie włą­czać jakąś bajkę. Iga nie pro­te­sto­wała. Uznała, że należy jej się chwila ciszy.

Usia­dła w fotelu obok i zapa­trzyła się na swo­ich synów. Byli dosko­nali. Dwa jasno­włose urwisy, bar­dzo podobne do taty. Za chwilę ze szkoły miał wró­cić Oli­wier, ich star­szy, przy­rodni brat. Dobrze im się ukła­dało. Na komo­dzie stało zdję­cie ich całej piątki wraz z mężem Igi, Wik­to­rem. Spora, roze­śmiana gro­mada. Iga była bar­dzo wdzięczna za to nie­spo­dziane szczę­ście, jakie ją w życiu spo­tkało, i to w momen­cie, kiedy nie­wiele dobrego jesz­cze się spo­dzie­wała.

Dzię­kuję – wyszep­tała w stronę nieba. Mieli różne tro­ski, ale nie pro­siła o ich natych­mia­stowe roz­wią­za­nie ani o ide­alne dni. Wystar­czało jej to, co miała. Oby tylko się nie zmie­niło, oby nikt temu nie zagro­ził. Tego pra­gnęła naj­bar­dziej.

***

Kasia szła przez ciemne ulice, czu­jąc się jak prze­stępca. Pogoda sprzy­jała takim sko­ja­rze­niom. Wiał wiatr, a gałę­zie sta­rych drzew wyda­wały dziwne dźwięki. Chod­nik opu­sto­szał, ludzie pocho­wali się w cie­płych miesz­ka­niach, nie zamie­rzali dobro­wol­nie wyściu­biać nosa.

Tylko ona szła ze swoją misją i duszą na ramie­niu. Nie do końca prze­ko­nana, czy słusz­nie postę­puje. Co może zro­bić z czy­imś życiem taki list sprzed wielu lat? Prze­ko­ny­wała samą sie­bie, że nie­wiele. Może będzie on jakąś cie­ka­wostką, a może nawet i to nie? Ktoś go obej­rzy i wyrzuci do kosza? Ist­niała szansa, że pod zapi­sa­nym na koper­cie adre­sem nie mieszka już nikt, dla kogo byłoby to ważne.

Ale mimo to szła przez ciemne mia­sto, głów­nie dla­tego, że bała się, iż kogoś omi­nie ważna infor­ma­cja. Towa­rzy­szyło jej prze­ko­na­nie, że to jed­nak ważne. Wciąż pamię­tała histo­rię zagi­nio­nego nie­dawno listu. Jego adre­sat zło­żył skargę, ponoć poniósł z tytułu tej zguby spore straty. Skoro jeden list od adwo­kata mógł w czy­imś życiu tak bar­dzo namie­szać, to co dopiero pry­watny.

Zawa­hała się jesz­cze, naci­ska­jąc guzik domo­fonu, ale posta­no­wiła zdać sprawę na los. Jeśli ktoś odpo­wie, wpu­ści ją do miesz­ka­nia, to zna­czy, że jej misja jest ważna. A jeśli nie, wycofa się i po pro­stu wyrzuci ten list do kosza. Albo może do skrzynki? Zawa­hała się. To by było lep­sze… No wła­śnie. Stchó­rzyła w ostat­niej chwili, kiedy jakiś zachryp­nięty męski głos zapy­tał: „Czego?” i jed­no­cze­śnie naci­snął guzik domo­fonu.

Szybko otwo­rzyła drzwi, weszła na klatkę scho­dową, odszu­kała w skrzynce na listy wła­ściwy numer, a potem wrzu­ciła swoją kopertę i szybko ucie­kła. Sły­szała jesz­cze, jak ktoś wołał z pię­tra: „Kto tam? Kto to? Hej! Ode­zwij­cie się!”. To nie był miły głos, zachę­ca­jący do kon­taktu.

Kasia poczuła, jak robi jej się gorąco. Trza­snęły za nią drzwi i znów zna­la­zła się na ciem­nej ulicy. Ruszyła przed sie­bie bie­giem. Nie mogła się już cof­nąć, a teraz nagle poża­ło­wała, że w ogóle to zro­biła. Może nie nale­żało doty­kać sta­rych spraw? Może wła­śnie cza­sem lepiej cze­goś nie wie­dzieć?

Ale teraz już było za późno. Pobie­gła więc w stronę zapar­ko­wa­nego spory kawa­łek dalej samo­chodu, wsia­dła do niego i prędko odje­chała.

Kiedy weszła do swo­jego miesz­ka­nia, dzieci wybie­gły z pokoju, żeby się przy­wi­tać. Z kuchni wyszedł uśmiech­nięty mąż z kanapką w ręce.

– Co sły­chać? – zapy­tał. – Jak się czu­jesz? Zro­bić ci her­baty?

Poczuła, jak robi jej się cie­pło. Zro­zu­miała, że jest wielką szczę­ściarą, i współ­czuła każ­dej oso­bie mają­cej kon­takt z tam­tym nie­przy­jem­nym face­tem, który dziś ode­zwał się do niej przez domo­fon. Miała nadzieję, że on nie ma rodziny, a przede wszyst­kim żad­nych dzieci, jest sam i swoją pogardą wobec świata oraz nie­życz­li­wo­ścią nikogo nie krzyw­dzi.

Rozdział 3

– Ambre! Pospiesz się, pro­szę, kochany. Już i tak jeste­śmy o godzinę spóź­nieni. Janek dzwo­nił, że zosta­wił Oli­wiera samego z piątką dzieci. Czy ty sobie to wyobra­żasz? Wszystko ma swoje gra­nice.

Pan Ambroży wyszedł pospiesz­nie z łazienki, przy­zwy­cza­jony przez całe życie, że żona go poga­nia. Od lat już nie reago­wał na jej poła­janki, spo­koj­nie robiąc swoje, ale dzi­siaj naprawdę się prze­jął. Fak­tycz­nie powinni już być na miej­scu. Stu­dent to wpraw­dzie takie stwo­rze­nie, które wszystko może i każ­dej pracy podoła, ale co, jeśli jed­nak się okaże, że są jakieś gra­nice?

Naj­star­szy wnuk, długo żyjący w pustym domu jako jedy­nak, teraz spę­dzał czas w zupeł­nie innych warun­kach. Dwaj przy­rodni bra­cia i do tego trójka przy­bra­nych dzieci, które inten­syw­nie wycho­wy­wał wujek Janek, bar­dzo czę­sto bawili się hała­śli­wie w domu Janic­kich. Bie­gali po ogro­dzie, buszo­wali w kuchni, ale naj­więk­szą roz­rywką dla nich wszyst­kich było wpaść do pokoju Oli­wiera i tam spę­dzać czas.

Wszystko tam dzie­ciaki fascy­no­wało. Jego meble, dro­bia­zgi, kom­pu­ter, zega­rek – cokol­wiek chło­pak miał. Także kole­dzy i kole­żanki. Tylko sta­now­czo­ści Igi Oli­wier zawdzię­czał fakt, że jesz­cze nie zwa­rio­wał i mógł się na swoim tery­to­rium czuć bez­piecz­nie, bo kiedy tylko żona jego taty była w domu, dbała o sta­wia­nie gra­nic.

– Cie­szę się, kochany, że nas popro­sili o pomoc. – Pani Alek­san­dra popra­wiła włosy, jak zawsze sta­ran­nie szy­ku­jąc się do wyj­ścia. – W ogóle co to za porządki, żeby tak rzadko wzy­wać dziad­ków? – narze­kała.

– Nie mów tak. – Ambroży zapiął mary­narkę, zer­k­nął jesz­cze kon­tro­l­nie do lustra w przed­po­koju i uznał, że choć czas bez prze­rwy go nad­gryza tu i ówdzie, to jed­nak wciąż pre­zen­tuje się cał­kiem nie­źle. – Iga się stara, ale strasz­nie są zapra­co­wani.

– To fakt. Ja nie wiem, my też prze­cież zara­bia­li­śmy pie­nią­dze, ale było jakoś ina­czej.

– Było tak samo – uśmiech­nął się Ambroży – i już sam nie wiem, kto ma trud­niej. Te zamknię­cia restau­ra­cji pod­czas pan­de­mii mocno dały Wik­to­rowi w kość, rodzina mu się powięk­szyła, a na doda­tek wszyst­kie opłaty teraz poszły w górę…

– Co ty mówisz? – Jego żona, przy­zwy­cza­jona od lat, że zawsze są pie­nią­dze, nie nawy­kła myśleć o takich spra­wach. – Prze­cież w razie czego mu pomo­żemy. Nie musi się mar­twić o takie sprawy.

– Z obiet­ni­cami ostroż­nie – powie­dział Ambroży, wsia­da­jąc do auta. – Dla Wik­tora wszystko, w razie czego jestem gotów nawet sprze­dać dom.

– O czym ty mówisz? – znów obu­rzyła się jego mał­żonka. – Nie ma takiej potrzeby!

– To prawda – przy­znał jej mąż, po czym wyje­chał ostroż­nie, wypro­wa­dza­jąc z garażu sta­rego sze­ro­kiego mer­ce­desa. – Ale nie sza­fuj, pro­szę, obiet­ni­cami, bo remont mocno nad­wy­rę­żył nasze oszczęd­no­ści. A kry­zys zmiótł z powierzchni ziemi nie­które inwe­sty­cje. Szału nie ma.

Alek­san­dra tylko wes­tchnęła. Wszyst­kie akcje spa­dły i rze­czy­wi­ście chwi­lowo prze­ży­wali trudne chwile.

– Nie chcę teraz o tym myśleć – powie­działa, zamy­ka­jąc temat. Nie lubiła mieć pro­ble­mów, na które nie da się szybko cze­goś pora­dzić. – Jadę do moich wnu­ków i będę się tym cie­szyć, ile tylko mam sił. – Popatrz, jak wiele to może czło­wie­kowi spra­wić rado­ści! Taka nowa rodzina. Wspa­niała – dodała natych­miast. – Kocham tych chłop­ców tak bar­dzo, że aż cza­sem sama się muszę powstrzy­my­wać, żeby nie dawać im wszyst­kiego, czego tylko sobie zaży­czą.

– Jesteś bar­dzo dzielna – powie­dział szcze­rze Ambroży. Zawsze to żona miała skłon­ność do prze­sady, ale on sam na stare lata też łapał się na tym, że tych dwóch małych chłop­czy­ków, podob­nie jak kie­dyś Oli­wier, cał­ko­wi­cie zawład­nęło jego ser­cem, a nowa rodzina Wik­tora była dla niego pokusą nie do odpar­cia. Cią­gle chciał tam być. Ucie­szył się więc, kiedy wresz­cie doje­chali na miej­sce.

Weszli do środka, drzwi były otwarte.

– O rany! – Alek­san­dra zła­pała się za głowę. – Czy mie­li­śmy wła­ma­nie?

Wokół pano­wał straszny roz­gar­diasz.

– Nie – odpo­wie­dział Oli­wier, patrząc dookoła lekko błęd­nym wzro­kiem. – Tylko wasze wnuki bawiły się tutaj.

– Cześć, kochany! – przy­wi­tała się z nim, cału­jąc go ser­decz­nie w oba policzki. – Jak się trzy­masz?

– Dobrze – odparł. – Dużo roboty, ale daję radę.

Alek­san­dra, jesz­cze zanim zdjęła buty i roz­pięła płaszcz, zaczęła odru­chowo zbie­rać poroz­rzu­cane plu­szaki oraz odno­sić do kuchni kubki.

– Możesz już iść – powie­działa do Oli­wiera, uśmie­cha­jąc się cie­pło. – Zmie­nimy cię na poste­runku.

Pię­cioro dzieci – w tym star­szy chłop­czyk, siód­mo­kla­si­sta, towa­rzy­sząca mu o rok młod­sza sio­stra, ich sied­mio­letni bra­ci­szek oraz dwóch synów Wik­tora – zatrzy­mało się w dzi­kim pędzie i prze­stało pisz­czeć. Dosko­nale znali zasady. Wie­dzieli, że teraz zabawa się zmieni, co nie zna­czy, że sta­nie się gor­sza. Ale na pewno bar­dziej sta­tyczna.

Dzie­ciaki Ame­lii czuły spory respekt wobec pań­stwa Janic­kich. Justynka i jej brat Szcze­pan natych­miast zabrali się do sprzą­ta­nia, ale Tymek i Kuba usie­dli na kana­pie. Korzy­stali jesz­cze z przy­wi­le­jów bycia przed­szko­la­kami, za któ­rych wyko­nuje się więk­szość obo­wiąz­ków. Przy rodzi­cach było tro­chę ina­czej, oni cze­goś wyma­gali, ale dziad­ko­wie koja­rzyli im się głów­nie z nie­koń­czą­cym się pasmem speł­nio­nych zachcia­nek.

Kiedy Iga z Wik­to­rem wró­cili z restau­ra­cji, zastali dom w bar­dzo dobrym sta­nie. Wszystko było posprzą­tane, a dzie­ciaki grały w dwie plan­szówki. Star­sze z dziad­kiem, a młod­sze z bab­cią. Roz­ło­żeni na pod­ło­dze i na stole two­rzyli bar­dzo miły dla oka widok.

Wik­tor uści­snął Igę. Wciąż się cie­szył tym, co go spo­tkało. Zda­rzyło się to w momen­cie, gdy był już na tyle doro­sły, że potra­fił to doce­nić. Podob­nie jak jego przy­ja­ciel Janek. Pew­nie gdyby stał się przy­bra­nym ojcem trójki dzieci pięt­na­ście lat wcze­śniej, kom­plet­nie by sobie z takim wyzwa­niem nie pora­dził. Ale pły­nące lata zmie­niają ludzi i oni obaj się cie­szyli, że wszystko przy­szło w takim dobrym cza­sie.

Byle tylko tego nie stra­cić – pomy­ślał Wik­tor, nie mając świa­do­mo­ści, że podob­nym torem szły myśli jego żony, a potem w nagłym prze­stra­chu uści­snął Igę.

Odpo­wie­działa mu pew­nym spoj­rze­niem. Nie miał się czego oba­wiać.

***

Zmiana przy­szła jed­nak dużo wcze­śniej, niż się oboje spo­dzie­wali.

Następ­nego dnia wstali jak zawsze i oboje ruszyli do pracy, wcze­śniej zawió­zł­szy dzieci do przed­szkola. Iga ode­brała chłop­ców zaraz po obie­dzie i spę­dzili razem w parku fajne dwie godziny. Kiedy pod­je­chała pod dom, zdzi­wiła się, że samo­chód męża stoi już w garażu. Wie­działa, że Wik­tor pla­no­wał dziś zostać w restau­ra­cji do wie­czora. Zanie­po­ko­jona spoj­rzała na swój tele­fon. Nie miała żad­nych nie­ode­bra­nych połą­czeń.

Szybko wypięła chłop­ców z fote­li­ków, sta­ra­jąc się opa­no­wać nie­po­kój. Gdyby coś się stało, pew­nie by do niej zadzwo­nił.

– Jestem głodny jak sęp – powie­dział Kubuś.

– Mówi się jak szpak – popra­wił go bra­ci­szek.

– Jak wilk – uśmiech­nęła się Iga. Cza­sem już jej się od tego krę­ciło w gło­wie. Wik­tor wciąż mylił powie­dzonka, a jego syno­wie zawzię­cie go w tym naśla­do­wali. Ale ledwo weszła do domu, od razu spo­waż­niała.

Wik­tor rze­czy­wi­ście wró­cił z pracy wcze­śniej. Sie­dział w salo­nie na kana­pie, a przed nim stał kubek z nie­tkniętą her­batą. Męż­czy­zna miał bar­dzo poważną minę. Przy­tu­lił wpraw­dzie syn­ków, zapy­tał, jak im minął dzień w przed­szkolu, a nawet obie­cał, że zagra z nimi póź­niej w plan­szówkę, ale kiedy tylko wybie­gli do swo­jego pokoju, zamknął drzwi, po czym spoj­rzał na żonę.

Iga od razu usia­dła. Miała złe prze­czu­cie. I słusz­nie. Wik­tor zwy­kle spo­glą­dał na nią z czu­ło­ścią albo roz­ba­wie­niem, cza­sem zacie­ka­wie­niem. W każ­dym razie ich roz­mo­wom towa­rzy­szyły pozy­tywne emo­cje. Tym razem jed­nak był nie tylko smutny, lecz wręcz gniewny. Jak ni­gdy dotąd.

– Pła­ci­łem dziś prze­le­wem – powie­dział powoli. – Za kostkę bru­kową, którą będziemy kłaść przed gara­żem. Rzu­ciło mi się w oczy, że w zeszły pią­tek wycią­gnę­łaś z konta dwa tysiące w gotówce.

Iga czuła, jak robi jej się gorąco, ale ze wszyst­kich sił sta­rała się zacho­wać spo­kój. Był teraz nie­zbędny. Wik­tor popa­trzył na nią przez chwilę, jakby miał nadzieję, że ina­czej zare­aguje, coś mu wyja­śni, znaj­dzie dobre wytłu­ma­cze­nie. Pie­nią­dze na życie trzy­mali osobno, rachunki pła­ciły się same auto­ma­tycz­nymi prze­le­wami. Nie kupiła niczego do domu, przy­naj­mniej on tego nie zauwa­żył, ani dla dzieci, a zawsze infor­mo­wali się nawza­jem o takich spra­wach.

Opu­ściła głowę, roz­pacz­li­wie poszu­ku­jąc ratunku. Miała tylko nadzieję, że Wik­tor, kiedy odkryje prawdę, przyj­mie to ze spo­ko­jem.

Ale chyba się na to nie zano­siło. Spra­wiał wra­że­nie coraz moc­niej zde­ner­wo­wa­nego.

– Kiedy się pobra­li­śmy – powie­dział, opa­no­wu­jąc się z widocz­nym wysił­kiem – obie­ca­łem sobie, że będę bar­dzo deli­katny w spra­wach finan­so­wych. Nie chcia­łem, żebyś odczuła jaką­kol­wiek róż­nicę pomię­dzy naszymi przy­cho­dami. Jestem tak ostrożny, że boję się nawet poroz­ma­wiać z tobą na temat kupna nowego samo­chodu, bo nie wiem, jak to przyj­miesz. Tak bar­dzo się sta­ram – dodał, spo­glą­da­jąc na nią z pre­ten­sją. – Ni­gdy ci niczego nie wyli­czam, nie wydzie­lam, nie kwe­stio­nuję żad­nej two­jej decy­zji.

Iga jesz­cze niżej opu­ściła głowę i zaplo­tła mocno palce dłoni. Tak, to wszystko, co mówił, było prawdą. Nie można mu było niczego pod tym wzglę­dem zarzu­cić. Poślu­bił biedną dziew­czynę i potem cho­dził koło niej na palusz­kach, żeby przy­pad­kiem nie było jej z tego powodu przy­kro. Naprawdę się sta­rał.

– Posta­wi­łem tylko jeden waru­nek – powie­dział powoli, a ona poczuła, jak dziwne cie­pło pod­cho­dzi jej od pal­ców stóp przez brzuch, w któ­rym wywo­łuje nie­przy­jemne łasko­ta­nie, do góry, aż do gar­dła. – Posta­wi­łem tylko jeden waru­nek – powtó­rzył – że nie będę spła­cać dłu­gów two­jego ojca.

– Wiem – odpo­wie­działa z tru­dem.

– Oczy­wi­ście nie mówi­łem o tym, że nie chciał­bym, by moja żona mnie oszu­ki­wała, bo to jakby oczy­wi­ste. Tym­cza­sem ty znowu tam poje­cha­łaś i dałaś im kasę. Co tym razem? – zawo­łał gło­śniej. – Jakim pod­stę­pem cię zwa­bili?! Zemdlał? Zacho­ro­wał? Wpadł pod tram­waj? Co jesz­cze wymy­ślą? Jakie kłam­stwo spre­pa­rują, żeby wydo­być od cie­bie pie­nią­dze?

Iga czuła, jak łzy płyną jej po policz­kach. Nic nie mogła na to pora­dzić, wypie­ra­nie się nie miało sensu. Wik­tor zbyt dobrze ją znał. To jasne, że nie wzięła tych pie­nię­dzy, żeby kupić sobie drogi naszyj­nik, wystrza­łową sukienkę ani żeby zro­bić sobie zabieg w SPA. Pozwo­liłby jej na to, nawet by doło­żył, ale ona oszczę­dzała pie­nią­dze na inne potrzeby, głów­nie te zwią­zane z ojcem, a tym razem musiała wycią­gnąć więk­szą kwotę z konta, choć ryzy­ko­wała, że Wik­tor to zauważy.

Poje­dyn­cze stu­zło­tówki zbie­rała do koperty na czarną godzinę przez cały czas. I to umy­kało jego uwa­dze. Wie­lo­krot­nie dzięki temu udało jej się coś zebrać, ale pod­ję­cie więk­szej ilo­ści pie­nię­dzy oka­zało się ryzy­kiem i rze­czy­wi­ście przy­nio­sło kło­poty.

– Iga… – Wik­tor wypo­wie­dział jej imię nieco bar­dziej miękko, ale wciąż było sły­chać, że jest zły. – On ma rentę, a ja co mie­siąc prze­le­wam pie­nią­dze, żeby star­czało mu na czynsz i inne opłaty. Czego mu jesz­cze trzeba? Czy to nie wystar­czy, żeby się od nas odcze­pił?! Nie rozu­miesz, że cią­gle wycią­ga­jąc go z tara­pa­tów, poma­gasz mu utrzy­my­wać jego pro­blemy? Po co on ma się zmie­niać, skoro są wokół niego przy­naj­mniej dwie kobiety zawsze gotowe, by iść z pomocą?

Iga zła­pała się dłońmi za twarz. Zasło­niła oczy. Czuła się okrop­nie. Dosko­nale wie­działa, że Wik­tor ma rację. Tam­tego poranka dała się wkrę­cić. Wystra­szyła się. Tata był w szpi­talu, a pani Halina mówiła, że konieczny jest natych­mia­stowy zabieg. Oczy­wi­ście kolejka pół­tora roku, nie ma szans, by zro­bić to na fun­dusz zdro­wia. Jed­nak pry­wat­nie można było od razu. Co miała zro­bić? To był jej ojciec.

Wik­tor do tej pory wyka­zy­wał się świętą cier­pli­wo­ścią wobec jej pro­ble­mów rodzin­nych. Zawsze ją wspie­rał, ale coś się chyba w nim skoń­czyło, jakieś zasoby, bo kiedy poło­żyła znów dło­nie na kola­nach, pod­nio­sła głowę i spoj­rzała na niego, zro­zu­miała, że nie ma sensu niczego mu tłu­ma­czyć. Nie jest gotowy jej wysłu­chać, a co dopiero zro­zu­mieć. Jakby coś się w nim gwał­tow­nie zamknęło.

– Mam tego dość – potwier­dził jej obawy. Wstał i spoj­rzał na nią z góry jak ni­gdy dotąd. Nawet kiedy roz­ma­wiał z dziećmi, zawsze kucał, klę­kał albo sia­dał, żeby móc popa­trzeć im w oczy. A teraz prze­ma­wiał do niej z góry, z pozy­cji siły. – Pro­szę cię, żebyś mi obie­cała, że ni­gdy wię­cej tego nie zro­bisz. Dajemy im dosta­tecz­nie dużo. Nie poje­dziesz tam bez mojej wie­dzy, za moimi ple­cami. Nie wycią­gniesz dla nich pie­nię­dzy z naszego wspól­nego konta bez usta­le­nia tego ze mną!

Iga nie odzy­wała się ani sło­wem. Myśli pędziły jej przez głowę z nie­wia­ry­godną pręd­ko­ścią.

– No tak… – powie­dział smutno Wik­tor. – Zasta­na­wiasz się nad odpo­wie­dzią. Będziesz się musiała namy­ślić, kogo wybrać: męża, który zawsze o cie­bie dba, jest ojcem two­ich dzieci, czy krzyw­dzą­cego cię wiecz­nie ojca, oszu­ku­ją­cego, kła­mią­cego.

W jego gło­sie zabrzmiało cier­pie­nie. Ale też uraza i gniew.

– Coś ci powiem! – zawo­łał. – Spraw­dzi­łem to. Roz­ma­wia­łem z sąsiadką. Nie było w ogóle żad­nego zabiegu. Oszu­kali cię! Wiem, co ci powie­dzieli.

Gorąco ude­rzyło Igę tym razem w policzki. Chciała krzyk­nąć, że to nie­moż­liwe, ale się powstrzy­mała. Po co? Tylko by się wygłu­piła. Oczy­wi­ście, że moż­liwe. Dla ojca kłam­stwo sta­no­wiło chleb powsze­dni, nor­malny spo­sób komu­ni­ko­wa­nia się ze świa­tem. Tyle razy zła­mał dane jej słowo albo wma­ni­pu­lo­wał ją w trudną sytu­ację. Jed­nak ona wciąż dawała się zaska­ki­wać. Cią­gle nie mogła uwie­rzyć, że czło­wiek tak może postą­pić. A kobieta, z którą miesz­kał? Prze­cież to ona do niej zadzwo­niła. Pła­kała, wyglą­dała na szcze­rze zroz­pa­czoną osobę, która wal­czy o kogoś bli­skiego. Tym­cza­sem bez­czel­nie kła­mała.

Iga zaczęła się trząść.

– Jasne! – zawo­łał drwiąco Wik­tor. Teraz już był naprawdę wście­kły. – Wciąż mi nie odpo­wia­dasz. Musisz się jesz­cze dłu­żej namy­ślić, choć prze­cież wnio­ski są oczy­wi­ste. Ale, jak widać, nie dla cie­bie. Kimże jest mąż wobec tego naj­droż­szego ci czło­wieka?! Nie spo­dzie­wa­łem się, że to się sta­nie. Prze­myśl to sobie – powie­dział, pod­cho­dząc do drzwi. Wargi mu drżały i spra­wiał wra­że­nie kogoś zupeł­nie innego. Czło­wieka, jakiego nie znała. Nie­do­stęp­nego. – Zde­cy­duj. Ja dłu­żej tego nie zniosę. Nie chcę być oszu­ki­wany jak jakiś pajac. Ten czło­wiek mani­pu­luje nie tylko tobą, lecz także mną i potem śmieje się z nas obojga. Jeśli jesz­cze raz do niego poje­dziesz bez mojej wie­dzy, mię­dzy nami wyda­rzy się coś naprawdę złego.

Z dru­giej strony drzwi ktoś naci­snął klamkę. To Kuba szu­kał taty.

– Już idę – powie­dział do niego Wik­tor zupeł­nie innym tonem. Jak aktor, który wciela się w odmienną rolę. – Pój­dziemy się poba­wić.

Iga została w pokoju sama całą sobą. Rwała się w stronę Wik­tora i swo­jej rodziny.

Co za okropna głu­pota! Dla­czego od razu mu nie odpo­wie­działa? Skąd się w niej wzięła taka straszna blo­kada? Prze­cież to oczy­wi­ste, że powinna sta­nąć po jego stro­nie. Zro­bił dla jej ojca tak wiele, miał prawo mieć dość. Nie chciała nawet o tym myśleć. Czy rze­czy­wi­ście ją oszu­kali? To byłoby straszne. Dla­czego w ogóle miała pro­blem z wyar­ty­ku­ło­wa­niem odpo­wie­dzi?

Zerwała się natych­miast z fotela i szyb­kim kro­kiem ruszyła w stronę pokoju chłop­ców. Wik­tor sie­dział na pod­ło­dze i ukła­dał z nimi klocki. Tuż obok cze­kało przy­go­to­wane pudełko z „Grzy­bo­bra­niem”, więc zapewne to pla­no­wał jako kolejny punkt wie­czoru.

– Będzie­cie grać? – zapy­tała, sta­ra­jąc się, by jej głos zabrzmiał lekko i miło. – Chęt­nie do was dołą­czę.

Wik­tor pod­niósł głowę, po czym spoj­rzał na nią.

– Tak – powie­działa i kiw­nęła głową, dając mu odpo­wiedź na jego pyta­nie. – Z całym prze­ko­na­niem! – dodała.

Obie­cała mu to szcze­rze. Rodzina była dla niej naj­waż­niej­sza. Pamię­tała swoje trudne dzie­ciń­stwo. Wysoką cenę, jaką potem zapła­ciła za to w mło­do­ści, dora­sta­jąc samot­nie i bez wspar­cia. Ile trudu wło­żyła, by się z tego wyzwo­lić. Jak wiel­kim darem od losu było to, że szczę­śli­wie się zako­chała. I jesz­cze do tego uro­dziła dwoje dzieci. Zdro­wych, grzecz­nych, kocha­nych. To jasne! Ni­gdy nie poświęci dobra swo­ich naj­bliż­szych z powodu ojca, który ją oszu­kał. Nie zrobi tego.

Jej rodzina musiała pozo­stać bez­pieczna.

Rozdział 4

Nata­lia patrzyła w lustro. Wyglą­dało to okrop­nie. Pół­ko­li­ste nakłu­cia wokół oczu zwy­kle pozo­sta­wiały po sobie czer­wone kropki, które szybko zni­kały, ale tym razem po pra­wej stro­nie robił się coraz więk­szy siniak. Pozo­stałe ślady po igłach też się powięk­szały, a dwa z nich powoli zabar­wiały się na ciemno. Czuła napły­wa­jące do oczu łzy. Bolało.

– Prze­pra­szam bar­dzo, pani Nata­lio. – Zanie­po­ko­jona lekarka, świetny facho­wiec, krą­żyła wokół niej, tłu­ma­cząc, że to nor­malne. To się zawsze może zda­rzyć po zabiegu.

Nata­lia była zała­mana. Nie miała już siły. Pozwo­liła się dzi­siaj skłuć po brzu­chu, żeby roz­bić te nie­wiel­kie, pra­wie nie­wi­doczne ilo­ści tłusz­czu, które śmiały się tam nagro­ma­dzić. Dała sobie skłuć cały owal twa­rzy, żeby pod­kre­ślić jego kształt, pokłuć się pod oczami, na czole, a także wstrzyk­nąć sobie odro­binę botoksu w usta. Zabiegi robiła od lat. Była przy­zwy­cza­jona do bólu. Na nie­któ­rych par­tiach twa­rzy już wła­ści­wie dzia­łały bez znie­czu­le­nia, ale dzi­siaj czuła się, jakby ktoś ją skrzyw­dził.

– Pro­szę usiąść. – Lekarka pod­su­nęła jej krze­sło, po czym podała do ręki kubek z her­batą, któ­rej dziew­czyna wcze­śniej nie zdą­żyła dopić. – Co się dzieje, Natalko? – zapy­tała pani dok­tor łagod­nym gło­sem. Znały się od dzie­się­ciu lat, spo­ty­kały czę­sto, bo Nata­lia lubiła popra­wia­nie urody. A to ozna­czało czę­ste powtó­rze­nia nie­któ­rych zabie­gów.

– Nie wiem… – Dziew­czyna opu­ściła głowę, a łzy zaczęły kapać jej do kubka. Tak źle jesz­cze ni­gdy nie było. Nie roz­kle­iła się do tego stop­nia nawet w tam­tym okrop­nym cza­sie, kiedy Wik­tor ją zosta­wił. Ani w dniu jego ślubu.

– Może zadzwo­nię do two­jej sio­stry? – zapro­po­no­wała lekarka. – Przy­je­dzie po cie­bie…

– Nie – zapro­te­sto­wała Nata­lia. Jej głos brzmiał dziw­nie słabo. – Z Anią nam się ostat­nio nie układa. Mówi, że mam obse­sję i powin­nam iść do tera­peuty.

Lekarka dys­kret­nie wes­tchnęła. Była tego samego zda­nia, ale nie miała pew­no­ści, czy może o tym powie­dzieć klientce. Tak naprawdę się nie przy­jaź­niły, to po pro­stu był świetny gabi­net z bar­dzo wyso­kimi opła­tami za każdą usługę. W koszt tego zostały wli­czone także uprzej­mość, empa­tia oraz dodat­kowy czas, który poświę­cano pacjen­towi, jeżeli zaszła taka potrzeba. Lekarka była pro­fe­sjo­na­listką, ale też lubiła Nata­lię.

– Źle się czu­jesz – powie­działa łagod­nie. – Każdy ma cza­sem gor­szy dzień. W recep­cji zamó­wią ci tak­sówkę. Jedź do domu i odpocz­nij.

– Tam jest mój mąż – odparła słabo Nata­lia. – Nie mogę mu się poka­zać w takim sta­nie. Wciąż utrzy­muję go w prze­ko­na­niu, że moja uroda jest natu­ralna, a on, głupi, wie­rzy.

– Nie głupi, tylko zako­chany. A poza tym prze­cież na tym to polega, żeby nie było widać.

Nata­lia upiła łyk her­baty. Usta były jak nie jej. Sztywne, okropne. Co też czło­wiek musi robić, żeby w miarę dobrze wyglą­dać!

– I po co to wszystko? – zapy­tała. – I tak prze­gra­łam.

Lekarka usia­dła po dru­giej stro­nie. Sprawa była poważ­niej­sza, niż się wyda­wało.

– Spójrz na to z innej strony – powie­działa. – Tam­ten zwią­zek fak­tycz­nie się nie udał. Tak się w życiu zda­rza. Ale wyszłaś za mąż, masz u boku faj­nego faceta i dużo innych życio­wych osią­gnięć.

– Tak! – prych­nęła Nata­lia, po czym otarła łzy. Czuła, że nic tu po niej. I tak nie zosta­nie zro­zu­miana. Nie miała zamiaru się przy­znać, że zro­biła to, żeby sobie Iga z Wik­to­rem nie myśleli, że są lepsi. Też kupiła piękną suk­nię i zor­ga­ni­zo­wała dużo lep­szą imprezę. Wrzu­ciła zdję­cia na media spo­łecz­no­ściowe, żeby im wszyst­kim miny zrze­dły, ale pew­nie nawet nie zauwa­żyli. Dostała życze­nia, ale nic wię­cej. Żad­nego komen­ta­rza, kon­taktu.

– Co mogę powie­dzieć? – Lekarka spoj­rzała na nią z życz­li­wo­ścią. – Związki to skom­pli­ko­wana sprawa. Mogła­bym ci pora­dzić, żebyś sku­piła się na sobie, zajęła swoim życiem. Masz świet­nego męża. Może­cie zało­żyć rodzinę.

Nata­lia tylko się skrzy­wiła. Tak, to mógł być dodat­kowy powód jej złego samo­po­czu­cia. Miała wła­śnie prze­rwę w przyj­mo­wa­niu table­tek anty­kon­cep­cyj­nych, a zawsze źle zno­siła tę krótką fazę odsta­wie­nia. Nie myślała jesz­cze o dzie­ciach. Cze­kała na odpo­wied­niej­szy moment.

A dokład­niej mówiąc, na odpo­wied­niej­szego męż­czy­znę. Ponoć bez względu na to, co kobiety sądzą, w każ­dej tkwi poten­cjał, by być świetną matką, tylko to ziarno musi tra­fić na taki zbieg oko­licz­no­ści, które stwo­rzą jedyną opty­malną sytu­ację. Ten wła­ściwy męż­czy­zna, ten odpo­wiedni moment, ten czas w życiu, te warunki miesz­ka­niowe, ten nastrój, ta chwila. Ona czuła, że żaden z tych punk­tów jesz­cze nie został speł­niony, ale nie zamie­rzała się zwie­rzać ze swo­ich prze­my­śleń.

– Pani dok­tor, czy ma pani jakiś pod­kład, żeby mnie choć tro­chę posma­ro­wać, bo w prze­ciw­nym razie tak­sów­karz na mój widok zemdleje?

Uspo­ko­iła się. Musiała. Opuch­nięte od pła­czu oczy nie poma­gały. Wyglą­dała z tego powodu jesz­cze gorzej.

Lekarka wstała, wzięła do ręki kosme­tyk, a następ­nie deli­kat­nie ją posma­ro­wała. Tro­chę lepiej, ale szału nie było.

Nata­lia naprawdę nie chciała jechać w tym sta­nie do domu. Wie­działa, że za trzy–cztery godziny będzie wyglą­dać nieco korzyst­niej. Przy­naj­mniej opu­chli­zna zej­dzie. Gdzie mogła się teraz podziać?

Poże­gnała się z lekarką, zapła­ciła sowity rachu­nek, a potem usia­dła w recep­cji i cze­kała na tak­sówkę. Do sio­stry nie mogła poje­chać. Kie­dyś świet­nie się rozu­miały, ale z cza­sem roz­mowy sta­wały się coraz trud­niej­sze. Sio­stra sprze­ci­wiała się wła­ści­wie wszyst­kiemu w życiu Nata­lii: coraz więk­szej licz­bie zabie­gów, które dziew­czyna sobie robiła, pró­bu­jąc zatrzy­mać upływ czasu, cią­głemu nurza­niu się w prze­szło­ści, obse­syj­nemu sku­pia­niu na tym, co sły­chać u Wik­tora i czy w jego związku nie nad­szedł jakiś kry­zys.

Nata­lia bar­dzo wie­rzyła, że jeżeli będzie wytrwale wypa­try­wać, to w końcu ten moment nastąpi. Nie ma cudów. Wszy­scy są tylko ludźmi. Na każ­dym mał­żeń­stwie, prę­dzej czy póź­niej, pojawi się rysa. Wik­tor się stara, ale w końcu nawet on popełni błąd. On albo ta jego mło­dziutka Iga.

Nata­lia zaci­snęła palce w kąci­kach oczu, żeby znowu nie popły­nęły łzy. Nie chciała robić publicz­nego przed­sta­wie­nia w pocze­kalni. Dla­czego ten czas pły­nie tak nie­spra­wie­dli­wie? Iga wygląda tak świeżo, a jej cią­gle robią się kurze łapki, worki pod oczami, a peł­niej­sze nie­gdyś usta powoli zamie­niają się w wąską kre­seczkę. Okropne! Mie­siąc po mie­siącu czuła, jakby odbie­rano jej naj­więk­szy atut. Do tego cią­gle cho­dziła głodna, bo od momentu, gdy zaczęła się zbli­żać do czter­dziestki, każda zje­dzona bułka natych­miast dawała się odczuć na obwo­dach. Co to za życie?!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki