Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Stare grzechy mają długie cienie.
Chociaż od ukończenia studiów minęło już sporo czasu, Ambrosia Wellington nie może zapomnieć o tamtym wieczorze. Kiedy więc wraz z zaproszeniem na zjazd absolwentów uczelni otrzymuje anonim o treści "Musimy porozmawiać o tym, co naprawdę się wtedy stało", zdaje sobie sprawę, że przeszłość nadal depcze jej po piętach.
Gdy wraz z nieobliczalną Sloane "Sully" Sullivan, dawną przyjaciółką, otrzymują kolejne, coraz to bardziej niepokojące wiadomości, zaczynają rozumieć, że ktoś pragnie się na nich zemścić. Gra, którą Ambrosia i Sully prowadziły, by zdobyć chłopaka innej dziewczyny, skończyła się bowiem dużo gorzej, niż przewidywały - ktoś zapłacił za nią zbyt wysoką cenę. A teraz, po dziesięciu latach mogą zostać za to ukarane…
Wstrząsający thriller psychologiczny, który pokazuje, jak daleko posuną się dziewczyny, by zdobyć to, co według nich im się należy.
Mroczny i wciągający bez reszty thriller o zakończeniu równie przewrotnym jak jego tytuł. Pokazuje jak okrutne potrafią być dziewczyny, nawet na pełnym zieleni uniwersyteckim kampusie.
Robyn Harding, autorka "Umowy"
Wciągająca i mroczna opowieść o toksycznych i prawdziwych przyjaźniach. Zaskakuje w najlepszym tego słowa znaczeniu. To dopiero pierwsza powieść Flynn dla dorosłych, a już nie mogę się doczekać następnej!
Samantha Downing, autorka "Mojej doskonałej żony"
Mrożąca krew w żyłach i równocześnie poruszająca książka. Świetnie napisana powieść o przyjaźni, kompleksach, zdradzie i zemście. Szokuje i trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony.
Samantha M. Bailey, autorka "Kobiety na krawędzi"
Flynn pokazuje, jak brak pewności siebie młodych kobiet doprowadza do tragedii. Z zapartym tchem podążałam za Amb prosto w pułapkę toksycznych i śmiertelnie groźnych zależności, aż do wstrząsającego finału.
Chandler Baker, autorka "Zmowy milczenia"
L.E. Flynn, była modelka, obecnie zajmuje się pisaniem książek. Jest autorką trzech powieści z gatunku YA. W przerwach od pisania spaceruje po lesie, buszuje po sklepach z sukienkami vintage, bądź nałogowo ogląda reality shows. Mieszka w Kanadzie, w prowincji Ontario, ze swoim mężem, córką, synem i ukochanym psem chihuahua.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 430
Tytuł oryginału
THE GIRLS ARE ALL SO NICE HERE
Copyright © 2021 by Laurie Elizabeth Flynn Inc.
All rights reserved.
Projekt okładki
Sylwia Turlejska
Agencja Interaktywna Studio Kreacji
www.studio-kreacji.pl
Zdjęcie na okładce
© Nik_Merkulov/stock.adobe.com;
blackday/stock.adobe.com;
Prostorina/stock.adobe.com;
igorkol_ter/stock.adobe.com;
Piman Khrutmuang/stock.adobe.com
Redaktor inicjująca
Milena Rachid-Chehab
Opieka redakcyjna
Magdalena Gołdanowska
Redakcja
Aneta Kanabrodzka
Korekta
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8234-792-0
Warszawa 2021
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Wszystkim dziewczynom,
które zdobyły to, czego pragnęły,
zbyt wysokim kosztem
WTEDY
Rządziłyśmy razem. Przed nami rozciągało się nasze królestwo – rozległa przestrzeń kampusu, na którym impreza w opętańczym tempie goniła imprezę. Wydeptywałyśmy swoje terytorium nogami jak zapałki, krzywiąc w śmiechu umalowane wiedźmowate usta. Otaczały nas chłopaki, których imion nie pamiętałam, chłopaki, których mogłabym minąć na ulicy nieświadoma, że kiedyś miałam ich w sobie. Gdy w końcu wybrałam sobie króla, korona za bardzo mu ciążyła.
Potem pięść zacisnęła się na naszym wszechświecie i odcięła światło. Stałyśmy przed akademikiem razem z całą resztą i oglądałyśmy tę samą scenę, co wszyscy, krwawą jatkę, która tak naprawdę dokonała się nie na naszych oczach, lecz wewnątrz nas samych.
Syreny i szok, łzy i gniewne plotki, które przyszły później. Od jej skóry się odbijały, na mojej zostawiły trwałe ślady. Dopiero z biegiem czasu zrozumiałam, że też nosiła blizny i że to ja wypaliłam na niej piętno.
1
TERAZ
Do: „Ambrosia Wellington” <[email protected]>
Od: „Komitet Absolwentów Wesleyan”
Temat: Zjazd absolwentów z 2007 r.
Droga Ambrosio Wellington,
zaznacz poniższą datę w swoim kalendarzu!
W dniach 25–28 maja 2017 odbędzie się zjazd z okazji dziesiątej rocznicy ukończenia studiów na Uniwersytecie Wesleyan. Zapraszamy na weekend pełen ciekawych wydarzeń i spotkań ze starymi znajomymi. Przewidziano także zabawę i uroczyste kolacje!
Rejestracja internetowa otwarta do pierwszego maja.
Jeśli zdecydujesz się przyjechać, na stronie biura zakwaterowania Wesleyan znajdziesz pełną listę okolicznych hoteli. Dostępna jest także ograniczona liczba miejsc w akademikach. Pokoje w większości są dwuosobowe, co stwarza doskonałą okazję do odnowienia znajomości z dawnym współlokatorem/współlokatorką i wspólnych wspominków.
Pozdrawiamy
Komitet Absolwentów
Kasuję to od razu, jak powiadomienia o wyprzedażach, które dostaję z Sephory i sklepów Michaela Korsa, albo przypomnienia od Fertile Friend, że owulacja jest tuż-tuż. Potem opróżniam kosz, bo przecież doskonale wiem, że nic nie ginie raz na zawsze.
Po dwóch tygodniach przychodzi drugi mail. Wciąż nie dostaliśmy odpowiedzi! Mamy szczerą nadzieję, że do nas dołączysz. To pisemny odpowiednik pogrożenia palcem, wyrzucają mi, że tak się ociągam. Ten też kasuję, ale przedtem zjeżdżam na sam dół tekstu, by zobaczyć jej nazwisko, wypisane wytłuszczonym drukiem pod listą członków Komitetu Absolwentów. Flora Banning.
Zapominam o tych dwóch mailach, bo co z oczu, to i z serca. Tym łatwiej mi to przychodzi, że każdy mój dzień wygląda właściwie tak samo: metrem z Astorii do Midtown, zakupy w Key Food, przedramiona obwieszone wrzynającymi się w skórę płóciennymi torbami wielokrotnego użytku. Happy hour wśród hipsterów w The Ditty, druga lampka wina, pomimo półżartobliwego może już ci wystarczy Adriana. Gdy jednak w piątek wracam po pracy do domu, z ramionami zgarbionymi pod ciężarem tygodnia, na blacie leży koperta zaadresowana do mnie.
– Pewnie zaproszenie na ślub – mówi Adrian ze swojego miejsca na kanapie, z tabletem w dłoni, bez wątpienia zajęty swoją drużyną w fantasy football, a nie wiecznie nieukończoną powieścią, którą lubi się przechwalać. – To nie wiedzą, że wyszłaś za mąż i zmieniłaś nazwisko?
Koperta jest zaadresowana starannym charakterem pisma do Ambrosii Wellington. Nie Ambrosii Turner ani małżonki pana Adriana Turnera, kobiety, którą zostałam trzy lata temu, gdy poszłam do ślubu w sukni balowej, jak się później zorientowałam, fatalnie dobranej do mojej sylwetki. Pospiesznie podpisałam dokumenty i odbębniłam całą papierkową robotę niezbędną, by zmienić nazwisko, zrzucić z siebie tamtą duszącą tożsamość.
Adrian wyczekująco patrzy, jak otwieram kopertę. Uwielbia śluby, a raczej wesela, na których może się upić, pozować do zdjęć z dopiero co poznanymi ludźmi, najlepszymi przyjaciółmi od pierwszego wejrzenia, i zapraszać ich na kolacje i grille, do których, jak wiadomo, nigdy nie dojdzie.
– No i jak, od kogo to? – pyta. – Niech zgadnę. Od tej dziewczyny, z którą pracujesz. Bethany. Nadal chodzi z tym wysokim… Jak mu tam? Markiem? Tym, co gra w lacrosse?
Adrian i jego znajomi, pięć, sześć lat młodsi ode mnie, wciąż zamieszczają na Facebooku zdjęcia z zaręczyn: długowłose dziewoje w espadrylach Chanel wdzięczą się na nich u boku dorodnych chłopiąt w koszulach w kratę, eksponując sztuczne pazury służące temu, by kamienie z fantazyjnym szlifem lepiej się prezentowały. Piarówki, którymi dowodzę w Brighton Dame, są takie same.
Prościuchy, tak je nazywałyśmy w czasach, kiedy nie wchodziło w grę, byśmy się stały takie jak one.
– Bethany ma dwadzieścia dwa lata – mruczę, wyciągając kartkę z koperty. Adrian coś mówi, ale go nie słyszę, bo zafiksowałam się na czytanych słowach. To nie zaproszenie na ślub. Nikt nie wyraża nadziei, że przybędę do Gramercy Park, ani nie informuje mnie, że obowiązują stroje wieczorowe lub że wesele jest tylko dla dorosłych.
Tekst jest ręcznie wypisany czerwonym i czarnym atramentem na kremowym brystolu. To barwy Wesleyan. Litery lekko przechylają się na prawo, jakby piszącemu spieszno było przelać na papier to, co miał do przekazania.
Musisz przyjechać. Musimy porozmawiać o tym, co naprawdę się stało tamtego wieczoru.
Nie ma podpisu, ale nie jest konieczny. Ta kartka mogła być tylko od jednej osoby. Twarz mnie pali, na szyi wykwitają mi czerwone i białe plamy, jak zawsze, kiedy dostaję napadów lęku. Zaciskam palce na blacie kuchennym. Ona wie, że skasowałam maile. Nie powinnam być zaskoczona, bo zawsze jakimś cudem wszystko wiedziała.
Głos Adriana przerywa kotłowaninę myśli w mojej głowie.
– Dłużej nie wytrzymam tego napięcia. Oby był darmowy ochlaj.
– To nie zaproszenie na ślub – wyduszam z siebie. Wpycham kartkę z powrotem do koperty, kopertę wciskam do torebki. Trzeba ją będzie schować tam, gdzie trzymam wszystkie rzeczy, których Adrian nie może zobaczyć, a których ja nie potrafię się pozbyć.
Odkłada tablet, odchyla się na oparcie kanapy.
– Wszystko gra? Wyglądasz, jakby cię zmuliło czy coś.
Mogłabym podrzeć kartkę na strzępy, ale wiem, co stałoby się potem. Na jej miejsce przyszłaby następna, druga głowa Hydry, szkaradniejsza od pierwszej. Wtedy była natarczywa, wyciągała ze mnie odpowiedź na każde pytanie. Z biegiem lat mogła stać się jeszcze gorsza.
– To nic ważnego. Może pójdziemy na dach, wypijemy po drinku? – Mamy taras dachowy z widokiem na Manhattan, atrakcję, z której myśleliśmy, że będziemy korzystać na co dzień, a nie korzystamy wcale.
Adrian wstaje i wychyla się nad blatem, by pocałować mnie w policzek.
– Kotku, po prostu powiedz, co się dzieje. Co było w tej kopercie?
Wysiłkiem woli uśmiecham się do męża, patrząc na te jego kręcone gęste włosy, dołki w policzkach i ładne zielone oczy. Kiedy się poznaliśmy, wyglądał identycznie jak na swoim profilu randkowym i pewnie dlatego już po pierwszym spotkaniu poszłam do niego; pamiętam, że na tylnym siedzeniu pędzącej Broadwayem taksówki nie mogliśmy oderwać od siebie rąk i ust. Później dowiedziałam się, że choć jego zdjęcie nie kłamało – w odróżnieniu od fotek tuzina facetów przed nim, z których każdy ważył co najmniej dziesięć kilogramów więcej, niż się do tego przyznawał – to życiorys owszem. Tak, studiował na Uniwersytecie Stanu Floryda, ale nie skończył studiów, przerwał je na trzecim roku, by pracować nad tą samą powieścią, której pierwszego rozdziału nie napisał do dziś. Słowem w swoim biogramie nie wspomniał, że jest barmanem i nigdy nie miał innej roboty.
Przymknęłam jednak oko na to wszystko, bo dobrze mnie traktuje, no i nie zadaje niewygodnych pytań. A także dlatego, że do twarzy nam ze sobą. W życiu nie przypuszczałam, że wyjdę za faceta pięć lat młodszego ode mnie, bycie starszą ma jednak swoje zalety. Kiedy zaczęłam forsować ideę oświadczyn, bo byłam już pod trzydziestkę i uznałam, że tak wypada, pojął aluzję i poszedł z moją najlepszą przyjaciółką Billie wybrać pierścionek zaręczynowy. Nie ten, który chciałam, lecz taki, na jaki go było stać.
– Nic ważnego – powtarzam. Żar strachu obejmuje moją pierś takim samym miażdżącym uściskiem, jaki czułam wtedy, przypominającym, że gdzieś tam jest ktoś, kto ma mnie w garści, zna prawdę, której strzegę od ponad dziesięciu lat. – Ulotka.
Adrian wraca do stolika i bierze z niego piwo. Skroplona na butelce wilgoć ścieka na drewno nieosłonięte podkładką.
– Okej. Ale odniosłem inne wrażenie.
Siadam obok niego na kanapie. Wciąż coś mówi, zagłusza go jednak głos w mojej głowie. Jej głos. Musimy porozmawiać o tym, co naprawdę się stało tamtego wieczoru.
Były dwa różne wieczory i nie jestem pewna, o który jej chodzi. Ten, kiedy wszystko się zaczęło, czy ten, kiedy się skończyło. Nigdy nie chciała rozmawiać o żadnym z nich. Z drugiej strony zawsze miała niezrównaną wprawę w łamaniu swoich zasad.
2
WTEDY
Na pierwszym roku studiów zakwaterowali mnie w Butterfields, w dwuosobowym pokoju na parterze. Akademik Butterfield C kształtem był zbliżony do znaku zapytania i okalał dziedziniec, na którym oczami wyobraźni widziałam siebie z nosem w książce i włosami rozwianymi wiatrem. Współlokatorki, z którą miałam dzielić cztery ściany, nigdy przedtem nie spotkałam, wymieniłyśmy tylko kilka maili. Kiedy pierwszy raz ją zobaczyłam, rodzice i młodsza od niej dziewczyna, zapewne siostra, pomagali jej wyswobodzić minilodówkę z tekturowego pudła. Sama dopiero co pożegnałam się ze swoimi rodzicami, przeczuwając, że przez całą drogę powrotną do Pennington w stanie New Jersey mama będzie płakała nad tym, że w domu teraz zrobi się tak pusto, pocieszana przez tatę, że przecież jeszcze nieraz do nich przyjedziemy. Moja siostra Toni od dwóch lat studiowała na Stanfordzie i jej sypialnia pozostała nietknięta, wciąż była tam wystawa jej osiągnięć w biegach przełajowych.
– To jest twój czas, kochanie – powiedziała mama, ustami dotykając mojego policzka, zanim zamknęła drzwi samochodu. – Ciesz się nim. Tylko nie pakuj się w żadne kłopoty. – Jakby kłopoty oznakowane były zawieszką Nie Przeszkadzać. Jakby taka zawieszka mogła mnie powstrzymać.
Żałowałam, że nie ma ze mną mojej najlepszej przyjaciółki. Billie nie dostała się jednak na Wesleyan, a ja tak. Ona miała spędzić następne cztery lata na Uniwersytecie Miami w Ohio, znanym głównie z imprez.
Moja przyszła współlokatorka miała platynowe włosy związane w mysie ogonki i sukienkę z kraciastej bawełny, w stylu takich, jakie w dzieciństwie kazano mi wkładać na parady z okazji Dnia Pamięci. Nie wyglądała jak moje koleżanki z liceum, wszystkie, podobnie jak ja, noszące taki sam strój obowiązkowy, złożony z miniówy i uggów na wysmarowanych samoopalaczem nogach. Była jednak nadzwyczaj ładna – zadbana, tryskająca zdrowiem. Billie na pewno by się z niej nabijała, może nadałaby jej przezwisko, Heidi czy coś takiego.
Jej prawdziwe imię było niemal równie obciachowe.
– Pewnie wiesz to już z maili, które do siebie pisałyśmy, ale jestem Flora. – Objęła mnie mocnym uściskiem. – Cieszę się, że nareszcie mogę cię poznać osobiście. Wyglądasz dokładnie tak, jak sobie ciebie wyobrażałam. To moi rodzice, a to moja siostra Poppy.
– Ambrosia – powiedziałam bardziej do nich niż do niej. – Mówcie mi Amb. – Flora nie wyglądała tak, jak ją sobie wyobrażałam – była znacznie ładniejsza. Z maili od niej wiedziałam, że udzielała się w samorządzie prywatnej szkoły w Connecticut. Nie paliła, nie piła, chciała zostać psychologiem dziecięcym. Typ dziewczyny, z jaką według rodziców powinnam się zaprzyjaźnić. Nadgorliwiec – nazwałaby ją Billie.
– To będzie taki fajny rok – powiedziała Flora, kiedy zostałyśmy same; na pożegnanie najserdeczniej wyściskała siostrę i szepnęła jej na ucho coś, czego nie dosłyszałam. – Moja mama do dziś przyjaźni się ze swoją współlokatorką z pierwszego roku studiów.
Pozwoliłam, by wezbrało we mnie lekkie ożywienie. Tak, to będzie fajny rok. Liceum Hopewell Valley Central dłużej nie będzie mnie wtłaczać w ciasne ramy oczekiwań otoczenia. Ciężko pracowałam, żeby się tutaj dostać.
Zostawiłyśmy drzwi pokoju otwarte i co rusz wpadali inni lokatorzy z naszego piętra, pragnący się z nami zapoznać. Uśmiechałam się, odwzajemniałam uściski, energicznie kiwałam głową, kiedy posypały się zaproszenia na imprezy. W duchu jednak drżałam jak osika. Niektóre dziewczyny były już ze sobą wyraźnie zaprzyjaźnione, śmiały się swobodnie i przerzucały się żartami zrozumiałymi tylko dla absolwentek prywatnych szkół z Upper East Side. Dwie wysokie blondynki z Los Angeles przeglądały coś w telefonach i wesoło wspominały poprawiny po studniówce, wyprawione w jakimś klubie.
To nie były dziewczyny, jakie znałam w liceum, takie z kubkami Starbucksa przyklejonymi do dłoni, wplatające w każdą wypowiedź „ten, no” i „czy coś”, przechwalające się jedna przed drugą, z kim to się nie lizały na jakimś gównianym balecie w czyjejś piwnicy, obok chłopaków w dresach z kontrolerami gier w ręku. Sama byłam jedną z tych dziewczyn – nosiłam dżinsy biodrówki, czesałam się z przedziałkiem, odkładałam wypłaty ze Stop & Shop na małą torebkę Louisa Vuittona, kolorową, z monogramem, taką samą, jakie wisiały na kościstych ramionach modnych celebrytek.
Gotowa byłam bezboleśnie przejść do nowego, bardziej mi odpowiadającego etapu życia. Ale już tego pierwszego dnia, przy otwartym oknie, przez które wpadały dźwięki z dziedzińca, zrozumiałam, że ten proces bezbolesny chyba nie będzie.
Przychodziły nie tylko dziewczyny. Nasze piętro, ku mojemu zadowoleniu, było koedukacyjne. Chłopcy mieli oklapłe włosy i blade uśmiechy, stawali przed nami ramię w ramię, tworząc zwarty mur. Mnie pewnie nie wybiorą, myślałam sobie, nie kiedy mają tyle lepszych kandydatek, istny bufet z dziewczynami, każdy znajdzie coś dla siebie: tu długie nogi, tam dyskretnie modne ubrania, częstuj się, ile dusza zapragnie. A faceci zawsze są głodni.
– Chodź z nami na lunch – powiedziała Flora. – Idę z paroma dziewczynami. Oby tylko mieli coś, co mogę jeść. Mówiłam ci, że jestem weganką? W wieku dwunastu lat obejrzałam film dokumentalny o tym, jak się traktuje zwierzęta, i natychmiast odstawiłam mięso i nabiał.
Nie mówiła tego z przekonaniem o własnej słuszności, po prostu stwierdzała fakt. Wiedziałam już, że jest weganką, bo pisała o tym w mailach. Dieta Flory nic mnie jednak nie obchodziła. Ważniejsza była jej pochodząca z niewiadomych źródeł wiedza, że będzie lunch, fakt, że bez mojego udziału przedsięwzięto jakieś plany. Spędziłam tutaj niecały dzień, a już oblewałam jakiś bliżej nieokreślony egzamin.
Ostatecznie wylądowałyśmy w Summerfields, stołówce, która wieńczyła Butterfield C niby klocowaty kapelusz. Zsunęłyśmy kilka stolików, żeby usiąść całą grupą. Byłam oszustką, podawałam się za kogoś, kim nie byłam, i ryzykowałam, że prędzej czy później mnie zdemaskują. Żałosne, ale miałam ochotę zadzwonić do mamy i powiedzieć jej, że popełniłam błąd, że chcę zrobić sobie rok wolnego i posiedzieć w Pennington. Zamiast tego puściłam esemesa do Billie. Ratunku. Ludzie tutaj są zupełnie inni.
Odpisała od razu. A nie tak miało być?
Dołączyła do nas grupa chłopaków – Cześć, jestem Mark. Cześć, jestem Brad. U szczytu naszego stolika siedziała dziewczyna o wielkich oczach wyglądających z tunelu czarnego tuszu i z włosami związanymi w prosty koński ogon, ubrana w obszerną koszulę z kołnierzykiem i krótkie szorty. Mówiąc, poruszała swoimi czarnymi, gęstymi brwiami, jakże niepodobnymi do wyregulowanych łuków moich szkolnych koleżanek, które miały na tym punkcie obsesję. Przyglądałam się tym brwiom, obserwowałam, jak osłaniały całą jej twarz. Musiałam zrozumieć, co sprawia, że niektórzy działają na innych jak magnes, wciągają ich w swoją orbitę.
– To moja współlokatorka – powiedziała dziewczyna obok mnie, piegowata brunetka imieniem Lauren, zbyt obrośnięta dziecięcym tłuszczykiem, by podobać się facetom. – Chodziłyśmy razem do Spence. Jest wariatką.
Ciekawa byłam, co rozumie przez słowo „wariatka”.
– Jak jej na imię? – zapytałam, ale pytanie trafiło w próżnię. Lauren zostawiła mnie samą sobie, już rozmawiała z kimś innym o tym, gdzie na kampusie można dostać dobre zioło. Wbiłam wzrok w puszkę dietetycznej coli i słuchałam, jak Jemima ze szkoły Saint Ann’s żali się Florze, że bardzo tęskni za swoim chłopakiem, studentem Yale.
– Wiem, że ci ciężko – powiedziała Flora. – Ale on też za tobą tęskni. Spójrz na siebie. Jak mógłby nie tęsknić?
Ważne było nie to, co powiedziała, tylko jak to powiedziała. Z tak autentyczną życzliwością. Moje koleżanki z liceum na pozór były dla siebie miłe, ale wystarczyłoby się odwrócić, a jedna drugiej przy pierwszej okazji wbiłaby pazury w plecy. Przeszły mnie ciarki. Flora, w swoich dziecinnych czółenkach Mary Jane i bluzce z wysokim kołnierzem, odnajdowała się w tym towarzystwie lepiej niż ja.
Lauren przyglądała jej się z zaciekawieniem, byłam pewna, że później będzie się z niej nabijała z „wariatką” ze swojego pokoju, kiedy jednak się rozchodziłyśmy, Flora wzięła ją w ramiona. Lauren w pierwszym odruchu zesztywniała, ale jej znudzona mina przeszła w uśmiech, gdy moja nowa współlokatorka powiedziała do niej coś, czego nie usłyszałam. Zrozumiałam, że Flora, ze swoim niezmąconym optymizmem, też działa na ludzi jak magnes.
Później, kiedy wróciłyśmy do naszego pokoju, rozwiesiłam swoje sukienki, które, jak uzmysłowiłam sobie dopiero wtedy, były niegustowne i tandetne, a Flora wyjęła zdjęcia koleżanek z liceum i swojego chłopaka, o policzkach obsypanych trądzikiem widocznym nawet w ziarnistej czerni i bieli.
– To Kevin. – Podniosła zdjęcie do ust, pocałowała je. – Studiuje na Dartmouth. Na drugim roku.
Miałam być pod wrażeniem i byłam. Dziewictwo straciłam z moim ówczesnym chłopakiem Mattem w wakacje przed jedenastą klasą, głównie dlatego, że Billie swoje już oddała i też zapragnęłam się pozbyć tej durnej błony dziewiczej, arbitralnej granicy oddzielającej dziewczyny, które poczuły penisa w sobie, od tych, których to jeszcze nie spotkało. Zrywaliśmy ze sobą i schodziliśmy się trzy razy przed ostatnim rokiem liceum, kiedy to on ostatecznie zakończył ten związek na dobre. „Nasze drogi się rozchodzą”, oznajmił tekstem żywcem zerżniętym z Internetu. Chciał, żebyśmy pozostali przyjaciółmi, i szczerze myślałam, że jest to możliwe.
Dopóki nie usłyszałam plotek znanych wszystkim oprócz mnie, imion powtarzanych z ust do ust. Anna, Camille, Jessica French. Te same dziewczyny, które siedziały za mną w klasie. Pastelowe usta, pofalowane pasemka we włosach, topy bez ramiączek ciasno opinające piersi, które wręcz zapraszały do tego, by się nimi pobawić. Dziewczyny, które były cool, a przynajmniej za takie je uważałam. Mój chłopak wciskał się w ich ciała, szeptał im do uszu te same kłamstwa, co mnie.
– Jest słodki – powiedziałam, chociaż zdjęcie było fatalne i wcale słodko nie wyglądał.
– Jest najukochańszy na świecie – stwierdziła. – Na pewno się poznacie. Obiecał mnie odwiedzać, kiedy tylko będzie mógł się wyrwać z uczelni. To wcale nie tak daleko. Niecałe trzy godziny.
Domyślałam się, że już ją zdradzał, tylko jeszcze o tym nie wiedziała. Chłopaki robiły z nas idiotki. Mama była przekonana, że na studiach poznam „kogoś szczególnego”, tak jak Toni poznała swojego faceta na Stanfordzie – Scotta z tymi jego nienagannymi manierami, „złotego chłopaka”. Nie chciałam jednak typowego studenckiego romansu, drugiego Matta. Pragnęłam uprawiać seks bez emocji. Zawsze być tą nieuchwytną, wymykającą się każdemu, bo wtedy przynajmniej miałabym poczucie, że nie stoję w miejscu.
Flora złapała mnie za ręce i instynktownie się wyrwałam.
– Przepraszam – powiedziała. – Pomyślałam sobie, że może pomalowałabym ci paznokcie, tak jak moje. Żebyśmy dzisiaj na imprezie miały identyczne. – Jej były w kolorach kardynalskiej czerwieni i czerni, już dumnie nosiła barwy Wesleyan.
Wstydziłam się swoich paznokci. Zawsze były różnej długości, rzadko je malowałam, a kiedy zadawałam sobie trud, żeby to zrobić, szybko zdrapywałam lakier. Flora jednak już sięgała po zestaw do manikiuru, pozwoliłam więc, by ujęła mnie za palce, i obserwowałam ją przy pracy, przysłuchiwałam się, jak nuciła, patrzyłam na uśmiech przyklejony do jej twarzy w chwilach koncentracji. Opowiadała o swoim życiu, pytała o moje. Pomogła mi wybrać strój – niebieska sukienka z Forever 21 z głębokim dekoltem, koturny odziedziczone po Toni.
– Na pewno dobrze wyglądam? – zapytałam. Miałam wrażenie, że jestem brudnym bezguściem, moja fryzura była zbyt wyzywająca, skóra sztucznie opalona. Co najgorsze, czułam się przeciętna.
– Jesteś piękna – zapewniła Flora. – Ta sukienka podkreśla kolor twoich oczu.
Od razu zrobiło mi się odrobinę cieplej na duszy.
Impreza odbywała się w akademiku Butterfield A, w dwójce zajmowanej przez laski z lewymi dowodami tożsamości; jak się wkrótce dowiedziałam, załatwiło je sobie wiele osób. Przez większą część wieczoru podpierałam ścianę, sącząc wódkę ze sprite’em z papierowego kubka i patrząc, jak dziewczyny jedna po drugiej wymykały się w kąt, gdzie pochylały głowy nad lusterkiem, na którym dostrzegłam dwie równe kreski kokainy. Za bardzo się bałam, żeby sama też spróbować, nikt zresztą mnie nie poczęstował.
Jemima krążyła po pokoju, jej oczy na chwilę powędrowały ku mnie, po czym spoczęły na mojej małej, kolorowej torebce Louis Vuittona. Unosząc brwi, odwróciła się do Clary i jej nijakiej brązowej torebki. Tyle wysiłku włożyłam w to, żeby dobrze wyglądać, i teraz zrozumiałam, że vuitton był błędem. Dziewczyny z uczelni nie szpanowały metkami, nie traktowały ich jako symbolu statusu. To, co królowało w liceum, tutaj było obciachem. Zapisałam sobie w pamięci, żeby schować tę torebkę z powrotem do walizki. Dam ją Billie – całe lato do niej wzdychała.
Flora przez cały wieczór piła wodę z tej samej butelki i wyszła wcześnie.
– O dziesiątej zadzwoni Kevin. Co wieczór rozmawiamy. – Zaproponowała, że potem przyjdzie po mnie.
– Nie trzeba, dzięki – powiedziałam. Nie chciałam zostać podopieczną Flory, pijaczką, po której sprząta. Nie po to dostałam się na studia, żeby wciągać postronnych w swoje bagno.
Piłam więc dotąd, aż stałam się kimś innym, dziewczyną pasującą do tego miejsca, tych ludzi, jakbym nagle przebrała się w nowe ciuchy, które leżały na mnie jak ulał i nie miały kłujących w oczy metek znanych domów mody. Całowałam się z jednym z chłopaków poznanych na lunchu, pobiegłam za nim w głąb krętego korytarza, pozwoliłam, żeby zsunął mi sukienkę i miętosił moje piersi, aż zasnął pijackim snem. Jak przez mgłę widziałam, że w pokoju jest ktoś jeszcze, dziewczyna o wygiętych w łuk brwiach, pod którą leżał inny chłopak. Zanosiła się śmiechem hieny, jakby to wszystko było jedną wielką farsą.
– Ty. – Głos lepił mi się do gardła jak ciągutka.
– My – wrzasnęła w odpowiedzi, rozpinając guziki chłopakowi, który już w całości należał do niej.
Ten, kto decydował o przydziale pokojów, popełnił gruby błąd, bo to ona – dziewczyna w drugim łóżku – powinna była zamieszkać ze mną. Z winy owego bezimiennego osobnika, który zakwaterował mnie z Florą, Butterfield C stało się Akademikiem Zguby.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI