Dziwny Dom - Norbert Góra - ebook

Dziwny Dom ebook

Norbert Góra,

4,0

Opis

Paweł Steller, archiwista pracujący na prowincjonalnej komendzie policji, w trakcie rutynowych działań przypadkowo natrafia na intrygujące akta,  przeznaczone do likwidacji. Z niepokojem odkrywa, że sprawa „Dziwnego Domu”, dotycząca niewyjaśnionych zgonów związanych z enigmatycznym ośrodkiem niekonwencjonalnej psychoterapii została wyraźnie zbagatelizowana. Choć śledztwo zostało zamknięte dawno temu, postanawia je wznowić na własną rękę.

Niestety nie ma pojęcia, że wciąż pozostają na wolności osoby, które pilnie strzegą przerażającej tajemnicy. Rozgrzebując sprawę z przeszłości, przyjdzie mu się zmierzyć z koszmarem, jakiego nigdy nie doświadczył.

Horror psychologiczny z elementami kryminału i weird-fiction. 

Wydanie elektroniczne nie zawiera ilustracji. Jeśli Ci na nich zależy, zachęcamy do zakupu wersji papierowej.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 183

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Należałoby uczyć przygnębienia.

Ludziom potrzebne są trudy życia

i despotyzm dla silnej psychiki.

Frank Herbert, Diuna

[tłumaczenie własne]

Prolog

Nie mogłem w to uwierzyć. Czytałem te akta już tyle razy, a nadal sprawiałem wrażenie zaskoczonego. Wydawało mi się, że coś zaczynam rozumieć, ale to niedorzeczne. Po prostu niemożliwe. Odłożyłem na stół ostatni z pozszywanych, dokładnie opisanych tomów i oparłem się o zagłówek kanapy, na której siedziałem dobre kilka godzin. Jutro będą odebrane z komendy przez wyspecjalizowaną firmę i spłoną w piecu. Dzięki temu świat zapomni o tym, co się wydarzyło w tych okolicach. Patrząc z niepokojem na okładkę akt, uzmysłowiłem sobie jedną rzecz. Nie mogłem pozwolić na to, by zapomniano.

Czułem kiełkujące głęboko w duszy uczucie, niedające się jednoznacznie sklasyfikować. Plątaninę niedowierzania, przerażenia, podniecenia i zrozumienia. O ile trzy pierwsze określenia przychodziły mi do głowy naturalnie, o tyle ostatnie intrygowało mnie najbardziej. Dlaczego? Cokolwiek się wydarzyło w tamtym miejscu, nie powinno właśnie znajdować zrozumienia. Ja jednak czułem empatię. Dlatego nie chciałem czekać. Podniósłszy się z kanapy, podszedłem do mahoniowej szafy na ubrania. W środku miałem kartonowe pudło pełne bibelotów. Część z nich już dawno temu powinna wylądować na śmietniku, ale jakoś nie potrafiłem się z nimi rozstać.

Wyciągnąłem z niego zeszyt i ołówek z ledwo widocznym rysikiem. Po chwili znowu siedziałem na kanapie i notowałem to, co uważałem za istotne. Gdy skończyłem, wybiła godzina dwudziesta druga. Odsunąłem od siebie zeszyt i wtedy poczułem coś dziwnego. Doznanie, jakiego nie miałem okazji doświadczyć. Bezsens przepływający przez żyły, popychany przez krew. Zupełnie tak, jakby w głębi organizmu odkładały się lodowate larwy, zatykające tętnice, zapychające płuca. Oddech z trudem wychodził z ust. Ponownie oparłem się o zagłówek, myśląc o notatkach zapisanych w zeszycie. Chyba powoli zaczynałem zdawać sobie sprawę z tego, co przeszli ludzie, o których mowa była w aktach.

Żyjące… nie! To nie tak. Egzystujące niczym bezwolne kukiełki, poruszane sznurkami niewidzialnymi ludzkim okiem. W końcu nie wytrzymałem. Poderwałem się z kanapy i pobiegłem prosto do toalety. Ledwo zdążyłem. Zamknąwszy oczy, zwymiotowałem. Miałem nieodparte wrażenie, że o ceramikę muszli klozetowej uderzają wspomniane larwy. Byłem tego niemal absolutnie pewien. Coś naprawdę chlusnęło o taflę wody.

Splunąwszy po raz ostatni, otworzyłem oczy. Zwykłe, niestrawione resztki pokarmu. Nie znalazłem niczego niesamowitego. Najgorsze, że dławiące mnie uczucie bezsensu nie minęło, chociaż starałem się je wygasić w głowie z całych sił.

Rozdział 1

Nazajutrz, po prawie nieprzespanej nocy, zjawiłem się na komendzie pół godziny przed wszystkimi. Akta umieściłem w tym samym miejscu, z którego je wczoraj zwędziłem. Idealnie posegregowane, gotowe do przekazania. Chciałem je przeczytać jeszcze raz, ale drzwi do archiwum otworzyły się z cichym skrzypnięciem. U progu stanął starszy archiwista, Maciejak. Wiecznie w tej samej przetartej kraciastej marynarce. Wymieniał jedynie koszule i spodnie, chociaż w dżinsach nie widziałem go nigdy. Tylko i wyłącznie dzianina, czarna albo w odcieniach szarości. Ogorzała, okrągła, lekko zarośnięta twarz i te szare oczy, które widziały już chyba wszystko.

– Dobry – powiedział tembrem głosu alkoholika, jakim nie dysponował nawet Himilsbach.

– Dzień dobry, panie Władysławie – odparłem, siląc się na uśmiech. Maciejak go jednak nie odwzajemnił. Minął mnie tak jak zawsze i udał się do swojego fotela przy odrapanym sosnowym biurku. Leżał na nim zeszyt, w którym zapisywał sobie rzeczy do zrobienia na dany dzień. Gdy go otworzył i zerknął na datę, obrócił się w moim kierunku.

– To co, młody, gotowy na zapierdol? – wychrypiał i – po raz pierwszy, odkąd tu pracuję – uśmiechnął się. Często zastanawiałem się, czy nazywał mnie młodym z uwagi na nazwę stanowiska, na którym mnie zatrudniono – młodszy archiwista – czy ze względu na wiek? W porównaniu do niego tutaj to wszyscy byli młodzi. No, może poza komendantem.

– Zwarty i gotowy, panie sierżancie! – odpowiedziałem i przytknąłem wskazujący oraz środkowy palec do skroni. Maciejak pokręcił głową i zerknął na stos dokumentów. Uwielbiał komisyjne niszczenie akt zdanych do archiwum, którym mijał już czas przetrzymywania w składnicy. Nowe porządki. Spojrzałem na interesujący mnie tom. Pomyślałem, że to dobry moment, żeby zacząć rozmowę.

– Panie Władysławie – zagaiłem i przełknąłem ślinę. Maciejak nie obrócił się w moim kierunku.

– Co tam, młody? – zapytał od razu. Teraz albo nigdy.

– Co pan sądzi o sprawie „Dziwny Dom”?

– A co mam sądzić? Świetną nadali jej nazwę – odparł bez chwili namysłu.

– No, ale nie zaintrygowała pana? – ciągnąłem dalej, nie rozumiejąc braku zainteresowania z jego strony. – Zaintrygowała czy nie, to jest bez znaczenia. Śledztwo zamknęli, sprawę umorzyli, akta zdali i do widzenia.

– Tylko dlaczego sprawę umorzyli? – dopytywałem zawzięcie. Czy naprawdę Maciejak był aż takim nudziarzem? Nic go nie zainteresowało?

– Brak dowodów – palnął i wzruszył ramionami, sortując dokumenty na kupki.

– Może nie chcieli ich szukać – stwierdziłem ledwie słyszalnym głosem i wtedy zapadła cisza. Starszy archiwista obrócił się twarzą do mnie. Chyba chwycił przynętę.

– Chcieli czy nie chcieli, to jest bez znaczenia, młody – odparł, usiadł na fotel, po czym kontynuował. – Coś ci powiem. W 1990 roku mieliśmy tu podobną sprawę.

– To znaczy? – zapytałem, ściągnąwszy brwi.

– Przyjechał do nas cyrk. Wtedy to było wielkie wydarzenie. Zebrało się kilka okolicznych wsi i pół miasta. Dzieciaki dokazywały. Właścicielem tego cyrku był jakiś samozwańczy iluzjonista, który również miał okazję występować przed publicznością. Nie byłoby zapewne w tym niczego nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że klientowi zadymiło pod kopułą.

– Co zrobiło?

– Odjebało, młody – odparł tym chrapliwym głosem i zaniósł się śmiechem. – Dzień później do komendy wpłynęło zgłoszenie. Facet popełnił samobójstwo, krótko przed opuszczeniem naszej mieściny. Nasi spece dotarli do jego pamiętnika. Musiał go chyba wozić ze sobą wszędzie. Tak czy siak, opisywał w nim niestworzone rzeczy. Pisał o tym, że z każdą iluzjonistyczną sztuczką traci cząstkę siebie i staje się kimś innym. Stawał się taką bezwolną kukiełką, aż nadszedł kres tego świrowania.

Gdy usłyszałem fragment o bezwolnej kukiełce, automatycznie przypomniałem sobie wczorajszy wieczór. Wspomnienie o lodowatych larwach w tętnicach i płucach odżyło. Przełknąłem ślinę.

– Młody, dobrze się czujesz? – zapytał Maciejak, podniósłszy się z fotela. Zamrugałem.

– Co? Tak, tak, wszystko w porządku – odpowiedziałem i westchnąłem. Przez moment miałem wrażenie, że ponownie zwymiotuję, ale w porę się opanowałem. – Co wydarzyło się potem?

– Nic, umorzono śledztwo. Wykluczyli udział osób trzecich, więc nie było sensu dalej babrać się w tym gównie – odparł Maciejak i wzruszył ramionami. Może to był właśnie ten klucz do przetrwania? Po prostu się odciąć. On tak robił. Dostawał akta do rąk, opracowywał je zgodnie z przepisami, wrzucał na półki i zapominał.

Takie przynajmniej sprawiał wrażenie, chociaż kto tak naprawdę wiedział? Może w pracy nosił maskę, która po opuszczeniu tego miejsca spadała. Po raz kolejny otrząsnąłem się z zamyślenia.

Trzeba skupić się na pracy, pomyślałem. Los przyszedł z ratunkiem. Drzwi do archiwum ponownie otworzyły się ze skrzypnięciem. Do środka weszli przedstawiciele firmy mającej odebrać od nas akta. Zapowiadał się ciężki dzień.

Rozdział 2

Mądrzy ludzie wiele mówili i pisali o czasie. Porównywali go do wszystkich skarbców świata, diamentów cieszących oczy. Pomyśleć, że tak naprawdę zyskał swoją potęgę tylko i wyłącznie z uwagi na fakt niemożności obrócenia się w pył. To była jedynie ludzka domena. Na tej płaszczyźnie czas z nami wygrał. To wystarczyło, albowiem ta jedna płaszczyzna dominowała nad każdą inną. To czyniło z człowieka nawias, z którego nie mógł się wyłamać.

O upływających chwilach pomyślałem, gdy otworzyłem drzwi do mojego przybytku. Nie nazywałem tego miejsca mieszkaniem, ani tym bardziej domem. To była półciemna nora z osobnym wejściem, niewielką kuchnią, łazienką i pokojem wymagającym natychmiastowego remontu. Na całe wyposażenie pokoju składała się szafa, stół i rozkładana, trzeszcząca kanapa. Białe ściany przyprawiały o depresję. Mimo tego starałem się ją zabić tym upływającym czasem, ale każdy kolejny dzień utwierdzał mnie w przekonaniu, że to niemożliwe.

Oto ja, chodzący nawias, pomyślałem i pokręciłem głową. Chcąc oderwać się od poczucia bycia przegranym, utkwiłem spojrzenie na zeszycie, który zostawiłem na stole. W środku spisałem najważniejsze elementy historii „Dziwnego Domu”. Czym tak naprawdę on był? Tego właśnie zamierzałem się dowiedzieć. Wyciągnąłem z szafy starego laptopa. Pamiątka na rozpoczęcie studiów. Jeszcze wtedy wydawało mi się, że wytyczę sobie najlepsze szlaki. Mniejsza o to. Odpaliłem komputer i połączyłem się z siecią.

Zacząłem od stron podmiotów zajmujących się poszukiwaniem osób zaginionych. Na każdej z nich wpisałem imiona i nazwiska, które przewinęły się w policyjnych aktach. Informacje tam znalezione ograniczały się do zdawkowych doniesień o zaginięciu i zakończeniu poszukiwań w części przypadków, z uwagi na znalezienie ciał. Zupełnie, jakbym czytał notatkę prasową. Dwie osoby zostały jednak odnalezione żywe. Sięgnąłem do zeszytu i przejrzałem wszystkie zapisane kartki. Sporządzono tylko krótkie adnotacje z ich przesłuchania, w stylu „bez kontaktu, dziwnie się zachowywali, bełkotali bez sensu”. To było intrygujące. Cokolwiek się wydarzyło w tamtym miejscu, musiało odcisnąć się na ich psychice.

To spowodowało, że jeszcze bardziej zapragnąłem poznać prawdę. Bez dostępu do konkretnych danych nic jednak nie mogłem zrobić, chociaż i z tym wiedziałem, jak sobie poradzić. Wpisałem jeszcze w wyszukiwarkę hasło „sprawa Dziwnego Domu”, ale – ku moim przewidywaniom – nie znalazłem nic interesującego. Internetową galerię wypełniły obrazy najróżniejszych konstrukcji architektonicznych.

Niektóre doprawdy były przerażające, ale żaden nie miał nic wspólnego ze zdjęciem tego budynku, dołączonego do akt. W końcu wyłączyłem wyszukiwarkę i komputer. Odstawiwszy go do szafy, skierowałem się do drzwi wyjściowych i wyszedłem na zewnątrz. Niebo przywdziało czarne, bezgwiezdne szaty. Zadzierając głowę do góry, myślałem. Przez umysł przejeżdżał mi pociąg wypełniony dywagacjami. Od tych prozaicznych, dotyczących jutra i najbliższych dni, poprzez egzystencjalne – niczym Elektryczne Gitary, co ja robię tu? – na pytaniach o Dziwnym Domu kończąc. Cholera, jak ta sprawa weszła mi w duszę. Nawet samobójstwo iluzjonisty, o którym opowiadał Maciejak, nie wydawało mi się tak ciekawe. Może to wszystko ze względu na wiek i stan cywilny ofiar? Ci, których ciała odnaleziono, byli niemal moimi rówieśnikami. Samotni, nie do końca zrozumiani przez społeczeństwo. Razem stanowiliśmy komunę outsiderów. Westchnąłem. Starałem się wmówić sobie, że wcale tak nie jest, to zbieg okoliczności. Czy gdybym był na ich miejscu…

Nie! Poklepałem się po policzkach i pociągnąłem nosem. Nie byłem, nie jestem i nie będę na ich miejscu. Wprawdzie uważałem siebie za osobnika przegranego, chociaż na tym świecie żyły miliony, którym wiodło się zdecydowanie gorzej. Tego musiałem się trzymać. Z lewej kieszeni spodni wyciągnąłem paczkę papierosów Marlboro. Został ostatni. Z prawej wyjąłem zapalniczkę. Pstryknąłem kilka razy krzesiwem. Leciały tylko iskry. Już miałem ochotę cisnąć tym kawałkiem plastiku przed siebie, ale ostatnia próba zakończyła się sukcesem.

Ogień zatańczył mi przed oczami. Pociągnąłem jednego bucha i wypuściłem dym przez usta. Gorycz tytoniu spłynęła do gardła. Zamknąłem oczy. Starałem się nie myśleć o niczym. Odciąć się od bodźców. Nie udawało się. Wkradały się do mózgu razem z krwią, wpuszczając w żyły kolejne warstwy myśli. Usiłowanie ich blokady skutkowało namnażaniem się w arteriach tej brei utkanej z wątpliwości. Paliłem, walcząc o spokój. Ostatniego macha wziąłem ze świadomością przegranej. Szybkim krokiem udałem się do mojej nory.

***

Weszli do środka. Wszyscy razem, bez pytania. Zapewniali mnie, że oto skończyły się wszystkie problemy. Koniec frasunków.

Wyglądali jak na zdjęciach. Zebrali się wokół i nagle zamilkli. Ich ciała się przepoczwarzały. Traciły kształty, wyginały się, jakby targały nimi agonalne wstrząsy. Na poczekaniu chwili przeobrazili się w pył. Najpierw powoli unosili się w powietrzu, żeby błyskawicznie wystrzelić, wbrew prawom fizyki, prosto w moje usta. Wchodzili do gardła jak papierosowy dym, drażniąc przełyk. Splunąłem.

Oddech stawał się coraz słabszy. Na litość boską, chcą mnie zabić! Rzęziłem niczym pacjent hospicjum. W końcu żarówka oświetlająca pokój upiornym, białym światłem pękła. Otoczenie spowił mrok, a ja kaszlnąłem po raz ostatni.

Gdy otworzyłem oczy, zorientowałem się, że leżę na kanapie. Ścienny zegar wiszący nad nią wskazywał godzinę czwartą nad ranem. Byłem pewny jednego. Już nie zasnę.

Rozdział 3

Zazwyczaj to ja pierwszy otwierałem archiwum. Maciejak przychodził później. Dzisiaj role się odwróciły. Nacisnąłem na klamkę i, ku mojemu zdziwieniu, drzwi stanęły przede mną otworem. Starszy archiwista siedział jak zwykle na swoim fotelu i porządkował akta. Usłyszawszy skrzypnięcie, odwrócił się powoli w moim kierunku i zlustrował mnie. Nie potrafiłem odczytać emocji, które gościły na jego twarzy. Jedno wiedziałem jednak na pewno. Były ze sobą sprzeczne. Chrząknął, pociągnął nosem i wstał z fotela, po czym oparł się o swoje biurko.

– Paweł usiądź, proszę – stwierdził ledwie słyszalnym głosem. Na dźwięk mojego imienia otworzyłem szerzej oczy. Raz użył go, gdy zebrałem porządną burę za nieprawidłowe opisanie akt i odłożenie je w miejsce, do którego miały nie trafić. Przełknąłem ślinę.

– Coś się stało, panie Władysławie? – zapytałem, chcąc wyprzedzić atak. Maciejak pozostawał w bezruchu. – Widzę, że sprawa Dziwnego Domu pochłonęła cię bez reszty.

Wypuściłem powietrze przez usta. Do ciężkiego licha, czytał ze mnie jak z otwartej księgi. Czy naprawdę to było aż tak widoczne?

– Ja… – burknąłem, nie wiedząc, co powiedzieć. Starszy archiwista natychmiast wpadł mi w słowo. – Ja to teraz mówię. Spójrz, chłopie, na siebie. My nie mamy tu akt z „Archiwum X”, żeby przeżywać to wszystko tak jak ty.

Idąc za jego radą, podszedłem do niedużego lustra w mahoniowej oprawie, zawieszonego po prawej stronie, kilka kroków od drzwi. Nie wiem, kto je tam powiesił, ale zupełnie tu nie pasowało. Podkreślał to nawet fakt, że kadra sprzątająca nie zwracała na nie uwagi i przez to pozostawało wiecznie zakurzone. Przyjrzałem się swojemu odbiciu. Wyglądałem okropnie. Blady jak kartka najtańszego papieru. Ledwo widoczne źrenice, a z niebieskich tęczówek coś wyssało cały koloryt. Zerknąłem nawet niżej. Mój cienki sweter był pognieciony. Lustro nie potrafiło jednak odwzorować tego, co kryło się w mojej duszy. Cokolwiek to było, zżerało mnie w całości. Siła zbyt potężna, żeby jej się przeciwstawić. Pomyślałem, że jeżeli teraz nie oderwę wzroku od lustra, po raz kolejny z ust wypełzną te lodowate larwy.

– Paweł, mówię do ciebie! – krzyknął Maciejak. Obróciłem się zdziwiony w jego kierunku. Na czole starszego archiwisty dostrzegłem charakterystyczny mars.

– Przepraszam, miałem ciężką noc – odparłem zgodnie z prawdą. Od pobudki nie zmrużyłem już oczu.

Resztę nocy spędziłem na przemyśleniach. Im dłużej rozbierałem te myśli na części pierwsze, tym mniej rozumiałem.

– Kiedyś też byłem taki jak ty – Maciejak mruknął i zamknął oczy.

– Tak? – zapytałem, sam nie wiem, po co. Byłem absolutnie pewien, że to nieprawda.

– To było chyba w 1987 roku. Koniec sierpnia, ale pogoda była charakterystyczna dla jesieni. Przyjechał do nas taki młody wikary. Miał rozpocząć posługę w tutejszej parafii. Od początku wydawał mi się dziwny. Stronił od ludzi, sporo czasu spędzał w lokalnej bibliotece. Niektórzy gadali o nim niestworzone historie. Nie chciało mi się wierzyć, ale coś musiało być na rzeczy. W każdym razie, po rozmowie z proboszczem, miałem już absolutną pewność, że chciał się go pozbyć. Przeniesienie na inną parafię miało być tylko kwestią czasu. Piękny plan runął jak domek z kart. Zupełnie jak w tym porzekadle „człowiek planuje, a Bóg się śmieje”.

– To znaczy? – zapytałem wprost.

– Jakiś czas później ksiądz proboszcz zniknął. Szukali go wszyscy. Ja jednak podświadomie wiedziałem, że jego zniknięcie miało jakiś związek z wikarym. Nie myliłem się. Któregoś wieczora ten klecha pojawił się pod moim domem. Cisnął kamieniem w szybę i rozbił okno. Nie udało mi się dorwać gnoja, ale zgłosiłem sprawę naszemu komendantowi. Pracowałem już wtedy w archiwum i pamiętam, że stary groził zwolnieniem. Nie ugiąłem się. Nasza policja nie zrobiła w tej sprawie nic. Jakiś czas później, wiedziony sam nie wiem czym, trafiłem do takiego drewnianego baraku nieopodal lasu. Proboszcz trzymał tam różne narzędzia. To właśnie w nim go znalazłem. Porąbanego na kawałki. Obok, z siekierą w ręku, stał wikary. Był cały we krwi. Nigdy nie zapomnę wyrazu jego twarzy. Do dzisiaj mam przed oczami ten ryj. Z oczu kapały mu rdzawe łzy o zapachu siarki. W powietrzu unosiła się dusząca woń prosto z piekła. Stałem jak sparaliżowany, a on się śmiał. W końcu wyciągnął z kieszeni spodni zapalniczkę. Pstryknął krzesiwem. Na szczęście zdążyłem uciec. Za moimi plecami rozpostarła się ognista brama. Słychać było odgłosy strzykającego drewna, połączone z wyciem czegoś nie z tego świata – zakończył swoją opowieść i zamilkł. Po raz pierwszy zobaczyłem w nim bohatera, a nie starego nudziarza, dłubiącego całymi dniami w policyjnych aktach zamkniętych spraw. Po chwili Maciejak odezwał się ponownie.

– Dostałem płatny urlop. Cały miesiąc, z czego pół przechlałem. Walałem się po ziemi jak butelki, które opróżniałem.

Tyle różnych leków przeszło przez moje gardło. Wtedy zrozumiałem, że pewne sprawy należy zamykać raz na zawsze. Jeżeli do nich wracasz, niepotrzebnie rozdrapujesz rany. Mimo wszystko doskonale cię rozumiem. – Jego ostatnie słowa przyprawiły mnie o zdumienie.

– Słucham?

– Chcąc coś zamknąć na zawsze, trzeba dotrzeć do dna tego czegoś – odparł i uśmiechnął się. Już miałem coś powiedzieć, ale ubiegł mnie. – Masz zamiar znaleźć tych, którzy przetrwali pobyt w Dziwnym Domu i porozmawiać z nimi?

Otworzyłem szeroko usta. Maciejak rozszyfrował mnie jak Enigmę.

– No cóż, ja… – chciałem rzucić jakąś mądrą sentencję, ale starszy archiwista nie dał mi czasu. – Ja, ja, natürlich{1} – odpowiedział Maciejak z przekąsem i wskazał na wysokie niemal do sufitu regały. Za nimi znajdował się wysłużony komputer stacjonarny, na którym pracowaliśmy. Odpalił go i włączył policyjną bazę danych. Wpisał swoje imię i nazwisko, a także długi na piętnaście cyfr kod umieszczony na jego identyfikatorze. Nie miałem pojęcia, że ma dostęp do tej bazy. W wyszukiwarce wystukał sygnaturę akt sprawy Dziwnego Domu. Reszta była już podana jak na tacy. Można było działać.

Rozdział 4

Nie mogłem się już doczekać końca zmiany. W takim momentach los jednak uwielbia irytować zapętloną tubą bezczynności, rozciągającej się w nieskończoność niczym guma. Z trudem przychodziło skupienie na pracy, gdy wszystkie myśli orbitowały wokół Dziwnego Domu. Starałem się nie dać tego po sobie poznać, ale Maciejak wiedział swoje. Opuściwszy archiwum, skierowałem się od razu pod pierwszy ze wskazanych w policyjnej bazie adresów. Do celu prowadziła mnie nawigacja z telefonicznej aplikacji. Gdyby nie ona, pogubiłbym się całkowicie. Szeregowe domy zdawały się nie różnić od siebie. Ciągnące się pasma niskich nieruchomości potrafiły wprowadzić w letarg. Podświadomie podziękowałem opatrzności – bądź czemukolwiek, co dotychczas prowadziło mnie przez życie – za trzymanie mojej osoby z daleka od tych rejonów. Dotarłem pod wskazany adres. Zastukawszy w ciemnobrązowe drzwi wejściowe, czekałem. Zero reakcji. Po dłuższej chwili zapukałem głośniej. Już chciałem zmiąć w ustach siarczyste przekleństwo, ale oto usłyszałem odgłos przekręcanego zamka. U progu stanął młody mężczyzna, w okularach o rogowych oprawkach. Zza szkieł i niebieskich oczu promieniowała nieufność.

– Słucham? – burknął.

– Dzień dobry, nazywam się Paweł Steller – zacząłem, najspokojniej jak potrafiłem. – Chciałbym porozmawiać z panem Kazimierzem.

Oczy mężczyzny zwęziły się jeszcze bardziej.

– Po co?

– Chodzi o sprawę tego podejrzanego domu, w którym przebywał pan Kazimierz. Jestem z policji i… – tyle wystarczyło, żeby konwersacja uległa nieplanowanemu pogorszeniu. Nieznajomy otworzył szeroko oczy i postawił krok do przodu.

– Jeszcze macie czelność tu przychodzić?! – warknął z taką intensywnością, że na policzkach poczułem jego ślinę. – To przez waszą nieudolność mój ojciec nie żyje!

Poczułem jak grunt usuwa mi się spod nóg.

– Nie żyje? – wybełkotałem z trudem.

– Tak, popełnił samobójstwo! – ryknął jeszcze głośniej niż poprzednio. Niespodziewanie złość, która nim wstrząsnęła, przeistoczyła się w obezwładniający ból i dławiącą gardło gorycz.

Pociągnął nosem. W jego oczach dostrzegłem lśniące łzy.

– Mój Boże – powiedziałem coś, czego do końca nie przemyślałem, ale w tej chwili nie wiedziałem, co mam robić. Za bardzo byłem pochłonięty myślą, że wyjaśnienie zagadki „Dziwnego Domu” oddala się ode mnie. Mężczyzna westchnął, ściągnął okulary i otarł łzy opuszkami palców.

– Proszę wejść, nie będziemy przecież rozmawiać tutaj – odparł, tym razem spokojniej. Weszliśmy do środka. Przemknąwszy przez wąski korytarz, znaleźliśmy się w dużym salonie. Całość oświetlała czteropunktowa, szynowa lampa sufitowa. Każdy z jej punktów kierował światło w innym kierunku. Dodatkowo na jednej ze ścian znajdował się drewniany kinkiet. Naprzeciwko wejścia, w rogu, stał mahoniowy regał na książki, wyłożony literaturą aż po sufit. Nie było w tym pomieszczeniu drzwi. Dojrzałem otwartą kuchnię, urządzoną w surowym skandynawskim stylu i schody prowadzące na piętro. Centralną część salonu stanowił niewielki stolik o barwie gorzkiej czekolady, do którego dosunięta była trzyosobowa kanapa.

Po bokach stolika znajdowały się dwa fotele. Każdy z nich usytuowany był w taki sposób, żeby osoby na nich siedzące mogły swobodnie patrzeć na telewizor plazmowy, zamontowany na ścianie. Chociaż wystrój wyglądał na bogaty, brakowało tu atmosfery przyjaznego domu. W powietrzu unosił się dziwny chłód.

– Myślałem, że policja już dawno temu zamknęła tę sprawę – powiedział mężczyzna po krótkiej chwili, gdy usiadł na kanapie, a ja spocząłem na fotelu. – Właściwie to prawda. Pracuję w policyjnym archiwum – odparłem z cichym westchnieniem.

– To archiwiści też zajmują się śledztwami? – zapytał ze zdziwieniem. Najwyraźniej moja odpowiedź zbiła go z pantałyku. – Nie, mam inne obowiązki zawodowe, ale ta sprawa wygląda mi na swego rodzaju precedens.

– Ma pan rację, to był precedens. Proszę mi wybaczyć za słownictwo, ale policja koncertowo to wszystko spierdoliła – powiedział mężczyzna z wyczuwalnym w głosie przekąsem.

– To znaczy?

– To znaczy, że zawalono śledztwo po całości. Pańscy koledzy z komendy najwidoczniej nie chcieli się przepracowywać. Tu jednak należało podjąć stanowcze kroki – stwierdził donośniejszym głosem, po czym machnął ręką. – Teraz już i tak jest za późno. Nic nie zwróci życia mojemu ojcu.

– Ale może są jeszcze jakieś poszlaki, które można byłoby na nowo przejrzeć? – zapytałem pełen nadziei. Intuicyjnie to czułem.

Mężczyzna spojrzał na mnie i zmrużył oczy. W jego wzroku odczytałem, że coś musiało być na rzeczy. Bez słowa poderwał się z kanapy i skierował się w stronę schodów. Ja w tym czasie również podniosłem się z fotela i przeciągnąłem wzrokiem po salonie. Dopiero teraz zauważyłem mały stoliczek, stojący kilka kroków od regału z książkami. Stało na nim zdjęcie starszego człowieka. Prawy róg ramki przepasano czarną wstążką. To był pan Kazimierz. Rozpoznałem go od razu po zdjęciach dołączonych do akt. Na fotografii wyglądał już na nieszczęśliwego.

Gdy podszedłem bliżej, dojrzałem w jego oczach pustkę. Niewysłowiony bezsens istnienia. W głowie wykreowałem porównanie tego stanu do wyrwania serca prosto z klatki piersiowej i zastąpienia go kosmiczną antymaterią, która umożliwia dalsze życie, ale bez osiągnięcia spokoju. Z podświadomością przypominającą mi, że jestem jesiennym, gnijącym liściem, ostatecznie jednak niegodnym bycia obróconym w pył. Po raz kolejny pomyślałem o lodowatych larwach, wylęgających się w głębi płuc. Przełknąłem ślinę i przekierowałem wzrok na schody. Syn pana Kazimierza schodził z powrotem na parter. Trzymał w ręku jakiś notatnik.

– To ostatnia rzecz, która pozostała mi po ojcu – powiedziawszy to, wręczył mi go.

– Co to jest? – zapytałem bez namysłu.

– Pamiętnik ojca. Gdy go widzę, mam ochotę na przemian płakać i walić pięścią w ścianę – odparł mężczyzna i chrząknął. – Proszę to zabrać. Nie chcę więcej na niego patrzeć.

Podziękowawszy, wyszedłem z tego domu. Na zewnątrz zaczynało zmierzchać. Przyglądając się pamiętnikowi, czułem się, jakbym dzierżył w dłoniach jakiegoś zaginionego skarabeusza. Mimowolnie obróciłem się za plecy. Przy oknie stał syn pana Kazimierza. Z jego spojrzenia odczytałem coś w stylu „będziesz tego żałował”. Po chwili zniknął za zasłoniętą żaluzją. Pełen sprzecznych myśli zacząłem wracać do swojej nory.

Redakcja, skład, opracowanie techniczne i projekt okładki:

Arkadiusz Siejda

Przygotowanie wydania elektronicznego:

Rafał S. Puka

Text © Copyright by Norbert Góra, 2024

© Copyright by Arkadiusz Siejda, 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowianie całości lub części publikacji bez pisemnej zgody wydawcy ZABRONIONE

ISBN 978-83-68179-04-0

Wydawca:

Wydawca Arkadiusz Siejda

19-314 Kalinowo, ul. Sportowa 1/2

tel. 506 585 513

[email protected]

www.arkadiuszsiejda.pl