Eksperyment - Caroline Grimwalker & Leffe Grimwalker - ebook + audiobook

Eksperyment ebook i audiobook

Caroline Grimwalker & Leffe Grimwalker

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

John Wagner wie, że popełnił fatalny błąd, ale intensywne śledztwo prowadzi go do odkrycia tożsamości seryjnego mordercy z December. 

W domu Kim Cordell panuje chaos, gdy obywatelska grupa detektywistyczna postanawia się do niej wprowadzić. Takich współlokatorów nikt by sobie nie życzył.

Seria kryminałów „Śmierć w December" to wspólne dzieło małżeństwa Grimwalkerów. Gdyby przenieść ją na ekran, powstałaby mieszanka „Mare z Easttown", „Ozark" i „Siedem”. W tajemniczym miasteczku nikt nie trzyma się reguł, ani dobrzy, ani źli. Ale jedno jest pewne ‒ gdy raz znajdziesz się w December, trudno będzie ci je opuścić. „Eksperyment” to ósma część dziesięciotomowej serii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 174

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 58 min

Lektor: Mateusz Drozda
Oceny
4,2 (6 ocen)
2
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Wygląda na to, że najciekawsze to kolejne części .
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Döden i De­cem­ber 8: Expe­ri­men­tet

Prze­kład z ję­zyka szwedz­kiego: Ka­ro­lina Skiba

Co­py­ri­ght © Ca­ro­line Grim­wal­ker, Leffe Grim­wal­ker, 2023

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2023

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Nils Ols­son

Re­dak­cja: Ewa Penk­syk-Klucz­kow­ska

Ko­rekta: Mag­da­lena Mie­rzej­ska

ISBN 978-91-8054-100-8

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Gdyby De­cem­ber było twoim kum­plem, na­le­ża­łoby do tych, któ­rzy za­wsze kradną twoje rze­czy.

‒ Nils Bratt

1

„Ni­gdy się nie pod­da­waj!”

Głos ojca wkrada się w jego umysł i ni­czym ptak wije tam gniazdko.

‒ Nie chcę tu być ‒ szep­cze dzie­wię­cio­letni Loke Schnell, zer­ka­jąc na męż­czy­znę le­żą­cego nieco da­lej na łóżku w przy­ćmio­nym świe­tle. Ten jed­nak nie od­po­wiada. Ma pu­sty wzrok, ale co ja­kiś czas się po­ru­sza.

Loke tę­skni za mamą, nie ro­zu­mie, co się dzieje. Nie wie na­wet, jak długo tu prze­bywa. Nie jest pe­wien, czy to dzień, czy noc, bo w po­koju nie ma okien.

Po­miesz­cze­nie wy­gląda jak stara piw­nica. Po pod­ło­dze bie­gną ka­ble pro­wa­dzące do prze­dłu­ża­czy, a mię­dzy łóż­kami chłopca i męż­czy­zny wisi za­słona prysz­ni­cowa, w tym mo­men­cie nie­za­cią­gnięta. Z su­fitu wy­ła­niają się schody, na prze­ciw­le­głej ścia­nie są też za­mknięte drew­niane drzwi. Co ja­kiś czas przy­cho­dzi tu ktoś i daje im obu za­strzyki. Albo pi­gułki. Nie­kiedy po­biera krew.

„Czy ja je­stem w piw­nicy…?”

Pach­nie tu czymś zna­jo­mym, nie po­trafi jed­nak okre­ślić czym. De­li­katny, ale dość wy­ra­zi­sty za­pach. Chło­piec spo­gląda na su­rowy su­fit. Je­dyna lampa z tru­dem oświe­tla to dziwne po­miesz­cze­nie i mruga co ja­kiś czas, jakby ze wszyst­kich sił sta­rała się nie zga­snąć, by po­móc Lo­kemu.

„Ni­gdy się nie pod­da­waj” ‒ ma­wiał tata, gdy Loke grał w uni­ho­keja. Chciałby go po­słu­chać, ale to trudne. Poza tym tata jest w nie­bie, a on prze­stał grać w uni­ho­keja po jego śmierci.

Skóra na ple­cach pie­cze, chło­piec czuje też pul­so­wa­nie w miej­scu, gdzie męż­czy­zna przed chwilą wbił mu igłę. Pró­bo­wał roz­ma­wiać z tym, który przy­wią­zał go do łóżka, ale on nie od­po­wia­dał. Zu­peł­nie jakby Loke nie ist­niał.

Usi­łuje się uwol­nić, serce bije mu szybko i mocno, czuje mro­wie­nie w ca­łym ciele od dłu­giego le­że­nia w bez­ru­chu. A przy­naj­mniej tak mu się wy­daje – że leży tu od dłu­giego czasu.

‒ Halo? ‒ zwraca się do fa­ceta na łóżku obok, te­raz nieco gło­śniej. Z ra­mie­nia Lo­kego wy­cho­dzi ja­kaś rurka, swę­dzi go w tym miej­scu, ale unie­ru­cho­miony nie może się po­dra­pać.

Wpada w pa­nikę, szar­pie się i wierzga, gło­śno krzy­cząc, a męż­czy­zna na­wet na niego nie pa­trzy.

Kiedy drzwi się otwie­rają, Loke na­tych­miast milk­nie. Jest prze­ra­żony. Przy­były ma na twa­rzy czarną ma­skę bez otworu na usta czy nos, wi­dać je­dy­nie wzbu­dza­jące lęk oczy.

‒ Chcę do mamy.

Męż­czy­zna nie od­po­wiada, tylko wstrzy­kuje coś do wo­reczka wi­szą­cego na sto­jaku przy łóżku. Po kilku se­kun­dach ciało chłopca się roz­luź­nia, wy­daje mu się, że od­pływa.

A może umiera?

Nie wie, ja­kie to uczu­cie być mar­twym, ale praw­do­po­dob­nie wła­śnie ta­kie. Może wkrótce spo­tka się z tatą, dziad­kiem i Chu­dym, psem, który zdechł w ze­szłym roku. „By­łoby do­brze” ‒ my­śli Loke, a jego od­dech staje się co­raz cięż­szy, pod­czas gdy męż­czy­zna za jego ple­cami coś szy­kuje.

„Siano ‒ stwier­dza w my­ślach ‒ pach­nie tu sia­nem”. W końcu udaje mu się roz­po­znać ten za­pach. Ten sam co na wsi, gdzie dawno temu był z ro­dzi­cami. Wi­dział tam kozy, któ­rych się bał, i uro­cze owieczki. Ku­pili wtedy kota i na­zwali go Anu­bis, choć on mówi na niego Pu­szek. „Kot, który nie­na­wi­dzi wszyst­kiego i wszyst­kich” ‒ my­śli chło­piec. Wszyst­kich z wy­jąt­kiem Lo­kego. Tylko jemu ta mała czarna kulka daje się przy­tu­lać.

Tata nie­na­wi­dził tego kota, bo zwie­rzak lu­bił si­kać mu do bu­tów. Chło­piec się uśmie­cha, przy­po­mi­na­jąc so­bie, jak tata prze­kli­nał i twier­dził, że prze­robi Anu­bisa na klop­siki, i jak mama za­wsze sta­wała w obro­nie Puszka.

„Czy je­stem na ja­kiejś far­mie…?”

Męż­czy­zna wpy­cha wa­cik do ust Lo­kego, tak że chło­piec nie­mal wy­mio­tuje. Po­tem bie­rze strzy­kawkę i po­biera krew z rurki w jego ra­mie­niu. Na wi­dok ciem­no­czer­wo­nego płynu Lo­kemu kręci się w gło­wie, mdli go. Jest tak prze­ra­żony, że za­czyna pła­kać. Ale po ci­chu, byle męż­czy­zna się nie roz­gnie­wał.

Po chwili drę­czy­ciel wcho­dzi po skrzy­pią­cych scho­dach, a kiedy klapa się za­myka, ciało chłopca roz­luź­nia się jesz­cze bar­dziej.

„Dla­czego on nam to robi?” ‒ my­śli i spo­gląda w lewo na le­żą­cego obok męż­czy­znę. Ma wra­że­nie, że pły­wają po je­zio­rze. Za­myka oczy, my­śli o le­cie. Tak bar­dzo chciałby znów po­je­chać z ro­dzi­cami do domku let­ni­sko­wego. Tę­skni za nim rów­nie mocno jak za mamą i tatą.

Pró­buje so­bie przy­po­mnieć, co się stało i jak się tu zna­lazł. Pa­mięta je­dy­nie, że był w De­cem­ber i ba­wił się w świe­tlicy, a po­tem jakby za­snął i obu­dził się w tym po­miesz­cze­niu.

Chciałby coś po­wie­dzieć, ale z jego ust nie wy­do­bywa się ża­den dźwięk. Nie bę­dzie już krzy­czeć, ale spró­buje uciec.

Sły­szy ja­kieś od­głosy z le­wej strony i po­woli od­wraca głowę.

„Nie!”

Fa­ce­towi z łóżka obok w ja­kiś spo­sób udało się uwol­nić i czołga się w jego stronę. Jest co­raz bli­żej.

Loke chce uciec, ale nie może. Obrzy­dliwy typ ła­pie się jego łóżka, by wstać. Śmier­dzi si­kami i czymś jesz­cze, czego chło­piec nie roz­po­znaje.

Kiedy męż­czy­zna po­chyla się nad nim i przy­suwa swoją twarz bli­sko jego twa­rzy, Loke prze­staje od­dy­chać i za­ci­ska po­wieki jak naj­moc­niej.

„Nie chcę” ‒ prze­biega mu przez głowę.

2

‒ Co ty so­bie my­śla­łeś? ‒ pyta John Wa­gner sie­dzą­cego na­prze­ciwko Ro­bina Ac­ker­manna w po­koju prze­słu­chań w ko­mi­sa­ria­cie w De­cem­ber.

Trwa­jąca od dwóch dni bu­rza śnieżna ustała, ulice zo­stały od­śnie­żone, a prace po­rząd­kowe w mie­ście idą pełną parą. Ale ciężką at­mos­ferę czuć… wszę­dzie. Kwe­stia zasp śnież­nych ustą­piła in­nej: stra­tom po­nie­sio­nym przez po­li­cję, jak rów­nież całe mia­sto. Przez to wszystko Ju­liette, Frank, Axel oraz Jimmy są po­grą­żeni w wy­jąt­kowo skom­pli­ko­wa­nych, trud­nych do opi­sa­nia emo­cjach. John i Mona rów­nież. Po­ru­szają się jak we śnie. Mają na­dzieję, że to kosz­mar, z któ­rego uda im się obu­dzić. Ale tak nie jest i przy­po­mina im o tym sie­dzący tu męż­czy­zna z nie­szczę­śliwą miną.

‒ Halo? ‒ pró­buje po­now­nie John.

Ro­bin wzru­sza ra­mio­nami jak przed­szko­lak i nie od­po­wiada. Je­dy­nie ner­wowe mru­ga­nie i ko­ły­sa­nie cia­łem w przód i w tył zdra­dzają jego kru­chy stan emo­cjo­na­lny.

John chciałby wy­krzy­czeć Ro­bi­nowi w twarz, że to przez niego jego chło­pak Valle nie żyje. Ale w porę się po­wstrzy­muje.

‒ Jesz­cze raz: co ty so­bie my­śla­łeś?

‒ Gdzie jest Wró­bel? ‒ pyta Ro­bin cien­kim gło­sem.

‒ Je­śli masz na my­śli Ce­asara Hööka, to się za­bił.

‒ Och.

‒ „Och”? Czy ty je­steś to­tal­nie opóź­niony? ‒ John czuje dłoń Mony na swo­jej, jakby ka­zała mu się uspo­koić. Od­suwa ją. Prze­cież wie, co się stało. Ce­asar zgwał­cił Ro­bina i za­mor­do­wał Val­lego.

Tech­nicz­nie rzecz bio­rąc, to nie Ro­bin tu za­wi­nił. Od­po­wie­dzial­ność za mor­der­stwa i gwałty spo­czywa na czło­wieku, który się ich do­pu­ścił, ale z mo­ral­nego punktu wi­dze­nia sprawa wy­gląda ina­czej.

Ro­bin z ner­wo­wym uśmie­chem bawi się pal­cami. John zdaje so­bie sprawę, że to tylko nerwy, a mimo to chciałby mu przy­wa­lić. Mówi ści­szo­nym i drżą­cym od po­wstrzy­my­wa­nego gniewu gło­sem:

‒ Valle, Abra­ham, Ben­gan, Olle i ty. Wszy­scy byli ofia­rami Ce­asara… Ale to nie cała hi­sto­ria, prawda? Ce­asar był rów­nież wa­szą ofiarą. Wo­lał­byś, że­bym mó­wił o nim Wró­bel? Tak go prze­cież prze­zy­wa­li­ście w szkole, gdzie zgwał­ci­li­ście go ki­jem od mio­tły ‒ koń­czy lo­do­wa­tym to­nem.

Ro­bin się wzdryga i John po raz pierw­szy na­wią­zuje z nim kon­takt wzro­kowy.

‒ Zga­dza się, prze­słu­cha­li­śmy też Abra­hama. Wsty­dził się zgło­sić na po­li­cję to, czego do­świad­czył. My jed­nak wiemy, co się stało, i gdy­byś po­wie­dział nam o tym wcze­śniej, Valle i Olle by dzi­siaj żyli. Te­raz ro­zu­miesz?

‒ A c-co ze Stof­fem? ‒ pyta Ro­bin.

‒ Nie wiemy, gdzieś znik­nął. Dla­czego, do cho­lery, nic nie po­wie­dzia­łeś Val­lemu?

Ro­bin, naj­młod­szy syn Ac­ker­man­nów, ro­dziny, która włada mniej wię­cej po­łową De­cem­ber, od­trą­cony przez swo­ich bli­skich gej, po­now­nie wzru­sza ra­mio­nami.

John ude­rza dło­nią w stół, a Ro­bin i Mona pod­ska­kują.

‒ Coś ty, kurwa, so­bie my­ślał?!

Ro­bin się trzę­sie i po­wie­trze ucho­dzi z niego jak z prze­kłu­tego ba­lo­nika. Zwie­szone ra­miona, zgar­bione plecy. Pęka i traci pa­no­wa­nie nad sobą.

‒ Wsty­dzi­łem się, cho­lera ‒ sy­czy.

‒ Wsty­dzi­łeś się? ‒ od­zywa się Mona znacz­niej ła­god­niej­szym gło­sem niż John. Pew­nie by­łoby le­piej, gdyby to ona prze­słu­chi­wała Ro­bina, skoro ten w końcu ze­chciał mó­wić.

‒ Tak! ‒ po­twier­dza męż­czy­zna jesz­cze ostrzej. ‒ Wsty­dzi­łem się wtedy i wsty­dzę się te­raz. Tego, że by­łem ge­jem i nie ujaw­ni­łem się w szkole, tego, że ich nie po­wstrzy­ma­łem, kiedy znę­cali się i gwał­cili Wrób… Ce­asara. Tego, że wtedy pod prysz­ni­cem, kiedy to się działo, sta­łem bez­rad­nie jak ofiara losu. Że do tego do­pu­ści­łem. I ‒ od­dech rwie mu się z ner­wów ‒ tego, że gdzieś w głębi du­szy cie­szy­łem się, że nie mnie to spo­tyka.

‒ Ja pier­dolę… mu­szę zro­bić so­bie prze­rwę. ‒ John zrywa się od stołu i wy­biega z cia­snego i dusz­nego po­koju prze­słu­chań. Je­śliby tam zo­stał, mógłby zro­bić coś, czego by po­tem ża­ło­wał. Bez względu na to, że gdzieś w środku jest mu żal Ro­bina, nie może mu wy­ba­czyć. Gdyby przy­znał się do wszyst­kiego od razu, gdyby opo­wie­dział o Wró­blu i o Że­la­znej Czwórce Bengta Bro­lina, jego naj­lep­szy ko­lega Valle przyj­mo­wałby te­raz zgło­sze­nia w ko­mi­sa­ria­cie, na­rze­ka­jąc na pierdy Bul­tena, a nie le­żał w szpi­tal­nych piw­ni­cach u Re­négo Hof­f­manna, po­zba­wiony wszyst­kich or­ga­nów.

John za­trza­skuje za sobą drzwi. Stoi i po­ciera czoło. Wie, że musi się uspo­koić. Czuje dziwne pie­cze­nie w gar­dle, ale nie ma czasu na za­ła­my­wa­nie się. Pod­nosi wzrok i wi­dzi, jak Ju­liette wpa­truje się w niego znad biurka. Ma czer­wone oczy od pła­czu, John do­strzega w nich rów­nież nie­na­wiść. Wy­daje się, że w każ­dym mo­men­cie może wy­cią­gnąć broń, wejść do po­koju prze­słu­chań i za­strze­lić Ro­bina Ac­ker­manna.

John idzie do kuchni po kawę. Gdy wy­czuwa uno­szący się tam za­pach, krzywi się i pró­buje od­dy­chać przez usta.

Axel ma­cha do niego ze swo­jego oszklo­nego ga­bi­netu i ge­stem za­pra­sza do sie­bie. On rów­nież wy­gląda, jakby pła­kał. Na­wet Frank co chwilę po­ciąga no­sem od czasu, kiedy do­wie­dział się, co się wy­da­rzyło pod­czas tej nie­szczę­snej śnie­życy.

Wa­gner bie­rze ku­bek z kawą i po­sta­na­wia wy­słu­chać, co Axel ma do po­wie­dze­nia, za­nim wróci do prze­słu­chi­wa­nia Ro­bina Ac­ker­manna. Ale gdy wy­cho­dzi z kuchni, drzwi wej­ściowe się otwie­rają, a do środka wle­wają się świa­tło sło­neczne i lo­do­waty chłód.

‒ Mu­si­cie mi po­móc ‒ szlo­cha ko­bieta, mó­wiąc sła­bym gło­sem.

John się od­wraca. Jest młoda, przed trzy­dziestką. I pa­suje do po­li­cjan­tów z ko­mi­sa­riatu w De­cem­ber ‒ za­pła­kana, włosy ster­czą jej na wszyst­kie strony.

Ko­lejna na­paść? Czy może bli­ski krewny za­gi­niony w cza­sie bu­rzy? Albo zje­dzony przez tego prze­klę­tego gór­skiego trolla? Wszystko wy­daje się moż­liwe w tym za­po­mnia­nym przez Boga mie­ście.

‒ Halo? Pro­szę… ‒ błaga ko­bieta, pod­bie­ga­jąc do Johna. ‒ Pan jest po­li­cjan­tem, prawda?

Wa­gner wzdy­cha w du­chu, spo­gląda na Axela, po czym od­wraca się do ko­biety.

‒ Zga­dza się. W czym mogę po­móc?

‒ Loke… Mój syn… ‒ szep­cze ko­bieta. ‒ Mój syn znik­nął.

3

Loke pa­trzy na męż­czy­znę, który roz­pina pasy przy­trzy­mu­jące go za nad­garstki i kostki. Wy­gląda, jakby był pi­jany, tym­cza­sem chło­piec ma wra­że­nie, że sam dry­fuje na dmu­cha­nym ma­te­racu w ba­se­nie.

‒ Mu­sisz spro­wa­dzić po­moc ‒ mam­ro­cze fa­cet, od­cze­pia­jąc ostatni pa­sek na sto­pie. ‒ Na­zy­wam się Nils Bratt. A ty jak masz na imię?

‒ Loke.

‒ Fa­jow­skie imię. A te­raz już leć. Idź po po­li­cję.

‒ Nie mam po­ję­cia, gdzie je­stem ‒ mówi ostroż­nie Loke. Męż­czy­zna te­raz wy­daje mu się miły. Wcze­śniej się go bał, a te­raz oba­wia się tego, co czeka go na ze­wnątrz.

‒ To nic ‒ za­pew­nia Nils i upada na pod­łogę. Jakby prze­biegł ma­ra­ton i był kom­plet­nie wy­czer­pany. Chło­piec do­sko­nale wie, jak tam­ten musi się czuć. To, co zro­bili Lo­kemu, te te­sty czy co­kol­wiek to było… A ten męż­czy­zna jest tu dłu­żej niż on. Prze­żył wię­cej wkłuć i za­bie­gów po­bie­ra­nia krwi. ‒ Chyba wy­cho­dzi się scho­dami. Po­spiesz się.

Fa­cet dy­szy i kła­dzie się na ple­cach na pod­ło­dze. Mruga nie­mal bez prze­rwy, jakby miał umrzeć w każ­dej chwili. Lo­kego prze­cho­dzą ciarki. Po­ciera za­czer­wie­nione nad­garstki.

‒ Nie daj się zła­pać ‒ ostrzega męż­czy­zna i za­myka oczy.

Chło­piec nie­pew­nym kro­kiem pod­cho­dzi do scho­dów. Wy­glą­dają na znisz­czone, jakby miały za­raz się za­wa­lić.

„A je­śli męż­czy­zna w ma­sce jest tam na gó­rze?…”

Loke z tru­dem prze­łyka ślinę i spo­gląda na swoje łóżko. Na czło­wieka le­żą­cego nie­ru­chomo. Na sto­lik, na któ­rym znaj­duje się ja­kaś bluza, i na swoje zi­mowe buty po­rząd­nie usta­wione pod nim. Jego kurtka też tam jest.

Do­staje gę­siej skórki, jak ma­wia jego mama, kiedy wło­ski na skó­rze stają dęba. Bie­rze bluzę i wkłada ją, trzę­sąc się z zimna. Śmier­dzi, ale za to jest cie­pła. Mama by się wście­kła, gdyby zo­ba­czyła go w sa­mej blu­zie. Za­kłada buty i kurtkę, ale nie może zna­leźć swo­jej czapki ze Spi­der­ma­nem.

Schody skrzy­pią pod sto­pami, Loke strasz­li­wie się boi. Za­styga w bez­ru­chu. Nie są­dził, że bę­dzie go tak bar­dzo sły­chać. Na­wet nie ma od­wagi od­dy­chać, na­słu­chuje bar­dzo uważ­nie.

Jest ci­cho, więc robi ko­lejny krok. Tak bar­dzo tę­skni za mamą.

„Ni­gdy się nie pod­da­waj” ‒ po­wta­rza so­bie w gło­wie. Głos taty do­daje mu od­wagi i chło­piec sta­wia stopę na na­stęp­nym schodku.

TRZASK!

Loke znowu staje w miej­scu i wstrzy­muje od­dech. Chciałby się scho­wać pod sto­łem.

Kom­pletna ci­sza…

Ża­den za­ma­sko­wany męż­czy­zna nie bie­gnie, by go po­wstrzy­mać…

Szybko po­ko­nuje ostat­nie stop­nie, żeby zmi­ni­ma­li­zo­wać skrzy­pie­nie, i do­ciera do klapy.

Po­py­cha ją z ca­łych sił i udaje mu się ją uchy­lić. Po­maga so­bie głową, aż klapa otwiera się cał­ko­wi­cie, z trza­skiem ude­rza­jąc o pod­łogę, przez co Loke o mało nie po­si­kał się ze stra­chu.

Za­pach siana wy­daje się sil­niej­szy, ale chło­piec nic nie wi­dzi. Jest chłod­niej i co ja­kiś czas czuć po­dmu­chy wia­tru.

Chło­piec od­dy­cha ci­cho i spo­koj­nie, by nie za­kłó­cać ci­szy. Robi kilka kro­ków i po­woli przy­zwy­czaja się do ciem­no­ści. Prze­cho­dzą go dresz­cze. Do­strzega słabe świa­tło.

„Uchy­lone drzwi…”

Prze­cho­dzi przez nie, trzy­ma­jąc ręce przed sobą. Włazi do ja­kie­goś in­nego po­miesz­cze­nia, du­żej sto­doły lub cze­goś w tym ro­dzaju.

Po­dmuch wia­tru do­cho­dzi z pra­wej strony. Chło­piec kie­ruje wzrok w tamtą stronę i za­uważa ko­lejne drzwi. Pod­cho­dzi do nich i de­li­kat­nie je uchyla. Za nimi jest zu­peł­nie biało.

Jest noc i pró­szy śnieg. Duże płatki. Ra­zem z tatą zwy­kle ga­niali je z otwar­tymi ustami.

Loke otwiera sze­roko bu­zię, a wtedy śnie­żynka lą­duje na jego ję­zyku i się na nim topi.

„Idź po po­li­cję…”

„Nie daj się zła­pać…”

„Ni­gdy się nie pod­da­waj…”

Głosy męż­czy­zny i ojca roz­brzmie­wają mu w gło­wie, gdy prze­dziera się przez las w głę­bo­kim śniegu. Czuje co­raz więk­sze zmę­cze­nie, ale kiedy przy­po­mina so­bie słowa taty, mo­bi­li­zuje resztki sił i po­ru­sza się szyb­ciej.

Mię­dzy drze­wami śnieg nie jest tak głę­boki, ale mimo to nie da się po nim biec jak la­tem po łące.

‒ Idź po po­li­cję. Nie daj się zła­pać ‒ szep­cze do sie­bie, kiedy sły­szy wy­cie wilka w od­dali. ‒ Ni­gdy się nie pod­da­waj.

4

‒ Cho­lera ja­sna. ‒ John kręci głową, gdy nie­chcący znowu ktoś na niego wpada, po czym rzuca ja­kieś marne „prze­pra­szam”.

W pu­bie jest mnó­stwo lu­dzi. Kim roz­gląda się i wi­dzi dzien­ni­ka­rzy, człon­ków fo­rum pa­tro­lo­by­wa­tel­ski.net i miesz­kań­ców De­cem­ber, wku­rzo­nych na wszyst­kich, któ­rzy zaj­mują prze­strzeń w knaj­pie.

De­cem­ber się zmie­niło. Nie wie, czy to do­brze, czy źle, ale osta­tecz­nie uznaje, że ra­czej do­brze. Przy­naj­mniej na ra­zie. Im wię­cej lu­dzi, tym go­rzej dla se­ryj­nego mor­dercy. Może to po­czą­tek ge­ne­ral­nych po­rząd­ków, któ­rych mia­sto tak bar­dzo po­trze­buje?

John i Kim sie­dzą w Lyc­ko­slan­ten, pi­jąc go­rącą cze­ko­ladę z bitą śmie­taną i prą­dem, jak głosi na­pis na ta­blicy. W De­cem­ber bim­ber na­zy­wają pa­li­wem ra­kie­to­wym. To pew­nie pro­dukt Toma O’Con­nora, który Max ku­puje ta­nio, a sprze­daje drogo.

Ta sy­tu­acja przy­po­mina jej sceny z daw­nych lat, kiedy to prze­sia­dy­wała z bab­cią w ka­wiarni i słu­chała opo­wie­ści o cza­sach jej mło­do­ści.

„Choć naj­waż­niej­szą hi­sto­rię za­cho­wała dla sie­bie ‒ my­śli smęt­nie Kim. ‒ Tę o mnie i moim po­cho­dze­niu. I ojcu”.

Wa­gner wy­gląda na wy­koń­czo­nego, jakby coś cią­żyło mu na sercu.

‒ Po­wi­nie­neś się prze­spać ‒ za­uważa Kim.

‒ Spać to ja będę mógł do­piero, jak … ‒ Za­miast do­koń­czyć, po­li­cjant upija łyk cze­ko­lady.

‒ Ro­zu­miem ‒ mówi Kim i do­daje w my­ślach: „Jak znaj­dzie Mat­tiasa i Sarę”.

‒ Ostat­nio pra­wie się nie wi­dzie­li­śmy. Zna­la­złaś Nilsa? ‒ John przy­kłada dło­nie do du­żego kubka, by je roz­grzać.

‒ Nie, nie wiem, gdzie on jest.

‒ Może miał wy­pa­dek sa­mo­cho­dowy.

‒ My­ślę, że wy­je­chał. Mógł­byś na­mie­rzyć jego te­le­fon?

‒ Je­śli Pia zgłosi jego za­gi­nię­cie, mo­żemy to zro­bić. Wo­la­ła­bym nie spraw­dzać re­je­stru bez po­wodu.

‒ Ro­zu­miem. ‒ Kim wy­syła SMS do Pii. Prosi ją, by po­wia­do­miła ko­mi­sa­riat o znik­nię­ciu Nilsa. Z jed­nej strony cie­szy się, że go nie ma, ale z dru­giej ją to wku­rza. Nie chce, żeby zro­bił to, co za­wsze, żeby uciekł przed prze­szło­ścią. Tu nie cho­dzi tylko o za­sadę, ale też o ze­mstę. Je­śli jej nie do­kona, nie bę­dzie umiała żyć. ‒ A jak u cie­bie?

John wzdy­cha cię­żej niż zwy­kle.

‒ Sama papka tu­taj. ‒ Wska­zuje na swoją głowę.

‒ Mgła mó­zgowa?

‒ Nie tylko. Nie na­dą­żamy. Za każ­dym ra­zem, gdy uda nam się coś roz­wią­zać, po­ja­wiają się dwie ko­lejne sprawy. Te­raz cho­dzi o dziecko, które naj­praw­do­po­dob­niej zo­stało po­rwane ze świe­tlicy szkol­nej.

‒ Na pewno przez ojca, za­wsze tak jest ‒ mówi Kim, wy­cie­ra­jąc śmie­ta­nowe wąsy znad wargi Johna. Wy­szło dość in­tym­nie, ale trudno. Poza tym on się nie sprze­ci­wia, a i tak są jak para… choć bez seksu i ta­kich tam.

Bar­dzo dziwna z nich para. Nie są ra­zem. Nie są przy­ja­ciółmi ani ko­chan­kami. Jakby na coś cze­kali. Tak na­prawdę Kim nie ma po­ję­cia, czym są. Wie tylko, że John to je­dyny męż­czy­zna, przy któ­rym czuje się bez­piecz­nie. A seks mógłby wszystko ze­psuć.

‒ Nie, to nie oj­ciec. On nie żyje. Zgi­nął w wy­padku sa­mo­cho­do­wym trzy lata temu.

‒ Więc kto za tym stoi? Matka coś mu zro­biła?

John od­po­wiada sła­bym uśmie­chem.

‒ Nie są­dzę.

‒ Więc co? Ja­kiś pie­przony pe­do­fil gra­suje w De­cem­ber?

Po­li­cjant wzru­sza ra­mio­nami.

‒ Axel pro­wa­dzi tę sprawę. Nie dam rady szu­kać ko­lej­nego ko­le­sia, sama ro­zu­miesz.

‒ No tak ‒ przy­znaje Kim, czu­jąc się rów­nie zmę­czona jak John. – Cho­lera.

‒ Wła­śnie. Cho­lera.

‒ Wpa­dłeś na ja­kiś nowy trop?

‒ Cho­dzi ci o Mat­tiasa i Sarę?

‒ Tak.

‒ Moż­liwe. Ktoś ją szan­ta­żo­wał.

‒ Żar­tu­jesz?

‒ Nie. Ja­kiś Ra­fael. Znasz ko­goś ta­kiego w De­cem­ber?

‒ Nie, ra­czej bym pa­mię­tała. ‒ Kim do­pija cze­ko­ladę. Wy­raź­nie czuje, jak al­ko­hol roz­grzewa jej gar­dło i klatkę pier­siową.

‒ Przy­pusz­czam, że to ko­lejny ślepy za­ułek, ale przy­naj­mniej wiem, co ro­bić. A ty? Masz ja­kiś po­mysł, gdzie może ukry­wać się Nils?

‒ Jego ro­dzina ma po­do­bno do­mek let­ni­skowy gdzieś w gó­rach.

‒ Wiesz gdzie?

‒ Nie, ale In­ge­gerd pew­nie wie.

‒ Ale że co? My­ślisz, że po­każe ci, gdzie to jest? Prze­cież nie prze­ko­nasz ani jej, ani jej opie­ku­nów, żeby zgo­dzili się na wy­pusz­cze­nie jej z domu star­ców.

‒ Wiem. Mu­szę ją za­py­tać i mam na­dzieję, że so­bie przy­po­mni. A je­śli to nie za­działa, po­rwę ją. ‒ Kim pod­nosi ku­bek i po­ka­zuje dwa palce w stronę baru, su­ge­ru­jąc, że wy­piją po jesz­cze jed­nej cze­ko­la­dzie.

‒ Mój Boże. ‒ John kręci głową.

5

Do­piero kiedy niebo się roz­ja­śniło, Loke dzię­ko­wał lo­sowi za szansę ucieczki. Szedł i szedł. Jego zi­mowe buty i spodnie są prze­mo­czone. I lo­do­wate. Przez pierw­sze kilka go­dzin po pro­stu wę­dro­wał przed sie­bie, le­d­wie co­kol­wiek wi­dząc. Z rę­kami wy­cią­gnię­tymi do przodu, od mo­mentu, kiedy nie za­uwa­żył ostrej ga­łęzi, która prze­cięła mu czoło. Krew spły­wała mu do oka, a rana wciąż szczy­pała. Po chwili za­czął pła­kać.

„Chciał­bym, żeby mama tu była. Ona za­wsze wie, co ro­bić”. Loke nie ma po­ję­cia o… ni­czym. Ta cała prze­klęta wę­drówka mu to uświa­do­miła. Tę­skni za mamą tak bar­dzo, jakby w środku pło­nął mu ogień.

Nad drze­wami po­woli się prze­ja­śnia. Wcze­śniej my­ślał, że wszystko jest lep­sze niż ciem­ność, ale te­raz nie jest już tego taki pe­wien.

Ró­żowe i zło­to­żółte niebo roz­świe­tla oko­licę, a wtedy żo­łą­dek chłopca za­wią­zuje się w smutny su­peł.

„Wi­dać tylko drzewa. I jesz­cze wię­cej drzew”.

Przez roz­warte usta Lo­kego wy­do­bywa się świsz­czący od­dech. Trudno mu się cho­dzi po głę­bo­kim śniegu. Bar­dzo się bał, że męż­czy­zna w ma­sce pój­dzie za nim, po jego śla­dach i wbije mu jedną z tych strzy­ka­wek pro­sto w plecy. Na myśl o tym znów za­czął pła­kać. Od łez rzęsy po­kryły się szro­nem. Śnieg pa­dał jed­nak przez całą noc, więc może, je­śli mu się po­szczę­ści, męż­czy­zna nie bę­dzie w sta­nie zo­ba­czyć jego śla­dów przy tej sto­dole, czy co to tam było.

Staje i na­słu­chuje. Tak na­prawdę nie wie czego, ale na pewno cze­goś in­nego niż szum wia­tru i skrzy­pie­nie drzew w le­sie. Sły­szy je­dy­nie ptaki. Przy­naj­mniej udało mu się uciec od wy­cia wil­ków. Ostat­niej nocy na­prawdę się prze­stra­szył.

Ile lęku po­trafi znieść mały chło­piec?

Do­strzega świerk z ugi­na­ją­cymi się od śniegu ga­łę­ziami na dole. Two­rzą coś w ro­dzaju sza­łasu i Loke my­śli, że faj­nie by­łoby się pod nie wczoł­gać. Od­po­cząć przez chwilę. Żeby to do­ro­śli go szu­kali, a nie od­wrot­nie. Nie można prze­cież ocze­ki­wać, że zrobi wszystko sam.

Nogi jakby same zmie­niają kie­ru­nek i pro­wa­dzą go w stronę świer­ko­wego sza­łasu.

„Loke. Ni­gdy się nie pod­da­waj!”

Głos taty dźwię­czy mu w gło­wie. Po­tem przed oczami po­ja­wia się mama. Pła­cze, bo zna­leźli Lo­kego pod tym świer­kiem, za­mar­z­nię­tego jak lody na pa­tyku.

Sama myśl o ma­mie pła­czą­cej nad za­mar­z­nię­tym cia­łem synka spra­wia, że łzy znów płyną po po­liczku chłopca.

„Nie ‒ stwier­dza ‒ nie pod­dam się”.

Od­wraca się w prawo i robi krok do przodu. Na­gle śnieg pod nim znika.

Le­d­wie zdą­żył za­uwa­żyć, co się dzieje, po czym spada kilka me­trów w dół.

6

Dwa kubki go­rą­cej cze­ko­lady ze śmie­taną i bim­brem gór­skiego trolla. „Od­waga w pły­nie” ‒ my­śli Kim, wy­cho­dząc z Lyc­ko­slan­ten i spo­glą­da­jąc na ze­ga­rek. Jest po­po­łu­dnie. Tak na­prawdę po­winna wró­cić do domu. Po­roz­ma­wiać z Fa­dumą o tym, jak się czuje. Na­pić się wody. Po­ło­żyć się wcze­śnie spać. Rano za­cząć pracę jak nor­malny czło­wiek.

Ale roz­mowa, którą przed chwilą od­była z Joh­nem, nie daje jej spo­koju.

„Będę mu­siała ją za­py­tać. Chyba nie mam wy­boru?” ‒ my­śli. Chce zna­leźć Nilsa Par­szywca i to wy­daje się ko­lej­nym na­tu­ral­nym kro­kiem.

Po­now­nie pa­trzy na ze­ga­rek. Sie­dzieli w Lyc­ko­slan­ten pra­wie dwie go­dziny. Ma na­dzieję, że or­ga­nizm prze­tra­wił już część spo­ży­tego al­ko­holu. Do­brze się czuje, może pro­wa­dzić. Poza tym nikt na­wet jej nie spraw­dzi. Tu­tejsi po­li­cjanci nie mają czasu na kon­trolę trzeź­wo­ści.

Prze­cho­dzi ją dreszcz na myśl o tym, co usły­szała od Johna. O ko­lej­nym za­gi­nio­nym chłopcu.

Zrobi, jak po­wie­działa – za­pyta In­ge­gerd o ten prze­klęty do­mek let­ni­skowy. Zna­jąc Nilsa, pew­nie wła­śnie tam się ukrywa. Ten tchórz i łaj­dak. Uwie­rzyła mu, kiedy po­wie­dział, że za­bie­rze ją do banku i spraw­dzi skrytkę de­po­zy­tową swo­jej matki. Na­prawdę mu uwie­rzyła.

„Bo je­stem idiotką”.

Po chwili sie­dzi w kii i od­pala sil­nik. Usta­wia lu­sterko wsteczne i w nie spo­gląda. Nikt jej nie śle­dzi. Za­nim John Wa­gner po­ja­wił się w De­cem­ber, by­łaby to ab­sur­dalna myśl, jed­nak te­raz ta obawa wy­daje się czymś zu­peł­nie nor­mal­nym.

Dwa­dzie­ścia mi­nut póź­niej wy­stu­kuje kod przy drzwiach wej­ścio­wych do domu spo­koj­nej sta­ro­ści Trol­l­stu­gan: 1066, bi­twa pod Ha­stings. Za­sta­na­wia się, czy kie­dy­kol­wiek go zmie­nią.

Mija re­cep­cję. Za wą­skim okien­kiem wi­dzi tego star­szego opie­kuna, An­dre­asa ja­kie­goś tam, tego z fry­zurą na Elvisa. Od­cze­kuje, aż męż­czy­zna znik­nie w jed­nym z po­koi, i do­piero wtedy wpi­suje kod do na­stęp­nych drzwi.

‒ In­ge­gerd? ‒ Uchyla drzwi do po­koju by­łej te­ścio­wej i lekko w nie puka. We­dług dy­rek­torki, Aniary Mo, sta­rusz­ko­wie pa­rzą się jak kró­liki, a Kim zde­cy­do­wa­nie nie chce, by ob­raz In­ge­gerd Bratt ujeż­dża­ją­cej sta­rego Nap­pego z po­marsz­czo­nym tył­kiem wrył się jej w pa­mięć.

Chi­cho­cze ci­cho. Być może al­ko­hol z Lyc­ko­slan­ten jesz­cze działa.

‒ Tak? ‒ od­zywa się skrzy­pią­cym gło­sem ko­bieta z wnę­trza po­koju. ‒ Wejdź.

Kim wcho­dzi do środka. Sta­ruszka sie­dzi przy oknie w fo­telu i wpa­truje się w wolno pa­da­jący śnieg.

‒ To ja. Kim. Żona Nilsa.

In­ge­gerd kiwa głową, jakby już wcze­śniej ją roz­po­znała. Świet­nie, w ta­kim ra­zie może ma do­bry dzień. Dzień ja­snego umy­słu, któ­rego nie za­ciem­niają czarne chmury de­men­cji. W po­koju pach­nie kul­kami na mole i la­wendą.

‒ Ko­chana ‒ mówi In­ge­gerd. ‒ Sven wy­szedł do­słow­nie przed chwilą.

„Sven nie żyje od pięt­na­stu lat, ale niech bę­dzie” ‒ my­śli Kim. I od­po­wiada:

‒ To do­brze. Po­wie­dział mi, że przy­krył al­tanę i przy­go­to­wał do­mek let­ni­skowy na zimę. Faj­nie by­łoby tam po­je­chać, prawda?

Sta­ruszka sku­bie koł­nie­rzyk swo­jej bia­łej bluzki i ob­ser­wuje śnieg za oknem.

‒ Bę­dzie strasz­nie dużo od­śnie­ża­nia. Choć tam miło jest na­wet zimą.

‒ Chęt­nie bym się tam wy­brała. Nils tyle opo­wia­dał o tym domku. Gdzie on się znaj­duje, tak wła­ści­wie? Nie­da­leko stoku nar­ciar­skiego?

Matka Nilsa opiera się o pod­ło­kiet­niki fo­tela i wstaje. Jej pa­ty­ko­wate, drżące ciało to zle­pek ko­ści po­kryty cienką jak pa­pier skórą ze star­czymi pla­mami. Kim pod­biega i bie­rze ją pod ra­mię.

‒ Dzię­kuję, miła z cie­bie dziew­czynka. ‒ Sta­ruszka się uśmie­cha, po­ka­zu­jąc po­żół­kłe zęby. Kim uważa, że ma zde­cy­do­wa­nie za duże dzią­sła. ‒ Nils to szczę­ściarz, że ma cie­bie ‒ do­daje In­ge­gerd, a Kim się wzdryga. Udaje jej się jed­nak uśmiech­nąć.

‒ Do­kąd chcesz iść?

Sta­ruszka wska­zuje drżącą ręką na ko­modę.

‒ Tam ‒ mówi.

Ra­zem pod­cho­dzą po­woli do an­tycz­nego me­bla z ciem­nego drewna. Sta­ruszka wy­suwa szu­fladę, szpera w niej, po czym wy­ciąga opra­wione zdję­cie i po­daje je Kim.

‒ To ja ze Sve­nem, przed dom­kiem.

Kim bie­rze od niej fo­to­gra­fię. Pa­trząc na In­ge­gerd i Svena na zdję­ciu, uzmy­sła­wia so­bie, jak bar­dzo ży­cie jest ulotne. Oboje po trzy­dzie­stce, w let­nich ubra­niach. Wy­glą­dają na wy­spor­to­wa­nych. I za­ko­cha­nych. Sven obej­muje In­ge­gerd. Pro­mie­nie słońca ca­łują ich skórę. Za nimi stoi znisz­czony, brą­zowy drew­niany dom. Nie da się jed­nak stwier­dzić, gdzie on się znaj­duje.

‒ Ja­kie ładne zdję­cie… Gdzie to jest?

In­ge­gerd otwiera usta, jakby chciała od­po­wie­dzieć. Ale mil­czy. Od­wraca twarz w stronę Kim i… w jej spoj­rze­niu wi­dać ból. Jakby zda­wała so­bie sprawę, że po­winna pa­mię­tać i z ła­two­ścią od­po­wie­dzieć i że jest z nią coś po­waż­nie nie tak, skoro nie może so­bie przy­po­mnieć. Kim ogar­nia współ­czu­cie dla tej star­szej ko­biety.

‒ Wiesz co… ‒ mówi In­ge­gerd z ocią­ga­niem. ‒ Mam to na końcu ję­zyka. No więc… to… znaj­duje się przy tym tam… ‒ Milk­nie, a jej oczy wy­peł­niają się łzami.

Kim za­sysa po­liczki i musi wziąć głę­boki od­dech, by nie po­paść w cał­ko­wite przy­gnę­bie­nie. Po­tem przy­po­mina so­bie, jaki był jej plan. Uśmie­cha się.

‒ Mam po­mysł ‒ oznaj­mia ści­szo­nym gło­sem. ‒ Może się ubie­rzesz i po­ka­żesz mi, gdzie to jest?

7

John wcho­dzi do bi­blio­teki i wi­dzi Sy­lve­stra ukła­da­ją­cego książki na stole. W po­miesz­cze­niu unosi się za­pach pa­pieru. Wciąga głę­boko po­wie­trze przez nos. Pach­nie jak w domu. Ro­dzice byli mo­lami książ­ko­wymi i czę­sto spę­dzali wie­czory z książką w ręku, za­nu­rzeni w swo­ich świa­tach. Bra­kuje mu ta­kich chwil. By tak zwy­czaj­nie móc po­sie­dzieć i po­czy­tać.

Bi­blio­teka jest mała, ma tylko trzy działy i bar­dziej przy­po­mina księ­gar­nię.

Bie­rze jedną książkę z półki, to po­wieść o hi­sto­rii De­cem­ber. Pod­cho­dzi do Sy­lve­stra i kła­dzie ją przed nim.

‒ Chciał­bym to wy­po­ży­czyć.

Sy­lve­ster pod­nosi wzrok i pry­cha. Ostat­nim ra­zem w ko­mi­sa­ria­cie nie był taki pewny sie­bie, ale bi­blio­teka to jego te­ry­to­rium i tu­taj czuje się jak król.

‒ Masz kartę bi­blio­teczną?

‒ Nie, ale mo­żemy to chyba za­ła­twić. To, a także li­stę osób, które ko­rzy­stały tu­taj z kom­pu­te­rów w ciągu ostat­niego roku.

‒ Pra­cuję nad tym.

‒ Mia­łeś po­nad ty­dzień.

‒ Masz na­kaz re­wi­zji? ‒ pyta z szy­der­czym uśmie­chem Sy­lve­ster, ale uchyla się do tyłu, gdy John kła­dzie ręce na stole i po­chyla się ku niemu.

‒ Nie, ale to ża­den pro­blem, że­bym go do­stał, a wtedy przej­rzę każdy kąt i wszyst­kie książki w tej bi­blio­tece. ‒ Po­li­cjant unosi głowę i wciąga po­wie­trze przez nos. ‒ Ma­ri­hu­ana? Sy­lve­ster, ty ło­bu­zie.

Bi­blio­te­karz głasz­cze się po ły­si­nie, otwiera szu­fladę, po czym rzuca pen­drive na blat.

‒ Żar­to­wa­łem, spo­koj­nie.

‒ Nie mam dziś na­stroju do żar­tów ‒ oznaj­mia John, wkła­da­jąc pen­drive do kie­szeni.

‒ Wła­śnie wi­dzę. Jak idzie śledz­two w spra­wie pod­pa­le­nia?

‒ Pod­pa­le­nia?

‒ Ko­sza na śmieci.

‒ Wy­sła­li­śmy go do ana­lizy do Umeå ‒ kła­mie John, uświa­da­mia­jąc so­bie, że wciąż ma ten kosz pod biur­kiem. Chciałby mu po­wie­dzieć, że ma waż­niej­sze sprawy i śledz­twa niż mała pry­watna wojna Sy­lve­stra z księ­ga­rzem Fe­li­xem Le­ijo­nem, ale mówi tylko, uno­sząc książkę o hi­sto­rii De­cem­ber w dro­dze do wyj­ścia: ‒ Po­ży­czę to.

‒ Mu­szę za­ło­żyć ci kartę! ‒ krzy­czy Sy­lve­ster, John jed­nak na­wet nie od­wraca głowy. „Wy­star­czy, że so­bie to gdzieś za­pi­sze ‒ my­śli. ‒ Prze­cież wie, kim je­stem”.

Kiedy wraca na po­ste­ru­nek, Axel i Jimmy mają wła­śnie prze­rwę na lunch i grają w karty. Bul­ten leży koło nich na pod­ło­dze, li­cząc na coś do je­dze­nia. Mona stoi za Jim­mym i po­ka­zuje rę­kami, ja­kie ma karty.

Po za­mor­do­wa­niu Val­lego w ko­mi­sa­ria­cie pa­nuje ciężka at­mos­fera, nikt nie ma na nic ochoty. Zdję­cie uśmiech­nię­tego, zmar­łego po­li­cjanta stoi przy za­pa­lo­nej świeczce na sa­mot­nym sto­liku.

John siada przy biurku i chce za­nu­rzyć się w pracy, a przede wszyst­kim sku­pić na Mat­tia­sie i Sa­rze. Wsuwa pen­drive i otwiera plik Excela. Prze­wija re­kordy – wy­gląda na to, że wszy­scy w De­cem­ber mają karty bi­blio­teczne lub ko­rzy­stają z kom­pu­te­rów w bi­blio­tece.

Po­rów­nuje z da­tami otrzy­ma­nymi od Chri­stiana i e-ma­ilami wy­mie­nia­nymi mię­dzy Ra­fa­elem a Sarą. Prze­gląda je i spi­suje na­zwi­ska na kartce.

Ma wra­że­nie, że znów jest co­raz bli­żej prawdy. Wszystko trwa zbyt długo, a w ostat­nich ty­go­dniach los zde­cy­do­wa­nie utrud­niał po­szu­ki­wa­nia jego ro­dziny. Do­wie­dział się rze­czy o Sa­rze, któ­rych wo­lałby nie po­znać. Że była dzika i sza­lona, że znę­cała się nad in­nymi. Zu­peł­nie mu to do niej nie pa­suje.

Ma co­raz wię­cej wąt­pli­wo­ści co do żony. Te jej ta­jem­nice… cza­sami za­sta­na­wia się, czy w ogóle ją znał… to zna­czy zna.

Cztery na­zwi­ska z e-ma­ili na­leżą do osób ko­rzy­sta­ją­cych z kom­pu­te­rów w okre­sie ob­ję­tym do­cho­dze­niem. Mar­cus „Mulle” Sten, Anna-Ma­ria, nad którą znę­cała się Sara, Sy­lve­ster i Lo­uise Frans­son.

Gło­śno prze­łyka ślinę, kręci głową, puls mu przy­spie­sza. Jed­nym z nich musi być ten, który na­zy­wał sie­bie Ra­fa­elem i szan­ta­żo­wał Sarę. Praw­do­po­dob­nie ma to zwią­zek z jed­nym z jej naj­więk­szych se­kre­tów, za który była go­towa za­pła­cić trzy­sta ty­sięcy.

Ma na­dzieję, że to nie Mulle, bo nie da się prze­słu­chać ko­goś, kto nie żyje.

8

Chri­stof­fer „Stoffe” Ström­berg co ja­kiś czas się bu­dzi, po czym szybko od­pływa. Nie wie, jak długo tkwi uwię­ziony w tym sa­mo­cho­dzie. Żywi się je­dy­nie śnie­giem i orze­chami z paczki, którą miał w schowku mię­dzy sie­dze­niami.

Uciekł z De­cem­ber w trak­cie bu­rzy śnież­nej. Byle da­lej od Wró­bla i wszyst­kich grze­chów dzie­ciń­stwa. Los jed­nak chciał ina­czej, Stoffe zje­chał z drogi i wy­lą­do­wał tu­taj. Z po­ła­ma­nymi no­gami, ska­zany na po­wolną śmierć i zmu­szony prze­my­śleć wszyst­kie swoje podłe czyny.

Aku­mu­la­tor w sa­mo­cho­dzie dawno padł. Stoffe nie daje rady już na­wet się­gnąć po śnieg i nie ma czu­cia w no­gach. Za­częły śmier­dzieć, na pewno wdało się za­ka­że­nie. Je­śli nie umrze z głodu czy zimna, to z pew­no­ścią po­kona go sepsa.

Ta cho­lerna sroka znów się na niego gapi. Czeka, aż umrze, by móc go zjeść. Za­pewne za­cznie od oczu. Stoffe chciałby w nią czymś rzu­cić, ale brak mu sił. Ogrom­nym wy­sił­kiem woli nie po­zwala po­wie­kom opaść.

Wie­lo­krot­nie wzy­wał po­mocy, ale bez­sku­tecz­nie. Lu­dzie w prze­jeż­dża­ją­cych sa­mo­cho­dach go nie sły­szą. Je­śli kie­dy­kol­wiek go znajdą, to bę­dzie, kurwa, cud.

‒ On żyje ‒ sły­szy Stoffe i za­sta­na­wia się, czy sam to po­wie­dział.

‒ Żyję. ‒ Nie, jego głos brzmi ina­czej.

‒ Dziwne, że prze­żył. ‒ Stoffe mruga po­wie­kami. Nie wie, czy to nie ha­lu­cy­na­cje. Może to sroka z nim roz­ma­wia? Roz­cza­ro­wana, że on jesz­cze żyje.

‒ Bal­ta­zar nas za to wy­na­gro­dzi. Nie było po­rząd­nej eu­cha­ry­stii od czasu na­lotu ‒ do­daje inny głos.

‒ To prawda. Bo­go­wie są dla nas ła­skawi.

Stoffe nic nie czuje, ale wi­dzi, jak szar­pią za drzwi sa­mo­chodu, aż te w końcu ustę­pują. Jest ich dwóch. Je­den ma łuk, a drugi strzelbę my­śliw­ską.

‒ Dzię­kuję. ‒ Stoffe pła­cze, a oni się śmieją.

‒ Bie­dak, na­wet nie ma po­ję­cia ‒ mówi je­den z nich i wy­ciąga nóż. ‒ Mu­simy od­ciąć mu nogi. Utknęły. ‒ Bie­rze sznur i za­ci­ska go wo­kół ud.

Stoffe nie czuje, jak wbi­jają mu się w nogę. Wi­dzi na­to­miast, że roz­orali mu ko­lano do ży­wego mięsa.

„Nie­ważne. Prze­żyję” ‒ my­śli, po czym traci przy­tom­ność.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki