Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
John Wagner wie, że popełnił fatalny błąd, ale intensywne śledztwo prowadzi go do odkrycia tożsamości seryjnego mordercy z December.
W domu Kim Cordell panuje chaos, gdy obywatelska grupa detektywistyczna postanawia się do niej wprowadzić. Takich współlokatorów nikt by sobie nie życzył.
Seria kryminałów „Śmierć w December" to wspólne dzieło małżeństwa Grimwalkerów. Gdyby przenieść ją na ekran, powstałaby mieszanka „Mare z Easttown", „Ozark" i „Siedem”. W tajemniczym miasteczku nikt nie trzyma się reguł, ani dobrzy, ani źli. Ale jedno jest pewne ‒ gdy raz znajdziesz się w December, trudno będzie ci je opuścić. „Eksperyment” to ósma część dziesięciotomowej serii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 174
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Döden i December 8: Experimentet
Przekład z języka szwedzkiego: Karolina Skiba
Copyright © Caroline Grimwalker, Leffe Grimwalker, 2023
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2023
Projekt graficzny okładki: Nils Olsson
Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska
Korekta: Magdalena Mierzejska
ISBN 978-91-8054-100-8
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Gdyby December było twoim kumplem, należałoby do tych, którzy zawsze kradną twoje rzeczy.
‒ Nils Bratt
„Nigdy się nie poddawaj!”
Głos ojca wkrada się w jego umysł i niczym ptak wije tam gniazdko.
‒ Nie chcę tu być ‒ szepcze dziewięcioletni Loke Schnell, zerkając na mężczyznę leżącego nieco dalej na łóżku w przyćmionym świetle. Ten jednak nie odpowiada. Ma pusty wzrok, ale co jakiś czas się porusza.
Loke tęskni za mamą, nie rozumie, co się dzieje. Nie wie nawet, jak długo tu przebywa. Nie jest pewien, czy to dzień, czy noc, bo w pokoju nie ma okien.
Pomieszczenie wygląda jak stara piwnica. Po podłodze biegną kable prowadzące do przedłużaczy, a między łóżkami chłopca i mężczyzny wisi zasłona prysznicowa, w tym momencie niezaciągnięta. Z sufitu wyłaniają się schody, na przeciwległej ścianie są też zamknięte drewniane drzwi. Co jakiś czas przychodzi tu ktoś i daje im obu zastrzyki. Albo pigułki. Niekiedy pobiera krew.
„Czy ja jestem w piwnicy…?”
Pachnie tu czymś znajomym, nie potrafi jednak określić czym. Delikatny, ale dość wyrazisty zapach. Chłopiec spogląda na surowy sufit. Jedyna lampa z trudem oświetla to dziwne pomieszczenie i mruga co jakiś czas, jakby ze wszystkich sił starała się nie zgasnąć, by pomóc Lokemu.
„Nigdy się nie poddawaj” ‒ mawiał tata, gdy Loke grał w unihokeja. Chciałby go posłuchać, ale to trudne. Poza tym tata jest w niebie, a on przestał grać w unihokeja po jego śmierci.
Skóra na plecach piecze, chłopiec czuje też pulsowanie w miejscu, gdzie mężczyzna przed chwilą wbił mu igłę. Próbował rozmawiać z tym, który przywiązał go do łóżka, ale on nie odpowiadał. Zupełnie jakby Loke nie istniał.
Usiłuje się uwolnić, serce bije mu szybko i mocno, czuje mrowienie w całym ciele od długiego leżenia w bezruchu. A przynajmniej tak mu się wydaje – że leży tu od długiego czasu.
‒ Halo? ‒ zwraca się do faceta na łóżku obok, teraz nieco głośniej. Z ramienia Lokego wychodzi jakaś rurka, swędzi go w tym miejscu, ale unieruchomiony nie może się podrapać.
Wpada w panikę, szarpie się i wierzga, głośno krzycząc, a mężczyzna nawet na niego nie patrzy.
Kiedy drzwi się otwierają, Loke natychmiast milknie. Jest przerażony. Przybyły ma na twarzy czarną maskę bez otworu na usta czy nos, widać jedynie wzbudzające lęk oczy.
‒ Chcę do mamy.
Mężczyzna nie odpowiada, tylko wstrzykuje coś do woreczka wiszącego na stojaku przy łóżku. Po kilku sekundach ciało chłopca się rozluźnia, wydaje mu się, że odpływa.
A może umiera?
Nie wie, jakie to uczucie być martwym, ale prawdopodobnie właśnie takie. Może wkrótce spotka się z tatą, dziadkiem i Chudym, psem, który zdechł w zeszłym roku. „Byłoby dobrze” ‒ myśli Loke, a jego oddech staje się coraz cięższy, podczas gdy mężczyzna za jego plecami coś szykuje.
„Siano ‒ stwierdza w myślach ‒ pachnie tu sianem”. W końcu udaje mu się rozpoznać ten zapach. Ten sam co na wsi, gdzie dawno temu był z rodzicami. Widział tam kozy, których się bał, i urocze owieczki. Kupili wtedy kota i nazwali go Anubis, choć on mówi na niego Puszek. „Kot, który nienawidzi wszystkiego i wszystkich” ‒ myśli chłopiec. Wszystkich z wyjątkiem Lokego. Tylko jemu ta mała czarna kulka daje się przytulać.
Tata nienawidził tego kota, bo zwierzak lubił sikać mu do butów. Chłopiec się uśmiecha, przypominając sobie, jak tata przeklinał i twierdził, że przerobi Anubisa na klopsiki, i jak mama zawsze stawała w obronie Puszka.
„Czy jestem na jakiejś farmie…?”
Mężczyzna wpycha wacik do ust Lokego, tak że chłopiec niemal wymiotuje. Potem bierze strzykawkę i pobiera krew z rurki w jego ramieniu. Na widok ciemnoczerwonego płynu Lokemu kręci się w głowie, mdli go. Jest tak przerażony, że zaczyna płakać. Ale po cichu, byle mężczyzna się nie rozgniewał.
Po chwili dręczyciel wchodzi po skrzypiących schodach, a kiedy klapa się zamyka, ciało chłopca rozluźnia się jeszcze bardziej.
„Dlaczego on nam to robi?” ‒ myśli i spogląda w lewo na leżącego obok mężczyznę. Ma wrażenie, że pływają po jeziorze. Zamyka oczy, myśli o lecie. Tak bardzo chciałby znów pojechać z rodzicami do domku letniskowego. Tęskni za nim równie mocno jak za mamą i tatą.
Próbuje sobie przypomnieć, co się stało i jak się tu znalazł. Pamięta jedynie, że był w December i bawił się w świetlicy, a potem jakby zasnął i obudził się w tym pomieszczeniu.
Chciałby coś powiedzieć, ale z jego ust nie wydobywa się żaden dźwięk. Nie będzie już krzyczeć, ale spróbuje uciec.
Słyszy jakieś odgłosy z lewej strony i powoli odwraca głowę.
„Nie!”
Facetowi z łóżka obok w jakiś sposób udało się uwolnić i czołga się w jego stronę. Jest coraz bliżej.
Loke chce uciec, ale nie może. Obrzydliwy typ łapie się jego łóżka, by wstać. Śmierdzi sikami i czymś jeszcze, czego chłopiec nie rozpoznaje.
Kiedy mężczyzna pochyla się nad nim i przysuwa swoją twarz blisko jego twarzy, Loke przestaje oddychać i zaciska powieki jak najmocniej.
„Nie chcę” ‒ przebiega mu przez głowę.
‒ Co ty sobie myślałeś? ‒ pyta John Wagner siedzącego naprzeciwko Robina Ackermanna w pokoju przesłuchań w komisariacie w December.
Trwająca od dwóch dni burza śnieżna ustała, ulice zostały odśnieżone, a prace porządkowe w mieście idą pełną parą. Ale ciężką atmosferę czuć… wszędzie. Kwestia zasp śnieżnych ustąpiła innej: stratom poniesionym przez policję, jak również całe miasto. Przez to wszystko Juliette, Frank, Axel oraz Jimmy są pogrążeni w wyjątkowo skomplikowanych, trudnych do opisania emocjach. John i Mona również. Poruszają się jak we śnie. Mają nadzieję, że to koszmar, z którego uda im się obudzić. Ale tak nie jest i przypomina im o tym siedzący tu mężczyzna z nieszczęśliwą miną.
‒ Halo? ‒ próbuje ponownie John.
Robin wzrusza ramionami jak przedszkolak i nie odpowiada. Jedynie nerwowe mruganie i kołysanie ciałem w przód i w tył zdradzają jego kruchy stan emocjonalny.
John chciałby wykrzyczeć Robinowi w twarz, że to przez niego jego chłopak Valle nie żyje. Ale w porę się powstrzymuje.
‒ Jeszcze raz: co ty sobie myślałeś?
‒ Gdzie jest Wróbel? ‒ pyta Robin cienkim głosem.
‒ Jeśli masz na myśli Ceasara Hööka, to się zabił.
‒ Och.
‒ „Och”? Czy ty jesteś totalnie opóźniony? ‒ John czuje dłoń Mony na swojej, jakby kazała mu się uspokoić. Odsuwa ją. Przecież wie, co się stało. Ceasar zgwałcił Robina i zamordował Vallego.
Technicznie rzecz biorąc, to nie Robin tu zawinił. Odpowiedzialność za morderstwa i gwałty spoczywa na człowieku, który się ich dopuścił, ale z moralnego punktu widzenia sprawa wygląda inaczej.
Robin z nerwowym uśmiechem bawi się palcami. John zdaje sobie sprawę, że to tylko nerwy, a mimo to chciałby mu przywalić. Mówi ściszonym i drżącym od powstrzymywanego gniewu głosem:
‒ Valle, Abraham, Bengan, Olle i ty. Wszyscy byli ofiarami Ceasara… Ale to nie cała historia, prawda? Ceasar był również waszą ofiarą. Wolałbyś, żebym mówił o nim Wróbel? Tak go przecież przezywaliście w szkole, gdzie zgwałciliście go kijem od miotły ‒ kończy lodowatym tonem.
Robin się wzdryga i John po raz pierwszy nawiązuje z nim kontakt wzrokowy.
‒ Zgadza się, przesłuchaliśmy też Abrahama. Wstydził się zgłosić na policję to, czego doświadczył. My jednak wiemy, co się stało, i gdybyś powiedział nam o tym wcześniej, Valle i Olle by dzisiaj żyli. Teraz rozumiesz?
‒ A c-co ze Stoffem? ‒ pyta Robin.
‒ Nie wiemy, gdzieś zniknął. Dlaczego, do cholery, nic nie powiedziałeś Vallemu?
Robin, najmłodszy syn Ackermannów, rodziny, która włada mniej więcej połową December, odtrącony przez swoich bliskich gej, ponownie wzrusza ramionami.
John uderza dłonią w stół, a Robin i Mona podskakują.
‒ Coś ty, kurwa, sobie myślał?!
Robin się trzęsie i powietrze uchodzi z niego jak z przekłutego balonika. Zwieszone ramiona, zgarbione plecy. Pęka i traci panowanie nad sobą.
‒ Wstydziłem się, cholera ‒ syczy.
‒ Wstydziłeś się? ‒ odzywa się Mona znaczniej łagodniejszym głosem niż John. Pewnie byłoby lepiej, gdyby to ona przesłuchiwała Robina, skoro ten w końcu zechciał mówić.
‒ Tak! ‒ potwierdza mężczyzna jeszcze ostrzej. ‒ Wstydziłem się wtedy i wstydzę się teraz. Tego, że byłem gejem i nie ujawniłem się w szkole, tego, że ich nie powstrzymałem, kiedy znęcali się i gwałcili Wrób… Ceasara. Tego, że wtedy pod prysznicem, kiedy to się działo, stałem bezradnie jak ofiara losu. Że do tego dopuściłem. I ‒ oddech rwie mu się z nerwów ‒ tego, że gdzieś w głębi duszy cieszyłem się, że nie mnie to spotyka.
‒ Ja pierdolę… muszę zrobić sobie przerwę. ‒ John zrywa się od stołu i wybiega z ciasnego i dusznego pokoju przesłuchań. Jeśliby tam został, mógłby zrobić coś, czego by potem żałował. Bez względu na to, że gdzieś w środku jest mu żal Robina, nie może mu wybaczyć. Gdyby przyznał się do wszystkiego od razu, gdyby opowiedział o Wróblu i o Żelaznej Czwórce Bengta Brolina, jego najlepszy kolega Valle przyjmowałby teraz zgłoszenia w komisariacie, narzekając na pierdy Bultena, a nie leżał w szpitalnych piwnicach u Renégo Hoffmanna, pozbawiony wszystkich organów.
John zatrzaskuje za sobą drzwi. Stoi i pociera czoło. Wie, że musi się uspokoić. Czuje dziwne pieczenie w gardle, ale nie ma czasu na załamywanie się. Podnosi wzrok i widzi, jak Juliette wpatruje się w niego znad biurka. Ma czerwone oczy od płaczu, John dostrzega w nich również nienawiść. Wydaje się, że w każdym momencie może wyciągnąć broń, wejść do pokoju przesłuchań i zastrzelić Robina Ackermanna.
John idzie do kuchni po kawę. Gdy wyczuwa unoszący się tam zapach, krzywi się i próbuje oddychać przez usta.
Axel macha do niego ze swojego oszklonego gabinetu i gestem zaprasza do siebie. On również wygląda, jakby płakał. Nawet Frank co chwilę pociąga nosem od czasu, kiedy dowiedział się, co się wydarzyło podczas tej nieszczęsnej śnieżycy.
Wagner bierze kubek z kawą i postanawia wysłuchać, co Axel ma do powiedzenia, zanim wróci do przesłuchiwania Robina Ackermanna. Ale gdy wychodzi z kuchni, drzwi wejściowe się otwierają, a do środka wlewają się światło słoneczne i lodowaty chłód.
‒ Musicie mi pomóc ‒ szlocha kobieta, mówiąc słabym głosem.
John się odwraca. Jest młoda, przed trzydziestką. I pasuje do policjantów z komisariatu w December ‒ zapłakana, włosy sterczą jej na wszystkie strony.
Kolejna napaść? Czy może bliski krewny zaginiony w czasie burzy? Albo zjedzony przez tego przeklętego górskiego trolla? Wszystko wydaje się możliwe w tym zapomnianym przez Boga mieście.
‒ Halo? Proszę… ‒ błaga kobieta, podbiegając do Johna. ‒ Pan jest policjantem, prawda?
Wagner wzdycha w duchu, spogląda na Axela, po czym odwraca się do kobiety.
‒ Zgadza się. W czym mogę pomóc?
‒ Loke… Mój syn… ‒ szepcze kobieta. ‒ Mój syn zniknął.
Loke patrzy na mężczyznę, który rozpina pasy przytrzymujące go za nadgarstki i kostki. Wygląda, jakby był pijany, tymczasem chłopiec ma wrażenie, że sam dryfuje na dmuchanym materacu w basenie.
‒ Musisz sprowadzić pomoc ‒ mamrocze facet, odczepiając ostatni pasek na stopie. ‒ Nazywam się Nils Bratt. A ty jak masz na imię?
‒ Loke.
‒ Fajowskie imię. A teraz już leć. Idź po policję.
‒ Nie mam pojęcia, gdzie jestem ‒ mówi ostrożnie Loke. Mężczyzna teraz wydaje mu się miły. Wcześniej się go bał, a teraz obawia się tego, co czeka go na zewnątrz.
‒ To nic ‒ zapewnia Nils i upada na podłogę. Jakby przebiegł maraton i był kompletnie wyczerpany. Chłopiec doskonale wie, jak tamten musi się czuć. To, co zrobili Lokemu, te testy czy cokolwiek to było… A ten mężczyzna jest tu dłużej niż on. Przeżył więcej wkłuć i zabiegów pobierania krwi. ‒ Chyba wychodzi się schodami. Pospiesz się.
Facet dyszy i kładzie się na plecach na podłodze. Mruga niemal bez przerwy, jakby miał umrzeć w każdej chwili. Lokego przechodzą ciarki. Pociera zaczerwienione nadgarstki.
‒ Nie daj się złapać ‒ ostrzega mężczyzna i zamyka oczy.
Chłopiec niepewnym krokiem podchodzi do schodów. Wyglądają na zniszczone, jakby miały zaraz się zawalić.
„A jeśli mężczyzna w masce jest tam na górze?…”
Loke z trudem przełyka ślinę i spogląda na swoje łóżko. Na człowieka leżącego nieruchomo. Na stolik, na którym znajduje się jakaś bluza, i na swoje zimowe buty porządnie ustawione pod nim. Jego kurtka też tam jest.
Dostaje gęsiej skórki, jak mawia jego mama, kiedy włoski na skórze stają dęba. Bierze bluzę i wkłada ją, trzęsąc się z zimna. Śmierdzi, ale za to jest ciepła. Mama by się wściekła, gdyby zobaczyła go w samej bluzie. Zakłada buty i kurtkę, ale nie może znaleźć swojej czapki ze Spidermanem.
Schody skrzypią pod stopami, Loke straszliwie się boi. Zastyga w bezruchu. Nie sądził, że będzie go tak bardzo słychać. Nawet nie ma odwagi oddychać, nasłuchuje bardzo uważnie.
Jest cicho, więc robi kolejny krok. Tak bardzo tęskni za mamą.
„Nigdy się nie poddawaj” ‒ powtarza sobie w głowie. Głos taty dodaje mu odwagi i chłopiec stawia stopę na następnym schodku.
TRZASK!
Loke znowu staje w miejscu i wstrzymuje oddech. Chciałby się schować pod stołem.
Kompletna cisza…
Żaden zamaskowany mężczyzna nie biegnie, by go powstrzymać…
Szybko pokonuje ostatnie stopnie, żeby zminimalizować skrzypienie, i dociera do klapy.
Popycha ją z całych sił i udaje mu się ją uchylić. Pomaga sobie głową, aż klapa otwiera się całkowicie, z trzaskiem uderzając o podłogę, przez co Loke o mało nie posikał się ze strachu.
Zapach siana wydaje się silniejszy, ale chłopiec nic nie widzi. Jest chłodniej i co jakiś czas czuć podmuchy wiatru.
Chłopiec oddycha cicho i spokojnie, by nie zakłócać ciszy. Robi kilka kroków i powoli przyzwyczaja się do ciemności. Przechodzą go dreszcze. Dostrzega słabe światło.
„Uchylone drzwi…”
Przechodzi przez nie, trzymając ręce przed sobą. Włazi do jakiegoś innego pomieszczenia, dużej stodoły lub czegoś w tym rodzaju.
Podmuch wiatru dochodzi z prawej strony. Chłopiec kieruje wzrok w tamtą stronę i zauważa kolejne drzwi. Podchodzi do nich i delikatnie je uchyla. Za nimi jest zupełnie biało.
Jest noc i prószy śnieg. Duże płatki. Razem z tatą zwykle ganiali je z otwartymi ustami.
Loke otwiera szeroko buzię, a wtedy śnieżynka ląduje na jego języku i się na nim topi.
„Idź po policję…”
„Nie daj się złapać…”
„Nigdy się nie poddawaj…”
Głosy mężczyzny i ojca rozbrzmiewają mu w głowie, gdy przedziera się przez las w głębokim śniegu. Czuje coraz większe zmęczenie, ale kiedy przypomina sobie słowa taty, mobilizuje resztki sił i porusza się szybciej.
Między drzewami śnieg nie jest tak głęboki, ale mimo to nie da się po nim biec jak latem po łące.
‒ Idź po policję. Nie daj się złapać ‒ szepcze do siebie, kiedy słyszy wycie wilka w oddali. ‒ Nigdy się nie poddawaj.
‒ Cholera jasna. ‒ John kręci głową, gdy niechcący znowu ktoś na niego wpada, po czym rzuca jakieś marne „przepraszam”.
W pubie jest mnóstwo ludzi. Kim rozgląda się i widzi dziennikarzy, członków forum patrolobywatelski.net i mieszkańców December, wkurzonych na wszystkich, którzy zajmują przestrzeń w knajpie.
December się zmieniło. Nie wie, czy to dobrze, czy źle, ale ostatecznie uznaje, że raczej dobrze. Przynajmniej na razie. Im więcej ludzi, tym gorzej dla seryjnego mordercy. Może to początek generalnych porządków, których miasto tak bardzo potrzebuje?
John i Kim siedzą w Lyckoslanten, pijąc gorącą czekoladę z bitą śmietaną i prądem, jak głosi napis na tablicy. W December bimber nazywają paliwem rakietowym. To pewnie produkt Toma O’Connora, który Max kupuje tanio, a sprzedaje drogo.
Ta sytuacja przypomina jej sceny z dawnych lat, kiedy to przesiadywała z babcią w kawiarni i słuchała opowieści o czasach jej młodości.
„Choć najważniejszą historię zachowała dla siebie ‒ myśli smętnie Kim. ‒ Tę o mnie i moim pochodzeniu. I ojcu”.
Wagner wygląda na wykończonego, jakby coś ciążyło mu na sercu.
‒ Powinieneś się przespać ‒ zauważa Kim.
‒ Spać to ja będę mógł dopiero, jak … ‒ Zamiast dokończyć, policjant upija łyk czekolady.
‒ Rozumiem ‒ mówi Kim i dodaje w myślach: „Jak znajdzie Mattiasa i Sarę”.
‒ Ostatnio prawie się nie widzieliśmy. Znalazłaś Nilsa? ‒ John przykłada dłonie do dużego kubka, by je rozgrzać.
‒ Nie, nie wiem, gdzie on jest.
‒ Może miał wypadek samochodowy.
‒ Myślę, że wyjechał. Mógłbyś namierzyć jego telefon?
‒ Jeśli Pia zgłosi jego zaginięcie, możemy to zrobić. Wolałabym nie sprawdzać rejestru bez powodu.
‒ Rozumiem. ‒ Kim wysyła SMS do Pii. Prosi ją, by powiadomiła komisariat o zniknięciu Nilsa. Z jednej strony cieszy się, że go nie ma, ale z drugiej ją to wkurza. Nie chce, żeby zrobił to, co zawsze, żeby uciekł przed przeszłością. Tu nie chodzi tylko o zasadę, ale też o zemstę. Jeśli jej nie dokona, nie będzie umiała żyć. ‒ A jak u ciebie?
John wzdycha ciężej niż zwykle.
‒ Sama papka tutaj. ‒ Wskazuje na swoją głowę.
‒ Mgła mózgowa?
‒ Nie tylko. Nie nadążamy. Za każdym razem, gdy uda nam się coś rozwiązać, pojawiają się dwie kolejne sprawy. Teraz chodzi o dziecko, które najprawdopodobniej zostało porwane ze świetlicy szkolnej.
‒ Na pewno przez ojca, zawsze tak jest ‒ mówi Kim, wycierając śmietanowe wąsy znad wargi Johna. Wyszło dość intymnie, ale trudno. Poza tym on się nie sprzeciwia, a i tak są jak para… choć bez seksu i takich tam.
Bardzo dziwna z nich para. Nie są razem. Nie są przyjaciółmi ani kochankami. Jakby na coś czekali. Tak naprawdę Kim nie ma pojęcia, czym są. Wie tylko, że John to jedyny mężczyzna, przy którym czuje się bezpiecznie. A seks mógłby wszystko zepsuć.
‒ Nie, to nie ojciec. On nie żyje. Zginął w wypadku samochodowym trzy lata temu.
‒ Więc kto za tym stoi? Matka coś mu zrobiła?
John odpowiada słabym uśmiechem.
‒ Nie sądzę.
‒ Więc co? Jakiś pieprzony pedofil grasuje w December?
Policjant wzrusza ramionami.
‒ Axel prowadzi tę sprawę. Nie dam rady szukać kolejnego kolesia, sama rozumiesz.
‒ No tak ‒ przyznaje Kim, czując się równie zmęczona jak John. – Cholera.
‒ Właśnie. Cholera.
‒ Wpadłeś na jakiś nowy trop?
‒ Chodzi ci o Mattiasa i Sarę?
‒ Tak.
‒ Możliwe. Ktoś ją szantażował.
‒ Żartujesz?
‒ Nie. Jakiś Rafael. Znasz kogoś takiego w December?
‒ Nie, raczej bym pamiętała. ‒ Kim dopija czekoladę. Wyraźnie czuje, jak alkohol rozgrzewa jej gardło i klatkę piersiową.
‒ Przypuszczam, że to kolejny ślepy zaułek, ale przynajmniej wiem, co robić. A ty? Masz jakiś pomysł, gdzie może ukrywać się Nils?
‒ Jego rodzina ma podobno domek letniskowy gdzieś w górach.
‒ Wiesz gdzie?
‒ Nie, ale Ingegerd pewnie wie.
‒ Ale że co? Myślisz, że pokaże ci, gdzie to jest? Przecież nie przekonasz ani jej, ani jej opiekunów, żeby zgodzili się na wypuszczenie jej z domu starców.
‒ Wiem. Muszę ją zapytać i mam nadzieję, że sobie przypomni. A jeśli to nie zadziała, porwę ją. ‒ Kim podnosi kubek i pokazuje dwa palce w stronę baru, sugerując, że wypiją po jeszcze jednej czekoladzie.
‒ Mój Boże. ‒ John kręci głową.
Dopiero kiedy niebo się rozjaśniło, Loke dziękował losowi za szansę ucieczki. Szedł i szedł. Jego zimowe buty i spodnie są przemoczone. I lodowate. Przez pierwsze kilka godzin po prostu wędrował przed siebie, ledwie cokolwiek widząc. Z rękami wyciągniętymi do przodu, od momentu, kiedy nie zauważył ostrej gałęzi, która przecięła mu czoło. Krew spływała mu do oka, a rana wciąż szczypała. Po chwili zaczął płakać.
„Chciałbym, żeby mama tu była. Ona zawsze wie, co robić”. Loke nie ma pojęcia o… niczym. Ta cała przeklęta wędrówka mu to uświadomiła. Tęskni za mamą tak bardzo, jakby w środku płonął mu ogień.
Nad drzewami powoli się przejaśnia. Wcześniej myślał, że wszystko jest lepsze niż ciemność, ale teraz nie jest już tego taki pewien.
Różowe i złotożółte niebo rozświetla okolicę, a wtedy żołądek chłopca zawiązuje się w smutny supeł.
„Widać tylko drzewa. I jeszcze więcej drzew”.
Przez rozwarte usta Lokego wydobywa się świszczący oddech. Trudno mu się chodzi po głębokim śniegu. Bardzo się bał, że mężczyzna w masce pójdzie za nim, po jego śladach i wbije mu jedną z tych strzykawek prosto w plecy. Na myśl o tym znów zaczął płakać. Od łez rzęsy pokryły się szronem. Śnieg padał jednak przez całą noc, więc może, jeśli mu się poszczęści, mężczyzna nie będzie w stanie zobaczyć jego śladów przy tej stodole, czy co to tam było.
Staje i nasłuchuje. Tak naprawdę nie wie czego, ale na pewno czegoś innego niż szum wiatru i skrzypienie drzew w lesie. Słyszy jedynie ptaki. Przynajmniej udało mu się uciec od wycia wilków. Ostatniej nocy naprawdę się przestraszył.
Ile lęku potrafi znieść mały chłopiec?
Dostrzega świerk z uginającymi się od śniegu gałęziami na dole. Tworzą coś w rodzaju szałasu i Loke myśli, że fajnie byłoby się pod nie wczołgać. Odpocząć przez chwilę. Żeby to dorośli go szukali, a nie odwrotnie. Nie można przecież oczekiwać, że zrobi wszystko sam.
Nogi jakby same zmieniają kierunek i prowadzą go w stronę świerkowego szałasu.
„Loke. Nigdy się nie poddawaj!”
Głos taty dźwięczy mu w głowie. Potem przed oczami pojawia się mama. Płacze, bo znaleźli Lokego pod tym świerkiem, zamarzniętego jak lody na patyku.
Sama myśl o mamie płaczącej nad zamarzniętym ciałem synka sprawia, że łzy znów płyną po policzku chłopca.
„Nie ‒ stwierdza ‒ nie poddam się”.
Odwraca się w prawo i robi krok do przodu. Nagle śnieg pod nim znika.
Ledwie zdążył zauważyć, co się dzieje, po czym spada kilka metrów w dół.
Dwa kubki gorącej czekolady ze śmietaną i bimbrem górskiego trolla. „Odwaga w płynie” ‒ myśli Kim, wychodząc z Lyckoslanten i spoglądając na zegarek. Jest popołudnie. Tak naprawdę powinna wrócić do domu. Porozmawiać z Fadumą o tym, jak się czuje. Napić się wody. Położyć się wcześnie spać. Rano zacząć pracę jak normalny człowiek.
Ale rozmowa, którą przed chwilą odbyła z Johnem, nie daje jej spokoju.
„Będę musiała ją zapytać. Chyba nie mam wyboru?” ‒ myśli. Chce znaleźć Nilsa Parszywca i to wydaje się kolejnym naturalnym krokiem.
Ponownie patrzy na zegarek. Siedzieli w Lyckoslanten prawie dwie godziny. Ma nadzieję, że organizm przetrawił już część spożytego alkoholu. Dobrze się czuje, może prowadzić. Poza tym nikt nawet jej nie sprawdzi. Tutejsi policjanci nie mają czasu na kontrolę trzeźwości.
Przechodzi ją dreszcz na myśl o tym, co usłyszała od Johna. O kolejnym zaginionym chłopcu.
Zrobi, jak powiedziała – zapyta Ingegerd o ten przeklęty domek letniskowy. Znając Nilsa, pewnie właśnie tam się ukrywa. Ten tchórz i łajdak. Uwierzyła mu, kiedy powiedział, że zabierze ją do banku i sprawdzi skrytkę depozytową swojej matki. Naprawdę mu uwierzyła.
„Bo jestem idiotką”.
Po chwili siedzi w kii i odpala silnik. Ustawia lusterko wsteczne i w nie spogląda. Nikt jej nie śledzi. Zanim John Wagner pojawił się w December, byłaby to absurdalna myśl, jednak teraz ta obawa wydaje się czymś zupełnie normalnym.
Dwadzieścia minut później wystukuje kod przy drzwiach wejściowych do domu spokojnej starości Trollstugan: 1066, bitwa pod Hastings. Zastanawia się, czy kiedykolwiek go zmienią.
Mija recepcję. Za wąskim okienkiem widzi tego starszego opiekuna, Andreasa jakiegoś tam, tego z fryzurą na Elvisa. Odczekuje, aż mężczyzna zniknie w jednym z pokoi, i dopiero wtedy wpisuje kod do następnych drzwi.
‒ Ingegerd? ‒ Uchyla drzwi do pokoju byłej teściowej i lekko w nie puka. Według dyrektorki, Aniary Mo, staruszkowie parzą się jak króliki, a Kim zdecydowanie nie chce, by obraz Ingegerd Bratt ujeżdżającej starego Nappego z pomarszczonym tyłkiem wrył się jej w pamięć.
Chichocze cicho. Być może alkohol z Lyckoslanten jeszcze działa.
‒ Tak? ‒ odzywa się skrzypiącym głosem kobieta z wnętrza pokoju. ‒ Wejdź.
Kim wchodzi do środka. Staruszka siedzi przy oknie w fotelu i wpatruje się w wolno padający śnieg.
‒ To ja. Kim. Żona Nilsa.
Ingegerd kiwa głową, jakby już wcześniej ją rozpoznała. Świetnie, w takim razie może ma dobry dzień. Dzień jasnego umysłu, którego nie zaciemniają czarne chmury demencji. W pokoju pachnie kulkami na mole i lawendą.
‒ Kochana ‒ mówi Ingegerd. ‒ Sven wyszedł dosłownie przed chwilą.
„Sven nie żyje od piętnastu lat, ale niech będzie” ‒ myśli Kim. I odpowiada:
‒ To dobrze. Powiedział mi, że przykrył altanę i przygotował domek letniskowy na zimę. Fajnie byłoby tam pojechać, prawda?
Staruszka skubie kołnierzyk swojej białej bluzki i obserwuje śnieg za oknem.
‒ Będzie strasznie dużo odśnieżania. Choć tam miło jest nawet zimą.
‒ Chętnie bym się tam wybrała. Nils tyle opowiadał o tym domku. Gdzie on się znajduje, tak właściwie? Niedaleko stoku narciarskiego?
Matka Nilsa opiera się o podłokietniki fotela i wstaje. Jej patykowate, drżące ciało to zlepek kości pokryty cienką jak papier skórą ze starczymi plamami. Kim podbiega i bierze ją pod ramię.
‒ Dziękuję, miła z ciebie dziewczynka. ‒ Staruszka się uśmiecha, pokazując pożółkłe zęby. Kim uważa, że ma zdecydowanie za duże dziąsła. ‒ Nils to szczęściarz, że ma ciebie ‒ dodaje Ingegerd, a Kim się wzdryga. Udaje jej się jednak uśmiechnąć.
‒ Dokąd chcesz iść?
Staruszka wskazuje drżącą ręką na komodę.
‒ Tam ‒ mówi.
Razem podchodzą powoli do antycznego mebla z ciemnego drewna. Staruszka wysuwa szufladę, szpera w niej, po czym wyciąga oprawione zdjęcie i podaje je Kim.
‒ To ja ze Svenem, przed domkiem.
Kim bierze od niej fotografię. Patrząc na Ingegerd i Svena na zdjęciu, uzmysławia sobie, jak bardzo życie jest ulotne. Oboje po trzydziestce, w letnich ubraniach. Wyglądają na wysportowanych. I zakochanych. Sven obejmuje Ingegerd. Promienie słońca całują ich skórę. Za nimi stoi zniszczony, brązowy drewniany dom. Nie da się jednak stwierdzić, gdzie on się znajduje.
‒ Jakie ładne zdjęcie… Gdzie to jest?
Ingegerd otwiera usta, jakby chciała odpowiedzieć. Ale milczy. Odwraca twarz w stronę Kim i… w jej spojrzeniu widać ból. Jakby zdawała sobie sprawę, że powinna pamiętać i z łatwością odpowiedzieć i że jest z nią coś poważnie nie tak, skoro nie może sobie przypomnieć. Kim ogarnia współczucie dla tej starszej kobiety.
‒ Wiesz co… ‒ mówi Ingegerd z ociąganiem. ‒ Mam to na końcu języka. No więc… to… znajduje się przy tym tam… ‒ Milknie, a jej oczy wypełniają się łzami.
Kim zasysa policzki i musi wziąć głęboki oddech, by nie popaść w całkowite przygnębienie. Potem przypomina sobie, jaki był jej plan. Uśmiecha się.
‒ Mam pomysł ‒ oznajmia ściszonym głosem. ‒ Może się ubierzesz i pokażesz mi, gdzie to jest?
John wchodzi do biblioteki i widzi Sylvestra układającego książki na stole. W pomieszczeniu unosi się zapach papieru. Wciąga głęboko powietrze przez nos. Pachnie jak w domu. Rodzice byli molami książkowymi i często spędzali wieczory z książką w ręku, zanurzeni w swoich światach. Brakuje mu takich chwil. By tak zwyczajnie móc posiedzieć i poczytać.
Biblioteka jest mała, ma tylko trzy działy i bardziej przypomina księgarnię.
Bierze jedną książkę z półki, to powieść o historii December. Podchodzi do Sylvestra i kładzie ją przed nim.
‒ Chciałbym to wypożyczyć.
Sylvester podnosi wzrok i prycha. Ostatnim razem w komisariacie nie był taki pewny siebie, ale biblioteka to jego terytorium i tutaj czuje się jak król.
‒ Masz kartę biblioteczną?
‒ Nie, ale możemy to chyba załatwić. To, a także listę osób, które korzystały tutaj z komputerów w ciągu ostatniego roku.
‒ Pracuję nad tym.
‒ Miałeś ponad tydzień.
‒ Masz nakaz rewizji? ‒ pyta z szyderczym uśmiechem Sylvester, ale uchyla się do tyłu, gdy John kładzie ręce na stole i pochyla się ku niemu.
‒ Nie, ale to żaden problem, żebym go dostał, a wtedy przejrzę każdy kąt i wszystkie książki w tej bibliotece. ‒ Policjant unosi głowę i wciąga powietrze przez nos. ‒ Marihuana? Sylvester, ty łobuzie.
Bibliotekarz głaszcze się po łysinie, otwiera szufladę, po czym rzuca pendrive na blat.
‒ Żartowałem, spokojnie.
‒ Nie mam dziś nastroju do żartów ‒ oznajmia John, wkładając pendrive do kieszeni.
‒ Właśnie widzę. Jak idzie śledztwo w sprawie podpalenia?
‒ Podpalenia?
‒ Kosza na śmieci.
‒ Wysłaliśmy go do analizy do Umeå ‒ kłamie John, uświadamiając sobie, że wciąż ma ten kosz pod biurkiem. Chciałby mu powiedzieć, że ma ważniejsze sprawy i śledztwa niż mała prywatna wojna Sylvestra z księgarzem Felixem Leijonem, ale mówi tylko, unosząc książkę o historii December w drodze do wyjścia: ‒ Pożyczę to.
‒ Muszę założyć ci kartę! ‒ krzyczy Sylvester, John jednak nawet nie odwraca głowy. „Wystarczy, że sobie to gdzieś zapisze ‒ myśli. ‒ Przecież wie, kim jestem”.
Kiedy wraca na posterunek, Axel i Jimmy mają właśnie przerwę na lunch i grają w karty. Bulten leży koło nich na podłodze, licząc na coś do jedzenia. Mona stoi za Jimmym i pokazuje rękami, jakie ma karty.
Po zamordowaniu Vallego w komisariacie panuje ciężka atmosfera, nikt nie ma na nic ochoty. Zdjęcie uśmiechniętego, zmarłego policjanta stoi przy zapalonej świeczce na samotnym stoliku.
John siada przy biurku i chce zanurzyć się w pracy, a przede wszystkim skupić na Mattiasie i Sarze. Wsuwa pendrive i otwiera plik Excela. Przewija rekordy – wygląda na to, że wszyscy w December mają karty biblioteczne lub korzystają z komputerów w bibliotece.
Porównuje z datami otrzymanymi od Christiana i e-mailami wymienianymi między Rafaelem a Sarą. Przegląda je i spisuje nazwiska na kartce.
Ma wrażenie, że znów jest coraz bliżej prawdy. Wszystko trwa zbyt długo, a w ostatnich tygodniach los zdecydowanie utrudniał poszukiwania jego rodziny. Dowiedział się rzeczy o Sarze, których wolałby nie poznać. Że była dzika i szalona, że znęcała się nad innymi. Zupełnie mu to do niej nie pasuje.
Ma coraz więcej wątpliwości co do żony. Te jej tajemnice… czasami zastanawia się, czy w ogóle ją znał… to znaczy zna.
Cztery nazwiska z e-maili należą do osób korzystających z komputerów w okresie objętym dochodzeniem. Marcus „Mulle” Sten, Anna-Maria, nad którą znęcała się Sara, Sylvester i Louise Fransson.
Głośno przełyka ślinę, kręci głową, puls mu przyspiesza. Jednym z nich musi być ten, który nazywał siebie Rafaelem i szantażował Sarę. Prawdopodobnie ma to związek z jednym z jej największych sekretów, za który była gotowa zapłacić trzysta tysięcy.
Ma nadzieję, że to nie Mulle, bo nie da się przesłuchać kogoś, kto nie żyje.
Christoffer „Stoffe” Strömberg co jakiś czas się budzi, po czym szybko odpływa. Nie wie, jak długo tkwi uwięziony w tym samochodzie. Żywi się jedynie śniegiem i orzechami z paczki, którą miał w schowku między siedzeniami.
Uciekł z December w trakcie burzy śnieżnej. Byle dalej od Wróbla i wszystkich grzechów dzieciństwa. Los jednak chciał inaczej, Stoffe zjechał z drogi i wylądował tutaj. Z połamanymi nogami, skazany na powolną śmierć i zmuszony przemyśleć wszystkie swoje podłe czyny.
Akumulator w samochodzie dawno padł. Stoffe nie daje rady już nawet sięgnąć po śnieg i nie ma czucia w nogach. Zaczęły śmierdzieć, na pewno wdało się zakażenie. Jeśli nie umrze z głodu czy zimna, to z pewnością pokona go sepsa.
Ta cholerna sroka znów się na niego gapi. Czeka, aż umrze, by móc go zjeść. Zapewne zacznie od oczu. Stoffe chciałby w nią czymś rzucić, ale brak mu sił. Ogromnym wysiłkiem woli nie pozwala powiekom opaść.
Wielokrotnie wzywał pomocy, ale bezskutecznie. Ludzie w przejeżdżających samochodach go nie słyszą. Jeśli kiedykolwiek go znajdą, to będzie, kurwa, cud.
‒ On żyje ‒ słyszy Stoffe i zastanawia się, czy sam to powiedział.
‒ Żyję. ‒ Nie, jego głos brzmi inaczej.
‒ Dziwne, że przeżył. ‒ Stoffe mruga powiekami. Nie wie, czy to nie halucynacje. Może to sroka z nim rozmawia? Rozczarowana, że on jeszcze żyje.
‒ Baltazar nas za to wynagrodzi. Nie było porządnej eucharystii od czasu nalotu ‒ dodaje inny głos.
‒ To prawda. Bogowie są dla nas łaskawi.
Stoffe nic nie czuje, ale widzi, jak szarpią za drzwi samochodu, aż te w końcu ustępują. Jest ich dwóch. Jeden ma łuk, a drugi strzelbę myśliwską.
‒ Dziękuję. ‒ Stoffe płacze, a oni się śmieją.
‒ Biedak, nawet nie ma pojęcia ‒ mówi jeden z nich i wyciąga nóż. ‒ Musimy odciąć mu nogi. Utknęły. ‒ Bierze sznur i zaciska go wokół ud.
Stoffe nie czuje, jak wbijają mu się w nogę. Widzi natomiast, że rozorali mu kolano do żywego mięsa.
„Nieważne. Przeżyję” ‒ myśli, po czym traci przytomność.