Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kim Cordell dokonuje w swoim domu niepokojącego odkrycia. Przeszłość przypomina o sobie w najmniej oczekiwanym miejscu i kobieta będzie musiała dotrzeć do sedna sprawy. Tymczasem w domu spokojnej starości Trollstugan zaczynają umierać pensjonariusze, a rzetelny na co dzień policjant Axel Luo, kolega Johna Wagnera, wpada w poważne kłopoty i zawiera ryzykowny sojusz z niewłaściwymi ludźmi. On też ma swoje mroczne tajemnice. Nad December nadciąga potężna burza.
Seria kryminałów „Śmierć w December" to wspólne dzieło małżeństwa Grimwalkerów. Gdyby przenieść ją na ekran, powstałaby mieszanka „Mare z Easttown", „Ozark" i „Siedem”. W tajemniczym miasteczku nikt nie trzyma się reguł, ani dobrzy, ani źli. Ale jedno jest pewne ‒ gdy raz znajdziesz się w December, trudno będzie ci je opuścić. „Trucizna” to szósta część dziesięciotomowej serii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 211
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Döden i December 6: Giftet
Przekład z języka szwedzkiego: Witold Biliński
Copyright © Caroline Grimwalker, Leffe Grimwalker, 2023
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2023
Projekt graficzny okładki: Nils Olsson
Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska
Korekta: Magdalena Mierzejska
ISBN 978-91-8054-076-6
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Na podstawie prawdziwych wydarzeń
Gdyby December miało być człowiekiem, byłoby dziwką z menstruacją.
– Axel Luo
„To nie jest Sara”.
Wspomnienia słów Christiana są jak elektryczne węgorze wijące się w głowie, w piersi, w brzuchu… wszędzie. John Wagner jedzie z domku nad jeziorem Trollsjön w kierunku centrum już o dziesiątej następnego ranka, mimo że spał tylko kilka godzin i gdyby ktoś go teraz zatrzymał i kazał dmuchać w alkomat, wynik byłby spory.
„Nie ma na to rady”.
Wciąż wraca pamięcią do wczorajszego wieczoru w barze. Do Christiana mówiącego, że zdjęcie jego żony nie przedstawia Sary. Johnowi zupełnie odbiło, skoczył do Maxa, który zmywał ostatnie naczynia w kuchni, i zmusił go, żeby na nie spojrzał.
Max długo trzymał przed sobą fotografię, przyglądając jej się uważnie, jakby miała zaraz ożyć.
– Taaa… – powiedział i podrapał się w głowę lewą ręką, w której brakuje mu dwóch palców. – W sumie to nie wiem. Wszyscy znali tę dziewczynę, ale to było przecież dawno temu. Ile to mogło upłynąć od czasu, jak wyjechała z miasta? Dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat? Ludzie się przecież zmieniają… sam już nie wiem. A ty jak bardzo przypominasz siebie z liceum?
Christian powiedział, że zgadzają się kolory włosów i oczu, ale nic poza tym. Nos, kości policzkowe ani usta.
John jedzie w stronę domu Hansa-Olova Barkego ze zdecydowanie zbyt dużą szybkością, ale w zwykłe popołudnie w December ruch uliczny na szczęście niemal nie istnieje. Jest tylko jeden sposób na uzyskanie odpowiedzi na pytanie, które tak nieoczekiwanie się pojawiło.
To prawda, że ludzie mogą bardzo się zmienić od końca szkoły średniej do osiągnięcia wieku trzydziestu pięciu lat. Oczywiście. Johna uderzyła również jeszcze jedna myśl: jeśli Sara rzeczywiście chciała teraz zacząć nowe życie w Sztokholmie, stać się zupełnie nową osobą, równie dobrze mogła zmienić swój wygląd. Nos, kości policzkowe ani usta się nie zgadzają, jak stwierdził Christian. Nos można jednak zoperować, a policzki i usta zmienić w kwadrans dzięki zastrzykom. Może być więc tak, że zarówno on, jak i Christian mają rację. Może na zdjęciu z parku rozrywki Grönan jest Sara i jednocześnie jej nie ma. Przedstawia ono jej nowe wcielenie, które mogła stworzyć zupełne świadomie.
„Ojciec tak czy owak rozpozna swoją córkę” – myśli John, kiedy jego czarne audi wyhamowuje przed smutnym domem Hansa-Olova Barkego. Tak mu spieszno wysiąść z samochodu, że prawie zapomina wyłączyć silnik. Kudłaty pies, którego spotkał ostatnim razem, chodzi i wącha różne rzeczy w maleńkim i zaniedbanym ogrodzie, ledwo reagując, kiedy zdenerwowany John gwałtownie otwiera furtkę i rusza do drzwi.
Dzwoni i dzwoni.
Puka i wali.
W końcu Hans-Olov Barke otwiera, w samej koszulce i bokserkach. Na slipach widać żółtą plamę, miejsca pod pachami poszarzały.
– O co, kurwa, chodzi? – pyta, mrużąc oczy i drapiąc się po włosach, które sterczą na wszystkie strony, nie licząc samej góry, gdzie od łysiny odbija się światło lampy w holu.
John trzyma już w ręce zdjęcie i robi krok naprzód. Wyczuwa smród bijący od Hansa-Olova. Najwyraźniej nie tylko John wczoraj dał w palnik. To dlatego gospodarz tak długo nie otwierał.
– Kto jest na tym zdjęciu? – pyta John, podtykając fotografię pod nos Hansowi-Olovowi. Ten cofa się o krok i mrużąc przekrwione oczy, przygląda mu się intensywnie.
– Co znaczy, kto? – Bierze zdjęcie, żeby nie mieć go tuż przed nosem, i odsuwa od siebie na odległość ręki.
– Czy na tym zdjęciu jest Sara? Twoja córka, Sara Barke. Czy to ona?!
W głosie Johna słychać panikę, musi oprzeć się o framugę. Już z powodu wczorajszego picia serce wali mu szybko i mocno, teraz jednak przyspieszyło jeszcze bardziej, przez co John traci oddech i czuje skurcz w gardle.
„Zawał” – myśli. – „Jestem o włos od zawału”.
Kaszle i wali się w pierś pięścią, jakby chciał wbić trochę rozumu we własne organy, podczas gdy Hans-Olov znika w salonie. Minutę później wraca do holu, tym razem mając na nosie okulary kupione na stacji benzynowej. Wygląda trochę przytomniej. Tak jakby wizyta Johna spowodowała u niego wyrzut adrenaliny do krwi – i w sumie nic w tym dziwnego.
Nie zważając na chłód, robi krok do przodu i staje na wycieraczce przed wejściem. Jego stopy są wielkie i włochate, co John zauważa mimochodem, starając się głębokimi oddechami zrekompensować nagłą zdradę serca.
– O czym ty, kurwa, mówisz? – pyta Barke, przyglądając się dokładnie zdjęciu.
– Ktoś… – dyszy John. Wciąga powietrze bardzo głęboko do płuc, puszcza framugę i się prostuje. – Ktoś, kto znał Sarę, powiedział wczoraj, że to nie ona.
Przygląda się Barkemu z uwagą, ale ten tylko chrapliwie się śmieje i oddaje mu zdjęcie.
– Jasne, że to Sara.
Johnowi znów się kręci w głowie, kiedy przez jego ciało przechodzi fala wdzięczności i ulgi. Tak jak myślał. Tak cały czas wierzył. Świat jednak nie stanął na głowie.
– Jesteś absolutnie pewny? – dopytuje się jeszcze i wkłada zdjęcie z powrotem do wewnętrznej kieszeni, wracając powoli do równowagi. To przecież tylko kac.
Barke marszczy czoło.
– Co się z tobą dzieje? Myślisz, że nie rozpoznam własnej, kurna, córki? – Węszy w powietrzu. – Piłeś?
„Co za ironia – myśli John – że pyta mnie o to ten ochlapus”.
– Więc jesteś absolutnie pewny? – pyta znów John, gdy kosmaty pies wślizguje się do domu przez otwarte drzwi.
Barke wpatruje się w niego przekrwiony oczami.
– Miałem nadzieję, że już nigdy jej nie zobaczę, ale tak. Osoba na tym zdjęciu to Sara Barke. Moja parszywa córka.
– Kurwa, kurwa, kurwa – wścieka się Axel Luo, widząc, jak kurs jego kryptowalut leci na łeb na szyję. – To jest, kurwa, niemożliwe.
Czuje się, jakby ktoś wyrwał mu serce i wrzucił je do ognia. Jest wcześnie rano i za oknami willi wciąż panuje ciemność.
Axel ledwo może oddychać, przysiągłby, że ma zawał. Patrzy na wykresy, na których wszystkie notowania nurkują ostro w dół. Wie, że ta tendencja w końcu się odwróci, ale w tej chwili wygląda to ponuro. Wojna w Ukrainie, inflacja i lichwiarska pożyczka wbijają gwoździe do jego trumny. Raz za razem. I brakuje mu czasu na szukanie rozwiązania.
Nie może sprzedać, bo straciłby wtedy trzysta tysięcy koron. Nie może czekać, bo Ackermannowie żądają spłaty. Już dwa razy przesunęli mu termin i są tym najwyraźniej zmęczeni.
„Trzeba zorganizować pieniądze”.
Nerwowo przebiera nogami pod biurkiem. W gabinecie światło jest zgaszone, na jego twarz pada jedynie niebieskawy blask ekranu. Kiedy podnosi wzrok, widzi swoje odbicie w okiennej szybie. Wygląda blado. Axel Luo, jedna z najczarniejszych osób w December, jest biały jak prześcieradło.
Wie, że sprzedał duszę Ackermannom, i codziennie tego żałuje, ale był zdesperowany, bo musiał pokryć straty z gry.
„Pieprzony hazard”.
Nawet teraz, kiedy nienawidzi samego siebie i sytuacji, w którą wpakował się niefortunnymi decyzjami, na ramieniu siedzi mu diabełek i szepcze do ucha, że powinien spróbować jeszcze raz i wygrać pieniądze, których potrzebuje. To prawda, że miewa szczęście. I jest dobry w pokerze online. Ma też niezłe wyczucie do zakładów.
Głos diabełka brzmi fałszywie. Axel Luo przymyka oczy i przyciska palce do powiek. Gdyby miał pistolet, chybaby się zastrzelił. Gdyby rzeczywiście miał takie wyczucie do zakładów, to przecież nie przegrałby tak straszliwie jak ostatnio.
– Kochanie, czy możesz dzisiaj kupić filtr do jacuzzi? Wygląda okropnie – mówi stojąca za nim Olivia, na co Axel szybko zamyka laptop.
„Widziała?”
– Jasna sprawa – odpowiada, a jego serce skacze w przepaść i wydaje się lecieć w nieskończoność.
– Wszystko w porządku? – pyta dziewczyna, przytulając go od tyłu. Przeciąga lekko paznokciami po ogolonej czaszce i karku.
– Oczywiście, tylko praca mnie trochę stresuje.
– Pamiętaj, że musisz po południu wrócić do domu na dorosłe przyjemności.
– Dla ciebie wszystko, bejbi.
Axel odwraca się, a ona siada mu na kolanach. Ociera się o niego, ale ostatnio pieprzyli się tak dużo, że teraz ma na fiucie otarcia.
– Jestem pewna, że tym razem się uda – mówi Olivia i całuje go w czoło, a członek Axela, pieprzony zdrajca, zaczyna twardnieć.
Przytula ją. Kocha Olivię najbardziej na świecie. Już od roku starają się o dziecko. Prawdę mówiąc, jemu szczególnie się nie spieszy. A jeśli miałby być naprawdę szczery, to wcale nie ma pewności, czy w ogóle chce mieć dzieci. Kiedykolwiek. Ale zwłaszcza teraz, kiedy cały jego świat się wali. Gdyby powiedział to żonie, złamałby jej serce, tak więc dla niej… może da się jakoś żyć z maluchem, choć ma wrażenie, że postępuje wbrew sobie. Inny siedzący w nim diabełek budzi się do życia i śmieje z tej myśli. Przecież właśnie z tego powodu znalazł się w tym hazardowym gównie. Żeby nie pamiętać, że mają z Olivią tak niewiarygodnie różne plany na przyszłość i marzenia.
– Wyrobimy się? – pyta dziewczyna, znów przeciąga paznokciami po jego karku i przyciska się do jego fiuta.
– Muszę lecieć do pracy – mówi Axel, ale wie, że z nią nie wygra. – Poza tym powinienem…
Olivia już zdążyła wyłowić jego przyrodzenie z bokserek i odciągnąć własne majtki na bok. Kiedy nadziewa się na niego, wzdychają jednocześnie Axel i jego fiut, ale z dwóch zupełnie różnych powodów.
Na koniec Olivia kładzie się na podłodze, trzymając nogi w górze, żeby jego sperma szybko spłynęła do macicy.
Axel wciąż jest załamany, ale nie śmie o niczym powiedzieć Olivii. O tym, że przegrał milion, że wziął od Ackermannów pożyczkę pod zastaw domu, by pokryć straty, i że jego kryptowaluty, jedyna szansa na ratunek, błyskawicznie straciły wartość.
– Teraz możesz już sobie jechać do pracy – mówi Olivia z uśmiechem. Axel uwielbia ten uśmiech.
Idzie ciężkim krokiem do łazienki i myje się, żeby Bulten nic nie wyczuł. Szybko się ubiera i całuje żonę na do widzenia, a kiedy wsiada do samochodu, chwyta mocno kierownicę i wrzeszczy na całe gardło. Ma wszystko, o czym mężczyzna może marzyć, i wszystko tak koncertowo spieprzył.
Słychać dźwięk telefonu. „Kiedy przyjedziesz z pieniędzmi?”
Axel znów wrzeszczy.
Jego głupota powinna mieć własną skalę.
„Luoizm – taką diagnozę można stawiać osobom, które ciągle same sobie podstawiają nogi, ponieważ są cholernymi głąbami”.
Szarpie kierownicę i krzyczy, aż uchodzą z niego wszystkie siły.
Mógłby sprzedać kryptowaluty, żeby spłacić ratę za najbliższy kwartał, ale wtedy nie miałby na następną.
Strasznie go wkurza, że go wykorzystują, bo jest policjantem. Już uregulował dwie okrągłe raty. Procent od pożyczki i informacje dla Evy Ackermann, która wyciągnęła z niego dane dotyczące śledztwa w sprawie Carla Ackermanna. I tego tam Alvareza. Między innymi.
Axel bierze głęboki wdech i czuje zapach Olivii i jej marzeń o dziecku, które dręczą jego duszę i fiuta. Niedługo z jednego i drugiego nic już nie zostanie, a on nie ma serca jej powiedzieć, że tak naprawdę wcale nie chce mieć dzieci.
„Wszystko, co zrobiłem, zrobiłem z miłości”.
Przygląda się ich domowi, na który ich nie stać. To też dlatego, że tak bardzo ją kocha.
Zawsze mieli siebie. Axel dorastał jako pierwsza czarna osoba w December, nie licząc jego ojca, a Olivia jako jedyna nie patrzyła na niego z pogardą i nie obrzucała go wyzwiskami. Jedyna kobieta, która naprawdę go kochała.
„Nie licząc, oczywiście, matki”.
Postanowił zostać gliną, bo miał dość całego tego rasizmu, ale w głębi duszy wolałby zajmować się komputerami. Albo robić podcast i gnoić wszystkich drani z December, którzy go dręczyli.
Na komórkę przychodzi powiadomienie – bitcoin spadł o kolejne piętnaście procent. Axel ma wrażenie, że ekran się z niego śmieje.
Jeśli tylko uda mu się przetrzymać trzy miesiące, może mu się udać. Wszystko zależy od tego, czy inflacja zrobi sobie urlop, a kryptowaluty skoczą w górę do poziomu, którego oczekiwał. To tylko kwestia czasu. Wtedy będzie mógł oddać dług Ackermannom i zaproponować im uprzejmie, żeby poszli do diabła, ale to jeszcze nie teraz. Musi spłacić co najmniej kwartalną ratę, ale najlepiej całą sumę, żeby przestać czuć na karku ich gorący oddech.
Zmusili go, żeby postąpił wbrew wszystkim swoim zasadom. Przekazywał im informacje o dochodzeniach dotyczących ich huty i wnuka, a także o innych sprawach, w których „chcą mieć rękę na pulsie”, jak to określają.
„Nienawidzę ich!”
„Trzy miesiące. Tylko tyle potrzebuję. Koniec z Ackermannami, Olivia zajdzie w ciążę, a kryptowaluty się odbiją. Wtedy wreszcie nadejdzie święty spokój i będę mógł zajmować się dzieckiem. Ostatecznie to będzie w połowie Olivia, chyba nie może być trudno?”
Dziecko będzie też jednak w połowie nim, a w tej chwili Axel Luo nie ma niczego, co z dumą wrzuciłby do puli genowej. Wzdycha i znów próbuje przybrać profesjonalny wyraz twarzy.
„Już nigdy nie będę grał ani obstawiał”.
Zrozumiał lekcję, którą dał mu los, ale wie, że jedynie zamienił internetowe kasyno na kryptowaluty. To jednak trochę sprytniejszy ruch, bo przecież z kasynem ostatecznie wszyscy przegrywają. Tego się już zdążył nauczyć.
Uruchamia silnik i jedzie w stronę posterunku. Ma dwie możliwości. Sprzedać krypto, żeby jak najwięcej oddać Ackermannom i dalej być ich dziwką, albo wziąć kolejną pożyczkę na czarno.
Ma kiepską historię kredytową – to kolejna rzecz, o której nie wie Olivia – i nie może pożyczać z banku, ale w Sztokholmie mieszka znajomy Serb. Axel mu kiedyś pomógł. Teraz pora na rewanż, choć Igor jest człowiekiem, którego w branży Axela określa się mianem zawodowego przestępcy.
„Trzy miesiące… tylko tyle potrzebuję”.
Axel drżącymi rękami wybiera numer. Po czterech sygnałach odzywa się głos równie zardzewiały jak stary łańcuch w rowerze.
– Axel, ty cholerny gliniarzu.
– Ziom, muszę pożyczyć pięćset tysięcy.
Nils musi stać na czubkach palców, kiedy Kim przykłada mu nóż do szyi. Przyciśnięty do ściany garażu, wybałuszył oczy i wpatruje się z dzikim wyrazem twarzy w dom, jakby chciał, żeby znajdująca się tam Pia zobaczyła, co się dzieje, i przybyła z odsieczą, albo wprost przeciwnie – niczego nie zauważyła.
– Mamy do pogadania – cedzi Kim przez zęby. Ma wrażenie, że nie jest sobą.
Sama nie może pojąć, że robi to, co robi. Właśnie ona, która jest psycholożką i przez całe życie była niebywale grzeczna.
Aż spotkała Nilsa.
Aż on dostał jej nerkę i porzucił ją miesiąc później dla innej kobiety, która już wtedy była z nim w ciąży.
– Oszalałaś? – kwiczy.
– Tak, oszalałam. W końcu ukradłeś mi, kurna, nerkę.
– Daj spokój, Kim. Chcesz ją z powrotem czy co tu odwalasz?
– Owszem, zaraz ją odbiorę. – Kim sama słyszy, jak idiotycznie to brzmi.
– Ale… ja przecież nie mogę… ja…
– Zamknij ryj! – Przyciska go do ściany, nie odsuwając noża. – Oszukałeś mnie.
Nils ostrożnie kiwa głową i wzdryga się, czując ostrze na skórze.
– To po prostu… tak się stało, nie oszukałem cię. Na pewno nie świadomie.
– Nie? Chcesz powiedzieć, że nie ruchałeś Pii, kiedy jeszcze byliśmy razem? Chcesz powiedzieć, że nie zostawiłeś mnie po tym, jak dostałeś moją nerkę?
Nils przełyka ślinę, a gdy jabłko Adama przesuwa mu się pod skórą, na ostrzu pojawia się kropelka krwi. Ścieka wzdłuż szyi i znika za koszulą.
– Przepraszam, naprawdę. Byłem zdesperowany. Inaczej bym przecież umarł.
– Zdesperowany? Żartujesz sobie? Wykorzystałeś moją miłość. To ja mogłam umrzeć, umrzeć dla ciebie. I doskonale o tym wiedziałeś. Bawiłeś się mną, a potem złamałeś mi serce i teraz potrzebuję nowego.
Milczą przez chwilę, aż Kim uspokaja się i cofa nóż. Wciąż jednak trzyma go przed Nilsem.
On pociera szyję i patrzy na nią z szacunkiem, chyba po raz pierwszy w życiu. Kim czuje, że on nie ma już nad nią władzy. Szkoda tylko, że wymagało to użycia przemocy.
– Ten ukryty pokój za boazerią. Skąd się wziął? – pyta.
W jego oczach pojawia się na chwilę lęk.
– Skąd mam to wiedzieć?
– Bo to twój były sklep.
– W sumie to dom moich rodziców. Dopiero potem przebudowałem go na sklep. Skąd mam wiedzieć, do czego matka i ojciec używali tego pokoju?
Kim nie daje się nabrać.
– Jasne, że wiesz. Najwyraźniej wie to nawet mój ojciec, Tom.
– Czekaj, co? Tom… O’Connor?
– Tak, to mój ojciec.
– Co ty pieprzysz? – Nils wydaje się zaskoczony i szuka drogi ucieczki, ale Kim wymachuje przed nim nożem.
– No więc, o co chodzi z tym cholernym pokojem i kluczem?
Nils zaciska powieki, ale Kim zdążyła zauważyć w jego oczach, że coś go poruszyło. Dostrzegła coś bolesnego. Teraz on głośno wciąga powietrze i znów spogląda w stronę domu, w którym krząta się Pia, będąca w siódmym miesiącu ciąży i całkowicie nieświadoma dramatu rozgrywającego się koło garażu. Potem znów kieruje wzrok na Kim, a w oczach wciąż ma to, co przed chwilą zauważyła, to coś dziwnego. Parszywiec Nils wygląda na zasmuconego.
– Chcę ten klucz z powrotem. Jest mój. Myślałem, że zginął.
– Tak? A ja chcę z powrotem swoją nerkę, ale jej nie dostanę, prawda?
Nils poprawia marynarkę, powoli się opanowuje i patrzy na nią w ten sam sposób jak tego dnia, kiedy powiedział, że zamierza ją opuścić. Z pogardą.
To, że tak szybko wziął się w garść, irytuje Kim, która znów podnosi nóż. Bliżej jego serca.
– Powiedz, bo inaczej…
– Bo inaczej co? – przerywa jej Nils. – Zamordujesz mnie w biały dzień na moim własnym podjeździe? Strasznie trudna zagadka dla policji, no nie?
– Kochanie? – dobiega głos z ganku. – Jeszcze nie pojechałeś?
Kim chowa nóż za plecy, kiedy Pia wychodzi zza rogu.
– O, tutaj jesteś. Co się dzieje?
– Nic, kochanie. Rozmawiamy sobie tutaj z Kim, ale ona już idzie.
Gdyby spojrzenie mogło zabijać…
– Chcę ten klucz z powrotem, inaczej będę musiał podjąć odpowiednie kroki.
– Ależ, kochanie. Może wejdziemy do domu i napijemy się kawy, żeby porozmawiać jak ludzie? Zimno tu.
– Nie, dziękuję. – Kim uśmiecha się z wysiłkiem do Pii. – Tylko jedna taka sprawa: on wziął ode mnie nerkę, a potem mnie zostawił. Zrobił ci dziecko, zanim się ze mną rozstał. Może powinnaś pomyśleć, za jakiego człowieka wyszłaś. Jeśli mnie mógł zrobić takie świństwo, to tobie też.
Pia sztywnieje i patrzy zaskoczona na męża.
– O czym ona mówi, Nils? Mówiłeś, że rozstaliście się, zanim się zeszliśmy. Że mieszkała tu nadal tylko dlatego, że szukała nowego miejsca, a ty nie miałeś serca jej wyrzucić. I o co chodzi z tą… Co ty mówiłaś? Nerką?
– Tak było. A jeśli chodzi o to drugie, to ona coś wymyśla. Szuka pretekstu, żeby się pokłócić. – Znów na nią patrzy, ale tym razem Kim wyraźnie widzi w jego oczach desperację. – Nie sądziłem, że możesz upaść tak nisko.
– No dzięki – odpowiada Kim z wściekłością.
Odwraca się do Pii.
– Staffan Karlberg to lekarz ze Sztokholmu, który wykonał przeszczep. Jeśli mi nie wierzysz, zapytaj go.
Mówiąc to, podnosi bok bluzki i pokazuje bliznę. Chciałaby, żeby była większa, ale w tych czasach, żeby wyjąć nerkę, robi się naprawdę niewielki otwór. Mimo to widzi strach w oczach Pii, kiedy ta zauważa blady ślad po nacięciu.
– Nils ma podobną i na pewno o tym wiesz. Cokolwiek ci o niej opowiadał, to kłamstwo.
Kim odchodzi z nożem przy udzie. Śnieg skrzypi jej pod stopami, a dusza jęczy. Słyszy, jak zdenerwowana Pia zarzuca pytaniami Nilsa, który robi, co może, żeby znaleźć sensowne wyjaśnienia. To jest jednak za duża sprawa, Kim dobrze o tym wie. Pia nie odpuści. Może to wystarczy, żeby go zostawiła? Jeśli będzie miała szczęście, to odejdzie, zanim ją wykończy.
„Zasłużyłeś na to, pieprzony draniu”.
Kim postanawia, że nie odda mu klucza. Przynajmniej nie teraz. Jego reakcja na wspomnienie o nim jednak ją intryguje. W jego spojrzeniu zobaczyła smutek, może ból, albo strach. Tak więc zanim Kim zdecyduje, co zrobić z tą całą sytuacją z nerką, zamierza uczynić to, co powinna była już dawno temu. Odkryć wszystkie tajemnice Nilsa.
– Już niedługo, Mattias, już niedługo cię znajdę. Wiem, że tu jesteś – mówi John do siebie, siedząc w samochodzie ukrytym w lesie kawałek od drogi.
John Wagner od wielu dni poświęca swój cały wolny czas na obserwowanie tego, co dzieje się w gospodarstwie Ludu Świątyni Słońca w górach. Nie żeby tego wolnego czasu było szczególnie dużo, nie z tym całym syfem, który się dział – i nadal się dzieje – w December. Można by odnieść wrażenie, że śnieżna kula pełna gówna zaczęła toczyć się z gór, zabierając ze sobą po drodze coraz więcej paskudztw.
„A wszystko zaczyna się tutaj” – myśli. Jest tego pewien. Zamordowanie Eddiego Branko i Martina Langa. Ta popaprana eucharystia. Nielegalny cmentarz. I Żółw Ninja Mattiasa z odgryzioną nogą. John ściska zabawkę w kieszeni.
W jakiś sposób jest pewny, że to wszystko jest jednak wierzchołkiem gównianej góry, a chociaż instynkt podpowiadałby, żeby trzymać się od niej z daleka, tak się po prostu nie da. Nie teraz, kiedy mogą być pod nią pogrzebani jego syn i żona.
Uderza go straszna myśl: a jeśli nie są w tym samym miejscu? Jeśli ktoś, kto ich porwał, rozdzielił ich, żeby… No właśnie, w sumie dlaczego miałby to robić?
W głowie Johna pojawia się potworna odpowiedź na to pytanie. Taka, która wiąże się z handlem ludźmi. Ale nie. Musi wierzyć, że oboje są gdzieś tu w December. Sara dlatego, że łączył się tu z siecią jej apple watch. A Mattias z powodu żółwia.
„Mogli przecież zostać rozdzieleni już tutaj, po przyjeździe”.
John wali rękami w kierownicę.
„Nie!”
Nie można tak myśleć. Inaczej oszaleje. Oni są tutaj, razem, i on ich znajdzie.
„A skąd w ogóle wiadomo, że oni wciąż żyją?” – ciągnie wątek mózg, jakby rozkoszował się sadystycznym trybem, w który teraz wszedł. W tym cholernym mieście ludzie padają jak chore na raka muchy. Jakie więc są szanse, że właśnie oni tak długo tu przeżyli?
John zaciska ręce na kierownicy tak mocno, że aż boli, zaciska zęby, strzela mu w szczęce. Obraca lusterko wsteczne i patrzy sobie w oczy.
– Przestań! – wrzeszczy. – Skończ z tym, do cholery. Oni… żyją…
Ostatnie słowo wypowiada, szlochając. Zaciska pięść i zasłania nią sobie usta, starając się ze wszystkich sił nie rozpłakać. Nie chce się mazać z tego powodu.
„No właśnie. Oni żyją. Są gdzieś tutaj. Razem. A ja ich znajdę. Na pewno”.
Prostuje się na siedzeniu i ociera łzy. Odchrząkuje i skupia się na tym, co się dzieje.
Po spotkaniu z Barkem dużo myślał o fotografii Sary i Mattiasa. Musi znaleźć jakieś jej stare zdjęcie, z tamtych czasów, żeby sam mógł porównać. Ale Barke powiedział to, co powiedział, i nawet jeśli Sara rzeczywiście przeszła operację plastyczną czy coś w tym rodzaju, poznał ją bez najmniejszych wątpliwości. Potwierdził, że kobieta na zdjęciu, żona Johna, to jego córka. Noc i poranek, kiedy czuł, że świat usuwa mu się spod nóg, były okropne, ale teraz wszystko znów jest w porządku.
Wymienił parę wiadomości z Christianem, który przyznał, że wygląd człowieka może się zmienić zarówno w wyniku upływu czasu, jak i operacji. Że John nie powinien zbyt poważnie traktować tego, co powiedział wtedy w Lyckoslanten.
Dziś wtorek, a we wtorki w sekcie jest najmniej ludzi, jak John już wcześniej zauważył. Nawet Słońce i Baltazar znikają gdzieś przed południem, inna grupa jedzie na zakupy. Słońce powiedziała, że sami dużo uprawiają, a do tego hodują kozy, kury i coś tam jeszcze, ale teraz, w sezonie zimowym, muszą jednak sporo kupować, żeby utrzymać gospodarstwo, w którym mieszka niemal siedemdziesiąt osób.
Myszkował tu też w niedzielę, miał przygotowaną kamerę, żeby udokumentować tę chorą eucharystię, którą z pewnością nadal praktykują, ale wszystko wskazuje na to, że wydarzenia ostatnich dni skłoniły ich do ostrożności. Jeżeli dzieją się tu jakieś podejrzane rzeczy, to teraz lepiej je ukrywają. Albo postanowili zrobić sobie przerwę, cholera wie. John ma jednak pewność, że jest tu jeszcze sporo do odkrycia.
Jest parę minut po jedenastej. Przepiękny zimowy dzień, krystalicznie czyste powietrze, błękitne niebo i podmuchy wiatru tak świeże, że prawie smakują miętą. Godzinę temu wyjechali Słońce i Baltazar. Pół godziny temu oddaliły się dwie furgonetki, zabierając ze sobą jakieś dziesięć osób. Oznacza to jednak, że w gospodarstwie wciąż jest ich mniej więcej pięćdziesiąt.
Wcześnie rano, zanim wstało słońce, odwiedził nielegalne cmentarzysko i szukał – stracił już rachubę, który raz z kolei – jakiegoś przeoczonego miejsca pochówku. Albo jeszcze czegoś, co należało do Mattiasa. Lub Sary.
Rozmowa z teściem tkwi mu w głowie jak cierń. Zadomowiła się tam zaraz obok migreny i trudno nawet powiedzieć, które z nich bardziej boli.
„Serce. Najbardziej boli serce”.
Odsuwa od siebie tę myśl, przekradając się pochylony do ściany stajni. Choć wydaje się coraz bardziej oczywiste, że Sara go oszukała, nie ma na to dowodów. Żadnych poza wspomnieniami ludzi i nieokreślonymi oskarżeniami.
„Ruchała się z moim najlepszym kumplem, kiedy miała piętnaście lat”. Kiedy John przypomina sobie słowa Barkego o córce, musi powstrzymać się od szlochu.
Starając się robić to jak najciszej, podnosi haczyk drzwi do stajni i wślizguje się do środka. Staje nieruchomo, czekając, aż oczy przyzwyczają się do mroku.
Jest tu od czterech godzin, a za dwie godziny zaczyna się jego zmiana na posterunku. Mona robi, co może, żeby wszystko funkcjonowało, kiedy Frank wciąż jest na zwolnieniu lekarskim i zaledwie szóstka policjantów musi obsłużyć największy rejon w Szwecji. W którym na dodatek grasuje seryjny morderca.
„Mogłaby wprowadzić stan alarmowy” – myśli John, idąc powoli w głąb stajni, w stronę boksu, gdzie więzieni byli Eddie Branko i Martin Lange. Gdyby Mona zdecydowała się na taki krok, dostaliby dodatkowe zasoby z sąsiedniego okręgu policji. Mieliby więcej ludzi. John ma jednak podejrzenia, że szefowa wcale tego nie chce. A raczej… ona może i chce, ale rodzina Ackermannów nie jest już taka chętna. Podobnie jak Claire Olofsson.
Kiedy dociera do boksów przebudowanych na coś w rodzaju celi, cichutko wyciąga skobel z drzwi do pierwszego z nich. Wciąż pachnie tam podejrzanie czysto jak na stajnię. Sprzątali tu jak idioci, żeby policja niczego nie znalazła, on jednak ma nadzieję odkryć coś nowego. Temu facetowi, który przyszedł na posterunek z łukiem i wziął wszystko na siebie, John w ogóle nie wierzy. To znaczy prawdopodobnie uczestniczył w okaleczeniu i zjedzeniu tych dwóch mężczyzn. Może nawet zajmował się Eddiem. Nie ma jednak szans, żeby Słońce i Baltazar nie brali w tym udziału, jak twierdzili podczas rozprawy.
John przygląda się wysprzątanej podłodze. W tym miejscu więzili Martina Langa. O okropnościach, które się odbywały, świadczą jedynie ciemne plamy. Tu pewnie szczególnie mocno szorowali, żeby usunąć krew i inne ślady. Poza tym boks jest całkowicie czysty.
John zatrzymuje się na chwilę, słysząc kroki na podwórzu. Dźwięk dochodzi przez uchylone okno. Skrzypienie śniegu. Słychać kobiecy głos wołający coś o praniu, a kroki przyspieszają. John przełyka ślinę i przechodzi do drugiego boksu.
„Jeśli mnie złapią, to pewnie zabiją”.
Drugi boks wygląda dokładnie tak samo. Klinicznie czysty, nie ma tu nawet zwykłego stajennego kurzu, resztek siana ani ptasiego gówna na podłodze. Nawet mysich bobków.
Ale…
John czuje, jak instynkt coś mu podpowiada, zanim zrozumie, co to oznacza.
Jest tu jeszcze trzeci boks.
Wychodzi z tego, w którym trzymali Eddiego Branko, serce zaczyna mu walić mocniej. Starannie zamyka drzwi, żeby nie zostawić nawet najmniejszych śladów swojej obecności, i otwiera trzeci. Graniczy z drugiej strony z boksem Martina Langa.
John wytęża oczy w mroku, a kiedy zauważa ślad, traci na chwilę oddech. Również tu jest ciemna plama na podłodze. Jak mogli wcześniej to przegapić?
Były trzy ofiary. Nie dwie. Nie tylko Eddie Branko i Martin Lang, ale jeszcze jeden człowiek. Co się z nim stało?
John zbiera się do wyjścia i rozważa, czy nie zakraść się do prywatnej części gospodarstwa należącej do Słońca i Baltazara, kiedy ktoś ciągnie za drzwi wejściowe. Słychać głośne brzęczenie metalowego okucia i John rozgląda się desperacko dookoła. Nie ma gdzie się schować. Chyba że…
Zamyka boks w tej samej chwili, w której ktoś wchodzi do stajni i zapala światło. John nie zdąża nawet zamknąć rygla, kuca tylko tuż przed drzwiami i trzyma je kurczowo palcami, żeby wyglądały na zamknięte. Człowiek, który wszedł, idzie wzdłuż korytarza, mrucząc coś pod nosem. Zatrzymuje się.
– Niech to szlag – mamrocze mężczyzna i w całej stajni robi się całkiem cicho…
John widzi oczyma duszy, jak intruz węszy w powietrzu. Wyczuwa zapach jego mięsa. Podśpiewuje… Dokładnie tak jak olbrzym w baśni o Jasiu i magicznej fasoli – ten drań prawdopodobnie też jest kanibalem.
– Nazywasz mnie tchórzem? Jak śmiesz, kurwa? – słychać kolejny pomruk.
John wzdryga się i serce niemal przestaje mu bić, kiedy drzwi do boksu wyślizgują się z jego nieporadnego chwytu i przesuwają o centymetr.
„Jeśli mnie złapią, skończę jak Martin Lang” – myśli z przerażeniem. Bez rąk i nóg. Zostanie więźniem tu w górach i nikt nigdy się nie dowie, co stało się z Sarą i Mattiasem. No i z nim.
Zagląda przez wąską szczelinę w drzwiach i zauważa nogi w butach z cholewami marki Tretorn. Potem pojawia się dłoń pocierająca udo.
Nie, nie jest to kanibal z supermocami wyczuwający zapach mięsa i krwi Johna. To tylko kanibal, który zatrzymał się na chwilę, żeby przygotować sobie porcję snusu.
– Gówniane to życie – mówi obcy i kopie szpadel.
Idzie dalej i przechodzi ledwie dwa metry od Johna, który na wszelki wypadek na chwilę przestaje oddychać. Jego mózg pracuje na najwyższych obrotach. Pewnie byłby w stanie powalić tego gościa. Zmusić go, przykładając mu broń do ciała, żeby o wszystkim opowiedział.
Nie. To kiepski pomysł. Wtedy musiałby go zabić. W biały dzień, kiedy dookoła krząta się pięćdziesiąt innych osób.
Mężczyzna przechodzi dalej, w stronę pomieszczenia, które zdaniem Johna jest siodlarnią. Teraz albo nigdy. John właśnie ma puścić drzwi do boksu, kiedy zamiera w połowie ruchu. Wciąż kuca i skupia wzrok. Na grubej, mocno podniszczonej desce stanowiącej części drzwi.
„O cholera”.
John zupełnie zapomina o mężczyźnie w siodlarni, kiedy starając się poruszać jak najciszej, wyciąga z kieszeni telefon i robi zdjęcie za zdjęciem. W końcu nie może się powstrzymać. Nasłuchuje uważnie, ale wszystko wskazuje na to, że człowiek w butach marki Tretorn zamierza trochę w tej siodlarni posiedzieć.
„Odważę się?”
Owszem. Prawą ręką trzyma mocno drzwi do boksu, żeby się nie otworzyły, a jego palec drży, kiedy niezdarnie włącza lewą ręką latarkę w komórce. Trzyma ją blisko drzwi, żeby światło jak najmniej się rozpraszało.
„To jakby trafić do przedsionka piekieł!”
Ktoś wyrył na drzwiach boksu nazwisko i wiadomość. Tak nisko i w tak ciemnym miejscu, że nikt tego nie zauważył, mimo że mieszkańcy bardzo się starali jak najlepiej posprzątać. John fotografuje i czyta napis, który wygląda tak, jakby został zrobiony czymś cienkim. Świeci na podłogę. I wtedy ją zauważa.
W szczelinie między boksem a podłogą leży zwyczajna wsuwka do włosów. Podniszczona i powyginana. Ktoś, kogo porwały te świry, miał we włosach wsuwkę, której nie znaleźli – stała się ona ostatnią nadzieją tej osoby na opowiedzenie światu, co się z nią stało. John z trudem przełyka ślinę, łzy cisną mu się do oczu. Znów czyta:
„Katja Persson. 800314-4120. Oni zjadają ludzi”.
John właśnie ma zrobić kolejne zdjęcie, kiedy telefon wibruje mu w ręce, co w tej szczególnej chwili przeraża go tak, że prawie upuszcza komórkę na podłogę. Łapie ją jednak w ostatniej chwili.
Naciska przycisk aparatu, gasi latarkę i wstaje. Patrzy w stronę siodlarni. Mężczyzna jeszcze nie wyszedł. Na ekranie widać wiadomość od Renégo Hoffmanna, a kiedy John ją odczytuje, czuje się tak, jakby ktoś go jednym ruchem wypatroszył jak rybę. Jakby jedynym, co mu pozostało w ciele, było wyczerpanie.
„Przyjedź jak najszybciej do szpitala, znalazłem coś bardzo niepokojącego” – napisał patolog.
John patrzy na Lottę From, która leży na szpitalnym łóżku i wkrótce ma zostać wypisana. Bezdzietna, pracująca jako elektryczka, czterdzieści sześć lat. Na jej ciele widać stare siniaki. Głęboka rana kłuta w barku, którą zadał jej nieznany sprawca, jest elegancko zabandażowana.
Gdyby nie to, że natychmiast po odzyskaniu przytomności powiedziała, że to nie jej mąż ją napadł, wylądowałaby w tym samym koszyku, co wszystkie wcześniejsze ofiary.
John wie jednak, że to musiała być nieudana akcja seryjnego mordercy, nieudana dzięki Juliette, która przeszkodziła mu, lunatykując.
– Wszystko w porządku? – pyta John, stając w nogach jej łóżka.
– A wygląda, jakby było w porządku? – Kobieta unosi brwi.
– Nieszczególnie, ale żyje pani.
– Ha! – parska pacjentka. – To pan nazywa życiem.
– To znaczy?
– Nic takiego. Nie mam do powiedzenia nic więcej poza tym, co już powiedziałam.
John ma ochotę westchnąć, ale się powstrzymuje. Ta kobieta jest ofiarą i przechodzi przez takie rzeczy, jakich on nie jest nawet w stanie sobie wyobrazić. Rozumie, że była bita, prawdopodobnie przez własnego męża, ale w systemie nie ma o tym ani jednego raportu.
– Skąd te siniaki? – pyta i jednocześnie stwierdza, że jest tu zdecydowanie za gorąco. Albo to po prostu jego własny pot tworzy na skórze dodatkową powłokę. Po opuszczeniu obozu sekty wciąż ma przyspieszone tętno.
– Z pracy – odpowiada Lotta. – Jestem elektryczką.
– Okej. – John zupełnie jej nie wierzy. Krwiaki wyglądają jak po potężnym kuksańcu, ciekawe, jak wygląda reszta jej ciała. – A więc nic więcej sobie pani nie przypomina?
– Nie.
John daje jej wizytówkę.
– Proszę zadzwonić, jeśli coś pani sobie przypomni, cokolwiek, nawet jeśli wyda się to nieistotne.
– Co teraz ze mną będzie? – pyta ofiara, a jej spojrzenie przygasa.
– Zostanie pani umieszczona w bezpiecznym mieszkaniu, z ochroną, dopóki wszystkiego nie załatwiamy.
– A Hassan?
– Hassan?
– Mój chłopak.
– On też, oczywiście.
John nie bardzo wie, o co chodzi. W ewidencji ludności wpisany jest inny mężczyzna. Może się rozwiodła i poznała kogoś nowego.
Wchodzi ochroniarz z kawą dla Lotty, która uśmiecha się do niego.
– Jestem tuż za drzwiami – mówi, a John kiwa głową.
– To gdzie ja wyląduję? W December? Co będzie z moją pracą?
– Nie może pani na razie pracować z tą raną.
– No jasne. Ale gdzie będę mieszkać?
– Nie wiem, ale na pewno będzie pani bezpieczna.
– Ha! – znów parska, a John wychodzi z pokoju. Kiwa głową strażnikowi i rusza w stronę prosektorium, gdzie czeka na niego René.
Mają tylko dwa tropy prowadzące do sprawcy. Ślady opon, jak się okazało, jakiegoś SUV-a, a od takich w December aż się roi. A do tego nóż, na którym są tylko odciski Lotty. Wciąż czekają na wyniki z Linköping w sprawie pozostałych próbek pobranych na miejscu zdarzenia, ale John podejrzewa, że nigdzie nie znajdą obcego DNA.
„Ale przynajmniej coś mamy” – myśli, schodząc po schodach do Renégo. Nie pojmuje, jak on potrafi być jednocześnie lekarzem i patologiem, a do tego zajmować się bratem i działać pro bono w December. Johna na samą myśl o tym ogarnia zmęczenie.
Charakterystyczny zapach śmierci wciska mu się do nosa. John czuje, że zdecydowanie za dużo czasu spędził w prosektoriach. Zaczął karierę jako policjant w patrolu, potem przeszedł do kryminalnych, później do NOA, a następnie wrócił do kryminalnych, ale jedyny zapach, który go nie opuszcza, to właśnie ten. Może to chore, ale czasami za nim tęskni.
W NOA pracują w większości stare dziady i baby chodzące w kółko w pantoflach i zazwyczaj siedzące w biurze, podczas gdy jacyś śledczy wykonują czarną robotę. Jedyną osobą, za którą czasami tęskni, jest piękna wiedźma Virpi Salo. Mentorka Johna. Ma lekkie poczucie winy, że nie odzywał się do niej, żeby spytać, jak się miewa.
Zawsze wolał pracę w terenie od siedzenia i zbierania kurzu za biurkiem. W pewien sposób zaczyna lubić December właśnie dlatego, że tutaj wszystko powinno być prostsze, a jednak nie jest. Zawsze lubił wyzwania.
– Chodź, przyjacielu – mówi René na jego widok. – Popatrz no tutaj.
John trzyma ręce za plecami i pochyla się do przodu, kiedy René otwiera usta starszej pani leżącej na stole. Jej twarz jest mocno pomarszczona, podobnie jak całe ciało. Kobieta, której trafiło się długie życie. Nie ma zębów, John zauważa sztuczną szczękę leżącą w naczyniu obok.
– Ożeż kurwa – mówi i odwraca wzrok.
– Harry powiedział dokładnie to samo. – Uśmiecha się René.
– Co to takiego?
– Oparzenia chemiczne, przede wszystkim ivisolem. To środek do dezynfekcji zawierający wodorotlenek potasu i sole potasowe. Miała tego sporo w brzuchu i przełyku. Po prostu została otruta.
– Biedaczka.
– Dokładnie.
– Morderstwo czy samobójstwo?
– To niewątpliwie zasadne pytanie, ja bym twierdził, że morderstwo, chociaż samobójstwa też nie można wykluczyć. Ale… mamy jeszcze jeden problem.
René patrzy na Johna jak pięciolatek z trudem skrywający tajemnicę.
– Czekasz na werble?
René wznosi oczy do nieba.
– Jasne, że nie.
– No to mów!
– Myślę, że mamy w December jeszcze jednego seryjnego mordercę. W Trollstugan.
John musi kilka razy mrugnąć oczami. W pierwszej chwili myśli, że to mgła mózgowa płata mu figle.
– Jeszcze jeden seryjny… Trollstugan?
– To dom spokojnej starości na ulicy Drottninggatan. Zrobiłem listę.
René podchodzi do biurka, zdejmując jednocześnie rękawiczki. Naciska pedał kosza na śmieci i wrzuca je tam, po czym bierze kartkę papieru i podaje ją Johnowi.
Policjant widzi kilka nazwisk i wykres. Zrozumienie, o co chodzi lekarzowi, zajmuje mu minutę. Czuje podziw, bo przecież René i bez dodatkowych zadań ma wystarczająco dużo do roboty.
– Ktoś tu był pracowity, jak widzę.
René ma poważną minę. Poważną i zmęczoną.
– Nie mogę nie być pracowity. Miałem złe przeczucia i się potwierdziły. Gdyby December było znacznie większym miastem, może w ogóle bym nie zareagował. Przeczucie to jedno, a poza tym krewni zażądali obdukcji.
John przygląda się krzywej. W ciągu ostatnich trzech miesięcy seniorzy w Trollstugan umierali w ekspresowym tempie w porównaniu z wcześniejszymi okresami.
– Ja pieprzę – mówi John, pocierając czoło.
– No. Jeśli mam rację, zamordowano kilkanaście osób.
– A robiłeś obdukcję pozostałych?
– Jeszcze nie, większość od razu skremowano albo pochowano. To, że bardzo starzy ludzie umierają, jest raczej normalne i tylko mniej więcej dziesięć procent zmarłych ląduje na stole patologa. Ale… to tutaj zupełnie nie jest normalne, John.
– To co myślisz? – pyta John i ma wielką ochotę usiąść, ale nie stoi tu żadne krzesło.
– Myślę, że potrzebujemy pozwolenia na ekshumację pięciu ciał.
Axel Luo w czapce z daszkiem siedzi w swoim samochodzie dwadzieścia kilometrów od Sztokholmu. Jak przestępca czeka na swojego zbawcę na parkingu przed sklepem sieci Coop. Jest chlapa, pochmurno, mało kto robi większe zakupy. Śnieg, który dalej na północ padał przez ostatnie dwa tygodnie i upiększył December tak, że wyglądało jak miasteczko ze świątecznej kartki, tutaj praktycznie nie istnieje. Ta niewielka ilość, która się pojawiła, już zaczęła topnieć, bo od dość dawna temperatura nie spada poniżej zera. Globalne ocieplenie w pełnej krasie.
Axel wciąż ma wątpliwości, ale kiedy pojawia się kolejny wściekły SMS z groźbą odebrania jemu i Olivii domu, powtarza sobie, że podjął słuszną decyzję.
„Dla Olivii” – myśli, ale dobrze wie, że się okłamuje.
To wszystko jego wina. Jego cholernej pogoni za lepszym życiem, w której ciągle wybierał drogi na skróty.
Gdyby Olivia się o tym dowiedziała, natychmiast zażądałaby rozwodu, znalazła sobie nowego faceta i z nim próbowała zajść w ciążę. Albo… może i nie, ale Axel nie zamierza ryzykować.
„Załatwię to, zawsze tak jest”.
Patrzy na zegarek, Igor jest jak zwykle spóźniony. Nie widział go od kilku lat. To jedna z niewielu osób, które Axel naprawdę lubi, bo choć jest przestępcą, ma swój styl.
Pochodzący z Serbii Igor żyje z lichwy i nie jest człowiekiem, którego chciałoby się rozczarować lub zdenerwować, bo wtedy zamienia się w kogoś naprawdę niebezpiecznego.
Wszystko zaczęło się od wygranej, tak jak to zwykle bywa. Axel grał w pokera, ale po jakimś czasie stwierdził, że chociaż idzie mu dobrze, to zbyt wolno. Miał siedemdziesiąt procent wygranych i niestety zdecydował, że weźmie udział w turnieju o wysokie stawki. Zaryzykował wszystko, co miał.
Siedemset pięćdziesiąt tysięcy pieprzonych koron. Miał fula i statystycznie rzecz biorąc, nie było szans, żeby ktokolwiek miał lepsze karty na ręce, ale karma postanowiła zagrać mu na nosie i dała przeciwnikowi karetę piątek.
„Pieprzone piątki!”
Alex wzdycha i uruchamia silnik, żeby ogrzać kabinę.
Potem zaczął od nowa. Odrobił lekcje i zarobił niezłą sumkę, zanim postawił wszystko na kryptowaluty. Wziął od Ackermannów pożyczkę na pierwszą wpłatę na dom i wszystko było pięknie. Aż się skończyło.
Powinien był zostać informatykiem, problem jednak w tym, że brakowało mu wykształcenia. To, że wie wystarczająco dużo, by uczyć tego gówna, to zupełnie inna historia. Bez papierka to się nie liczy, a ze szkołą Axelowi nigdy nie było po drodze.
Olivia robiła mu wymówki i pewnie miała rację. Chodzi jednak o to, że Axel uwielbia być policjantem. Poza tym ciąży na nim pewna odpowiedzialność, biorąc pod uwagę, że od dawna jest jedynym czarnym gliniarzem w December. „A ktoś musi przecież o nas walczyć” – myśli i włącza radio.
W oddali pojawia się czarny mercedes z przyciemnionymi szybami i Axel gwałtownie się prostuje.
Na jego jednym ramieniu siedzi maleńka Olivia i grozi mu palcem, a na drugim rozgościł się diabełek.
Axel patrzy na swojego łososiowego rolexa. Kwadrans spóźnienia. Igor robi to chyba specjalnie.
Merc staje, Axel wysiada, otwiera tylne drzwi w tamtym samochodzie i siada obok Igora, który uśmiecha się szeroko, jakby trafił szóstkę w lotto.
– Axel, przyjacielu – woła, ściskając mu dłoń. – Jak żyjesz? Macie już dzieci?
– Nie, ale się staramy.
Igor wybucha śmiechem.
– Jak chcesz, to możesz sobie wziąć jedno z moich. Każde jedno to ladaco.
– A co u żonki? – pyta Axel z obowiązku.
– Do diabła z nią. Rozwiedliśmy się. Nigdy nie pukaj świruski. – Śmieje się Serb. – Gdybym się z tą pipą nie rozwiódł, to pewnie bym ją pochlastał na kawałki.
Axel w to nie wątpi, ale wie też, że Igor nie bije kobiet. Pewnie wysłałby jednego ze swoich cyngli. Axel patrzy na kierowcę, który wygląda jak podróbka własnego szefa. Ogolona, pokryta bliznami czaszka. Twarde spojrzenie i pulchne, ale mocne ciało. Igor jest niewysoki jak na Serba, w przeciwieństwie do kierowcy. Co najmniej dwa metry.
– Tak więc nasze życie to kupa gówna, przyjacielu.
– Jest jak jest – odpowiada Axel.
– Dlaczego nie sprzedasz zegarka, jeśli potrzebujesz kasy?
Axel naciąga rękaw na nadgarstek.
– Należał do mojego ojca.
– Nie możesz się przywiązywać do rzeczy, Axel. W końcu staniesz się ich własnością.
– Dzięki, Buddo.
Igor uśmiecha się i kładzie rękę na ramieniu Axela.
– Jesteś pewien?
– Potrzebuję pieniędzy, żeby pozbyć się sporego problemu.
– Ważne, żebyś wiedział, co to oznacza, ale ty już wiesz, prawda? Pytam więc jeszcze raz: jesteś naprawdę pewien? Chcę, żebyśmy pozostali przyjaciółmi. Jeśli spieprzysz sprawę, nie będzie to miało żadnego znaczenia.
– Wiem, co robię.
– Dobra, jesteś dorosły, a ja cię lubię, przyjacielu. Pożyczka na trzy miesiące. Pięćset tysięcy. Pięć procent miesięcznie, bo jesteśmy kumplami, a ja jestem ci winien przysługę. Potem będę chciał całą sumę plus siedemdziesiąt pięć tysi i będziemy kwita. Deal?
– Deal – potwierdza Axel i powinien od razu tego pożałować, ale tak się nie dzieje. Nie pozwala na to jego diagnoza.
– Trzy miesiące od dziś – mówi Igor z poważnym wyrazem twarzy.
„To się bardzo źle skończy” – szepcze mu do ucha siedząca na ramieniu Olivia.
– Jalla, kończ tę robotę i schodź na dół. Jedzenie jest gotowe.
Faduma stoi w drzwiach gabinetu Kim i demonstracyjnie patrzy na zegar na swoim telefonie, po czym wsuwa go do tylnej kieszeni ciasnych, usianych dziurami jeansów.
Kim, zatopiona w lekturze okropnie zaniedbanych kart pacjentów, podnosi wzrok i dopiero teraz zauważa, że w całym domu pięknie pachnie.
– Co? Jedzenie? – pyta i opuszcza do połowy pokrywę laptopa. Od nagłej zmiany perspektywy zamazuje jej się wzrok i musi przetrzeć oczy.
Faduma bierze do ręki jeden ze swoich dredów zwisających jej na jedną pierś i przybiera ironiczną pozę.
– No. Jedzenie. Wiesz, coś takiego, co trzeba pochłaniać, żeby nie umrzeć.
– Ugotowałaś coś? Która godzina?
Faduma ignoruje to drugie pytanie i unosi brwi, krzyżuje ręce na piersiach, robiąc skwaszoną minę.
– Stara, myślisz, że nie umiem gotować? Ile ja mam lat, siedem?
Kim robi się głupio. Faduma zajmowała się swoim małym braciszkiem, już kiedy była nastolatką. Oczywiście, że umie gotować. Kim przygląda się stojącej w drzwiach młodej kobiecie. Jak zwykle twarda i nonszalancka. Od czasu postrzelenia płatnego mordercy na rynku w Halloween Faduma zamknęła się w skorupie, dzięki której wygląda na szczęśliwą, choć wcale tak nie jest.
Kim to rozumie. Faduma spotkała się kilka razy z Bellem, tym zabójcą, nie mając pojęcia, co z niego za typ. Może nawet trochę się zauroczyła, mieli iść na randkę. A potem się okazało, że to przestępca i morderca. Dziewczyna musiała patrzeć, jak dostaje kulkę i zostaje wywieziony z December w kajdankach.
„Jasne, że nie jest jej do śmiechu”.
Wydaje się jednak, że Faduma radzi sobie z tą sytuacją na zasadzie „udawaj, aż ci się uda”. Nie jest to zdrowe podejście, Kim dobrze o tym wie, musi się postarać, żeby dziewczyna zrzuciła tę swoją zbroję. Ale teraz…
„To po prostu za wiele”.
„Pewnego dnia porozmawiam z nią poważnie. Kiedy wszystko się uspokoi. Mogę jej pomóc pokonać ten ból, który na pewno czuje”.
Kim wciąga nosem fantastyczny zapach.
– Co takiego zrobiłaś?
Faduma wznosi oczy do nieba.
– Stara, przestań gadać. Pora coś zjeść. Skończyłam na dole. Jest obrzydliwie pięknie. Zadzwoniłam też do Johna, ma tu być lada chwila.
Odchodzi, a Kim szybko wstaje.
„John?”
Bezwiednie przeczesuje palcami włosy i poprawia bluzkę. Zdaje sobie sprawę, że ma na sobie flanelowe spodnie i elegancką bluzkę, i rozważa przez chwilę, czy się nie przebrać, kiedy słyszy dzwonek do drzwi.
„A dlaczego miałabym się dla niego przebierać? Przecież między nami nic nie ma”.
– Nie. Ogarnij się, Kim – mówi sama do siebie, zamyka pokrywę laptopa i…
„Ale guma do żucia nie zaszkodzi”.
Wyciska pastylkę SB-12 z kartonika leżącego na biurku, poprawia sobie włosy i wychodzi z pokoju, żeby zobaczyć, co takiego wymyśliła przyjaciółka.
– Pachnie cudownie – mówi John, kiedy Faduma wprowadza go do domu.
Ma ze sobą dwie butelki czerwonego wina z wielkimi czerwonymi ustami na etykiecie, Faduma zabiera je i znika na piętrze.
Kim otwiera usta i nie wiadomo dlaczego, mówi:
– Wyglądasz na zmęczonego.
Od razu ma ochotę sama się spoliczkować.
„Świetna robota”.
John śmieje się, a w jego głosie słychać znużenie:
– A ty, jak widzę, jesteś w trybie Zoom – odpowiada, wskazując ręką jej spodnie od piżamy w kratę i satynową bluzkę.
Kim uśmiecha się i podnosi rękę z wystawionymi w górę dwoma palcami.
– Rock to moje drugie imię. Wiesz przecież.
Zapada na chwilę cisza i John rozgląda się dookoła.
– Fajnie tu na dole zrobiłyście. Faduma powiedziała, że to szczególny dzień. Skoro mnie tu zaprosiła…
Kim wzrusza ramionami.
– Nie wtrącam się do tego, co ona tu robi. To teraz jej piętro.
Faduma schodzi po schodach z otwartymi butelkami wina i pogania ich.
– Jalla! No co tak stoicie? Marsz do jadalni.
– Jadalni? – pyta John, kiedy przechodzą za Fadumą przez drzwi prowadzące pod schodami na drugi koniec domu.
– Ja… – Kim nie kończy, milknie i tylko się przygląda.
Jadalnia. Znalazła ją za pierwszym razem, kiedy oglądała dom. Pamięta, jak pomyślała, że Parszywiec musiał zapomnieć, że stoją tu stół i krzesła, inaczej nigdy by ich nie zostawił. Wtedy wszędzie było pełno kurzu, a meble przykrywały pokrowce. Ale teraz… Kim robi kilka kroków w głąb pokoju.
– Stylowe, nie? – mówi Faduma, wskazując na żyrandol. – Znalazłam go na targu. Wygląda, jakby jakiś Indianin go sam zrobił, prawda? Z rogów. A stół jest po prostu kozacki. Wystarczyło go trochę odświeżyć. Dywan leżał zwinięty w komórce. A te tutaj – chwyta oparcie jednego z krzeseł – wygooglowałam i okazuje się, że są zrobione z hebanu. Takie dwa kosztują majątek.
Pokój jest naprawdę fantastyczny. Elegancka jadalnia z wykuszem z ogromnymi dzielonymi oknami wychodzącymi na ogród z poidłem dla ptaków z białego kamienia i piękną ogrodową latarnią rozświetlającą zimowe podwórze i ośmiokątną białą altankę.
Kim wcześniej zupełnie nie zaprzątała sobie głowy tą częścią. Oczywisty błąd.
John podchodzi do stołu i przygląda się talerzom.
– Wygląda to niewiarygodnie.
– Muufo, sambusa i bariis iskukaris – odpowiada Faduma. – Nauczyłam się tego od hooyo.
– Hooyo? Czy to ktoś, kto… – zaczyna John, ale dziewczyna zakrywa mu dłonią usta.
– Moja mama, idioto.
John kiwa głową i bez protestu przyjmuje kuksańca. Faduma pokazuje dwoma palcami, że będzie go mieć na oku.
– Dobrze, dobrze, rozumiem.
Kim ledwo ich jednak słyszy.
Podeszła do okna i patrzy na ogród. Wygląda jak z okładki świątecznej książeczki. Brakuje tylko kolorowych lampek. Są tu drzwi prowadzące na brukowane podwórko, szerokie kamienne stopnie schodzą do ogrodu. Zarośniętego, niewielkiego i zaniedbanego, ale można sobie wyobrazić, jak cudowny będzie, jeśli poświęci mu się trochę miłości. Kiedy Kim była w tym domu pierwszy raz, myślała, że nigdy nie poczuje się tu jak u siebie, ale… Odwraca się i patrzy na pokój, Fadumę i Johna.
Mimowolnie coraz bardziej uważa ten budynek za własny dom.
– Jeść – rozkazuje Faduma. – Zanim wystygnie.
Gdy wszyscy najedli się do syta i każde sto razy pochwaliło twórczynię, John rozlewa do kieliszków resztki wina z drugiej butelki i odchyla się w tył na drogim krześle.
– Naprawdę potrzebowałem takiego wieczoru, więc dzięki, Fadumo.
Kim czuje się leciutko podchmielona, ale bardzo uważała, żeby nie wypić za dużo. Zaraz zacznie trzeci kieliszek. Jedli, rozmawiali i śmiali się… można powiedzieć, że cudownie spędzali czas. Chciałaby tak myśleć, chociaż nie wie, czy się odważy.
– Ja też dziękuję – dorzuca do słów Johna.
Faduma promienieje na swoim krześle. W jej oczach pojawia się na chwilę jakiś smutek, ale szybko znika.
– Ja posprzątam, siedźcie – mówi.
„Podstępna małpa” – myśli Kim i się uśmiecha.
Faduma wielokrotnie mówiła, że Kim powinna wyjść z inicjatywą. To niezdrowe, że on ciągle trzyma się swojej żony, która prawdopodobnie nie żyje. Kim czasami nie może się powstrzymać od podobnych myśli. Zwłaszcza teraz, kiedy on siedzi naprzeciwko niej i jest tak bezczelnie przystojny, jak nikt w całym mieście. Kim czuje mrowienie.
„O ty, zdrajco!” – myśli pod adresem swojego ciała.
John już nie pamięta, kiedy ostatnio był tak najedzony i odprężony. Kiedy Faduma odchodzi i w pokoju zostają tylko on i Kim, zdaje sobie sprawę, że po raz pierwszy od niepamiętnych czasów czuje się na właściwym miejscu.
Wraz z tą myślą pojawiają się wyrzuty sumienia i John musi wcisnąć ręce w kieszenie. W jednej z nich ma karty tarota Sary – już nigdy nie odważy się ich użyć, pamiętając o tym, co ostatnio powiedziały. W drugiej trzyma Żółwia Ninja Mattiasa. Ściska go.
„Nie mogę się rozpraszać”.
Kim chyba zauważa zmianę jego nastroju.
„Oczywiście. Cholerna psycholożka” – myśli, ale jego myśli i pierś wypełnia ciepło.
Musi coś powiedzieć. Żeby ona nie zdążyła zapytać, jak on się miewa albo jeszcze gorzej – co myśli. To najgorsze pytanie, jakie kobiety ciągle zadają mężczyznom, nie rozumiejąc, że odpowiedź może brzmieć: „o niczym”.
„Ale teraz nie myślałeś o niczym, a raczej o tym, jak Kim na ciebie działa. I jaka jest piękna, gdy tak siedzi, rozczochrana i rozweselona winem”.
Gwałtownie wciąga powietrze w płuca i inicjuje rozmowę, jakąkolwiek, bo tego nie da się wytrzymać.
– Masz już jakieś informacje o tym kluczu, który znalazła Faduma?
Ma ochotę ugryźć się w język. Kim, która przed chwilą wyglądała na zrelaksowaną i niemal szczęśliwą, w sekundę mrocznieje.
„Jestem idiotą. To udowodniono statystycznie” – myśli, wlewając w siebie ostatni łyk wina.
– Nie chciał powiedzieć, od czego jest, ale kiedy go o to spytałam, no cóż… ostatnim razem, zrobiło mu się chyba przykro i chciał go z powrotem.
John odchrząkuje.
– A ty nie chciałaś go oddać?
– Oddam mu, jak on mi zwróci moją nerkę – odpowiada wyzywająco Kim i bierze kolejny łyk wina.
John nie może powstrzymać się od śmiechu.
– Rozumiem. Albo i nie. Wszystko jedno.
– A poza tym? Jak ci minął dzień?
W głowie Johna szaleją myśli o tym, co odkrył w zakonie Ludu Świątyni Słońca. Musi jutro sprawdzić to nazwisko. Zaraz przypominają mu się podejrzenia Renégo Hoffmanna, że ktoś zabija staruszków w Trollstugan.
To by było całkiem typowe dla tego miejsca. Jakie są szanse, że w jednym małym miasteczku grasuje aż dwóch seryjnych morderców?
Jednocześnie John wie, że skuteczność policji w wyłapywaniu tych typów to mit. Szacuje się, że w samych Stanach Zjednoczonych jest co najmniej pięciuset aktywnych seryjnych morderców, i ani nie dają się złapać, ani nie chcą, żeby ich złapano, choć w co drugim filmie widać coś przeciwnego. Chcą tylko dalej zabijać. Zwykli mordercy rzadko wracają na drogę przestępstwa. To mniej więcej dwadzieścia procent skazanych. Oznacza to, że ośmiu na dziesięciu morderców nigdy więcej nie zabija. Zwykle jest tak, że ludzie ci działają w afekcie, pozbawiają życia jedną lub dwie osoby i nigdy więcej tego nie robią. Seryjni mordercy to jednak zupełnie osobny gatunek. Dla nich samo zabójstwo nadaje życiu sens i zapewnia motywację.
– Halo? John? Dokąd odpłynąłeś?
Policjant wraca do rzeczywistości. Kim wygląda na zaniepokojoną. Co w irytujący sposób sprawia, że jest jeszcze ładniejsza. Czy powiedzieć coś o… tym wszystkim? Uznawszy, że zepsułoby jej to dzień w taki sam sposób, w jaki zepsuło go jemu, mówi tylko:
– Sorry. Mówiłaś, że wyglądam na zmęczonego, i tak właśnie jest. Już nawet nie licząc tego cholernego wyczerpania, mgły mózgowej i całej reszty. Jak sama widzisz, sporo się teraz dzieje. Mona posprzątała jedno z biur na posterunku i zamieniła je w salę kryzysową. Bo wiesz… chodzi o tego gościa zabijającego maltretowane kobiety. Wszyscy są przepracowani. Wszyscy są w szoku. Jak zwykle: „Tutaj? W naszej małej idylli?”.
Kim parska.
– Tylko szaleniec nazwałby życie w December idyllą, ale rozumiem, co masz na myśli.
– Problem w tym, że brakuje nam ludzi, a teraz… pojawiły się kolejne sprawy.
– Kolejne sprawy? – Kim opiera łokcie na stole i pochyla się w jego stronę, tak jakby chciała dowiedzieć się więcej.
W głowie Johna pojawiają obrazy czasopism, które Kim ma w pracy. Przestępstwa i tajemnice. Między innymi.
– W tej chwili to nieważne, ale są to rzeczy, którymi muszę się zajmować. Prawdę mówiąc, powinienem zebrać informacje o wszystkich ofiarach. Wrócić i dokładnie przeanalizować ostatnie dni ich życia. Rozumiesz, klasyczna policyjna robota. Z kim się spotykały, gdzie bywały, z kim i o czym rozmawiały, czy sąsiedzi zauważyli coś niezwykłego? Sprawdzić aktywność w sieci i tak dalej. Jeśli mamy złapać tego drania, będzie trzeba wykopać wszystko, co się da, a ja…
Wypija łyk wina i odstawia kieliszek, ale że trafia na widelec, mało nie doprowadza do katastrofy. Łapie naczynie w ostatniej chwili i kończy z westchnieniem:
– A moja doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny.
– Ja mogę się więcej dowiedzieć o tych kobietach – proponuje szybko Kim. – Tego, o czym mówisz. Mam trochę wolnego czasu.
John widzi po jej minie, że to nieprawda. Myśl o wszystkich ostatnich wydarzeniach, które nie pozwalają mu zająć się tym, czym zająć się powinien – Sarą i Mattiasem – sprawia jednak, że przystaje na jej propozycję.
– Ale nie afiszuj się z tym, dobrze? Nie chcę mieć problemów przez to, że ty… sam nie wiem, popełnisz jakieś przestępstwo, będziesz kogoś nękać albo coś takiego.
Kim niewinnie trzepocze rzęsami i przykłada rękę do podbródka.
– Moi? Czyż nie jestem najsłodsza i najbardziej godna zaufania?
John wybucha śmiechem i właśnie ma odpowiedzieć, kiedy dzwoni jego telefon. Po ostatnich miesiącach sygnał ten stał się klasycznym uwarunkowaniem. Jak u psów Pawłowa, które zaczynały się ślinić, kiedy odzywał się dzwonek. John słyszy swój sygnał i od razu zaczyna mu szybciej bić serce.
„Kolejne problemy” – myśli i odbiera.
– Oglądasz telewizję? – pyta Valle po drugiej stronie.
– Co? Nie, jem kolację.
Valle ciężko wzdycha.
– Cholera wie, jak Mona to przyjmie. Albo ja. Albo… ktokolwiek. Włącz czwórkę.
– Kto to był? – pyta Kim.
– Valle, chce, żebym włączył czwarty kanał. Masz telewizor?
Kim wstaje i obchodzi stół dookoła.
– Bo to nie wystarczy, nie?
Wskazuje na telefon w ręce Johna i siada obok niego. Od zapachu jej szamponu czuje mrowienie na całym ciele. Przeprasza i włącza TV4. Znajduje aktualności i klika. Przewija o kilka minut, bo materiał, który tak wzburzył Vallego, musiał już się skończyć.
– To wiadomości – mówi Kim i podsuwa się bliżej, tak że jej udo ociera się o niego, a potem napiera. John musi gryźć się w policzki, żeby móc się skupić.
„Cholerne wino. Nie mogę pić z Kim” – myśli.
– Dużo się mówi o strefach, do których nie wolno wchodzić – mówi dziennikarz, który na szczęście odrywa Johna od myślenia o Kim. – Ale biorąc pod uwagę dramatyczne wydarzenia ostatnich miesięcy, a także fakt, że w mieście prawdopodobnie grasuje seryjny morderca, być może December jest w tej chwili najbardziej niebezpiecznym miejscem w kraju?
Kiedy kamera się przesuwa, Kim głośno wzdycha, co brzmi tak cholernie erotycznie, że John musi się nieco odsunąć. Zauważa jednak, na co zareagowała, i cały sztywnieje.
W kadrze widać Claire Olofsson. Założyła na siebie chyba całą posiadaną biżuterię, a jej włosy wyglądają jak hełm wykonany z mocno lakierowanych loków.
– Bzdury – odpowiada. – December to najpiękniejsze miasto Szwecji. Staroświeckie, wspaniałe, z prawdziwą małomiasteczkową społecznością. Mówimy tu o pojedynczym sprawcy. Całą resztę złapaliśmy. To jedna osoba tu grasuje, jak stwierdziłeś. Raczej należy uznać – Claire odwraca wzrok do kamery – że wszyscy, którzy kiedykolwiek marzyli o rozwiązaniu sprawy seryjnych zabójstw, mogą odwiedzić December.
„Co ona pieprzy?” – myśli John, a jednocześnie Kim wybucha:
– Co ona powiedziała?!