Odmieniec - Caroline Grimwalker & Leffe Grimwalker - ebook + audiobook

Odmieniec ebook i audiobook

Caroline Grimwalker & Leffe Grimwalker

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Seryjny morderca z December już nie zagraża miejscowej społeczności. Wiele zagadek pozostaje jednak nierozwiązanych. Kim nadal skrywa tajemnice, a sprawa poszukiwania Sary i Mattiasa przybiera nieoczekiwany obrót, kiedy John dowiaduje się, kto porwał jego żonę i syna…

Seria kryminałów „Śmierć w December" to wspólne dzieło małżeństwa Grimwalkerów. Gdyby przenieść ją na ekran, powstałaby mieszanka „Mare z Easttown", „Ozark" i „Siedem”. W tajemniczym miasteczku nikt nie trzyma się reguł, ani dobrzy, ani źli. Ale jedno jest pewne ‒ gdy raz znajdziesz się w December, trudno będzie ci je opuścić. „Odmieniec” to dziesiąta i ostatnia część serii.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 169

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 59 min

Lektor: Mateusz Drozda
Oceny
4,6 (9 ocen)
5
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Nie ukrywam, że najciekawsza tajemnica mogła być rozwiązana. Cóż jak to w życiu autor niekoniecznie chciał ją zaserwować.
00
Wiksonek

Nie oderwiesz się od lektury

Jak to ostatnia część??! Wtf 😱
00
Dariaxsa

Dobrze spędzony czas

Jeśli faktycznie jest ostatnia część to jestem rozczarowana bo jednak nie wszystkie sprawy zostały zamknięte.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Döden i De­cem­ber 10: Bort­by­tin­gen

Prze­kład z ję­zyka szwedz­kiego: Ka­ro­lina Skiba

Co­py­ri­ght © Ca­ro­line Grim­wal­ker, Leffe Grim­wal­ker, 2023

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2023

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Nils Ols­son

Re­dak­cja: Ewa Penk­syk-Klucz­kow­ska

Ko­rekta: Mag­da­lena Mie­rzej­ska

ISBN 978-91-8054-118-3

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Gdyby De­cem­ber było za­bawką, to taką, która działa wy­łącz­nie ze­psuta.

‒ Mat­tias Wa­gner

1

Elias leży w łóżku śmier­dzą­cym ko­cimi si­kami i za­sta­na­wia się, czy jest noc, czy dzień. Żo­łą­dek tward­nieje mu ni­czym ka­mień. Ma na­dzieję, że za­raz bę­dzie piąta i do­sta­nie śnia­da­nie.

Nie wie, gdzie się znaj­duje ani już na­wet kim jest. Nie wolno mu cho­dzić do szkoły, wszystko kręci się wo­kół pro­wa­dze­nia go­spo­dar­stwa.

Prze­wraca się w łóżku i czuje ból. Obo­lała pupa ‒ pa­miątka po kiju, któ­rego oj­ciec użył ze­szłego wie­czoru. Brudna skóra mrowi nie­przy­jem­nie, roz­dra­pał już kilka ran.

Sam jest jedną wielką raną.

Sły­szy, jak wiatr go przy­zywa, jakby chciał go na­mó­wić do za­bawy. Nie­dawno Elias ule­pił bał­wana z mar­chew­ko­wym no­sem i tak da­lej, ale obe­rwał za to, że zbu­do­wał go do góry no­gami. I za to, że nie za­py­tał, czy może wziąć mar­chewkę. Dla­tego mu­siał za­sma­ko­wać kija, jak ma­wiał oj­ciec.

Elias uwa­żał, że bał­wan jest śmieszny, ale tata nie po­dzie­lał jego zda­nia. Po­wie­dział, że to „dzieło sza­tana”, co­kol­wiek to zna­czy.

Chło­piec tę­skni za swoim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem, żół­wiem, ale za­miast niego do­stał plu­szo­wego mi­sia. Wcale go nie chce, miś dziw­nie pach­nie. Sie­dzi te­raz w ką­cie i mu się przy­gląda. Bra­kuje mu oka i wy­daje się przez to dość straszny.

Elias mar­z­nie, do przy­kry­cia ma je­dy­nie prze­ście­ra­dło. To, na czym leży, tak na­prawdę trudno na­zwać łóż­kiem, po­nie­waż to zwy­kły dy­wan.

Wszystko dla­tego, żeby nie spał jak su­seł. Na­wet nie wie, co to zna­czy, ale do­my­śla się, że cho­dzi o to, by nie wy­le­gi­wał się po obu­dze­niu. Żeby nie było mu zbyt wy­god­nie.

Kiedy przy­cho­dzi oj­ciec, Elias musi wsta­wać i pra­co­wać. Na­kar­mić krowy, kozy i kury. Ma no­wego naj­lep­szego przy­ja­ciela, ale ni­komu o tym nie mówi. Raz po­peł­nił błąd i na­zwał jedno kur­czątko Sło­dzia­kiem, a kiedy się o tym do­wie­dzieli, oj­ciec za­bił zwie­rzątko i ka­zał mu je zjeść.

Te­raz jego naj­lep­szym przy­ja­cie­lem jest kózka. Szep­cze jej do ucha se­krety, tak żeby nikt nie sły­szał, bo nie ma za­miaru zja­dać ko­lej­nego uko­cha­nego zwie­rzaka.

Wstaje na od­głos skrzy­pie­nia pod­łogi za drzwiami. Ma na­dzieję, że to mama. Ona jest miła. Tata jest dla niego nie­do­bry, ale tylko wtedy, gdy mama nie pa­trzy.

Sły­chać chrzęst klu­cza prze­krę­ca­nego w zamku. Drzwi się otwie­rają i chło­piec mruży oczy, kiedy świa­tło wlewa się do środka.

‒ Dzień do­bry, ko­cha­nie ‒ mówi mama, a mały od­dy­cha z ulgą.

Pod­cho­dzi i czule przy­tula go do swo­ich du­żych piersi, aż twarz chłopca pra­wie to­nie mię­dzy nimi. Do po­koju wcho­dzi rów­nież kot i drep­cze wo­kół jego nóg. Ociera się o niego i Elias się uśmie­cha.

‒ Chodź na śnia­da­nie. Po­tem na­kar­mimy zwie­rzęta, do­brze?

Elias kiwa głową i wkłada ubra­nie, któ­rego za­pach przy­wo­dzi mu na myśl jed­nego sta­rego dziadka, któ­rego raz spo­tkał. Smród pa­pie­ro­sów i brudu.

‒ Co się mówi? ‒ szep­cze mama.

‒ Dzię­kuję, mamo.

‒ Grzeczny chło­piec.

Elias siada przy stole. W tym sa­mym miej­scu co zwy­kle. Miałby ochotę na ka­na­pkę z jaj­kiem, lecz do­staje chleb, olej, sól i szklankę wody.

Sięga po ka­wa­łek chleba, nie spo­dzie­wa­jąc się, że do­sta­nie za to po gło­wie.

‒ Mo­dli­twa ‒ upo­mina oj­ciec, a chło­piec cofa rękę i składa dło­nie do mo­dli­twy.

Po­chyla głowę, by nie wi­dzieć su­ro­wego spoj­rze­nia.

Oj­ciec od­ma­wia mo­dli­twę, a gdy koń­czy, wszy­scy troje mó­wią „amen” i po­tem można jeść.

Po­si­lają się w ci­szy, ciem­ność przy­kleja się do szyby. Nie mają tu elek­trycz­no­ści ani bie­żą­cej wody. Biorą ją ze stru­mie­nia. Elias za­zwy­czaj musi naj­pierw roz­bić lód, żeby na­peł­nić wia­dro, po czym za­nosi je do domu, a droga po­wrotna jest bar­dzo długa. I tak w kółko, pięć razy, by na­poić zwie­rzęta.

Ma twardą skórę na dło­niach i jest dość silny. Tak przy­naj­mniej twier­dzi mama, a jak wia­domo, mama za­wsze ma ra­cję.

Prędko koń­czy śnia­da­nie, bo gdy oj­ciec zje, wszy­scy mu­szą odejść od stołu. To oj­ciec ma wła­dzę. Do­póki mama się nie zde­ner­wuje. Wtedy ona tu rzą­dzi.

Wstają w tym sa­mym cza­sie. Elias wkłada kurtkę i ob­rywa po gło­wie, kiedy mama nie wi­dzi. Nic nie mówi, żeby nie do­stać póź­niej jesz­cze moc­niej. Oj­ciec nie za­po­mina.

„Je­stem taki głupi…”

„Że też ni­gdy nie uczę się na błę­dach…”

„Mu­szę stać się lep­szym czło­wie­kiem, ina­czej Bóg mnie do sie­bie nie przyj­mie …”

To wbił mu do głowy oj­ciec.

Elias chce pójść do nieba, pie­kło wy­daje mu się bar­dzo nie­bez­pieczne.

Bie­rze wia­dro i wy­cho­dzi w zi­mowy mrok. Do­ciera do stru­mie­nia za­sy­pa­nego śnie­giem i sku­tego lo­dem, pod któ­rym szem­rze woda.

Spo­gląda w stronę wy­so­kiej góry i oświe­tlo­nej w od­dali chatki. Za­sta­na­wia się, czy jego ży­cie za­wsze tak bę­dzie wy­glą­dało, czy może po dru­giej stro­nie góry ist­nieje ja­kiś lep­szy świat.

Pew­nego dnia uciek­nie.

2

John wy­biega z ko­mi­sa­riatu i pra­wie zde­rza się z Sy­lve­strem, który re­aguje na to pi­skiem. Jimmy woła za nim, że ma się za­trzy­mać. Krzy­czy, że nie po­wi­nien się z ni­czym spie­szyć, tylko naj­pierw wszystko prze­my­śleć.

‒ Za­cze­kaj! ‒ drze się Ju­liette.

John nie za­mie­rza na ni­kogo cze­kać.

„Je­bany René Hof­f­mann!”

To on po­rwał Sarę i Mat­tiasa. To René po­rwał Nilsa, Lo­kego i nie wia­domo kogo jesz­cze.

Pie­przony René. My­ślał, że go zna.

Pie­przony René. Le­karz me­dy­cyny są­do­wej, któ­rego wszy­scy uwa­żali za naj­mil­szego czło­wieka pod słoń­cem i któ­rego John przez cały czas miał w za­sięgu ręki.

Otwiera sa­mo­chód pi­lo­tem, po czym wska­kuje do środka. Sły­szy na­wo­ły­wa­nie ko­le­gów i szcze­ka­ją­cego w ogól­nym za­mie­sza­niu Bul­tena. Za­trza­skuje drzwi i od­pala sil­nik.

Nie może uwie­rzyć w to, co się stało, ale wie, że musi po­je­chać do Hof­f­manna. Nie­wy­klu­czone, że to kwe­stia mi­nut, za­nim Sa­rze i Mat­tia­sowi się coś sta­nie.

Na blu­zie jego syna, którą wy­słał do ana­lizy, zna­leźli włos. Oka­zało się, że to włos lamy, a w ca­łym De­cem­ber tylko René ma ta­kie zwie­rzęta.

Loke za­pewne uciekł ze sto­doły na jego far­mie. My­śleli, że roz­gryźli, gdzie Loke był wię­ziony, ale naj­wi­docz­niej się po­my­lili.

John je­dzie naj­szyb­ciej, jak tylko może, i nie po­trafi so­bie wy­ba­czyć, że dał się oszu­kać Hof­f­man­nowi. To musi być psy­cho­pata. Jak ina­czej mógłby to ro­bić i ni­czym się nie zdra­dzić?

„Po co w ogóle po­ry­wać lu­dzi?”

Przez cały ten czas René był o krok przed nimi, więc nic dziw­nego, że nie mo­gli zna­leźć sprawcy. Na­wet go o nic nie po­dej­rze­wali. John je­dzie pro­sto na dzien­ni­ka­rza pró­bu­ją­cego zbli­żyć się do sa­mo­chodu, zmu­sza­jąc go, by usko­czył z drogi. Gromi go wzro­kiem i znowu wci­ska gaz.

Zdaje so­bie sprawę, że po­wi­nien po­cze­kać na na­kaz re­wi­zji i po­siłki.

Tętno mu przy­spie­sza i za­czyna go bo­leć głowa. Nie­mal po­trąca ko­bietę z wóz­kiem i wpada w po­ślizg, jed­nak udaje mu się nie stra­cić pa­no­wa­nia nad kie­row­nicą.

Wieje wiatr, cięż­kie chmury za­snu­wają niebo nad do­liną i De­cem­ber. Zło­wiesz­cze. Jakby wie­działy, co się dzieje, i chciały ostrzec przed śmier­cią.

Przy­naj­mniej ta­kie ma się wra­że­nie.

John czuje, jak serce pod­ska­kuje mu w piersi.

‒ Mat­tias, wy­trzy­maj, już jadę ‒ mówi, a mały żółw pali go w nogę przez kie­szeń w spodniach. Wy­daje się, że to syn za­re­ago­wał i go do­pin­guje.

John ma wra­że­nie, że czas staje w miej­scu. Do farmy Re­négo w Trol­l­sjön pod De­cem­ber jest da­leko i za­czyna my­śleć o Jo­na­tha­nie, cho­rym bra­cie pa­to­loga. A je­śli obaj są po­ry­wa­czami?

Nie może tego wy­klu­czyć. Nie ma też pew­no­ści, że to René. A je­śli to jego brat jest psy­cho­patą. I może tylko udaje tak strasz­nie cho­rego.

Ale w ta­kim ra­zie René chyba o tym wie? A je­śli to on sam jest po­ry­wa­czem, czy wtedy Jo­na­than nie byłby tego świa­domy?

My­śli o so­bie i Sa­rze. Miesz­kał z nią po­nad dzie­sięć lat, a jed­nak nic nie wie­dział o jej ta­jem­ni­cach.

Ude­rza w kie­row­nicę, zbli­ża­jąc się do czer­wo­nego świa­tła, ale się nie za­trzy­muje, tylko prze­jeż­dża przez skrzy­żo­wa­nie w ka­ko­fo­nii wście­kłych klak­so­nów i wul­gar­nych okrzy­ków kie­row­ców.

Nie przej­muje się tym. Po raz pierw­szy jest tak bli­sko roz­wią­za­nia ta­jem­nicy.

Od­żywa w nim uczu­cie nie­po­koju i raz po raz prze­klina sa­mego sie­bie. Był prze­cież w domu Re­négo i Jo­na­thana. A je­śli Sara i Mat­tias znaj­do­wali się tuż pod jego sto­pami? Albo w sto­dole?

Albo jesz­cze go­rzej…

Co, je­śli wtedy jesz­cze żyli, a te­raz już nie? Ni­gdy so­bie nie wy­ba­czy, je­śli znaj­dzie ich mar­twych. Ostat­nio po­peł­nił tak wiele błę­dów.

Wstrzy­muje od­dech, gdy pod­jeż­dża na farmę. Chmury stają się co­raz ciem­niej­sze. Za­trzy­muje sa­mo­chód i wy­ciąga broń.

Je­śli René i Jo­na­than są w domu i je­śli to je­den z nich lub obaj za­brali mu Mat­tiasa, John nie rę­czy za sie­bie.

Od­bez­pie­cza broń i idzie w stronę stajni z mrocz­nym spoj­rze­niem.

„Wy­trzy­maj… Już po cie­bie idę…”

3

Kim Cor­dell leży zwi­nięta pod dwoma gru­bymi ple­dami na ka­na­pie na pię­trze, z głową opartą na dwóch po­dusz­kach. Za oknem kłę­bia­ste chmury w te­atralny spo­sób za­wi­sły nad mia­stem, okry­wa­jąc niebo ni­czym zło­wróżbny ciem­no­szary koc.

„Ade­kwat­nie do sy­tu­acji ‒ my­śli. ‒ Ży­cie w De­cem­ber to jedna wielka drama”.

Fa­duma przy­su­nęła do ka­napy brą­zowy drew­niany sto­lik i po­ło­żyła na nim to, czego Kim może po­trze­bo­wać. Lap­top, ka­rafkę wody z cy­tryną, ka­na­pki, opa­ko­wa­nie cze­ko­la­dek, paczkę gum SB12 i te­le­fon. W ko­minku jest roz­pa­lone, a Fa­duma krząta się w kuchni. Wszystko po to, by Kim nie mu­siała wsta­wać. By zre­ge­ne­ro­wała ciało i od­zy­skała spo­kój du­szy.

„Ten pie­przony Frank… Na szczę­ście udało nam się go po­wstrzy­mać”.

Kiedy się prze­ciąga, czuje kłu­cie w ple­cach i że­brach. Nie trzeba aż tak koło niej ska­kać, na­prawdę. Może… wy­star­czy­łoby, gdyby tylko tro­chę ktoś się nią za­opie­ko­wał.

Pra­wie całe ciało ma zmę­czone i obo­lałe. Młody po­li­cjant Frank, który oka­zał się Se­ryj­nia­kiem z De­cem­ber i prze­trzy­my­wał ją jako za­kład­niczkę w wieży ob­ser­wa­cyj­nej w le­sie, nie tylko ude­rzył ją mocno w po­ty­licę, tak że stra­ciła przy­tom­ność, ale także okła­dał ją po ca­łym ciele. A na ko­niec sko­czył jej z ca­łej siły na plecy. Kiedy Kim prze­bie­rała się z po­dar­tych ubrań w miękki szla­frok, Fa­duma za­uwa­żyła mię­dzy jej ło­pat­kami si­niak po bu­cie.

W tym miej­scu boli ją naj­bar­dziej i praw­do­po­dob­nie ma zła­mane że­bro. Zna ten ból. Po­do­bny czuła, gdy w wieku dwu­dzie­stu kilku lat prze­wró­ciła się na łyż­wach.

Do­brze wie, że le­ka­rze nic z tym nie ro­bią, tylko za­le­cają od­po­czy­nek. Poza tym ma na ciele głów­nie si­niaki i małe rany, które nie wy­ma­gają szwów. Kiedy naj­gor­sze z nich Fa­duma prze­my­wała spi­ry­tu­sem, Kim klęła w głos, bo tak ją pie­kło. Na czole nad jed­nym okiem ma opa­tru­nek. Skóra na le­wym po­liczku ciem­nieje co­raz bar­dziej i boli, gdy się do­tyka to miej­sce. Na szczę­ście ma wszyst­kie zęby. Na­to­miast nie udało jej się unik­nąć roz­cię­tej wargi.

Ale fi­zyczny dys­kom­fort jest przy­ćmiony czymś in­nym. Tym, co jesz­cze wy­da­rzyło się w wieży stra­żac­kiej.

„Kiedy to John mnie po­ca­ło­wał”.

A może to ona po­ca­ło­wała jego?

„Oboje tego chcie­li­śmy”.

Tak wła­śnie było. Na­wet je­śli to ona przy­cią­gnęła go do sie­bie, John od­wza­jem­nił po­ca­łu­nek. Kim czuje mro­wie­nie w brzu­chu, ile­kroć o tym po­my­śli. Przy­jemne uczu­cie, po­do­bne do or­ga­zmu, roz­cho­dzi się od ud przez brzuch aż do klatki pier­sio­wej, po­wo­du­jąc przy­spie­szone bi­cie serca.

Po­tem wi­dać było po Joh­nie zmie­sza­nie i za­wsty­dze­nie, ale też…

„Wy­glą­dał, jakby pra­gnął tego tak samo jak ja”.

Czy to moż­liwe? Czy to moż­liwe, że za­po­mniał o Sa­rze i roz­waża by­cie z Kim? Że ist­nieje przy­szłość, w któ­rej są… Kim i John?

„Prze­stań, uspo­kój się” ‒ my­śli i pod­nosi się tro­chę na ka­na­pie, krzy­wiąc się z bólu. Jed­no­cze­śnie uśmie­cha się do sie­bie.

„Jak ja­kaś tępa na­sto­latka”.

Roz­lega się pu­ka­nie do drzwi na dole i Fa­duma krzy­czy z kuchni, że Kim ma nie wsta­wać.

‒ Otwo­rzę, nie ru­szaj się!

„A je­śli to on?”

Kim prze­cze­suje włosy pal­cami. Jakby to miało jak­kol­wiek po­móc i zbitka ran, opuch­nięć i si­nia­ków, w którą się za­mie­niła, zy­ska na atrak­cyj­no­ści.

Sły­szy nie­wy­raź­nie, że Fa­duma z kimś roz­ma­wia. Od­po­wiada jej ni­ski mę­ski głos i wtedy mo­tyle w brzu­chu Kim wy­ko­nują szybki ta­niec ra­do­ści. Zwłasz­cza gdy drzwi się za­my­kają, a na scho­dach roz­le­gają się kroki.

„John”.

W ca­łym ciele czuje ogromne po­bu­dze­nie. Jakby ktoś wsa­dził ją do sa­tu­ra­tora i na­sy­cił jej krew ga­zem. Nie my­śląc o bólu, siada wy­pro­sto­wana na ka­na­pie i po­pra­wia włosy, na ile się da.

Wtedy w drzwiach staje on i… oka­zuje się, że to zu­peł­nie kto inny.

Mo­tyle w brzu­chu pi­kują w stronę pod­łogi ni­czym pa­pie­rowy sa­mo­lot zro­biony przez na­wa­loną małpę.

‒ Tom? ‒ wy­du­sza z sie­bie Kim i za­pada się w ka­napę. Ból ciała na­tych­miast po­wraca.

Tom O’Con­nor stoi w drzwiach z czapką w ręku, roz­glą­da­jąc się po po­koju.

‒ Przy­tul­nie tu masz ‒ mówi szorst­kim gło­sem gór­skiego trolla. Głę­bo­kim gło­sem z wy­czu­walną iro­nią. Nogi ma sze­roko roz­sta­wione. A jed­nak wy­daje się… lekko skrę­po­wany? Może na­wet tro­chę spięty?

‒ Co ty tu ro­bisz? ‒ pyta Kim mało przy­jaź­nie.

Tom wzru­sza ra­mio­nami.

‒ Chcia­łem spraw­dzić… co u cie­bie. Nie­źle tam w gó­rach obe­rwa­łaś i… ‒ Wi­dać, że wiele go to kosz­tuje, dra­pie się po karku i da­lej stoi w progu. Kim nie za­pra­sza go da­lej.

‒ Se­rio? Chyba gówno cię to ob­cho­dzi ‒ mówi.

Toma spoj­rze­nie z po­czątku mrocz­nieje. Wi­dać po nim, że nie na­wykł do ta­kiego trak­to­wa­nia. Kim mo­men­tal­nie za­czyna się bać. Ale nie­spo­dzie­wa­nie Tom robi krok do przodu, a ra­czej wpada do po­koju, pró­bu­jąc utrzy­mać rów­no­wagę i nie upaść na twarz. Od­wraca się i wi­dzi sto­jącą za sobą Fa­dumę. To ona pchnęła go tak mocno od tyłu, że pra­wie się prze­wró­cił.

Dziew­czyna zo­staje w progu.

‒ Stary, weź się ogar­nij, kurwa. To twoja córka. Wejdź do środka i usiądź, wszy­scy już wiemy, że ci na niej za­leży. I tylko dla­tego jesz­cze ci nie przy­wa­li­łam moim ka­ste­tem. Więc sia­daj, kurwa. Zro­bię kawę. Ale ty do­sta­niesz czarną, nie ma mowy, że­bym usłu­gi­wała ja­kie­muś pseu­do­na­zio­lowi, ka­pu­jesz?

Tom wy­gląda, jakby jed­no­cze­śnie chciał urwać jej głowę i po­dzię­ko­wać, ale tylko przy­ta­kuje i robi parę kro­ków w stronę ka­napy, choć na niej nie siada.

‒ To… to nie­prawda, że gówno mnie to ob­cho­dzi ‒ zwraca się do córki, gdy Fa­duma znika w kuchni. ‒ Nie wiem do końca, co tak na­prawdę czuję. Ale wtedy, na wieży, do­tarło do mnie, że… że mnie ob­cho­dzisz, bez względu na to, jak bar­dzo bym chciał, żeby było od­wrot­nie.

‒ Dzię­kuję, pięk­nie to ują­łeś. ‒ Kim prze­wraca oczami. Mimo to mru­czy pod no­sem: ‒ Ale ja w pew­nym sen­sie chyba też się cie­szę, że… że ten wa­riat cię nie do­padł.

Twarz Toma ła­god­nieje i już ma za­miar po­dejść bli­żej, gdy dzwoni ko­mórka Kim. Na ekra­nie po­ja­wia się imię Mony, a oboje ro­bią lekko znie­sma­czone miny. Pa­trzą na sie­bie i się uśmie­chają, ale od razu ich to zło­ści. Wszystko wy­daje się tak cho­ler­nie dziwne. Kim od­biera po­łą­cze­nie:

‒ Mona ‒ mówi. ‒ Po co…

‒ Mona jest na zwol­nie­niu le­kar­skim, to ja, Jimmy. Kim, prze­pra­szam, ale przejdę od razu do rze­czy ‒ prze­rywa. ‒ Mu­sisz tu przy­je­chać. Albo nie, nie wiem, ale to ty masz do tego naj­lep­sze kom­pe­ten­cje. I naj­lep­sze re­la­cje z Joh­nem.

Na brzmie­nie tego imie­nia, wy­po­wie­dzia­nego z na­ci­skiem, wnę­trze Kim za­ma­rza, jakby jej serce za­mie­niło się w dmu­chawę do śniegu.

‒ John? ‒ do­py­tuje, a Tom z za­in­te­re­so­wa­niem pro­stuje plecy. ‒ Co z nim?

‒ Pró­bo­wa­łem go za­trzy­mać ‒ kon­ty­nu­uje po­li­cjant ‒ ale po pro­stu uciekł. Znasz go. Nie wy­daje mi się, żeby kto­kol­wiek z nas miał szansę do niego do­trzeć. Przy­naj­mniej nie te­raz, kiedy tra­fił na trop żony i syna i…

Te­raz z ko­lei Kim mu prze­rywa:

‒ Jimmy, spo­koj­nie. Nie ro­zu­miem, co mó­wisz. Weź trzy głę­bo­kie wde­chy. No już. A te­raz mi po­wiedz: gdzie jest John?

Jimmy po­słusz­nie trzy­krot­nie głę­boko wciąga po­wie­trze, ale w ma­łych od­stę­pach. W tle sły­chać wzbu­rzone głosy in­nych po­li­cjan­tów. „To nie wróży nic do­brego” ‒ my­śli Kim, a jej ciało sztyw­nieje od środka jesz­cze bar­dziej.

‒ Po­je­chał ‒ mówi w końcu Jimmy spo­koj­niej­szym to­nem ‒ do domu Re­négo.

‒ Re­négo Hof­f­manna? Le­ka­rza są­do­wego? Dla­czego?

Jimmy wy­ja­śnia, że włos zna­le­ziony na blu­zie Mat­tiasa na­leży do zwie­rzę­cia. A kon­kret­nie do lamy. Kim od tych in­for­ma­cji dudni w gło­wie.

„To nie­moż­liwe” ‒ my­śli.

‒ Ale dla­czego miałby… ‒ za­czyna.

‒ Nie wiemy ‒ prze­rywa jej po­li­cjant. ‒ John jed­nak z mor­der­czym spoj­rze­niem wy­biegł bez słowa, więc mu­sisz nam po­móc. Nie wiemy, co ozna­cza włos lamy. Ale naj­wy­raź­niej on wie i prze­ra­ził mnie swoją re­ak­cją. Nikt nie da rady go po­wstrzy­mać. Może z wy­jąt­kiem… cie­bie.

‒ Mój Boże. ‒ Kim za­sła­nia ręką te­le­fon i zwraca się do Toma: ‒ Mu­szę po­móc Joh­nowi, za­nim zrobi coś na­prawdę głu­piego.

‒ Pod­wiozę cię ‒ de­kla­ruje ten bez wa­ha­nia. ‒ Opo­wiesz mi po dro­dze. Dasz radę wstać sama czy ci po­móc?

Kim się roz­łą­cza i wstaje, opie­ra­jąc się o Toma, który po raz pierw­szy za­cho­wuje się jak ktoś, kto ją lubi i trosz­czy się o nią, jak… jak oj­ciec.

Nie ma jed­nak czasu na ana­li­zo­wa­nie i wczu­wa­nie się w tę sy­tu­ację. Musi się ubrać. Fa­duma wcho­dzi, nio­sąc tacę z dwiema fi­li­żan­kami kawy, i za­trzy­muje się w drzwiach, wi­dząc Toma po­ma­ga­ją­cego obo­la­łej Kim zejść z ka­napy.

‒ Co ty, do cho­lery…?

Kim uci­sza ją gniew­nym spoj­rze­niem.

‒ Nie mamy te­raz na to czasu, Fa­dumo. Wszystko ci opo­wiem. Przy­nie­siesz mi ja­kieś ubra­nia, pro­szę? Wy­cho­dzę, mu­szę…

No wła­śnie. Co ona musi zro­bić? Ura­to­wać Johna? Ura­to­wać Re­négo Hof­f­manna? Po­móc ura­to­wać Mat­tiasa i… i Sarę? Nie ma, kurwa, po­ję­cia. Ale to, czego do­wie­działa się od Jimmy’ego, wy­star­czy, by wie­działa, że trzeba dzia­łać szybko.

„Żeby nie wy­da­rzyło się coś na­prawdę złego”.

4

René Hof­f­mann jest tak zmę­czony, że wła­śnie wy­pija piątą fi­li­żankę kawy. Spo­gląda na ze­ga­rek ‒ za dwie go­dziny bę­dzie mógł iść do domu. Jego wzrok przy­ciąga więd­nąca ro­ślina w do­niczce na pa­ra­pe­cie. Ko­lejna rzecz, którą za­nie­dbał.

Przez głowę prze­la­tuje mu ty­siące my­śli. Po­trze­buje wa­ka­cji. Już nie­długo. Kiedy Jo­na­than wy­zdro­wieje, po­jadą gdzieś ra­zem. A może na­wet on weź­mie roczny urlop.

Lo­guje się do sieci. Za­koń­czył sek­cję zwłok Franka, który zmarł w wy­niku utraty krwi i ob­ra­żeń po upadku z wieży.

W pew­nym sen­sie to do­brze, że Frank nie żyje. Se­ryj­niak z De­cem­ber zo­stał po­ko­nany. Wszy­scy w mie­ście czują ulgę, a René ma chwilę wy­tchnie­nia, choć na­dal drę­czy go dziwne uczu­cie w środku.

Do­brze wie dla­czego. Loke uciekł i musi go znowu upro­wa­dzić. Jest już tak bli­sko osią­gnię­cia celu. Jesz­cze tylko kilka te­stów i bę­dzie mógł wszystko zmie­nić. Wszystko… ura­to­wać.

Otwiera nowy plik, by spi­sać ra­port na te­mat Franka. Stre­suje się. Ma do spraw­dze­nia jesz­cze jedno ciało i chyba po­zwoli Harry’emu, by się tym za­jął. Trzeba usta­lić po­wód zgonu tego męż­czy­zny w ko­palni. To żadna fi­lo­zo­fia. Zo­stał za­mor­do­wany no­żem przez Franka. To pro­sta au­top­sja, która po­winna pójść szybko, na­wet temu mię­cza­kowi.

Roz­lega się dźwięk w jego ko­mórce, więc rzuca na nią okiem.

„Alarm. Tylko nie to znowu”.

Wzdy­cha, gdy wi­dzi po­wia­do­mie­nie, że drzwi do stajni są otwarte. Nie ma siły te­raz na ko­lejną ucieczkę. To pew­nie Elvis. Ta lama musi mieć ADHD w po­łą­cze­niu z dwu­bie­gu­nówką. Poza tym pluje jak pie­przony zra­szacz.

René otwiera apli­ka­cję i po­ka­zują mu się cztery różne wi­doki z ka­mery. Ni­kogo nie ma w domu, bo Jo­na­than leży trzy pię­tra wy­żej, tu w szpi­talu. Słab­szy niż kie­dy­kol­wiek.

To dla­tego musi się spie­szyć.

‒ Harry! ‒ krzy­czy, ale nie otrzy­muje od­po­wie­dzi. Pew­nie chło­pak sie­dzi w to­a­le­cie i jak zwy­kle gra w Candy Crush.

W jed­nej chwili zni­kają wszyst­kie wcze­śniej­sze my­śli.

„Co, u li­cha…?”

Jedna z ka­mer po­ka­zuje męż­czy­znę z wy­cią­gniętą bro­nią we­wnątrz stajni. Klika w ob­raz ka­mery, żeby go po­więk­szyć, i od razu wi­dzi, kto to jest.

„John Wa­gner… Co on u mnie ro…?”

Le­dwo ła­pie od­dech. Ta pie­przona bluza. Bluza Mat­tiasa wy­słana przez Johna do la­bo­ra­to­rium kry­mi­na­li­stycz­nego. René po­czuł nie­po­kój już wtedy, gdy się o niej do­wie­dział, i naj­wy­raź­niej słusz­nie. Wa­gner mu­siał do­stać wy­nik ana­lizy. Wy­nik, który na­pro­wa­dził go na jego trop.

„Nie, nie, nie. Nie te­raz. Je­stem zbyt bli­sko roz­wią­za­nia”.

Le­karz jest jak spa­ra­li­żo­wany. Wi­dzi na swo­jej ko­mórce szu­ka­ją­cego cze­goś po­li­cjanta. Lamy ze stra­chu tło­czą się w bok­sach. Do­brze by było, gdyby Elvis miał te­raz na­pad zło­ści, ale ten zdrajca po pro­stu stoi i się gapi, pod­czas gdy John wła­muje się do środka. Po­li­cjant cały czas pa­trzy w pod­łogę. Szuka cze­goś i René do­brze wie czego.

Włazu do piw­nicy. Z ze­zna­nia Lo­kego wy­ni­kało, że był prze­trzy­my­wany pod staj­nią.

René za­sta­na­wia się, co ukrył w domu, i może mieć tylko na­dzieję, że… Łą­czy się z in­nymi ka­me­rami. Spo­dziewa się, że zo­ba­czy cały od­dział po­li­cji z De­cem­ber przed bu­dyn­kiem, ale na pod­jeź­dzie stoją tylko dwa sa­mo­chody. Jo­na­thana ‒ który nie może już pro­wa­dzić ‒ i audi Johna.

„Przy­je­chał sam. Szuka Sary i Mat­tiasa”. W tym stwier­dze­niu jest coś waż­nego, choć jesz­cze nie wie co.

René ko­pie w kosz na śmieci. Wstaje i pró­buje ze­brać my­śli. Za­myka oczy. Usi­łuje się sku­pić. John jest u niego w domu, bo szuka swo­jej ro­dziny, nie przy­je­chał do szpi­tala, żeby go aresz­to­wać. To ozna­cza, że ma tro­chę czasu. Że wciąż może…

Czego musi się stąd po­zbyć? Po­wi­nien znisz­czyć wszystko, co może wska­zy­wać na to, co zro­bił. Prze­szu­kuje szu­flady. Kom­pu­ter za­bie­rze ze sobą, ale musi się po­zbyć ko­mórki.

Znaj­duje teczkę z do­ku­men­ta­cją me­dyczną pa­cjenta, tego, któ­rego ostat­nio zna­lazł, z wła­ści­wymi mar­ke­rami ge­ne­tycz­nymi.

Idzie pro­sto do nisz­czarki i prze­pusz­cza przez nią kartkę po kartce. Skoro John jest u niego w domu, po­zo­stali pew­nie są w dro­dze do szpi­tala.

To ko­niec. Po­peł­nił je­den mały błąd. Po­zwo­lił, by bluza tra­fiła do la­bo­ra­to­rium.

„Wpa­dłem”.

Spraw­dza te­le­fon i wi­dzi Johna, jak prze­cze­suje całą staj­nię, po czym znaj­duje właz. Pod­nosi klapę i scho­dzi na dół.

„Jo­na­than” ‒ my­śli René, pa­trząc w su­fit, jakby miał rent­gen w oczach.

Nie wie, ile ma czasu. Musi ucie­kać i prze­my­śleć, co da­lej. Jak ura­to­wać wszystko, za­nim Wa­gner i jego ko­le­dzy to od­kryją. Ma na to bar­dzo mało czasu.

5

John czuje ucisk w piersi, gdy scho­dzi po scho­dach, które skrę­cają i pro­wa­dzą da­lej w dół. Świa­tło do­cie­ra­jące z góry staje się co­raz słab­sze, po­dob­nie jak od­głosy tu­pa­nia ze­stre­so­wa­nych zwie­rząt.

Do­cho­dzi do drzwi i na­ci­ska klamkę. Otwiera je i wi­dzi, że pro­wa­dzą do… ko­lej­nych scho­dów.

„Już do cie­bie idę, Mat­tia­sie. Wy­trzy­maj”.

Jest ciemno, pach­nie słomą i wil­go­cią. I zwie­rzę­tami, tak jak opi­sał to Loke. Prze­suwa dło­nią po ścia­nie, pró­bu­jąc zna­leźć włącz­nik. Ude­rza go smród mo­czu, nie po­trafi stwier­dzić, czy do­cho­dzi z góry, czy dołu.

‒ Sara? ‒ szep­cze i scho­dzi sto­pień ni­żej. ‒ Mat­tias? ‒ pró­buje, ale nikt nie od­po­wiada.

Gdy do­ciera do pod­nóża scho­dów, wy­czuwa na ścia­nie włącz­nik. Tuż przed prze­krę­ce­niem po­krę­tła do­strzega ka­wa­łek da­lej czer­woną kropkę, diodę LED, i przez chwilę się waha.

„A je­śli to pu­łapka…?”

Trzyma po­krę­tło mię­dzy pal­cami, a nie­pew­ność, która go ogar­nia, w po­łą­cze­niu z pa­nu­jącą tu ciem­no­ścią przy­pra­wia go o dresz­cze.

Chwilę póź­niej wpada na to, że ma la­tarkę w te­le­fo­nie.

„Cho­lerna mgła mó­zgowa”.

Wyj­muje te­le­fon z kie­szeni i świeci nim wo­kół sie­bie.

Po­kój, ka­mera w rogu pod su­fi­tem. Pa­sza dla lam, uwiązy i kan­tary. To po­miesz­cze­nie go­spo­dar­cze, ale na prze­ciw­le­głej ścia­nie wi­dzi ko­lejne drzwi. Chyba pro­wa­dzą do ja­kie­goś bun­kra, są wy­ko­nane ze stali i mają dwie za­suwy, które… służą pew­nie do za­my­ka­nia ko­goś, kto jest w środku.

A prze­cież, je­śli to bun­kier, po­winny znaj­do­wać się od we­wnątrz.

John od­dy­cha szybko i płytko. Ma lek­kie za­wroty głowy, a mi­grena jak zwy­kle czai się na karku, go­towa wbić się w niego swoim ostrym mie­czem.

Pod­cho­dzi do drzwi. Otwiera po­woli za­suwy i pra­wie robi pod sie­bie ze stra­chu, kiedy roz­lega się dźwięk jego ko­mórki usta­wio­nej na mak­sy­malny po­ziom gło­śno­ści.

„Kim. Nie te­raz” ‒ my­śli i na­ci­ska klamkę. Otwiera drzwi, spo­dzie­wa­jąc się, że zo­ba­czy łóżko i ka­merę. Oraz sprzęt me­dyczny, tak jak opo­wia­dał Loke.

Pew­nego razu, kiedy wraz z od­dzia­łem spe­cjal­nym do­ko­nali na­lotu na jedno miesz­ka­nie, znaj­do­wały się tam wła­śnie łóżko i ka­mera. Obrzy­dliwe stu­dio na­grań pe­do­fila w piw­nicy.

Ale od wi­doku, który ma te­raz przed sobą, prze­wraca mu się w żo­łądku, jak przy skoku do wody z wy­so­ko­ści stu me­trów.

Z su­fitu na haku do mięsa zwisa za­rżnięte ciało. Stół rzeź­ni­czy po le­wej stro­nie, na ścia­nie li­stwa z róż­nymi ro­dza­jami noży. Na pod­ło­dze stu­dzienka, przez którą pew­nie zwy­kle spływa krew.

‒ O, Boże ‒ mówi, opie­ra­jąc się o ścianę. Oczy pieką go od łez. Stoi jak spa­ra­li­żo­wany, aż w końcu do­ciera do niego, na co pa­trzy. To lama ob­darta ze skóry. Za­pach su­ro­wego mięsa wdziera się w jego noz­drza. John wy­cho­dzi, za­no­sząc się od pła­czu. Idzie w stronę świa­tła, jak naj­da­lej od wszyst­kiego, co ma ja­ki­kol­wiek zwią­zek ze śmier­cią.

Po do­tar­ciu do stajni ciężko od­dy­cha. Przez chwilę my­ślał, że to ludz­kie ciało. Że to Mat­tias albo Sara.

Lamy znów za­czy­nają wa­rio­wać. Tu­pią, pry­chają i fu­kają ze stra­chu. John jesz­cze raz okrąża staj­nię, ale nic wię­cej nie znaj­duje.

Czy to wła­śnie tu wię­zili Lo­kego i Nilsa?

Po­miesz­cze­nie wy­glą­dało jed­nak ina­czej, niż jak je opi­sał Loke. Nie było tam sprzętu me­dycz­nego ani in­nych uwię­zio­nych osób. Nilsa też nie wi­dział. John wy­cho­dzi ze stajni. Znowu dzwoni jego ko­mórka, ale on na­wet na nią nie pa­trzy. Jest pe­wien, że to Kim, a nie chce, by kto­kol­wiek go te­raz po­wstrzy­my­wał.

„Je­stem zbyt bli­sko po­zna­nia prawdy”.

Idzie w stronę domu i za­sta­na­wia się, czy za­sta­nie w nim Jo­na­thana. Jego sa­mo­chód stoi na pod­jeź­dzie, auta Re­négo nie ma.

Na śniegu wi­dać ślady pro­wa­dzące do stajni. Do­strzega też boczne drzwi domu. Pod­cho­dzi do nich i po­ciąga za klamkę.

„Otwarte…”

Jak na po­ry­wa­cza lub po­ry­wa­czy wy­dają się bar­dzo pewni sie­bie.

John wcho­dzi do środka. Pa­nuje tu ci­sza, która nie­mal na niego krzy­czy. Na pierw­szy rzut oka nie wi­dzi nic po­dej­rza­nego.

Idzie cały czas z pi­sto­le­tem przed sobą. Kie­ruje się na górę i wie, że po­wi­nien za­wo­łać, że jest po­li­cjan­tem, ale tego nie robi.

„Je­śli ci skur­wiele skrzyw­dzili Mat­tiasa, za­biję ich”.

Za­gląda do sy­pialni, od­dy­cha z ulgą, wi­dząc, że naj­wy­raź­niej ni­kogo nie ma w domu.

Nie ru­sza się i my­śli, co po­wi­nien te­raz zro­bić. Czy ma po­szu­kać piw­nicy? Wstrzy­muje od­dech, kiedy sły­szy otwie­ra­jące się na dole drzwi.

6

René stoi w drzwiach biura, nie mo­gąc zła­pać od­de­chu. Pa­trzy na ba­ła­gan, który zro­bił, kiedy prze­glą­dał swoje rze­czy i de­cy­do­wał, co musi za­brać, a co po­drzeć lub ska­so­wać. Ze­wnętrzny twardy dysk oraz spo­rzą­dzone w ciągu dnia no­tatki scho­wał do teczki.

Praca w szpi­talu to spo­sób na opła­ce­nie ra­chun­ków, ale nie czuje do niej po­wo­ła­nia. Jego mi­sją jest zu­peł­nie co in­nego i kiedy nie kroi zwłok, umysł ma stale za­jęty wła­śnie tym. Nie­ustan­nie spi­suje nowe po­my­sły oraz różne szcze­góły, które wpa­dają mu do głowy. Nie chce ich za­po­mnieć, a bę­dzie mógł je przej­rzeć do­piero, kiedy skoń­czy swoją czy­sto za­rob­kową pracę. Wtedy bę­dzie wresz­cie mógł się za­jąć waż­nymi spra­wami w in­nym miej­scu.

Biuro wy­gląda okrop­nie. Od razu się zo­rien­tują. René Hof­f­mann ma wiele cech, ale nie­chluj­stwo do nich nie na­leży, a to biuro aż krzy­czy, że jest winny i uciekł.

Ma na­dzieję, że to je­dy­nie, co z tego wy­czy­tają. O ile wie, nie zo­sta­wił żad­nych śla­dów, a zwy­kle się nie myli.

Na­ci­ska przy­cisk słu­żący do za­pa­la­nia czer­wo­nej lampki nad drzwiami, która in­for­muje lu­dzi na ze­wnątrz, że nie wolno wcho­dzić do środka. Czuje pe­wien żal, po­nie­waż ro­zu­mie, co to wszystko ozna­cza. Już ni­gdy tu nie wróci, a John, jak tylko go znaj­dzie, to go za­bije.

René nie może jesz­cze jed­nak opu­ścić szpi­tala. Zjeż­dża windą do kost­nicy i ner­wowo spo­gląda na ze­ga­rek. Grzbie­tem dłoni ociera kro­plę potu spły­wa­jącą po skroni. Wi­dzi swoje od­bi­cie w me­ta­lo­wych drzwiach windy i przy­gła­dza włosy. Bie­rze kilka głę­bo­kich od­de­chów.

„Wszystko jest okej. Nic po mnie nie wi­dać. Mogę chyba no­sić ze sobą teczkę z do­ku­men­tami?”

W kost­nicy jak za­wsze jest chłodno i ni­czym nie pach­nie. Bie­gnie do swo­jego sta­no­wi­ska pracy. Musi stąd za­brać je­dy­nie pen­drive z in­for­ma­cjami o naj­now­szym kan­dy­da­cie. To je­dyna ważna rzecz, jaką tu prze­cho­wuje.

Prze­myka przez zie­lon­kawe po­miesz­cze­nie z czy­stymi sta­lo­wymi ele­men­tami. Lo­dówka z prób­kami tka­nek bu­czy i sły­chać sy­cze­nie z wen­ty­la­cji, ale poza tym jest ci­cho.

Chowa pen­drive i szybko rzuca okiem jesz­cze raz na sta­no­wi­sko pracy, po czym po­now­nie spo­gląda na ze­ga­rek i wy­biega do przed­sionka z ko­mo­rami chłod­ni­czymi.

Dwa­dzie­ścia mi­nut. I nikt nie przy­szedł go aresz­to­wać. Ktoś tam na gó­rze go lubi, za­wsze to po­wta­rzał.

I niech się to nie zmie­nia.

Poci się pod płasz­czem i już ma odło­żyć stertę pa­pie­rów i wy­pchaną teczkę, by go z sie­bie zdjąć, kiedy przez wa­ha­dłowe drzwi wcho­dzi Harry. Nuci ja­kąś okropną me­lo­dię i za­uważa szefa do­piero z przed­sionka. Staje jak wryty, z sze­roko otwar­tymi oczami, przy­kła­da­jąc rękę do serca.

‒ René? ‒ mówi za­sko­czo­nym to­nem, wyj­mu­jąc z ucha słu­chawkę. ‒ Czy ty… Która to go­dzina, że…? ‒ Wy­ciąga ko­mórkę z kie­szeni płasz­cza i pa­trzy na nią. ‒ Po­my­li­łem gra­fik czy co?

Hof­f­mann nie wie, co po­wie­dzieć. Spo­gląda na drzwi za Har­rym, by oce­nić szanse, czy uda mu się prze­mknąć obok niego, za­nim ten ocię­żały tę­pak zo­rien­tuje się, co się dzieje.

Wzrok asy­stenta pada na wy­pchaną teczkę, a po­tem na stertę pa­pie­rów, które René wci­snął pod rączkę teczki. Marsz­czy brwi i pyta:

‒ Wszystko w po­rządku?

René wzdy­cha i kręci głową, a lewą ręką szuka cze­goś na bla­cie za sobą.

‒ Nie, Harry. Zda­rzył się wy­pa­dek. Coś bar­dzo po­waż­nego.

Młody me­dyk za­krywa usta dło­nią.

‒ Maj gad, co się stało?

‒ Mu­szę je­chać i po­móc, a ty ra­zem ze mną. Chyba zo­sta­wi­łem w środku moją torbę ze sprzę­tem. Mo­żesz, pro­szę, ją za­brać i wziąć też swoją? Po­tem leć do mo­jego sa­mo­chodu, okej? W są­sied­niej gmi­nie był wy­pa­dek au­to­busu szkol­nego. Wiele dzieci. Straszne, dzie­siątki, albo i wię­cej ma­łych mar­twych dzieci.

Harry bled­nie i nie może prze­łknąć śliny.

‒ Boże, co ty mó­wisz? To naj­gor­sze, co w ży­ciu sły­sza­łem!

René od­suwa się na bok, gdy Harry bie­gnie do sali sek­cyj­nej po sprzęt.

„Oj, my­lisz się ‒ my­śli Hof­f­mann. ‒ Naj­gor­szą rzecz usły­szysz, jak od­zy­skasz przy­tom­ność”.

W chwili, gdy Harry go mija, René pod­nosi dziur­kacz i ude­rza nim swo­jego asy­stenta w po­ty­licę, a ten bez­gło­śnie pada na pod­łogę.

„Prze­pra­szam” ‒ my­śli i na­prawdę mu przy­kro. Nie jest prze­cież agre­syw­nym czło­wie­kiem. I zde­cy­do­wa­nie nie jest mor­dercą.

Stoi przy Har­rym przez chwilę, by upew­nić się, że chło­pak od­dy­cha, a kiedy wi­dzi, że jego klatka pier­siowa mi­ni­mal­nie się unosi i opada, od­czuwa ulgę i bie­gnie do windy.

Do­my­śla się, że po­li­cja zjawi się tu lada chwila. Spo­gląda w górę na su­fit w win­dzie. W stronę trze­ciego pię­tra, gdzie leży Jo­na­than.

„Za­biorę go póź­niej. Ja­koś. Te­raz mu­szę sam ukryć sie­bie i moje ba­da­nia w bez­piecz­nym miej­scu”.

7

John stoi nie­ru­chomo z unie­sioną bro­nią, na­słu­chu­jąc od­gło­sów z par­teru w domu Re­négo Hof­f­manna. Go­tów strze­lić w ko­lana temu, kto wej­dzie po scho­dach. Ale wtedy sły­szy stłu­miony ło­mot i czyjś szept:

‒ Aua, do cho…!

Po­tem uci­sza­jący głos na­le­żący do ko­goś in­nego. To mu wy­star­czy. W domu nie ma ni­kogo, z wy­jąt­kiem tych dwóch na dole, a są to…

‒ Kim! ‒ woła John. ‒ Je­stem na gó­rze, sam. Mu­simy wszystko do­kład­nie prze­szu­kać.

Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, pę­dzi do ga­bi­netu le­ka­rza są­do­wego. Po­dob­nie jak w szpi­talu René Hof­f­mann dba o po­rzą­dek rów­nież tu­taj. To do­brze, bo ła­twiej prze­szu­ki­wać schludne i do­brze zor­ga­ni­zo­wane miej­sca. Opróż­nia po ko­lei wszyst­kie szu­flady biurka, za­gląda za książki na re­gale. Ob­raca ob­razy. Pod­nosi po­duszki z fo­tela. Po­tem jego uwagę przy­kuwa kwa­dra­towy stół przy­kryty ob­ru­sem, który sięga aż do pod­łogi. Wy­daje mu się to po­dej­rzane.

Na scho­dach roz­le­gają się kroki, tym­cza­sem po­li­cjant zdej­muje ob­rus i oka­zuje się, że pod nim znaj­duje się nie stół, lecz kon­te­ne­rek pod biurko. Do prze­cho­wy­wa­nia do­ku­men­tów, po­do­bny do tych, które mają w ko­mi­sa­ria­cie. Z trzema szu­fla­dami. Za­my­kany na za­mek, ale ra­czej ła­two bę­dzie się z tym upo­rać.

John ła­pie za uchwyt jed­nej z szu­flad i szar­pie z ca­łej siły, w zamku coś trza­ska, coś się wy­gina, ale szu­flada otwiera się tylko na cen­ty­metr. Ude­rza w nią pię­ścią, żeby się za­mknęła, i pró­buje od nowa. Cią­gnie prawą ręką z tak wście­kłą siłą, że tym ra­zem udaje mu się wy­ła­mać za­mek i ją otwo­rzyć.

Za­gląda do szu­flady i czas jakby się za­trzy­mał.

„Do­ku­men­ta­cja… Do­ku­men­ta­cja me­dyczna…”

Wyj­muje wszyst­kie teczki. Wtedy za­uważa stertę pa­pie­rów na dnie szu­flady. Kartki le­żące lu­zem.

Pod­nosi pierw­szą z wierz­chu i gdy wi­dzi imię Sary na gó­rze po­li­cyj­nego ra­portu, musi usiąść na krze­śle.

„Kurwa, co to jest?”

To za­war­tość pu­stej teczki, tej, którą zna­lazł w ar­chi­wum ko­mi­sa­riatu pod­czas pierw­szego ty­go­dnia pracy. To musi być to. Już ma wziąć na­stępną kartkę, ale Kim wpada przez drzwi. Po­si­nia­czona i ku­le­jąca.

‒ John! ‒ dy­szy. ‒ Wszystko w po­rządku? Sły­sze­li­śmy huk.

Za­raz za nią wbiega Tom z za­nie­po­ko­joną miną, przez co Wa­gner jest jesz­cze bar­dziej zdez­o­rien­to­wany. Po­tem do­ciera do niego, w ja­kim sta­nie jest Kim.

Nie po­winno jej tu być.

Wstaje i pod­cho­dzi do niej z pa­pie­rami w ręku.

‒ Po­win­naś wra­cać do domu i od­po­czy­wać, wy­glą­dasz jak wrak czło­wieka.

‒ Wiel­kie dzięki ‒ po­war­kuje Kim. ‒ Sam wy­glą­dasz jak uoso­bie­nie spo­koju i bło­go­ści. Cho­lera, John, co ty wy­ra­biasz? Nie można tak po pro­stu wy­biec bez słowa.

Po­li­cjant po­ciera czoło i kiwa głową w stronę Toma, który w mil­cze­niu im się przy­gląda, bar­dzo nie­pewny swo­jej roli w tej sy­tu­acji.

‒ Spraw­dzi­łem całą staj­nię ‒ od­po­wiada wresz­cie i sły­szy, jak de­spe­racko brzmi. ‒ Na blu­zie Mat­tiasa był włos lamy, a Loke po­wie­dział, że prze­trzy­my­wano go pod staj­nią, więc wszystko spraw­dzi­łem i… ‒ mówi nie­mal z pła­czem w gło­sie i ciężko od­dy­cha. ‒ A po­tem zna­la­złem to. ‒ Po­ka­zuje pa­piery Kim.

‒ Co to, kurwa, jest? ‒ pyta z prze­ję­ciem. ‒ Czy to…?

‒ Pa­mię­tasz, jak ci mó­wi­łem, że zna­la­złem pu­ste akta Sary w po­li­cyj­nym ar­chi­wum? Oto ich za­war­tość. Wy­gląda to na zgło­sze­nie prze­ciwko Sa­rze, nie zdą­ży­łem jesz­cze wczy­tać się w szcze­góły.

‒ Ale dla­czego ktoś miałby…?

‒ Nie wiem ‒ prze­rywa Wa­gner. ‒ Gówno wiem, poza tym że tak bli­sko prawdy jesz­cze nie by­łem, Kim. Mat­tias musi gdzieś tu być. Ten pie­przony René… Nie ro­zu­miem, dla­czego, dla­czego…? ‒ Za­wroty głowy po­ja­wiają się znie­na­cka i John pra­wie się prze­wraca.

Tom pod­biega i go pod­trzy­muje.

‒ Chyba po­wi­nie­neś usiąść ‒ pro­po­nuje.

‒ Co ty tu ro­bisz, do cho­lery? ‒ sy­czy John. ‒ I to z nią? Co się dzieje?

Tom wzru­sza ra­mio­nami.

‒ Pły­nie w nas ta sama krew. Więc chyba nie mamy wyj­ścia i mu­simy trzy­mać się ra­zem ‒ mówi ze zja­dli­wym uśmie­chem.

‒ Szcze­rze: nic nie ro­zu­miem. ‒ Po­li­cjant wzdy­cha, pa­trząc bła­gal­nie na Kim.

‒ Ale ja też nie. ‒ Ona z ko­lei wska­zuje na Toma. ‒ Wiem je­dy­nie, że wy­bie­głeś z ko­mi­sa­riatu i przy­je­cha­łeś wła­śnie tu­taj, bez wspar­cia, bez po­mocy, bez… beze mnie. Tak, kurwa, nie mo­żesz ro­bić. Mu­sisz…

‒ Mu­simy jesz­cze raz spraw­dzić to miej­sce pod staj­nią z la­mami ‒ prze­rywa jej szep­tem John. ‒ Może prze­oczy­łem ja­kiś właz w pod­ło­dze? Albo coś…

Kim siada obok niego i kła­dzie mu rękę na no­dze.

‒ Za­sta­nów się, to nie może być tu­taj. Do­brze o tym wiesz.

‒ Ale… ten włos lamy ‒ od­po­wiada sła­bym gło­sem John, czu­jąc się jak naj­więk­szy głu­pek we wszech­świe­cie.

‒ Tak, ale Lo­kego nie zna­le­ziono w od­le­gło­ści ośmiu go­dzin mar­szu stąd. Je­ste­śmy prze­cież po złej stro­nie góry, prawda? To nie tu był wię­ziony, bo nie dałby rady do­trzeć do miej­sca, w któ­rym go zna­le­ziono.

‒ Je­śli prze­trzy­muje ich gdzieś in­dziej, mógł… jak to się mówi… za­nie­czy­ścić bluzę ‒ do­rzuca Tom. ‒ Ku­masz: miał na so­bie włos, kiedy wy­jeż­dżał z domu, a po­tem ten włos spadł na bluzę dzie­ciaka w in­nym miej­scu.

John po­ciąga no­sem.

‒ Więc… Mat­tiasa nie ma… tu­taj?

‒ Zga­dza się. Choć René wie, gdzie on jest ‒ do­daje Kim. ‒ Ale nie mo­żesz tak po pro­stu pę­dzić na łeb na szyję. W po­je­dynkę. A gdyby był w domu? Je­śli chcesz go do­rwać, mu­sisz mieć ze sobą wię­cej lu­dzi, nie są­dzisz?

John nie­chęt­nie przy­ta­kuje.

‒ Ja­sne, ale… ‒ Wtedy wpada na pe­wien po­mysł. Bie­rze ko­mórkę i wy­biera nu­mer do re­cep­cji w szpi­talu. Od­biera dziew­czyna ze sprę­ży­stym ku­cy­kiem, ta, która chciała iść z nim na randkę, i z ja­kie­goś dziw­nego po­wodu Wa­gner ma po­czu­cie winy wo­bec Kim, kiedy prosi re­cep­cjo­nistkę, by do­wie­działa się, w ja­kich go­dzi­nach pra­cuje dziś René.

Anette od­po­wiada po nie­ca­łej mi­nu­cie:

‒ Z tego, co wi­dzę, sie­dzi w swoim biu­rze. I pra­cuje dziś do dzie­więt­na­stej.

‒ Dzię­kuję ‒ mówi John. ‒ Ja­koś ci się od­wdzię­czę.

‒ Randką? ‒ pyta Anette z na­dzieją w gło­sie, ale po­li­cjant się roz­łą­cza.

‒ Co po­wie­dzieli? ‒ do­py­tuje Tom dziw­nie pod­eks­cy­to­wany całą sy­tu­acją.

John za­ci­ska prawą dłoń.

‒ Jest w pracy. I nie ma po­ję­cia, że go szu­kamy.

‒ W ta­kim ra­zie pro­po­nuję, że­by­śmy się do niego udali i za­dali mu kilka py­tań – stwier­dza Kim i wstaje.

‒ Przy uży­ciu pię­ści ‒ rzuca Tom.

Wa­gner mam­ro­cze coś le­dwo sły­szal­nie pod no­sem. Ale w głębi du­szy cał­ko­wi­cie zga­dza się z tym, co po­wie­dział Tom. Je­śli bę­dzie mu­siał, wy­cią­gnie siłą z Re­négo Hof­f­manna in­for­ma­cje o miej­scu po­bytu Mat­tiasa.

8

‒ Nic ci nie jest? ‒ John kuca obok Harry’ego, który in­ten­syw­nie mruga.

Młody me­dyk po­ję­kuje, sia­da­jąc na pod­ło­dze w przed­sionku sali sek­cyj­nej. Wy­gląda na zdez­o­rien­to­wa­nego.

‒ A jak ci się wy­daje? ‒ Chło­pak do­tyka po­ty­licy. Krzywi się, gdy wy­czuwa okrop­nego guza. John wi­dzi go go­łym okiem na­wet przez czar­no­brą­zowe włosy. I tro­chę krwi do­okoła.

‒ Gdzie René? ‒ pyta John, po­ma­ga­jąc mu wstać.

Chło­pak chwieje się na no­gach.

‒ Czy on mnie ude­rzył?

‒ Siądź tu­taj. ‒ John sa­dowi go na skrzy­pią­cym krze­śle.

‒ Dla­czego…? Nie ro­zu­miem. Po­wie­dział, że zda­rzył się straszny wy­pa­dek. Z udzia­łem dzieci. Ale dla­czego mnie ude­rzył?

‒ Okła­mał cię. René jest po­szu­ki­wany za upro­wa­dze­nie Sary, Mat­tiasa, Lo­kego i Par­szywca, to zna­czy Nilsa ‒ wy­ja­śnia Kim, przy­ci­ska­jąc opa­tru­nek do rany Harry’ego.

‒ Maj gad! René?! Żar­tu­jesz?

‒ Nie­stety nie. Wiesz, gdzie on może być?

Tom po­daje mło­demu ku­bek z wodą, którą ten na­tych­miast wy­pija.

‒ Jo­na­than… Jego brat… jest dla niego wszyst­kim. Nie mają ni­kogo poza sobą. Leży na in­ten­syw­nej te­ra­pii. Spraw­dza­li­ście tam?

John nie od­po­wiada. Zrywa się i bie­gnie do wyj­ścia, za sobą sły­sząc wo­ła­nie Kim. Po­trąca pie­lę­gnia­rza, gwał­tow­nie otwiera drzwi wio­dące na ko­lejny ko­ry­tarz. Za­trzy­muje się przy win­dach, jed­nak obie ka­biny są w tej chwili na dru­gim pię­trze.

Wcho­dzi po scho­dach, czuje, jakby w gło­wie miał od­bez­pie­czony gra­nat. „Nie te­raz” ‒ my­śli i sięga do kie­szeni kurtki po proszki na mi­grenę. Po­łyka dwa na­raz.

Je­den z nich staje mu w gar­dle, więc zbiera ślinę i prze­łyka parę razy, żeby ta­bletka się prze­su­nęła. Ma wra­że­nie, że utknęła mu znowu, tro­chę ni­żej, jakby mała zołza miała ha­czyki.

Już na dru­gim pię­trze za­czy­nają go bo­leć mię­śnie nóg. W gru­bej kurtce i cięż­kich zi­mo­wych bu­tach po­ru­sza się nie­zdar­nie, ale mimo dys­kom­fortu wbiega da­lej.

Gdy do­ciera do za­mknię­tych drzwi ze szkla­nym okien­kiem, wy­ciąga broń. Przez chwilę zbiera siły i usi­łuje się sku­pić, po czym po­ciąga za klamkę.

„Cho­lera!”

Na­ci­ska dzwo­nek znaj­du­jący się przy drzwiach. Wyj­muje le­gi­ty­ma­cję po­li­cyjną i przy­kłada ją do okienka, wi­dząc za nim ja­kąś ko­bietę.

„Cie­kawe, czy tylko René jest w to za­mie­szany, czy może Jo­na­than rów­nież?”

Ko­bieta na­ci­ska przy­cisk i drzwi się otwie­rają.

‒ Jo­na­than Hof­f­mann? ‒ pyta szybko John.

Ko­bieta od­suwa się na bok i wy­ko­nuje za­ma­szy­sty gest ręką.

‒ Sala nu­mer dwa­na­ście.

Po­li­cjant w biegu od­bez­pie­cza broń i od­chrzą­kuje.

„Czy ta­bletka wciąż tam jest? Nie­ważne”.

Za­trzy­muje się przed drzwiami z nu­me­rem dwa­na­ście. Trzyma broń na wy­so­ko­ści ra­mion, bli­sko ciała. Ostroż­nie po­py­cha drzwi i nie zwraca uwagi na otwie­ra­jące się drzwi windy, która znaj­duje się ka­wa­łek da­lej, ani na wy­cho­dzą­cego z niej Re­négo.

Wpada do sali i ner­wowo roz­gląda się wo­kół. Nie ma tu jed­nak ni­kogo poza Jo­na­tha­nem, sie­dzą­cym na łóżku w po­zy­cji pół­le­żą­cej i z pełną nie­do­wie­rza­nia miną oglą­da­ją­cym lo­kalne wia­do­mo­ści. Na szyi ma koł­nierz ogrze­wa­jący, a nogi i lewą rękę usztyw­nione szy­nami.

Wa­gner staje.

Jo­na­than pa­trzy na niego z otwar­tymi ustami. Prze­nosi wzrok na te­le­wi­zor i znowu na po­li­cjanta. W jego spoj­rze­niu wi­dać za­sko­cze­nie, a oczy za­cho­dzą mu łzami.

John pod­nosi sig sau­era i ce­luje pro­sto w klatkę pier­siową Jo­na­thana. Pod­cho­dzi bli­żej, obaj w tym sa­mym mo­men­cie gło­śno prze­ły­kają ślinę ‒ John pró­bu­jąc prze­łknąć ta­bletkę, a Jo­na­than… wstyd?

‒ Gdzie jest René? ‒ sy­czy po­li­cjant.

‒ Ja… Co się dzieje?

W te­le­wi­zji wi­dać Ju­liette i Axela od­gra­dza­ją­cych farmę, po­tem stare na­gra­nie przed­sta­wia­jące lamy oraz re­por­tera z TV4.

‒ René! ‒ po­wta­rza po­li­cjant ostrzej­szym to­nem. ‒ Gdzie. On. Jest?!

‒ Dla­czego we mnie ce­lu­jesz?

‒ Mat­tias i Sara. Gdzie oni są?

Jo­na­than pró­buje się pod­nieść i oprzeć o po­duszki, ale mu to nie wy­cho­dzi. Od­dy­cha szybko, wi­dać, że jest osła­biony. Czoło błysz­czy od potu.

‒ Nie ‒ za­czyna. ‒ To nie może być prawda. Mu­sie­li­ście się po­my­lić. On ni­gdy by…

‒ Nie, nie my­limy się ‒ prze­rywa mu John. ‒ Gdzie jest René i moja ro­dzina?

‒ Prze­cież on jest w pracy. W pro­sek­to­rium. Był tu dwie go­dziny temu. ‒ Jo­na­than na­dal wy­daje się prze­ko­nany, że to jedno wiel­kie nie­po­ro­zu­mie­nie.

‒ Po­bił Harry’ego.

‒ Boże!

‒ Tak, słu­cham? ‒ od­zywa się Tom, który wcho­dzi do po­koju ra­zem z Kim.

‒ Ojej, co się stało? ‒ pyta Jo­na­than, wi­dząc po­obi­janą psy­cho­lożkę.

John pod­cho­dzi do cho­rego i przy­kłada mu lufę do czoła. Być może Jo­na­than jest naj­lep­szym ak­to­rem na świe­cie, ale nie sta­nowi dla nich za­gro­że­nia. To John jest nie­bez­pieczny, ci­chy głos każe mu się uspo­koić. Na po­czątku my­śli, że to w jego gło­wie, ale kiedy Kim kła­dzie rękę na jego ra­mie­niu i po­wta­rza, żeby się opa­no­wał, po­li­cjant chowa pi­sto­let do ka­bury, wy­da­jąc przy tym po­mruk nie­za­do­wo­le­nia.

‒ Jo­na­tha­nie, to ważne. Czy wiesz, do­kąd René mógł się udać lub do­kąd może się udać, je­śli nie ma go ani w domu, ani w szpi­talu?

‒ Na­dal nie ro­zu­miem.

‒ Po­słu­chaj ‒ mówi John, sia­da­jąc na łóżku. Serce mu ło­mo­cze, ma mroczki przed oczami. Za bar­dzo się spie­szył, żeby tu przy­je­chać. Nic nie jadł ani nie pił, pew­nie spadł mu cu­kier. ‒ René ukrywa gdzieś moją żonę i mo­jego syna. Mu­szę wie­dzieć gdzie. Ma­cie ja­kąś tajną piw­nicę albo ukryte po­miesz­cze­nia?

Jo­na­than kręci głową sztywno i po­woli.

‒ Mamy piw­nicę pod staj­nią, gdzie trzy­mamy pa­szę i ta­kie tam, oraz po­miesz­cze­nie do uboju mięsa, ale to wszystko. Nie ro­zu­miem. Dla­czego… miałby po­rwać twoją ro­dzinę?

‒ Jesz­cze nie wiem, ale mu­szę go zna­leźć. Może ma­cie ja­kiś dom na wsi lub choćby szopę?

‒ Mamy tylko na­sze go­spo­dar­stwo. Mu­si­cie zro­zu­mieć jedną rzecz: René nie skrzyw­dziłby mu­chy. Nie jest agre­sywny, to naj­mil­sza osoba, jaką znam. Opie­kuń­czy. Wspa­niały… star­szy brat.

‒ Wiem, że tak o nim my­ślisz, ale mó­wimy ci prawdę. ‒ John wi­dzi po Jo­na­tha­nie, że on nic nie wie. Ma w tym do­świad­cze­nie po ty­sią­cach prze­słu­chań. Tylko psy­cho­paci po­tra­fią za­cho­wać ka­mienną twarz, a Jo­na­than na pewno do nich nie na­leży. Nie­mal jest mu go żal. Ale tylko tro­chę.

‒ My­li­cie się ‒ upiera się.

‒ Nie­stety nie. ‒ John wstaje i dzwoni do Jimmy’ego. Prosi go, by za­ła­twił ochro­nia­rza do pil­no­wa­nia po­koju Jo­na­thana.

‒ Do­bra. Drogi wjaz­dowe i wy­jaz­dowe z De­cem­ber są znowu za­mknięte dzięki po­mocy mi­li­cji ‒ do­daje Jimmy.

‒ Czy ktoś dzwo­nił do Mony? Po­trze­bu­jemy jej, nie­ważne, że jest na zwol­nie­niu, bo…

Jimmy prze­rywa, mó­wiąc zmar­twio­nym gło­sem:

‒ Pró­bo­wa­łem, ale ona na­prawdę nie może te­raz do nas do­łą­czyć. Po­wie­działa, że pew­nie da radę za kilka go­dzin. Cho­dzi o jej męża.

John prze­klina w du­chu. Zna­le­zie­nie Re­négo te­raz, przy tak nie­licz­nych si­łach, ja­kimi dys­po­nuje miej­scowa po­li­cja, to nie szu­ka­nie igły w stogu siana ‒ oni na­wet nie wie­dzą, gdzie ten cho­lerny stóg siana się znaj­duje!

‒ Zmarł ‒ kon­ty­nu­uje Jimmy. ‒ An­ders nie żyje, a Mona chce, że­byś wró­cił do ko­mi­sa­riatu, za­nim coś jesz­cze zro­bi­cie w spra­wie Hof­f­manna.

Wa­gner sztyw­nieje.

‒ Co? Nie żyje?

‒Tak, zmarł ze­szłej nocy. Był strasz­nie chory. Mar­twię się o nią. Słu­chaj, ona jest na cie­bie wście­kła jak dia­bli. Masz wró­cić, a nie dzia­łać na wła­sną rękę, i mam ci po­wie­dzieć, że to roz­kaz.

John za­myka oczy.

„Co ze ści­ga­niem Re­négo?”

„Co bę­dzie z Sarą i Mat­tia­sem?”

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki