Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Seryjny morderca z December już nie zagraża miejscowej społeczności. Wiele zagadek pozostaje jednak nierozwiązanych. Kim nadal skrywa tajemnice, a sprawa poszukiwania Sary i Mattiasa przybiera nieoczekiwany obrót, kiedy John dowiaduje się, kto porwał jego żonę i syna…
Seria kryminałów „Śmierć w December" to wspólne dzieło małżeństwa Grimwalkerów. Gdyby przenieść ją na ekran, powstałaby mieszanka „Mare z Easttown", „Ozark" i „Siedem”. W tajemniczym miasteczku nikt nie trzyma się reguł, ani dobrzy, ani źli. Ale jedno jest pewne ‒ gdy raz znajdziesz się w December, trudno będzie ci je opuścić. „Odmieniec” to dziesiąta i ostatnia część serii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 169
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Döden i December 10: Bortbytingen
Przekład z języka szwedzkiego: Karolina Skiba
Copyright © Caroline Grimwalker, Leffe Grimwalker, 2023
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2023
Projekt graficzny okładki: Nils Olsson
Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska
Korekta: Magdalena Mierzejska
ISBN 978-91-8054-118-3
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Gdyby December było zabawką, to taką, która działa wyłącznie zepsuta.
‒ Mattias Wagner
Elias leży w łóżku śmierdzącym kocimi sikami i zastanawia się, czy jest noc, czy dzień. Żołądek twardnieje mu niczym kamień. Ma nadzieję, że zaraz będzie piąta i dostanie śniadanie.
Nie wie, gdzie się znajduje ani już nawet kim jest. Nie wolno mu chodzić do szkoły, wszystko kręci się wokół prowadzenia gospodarstwa.
Przewraca się w łóżku i czuje ból. Obolała pupa ‒ pamiątka po kiju, którego ojciec użył zeszłego wieczoru. Brudna skóra mrowi nieprzyjemnie, rozdrapał już kilka ran.
Sam jest jedną wielką raną.
Słyszy, jak wiatr go przyzywa, jakby chciał go namówić do zabawy. Niedawno Elias ulepił bałwana z marchewkowym nosem i tak dalej, ale oberwał za to, że zbudował go do góry nogami. I za to, że nie zapytał, czy może wziąć marchewkę. Dlatego musiał zasmakować kija, jak mawiał ojciec.
Elias uważał, że bałwan jest śmieszny, ale tata nie podzielał jego zdania. Powiedział, że to „dzieło szatana”, cokolwiek to znaczy.
Chłopiec tęskni za swoim najlepszym przyjacielem, żółwiem, ale zamiast niego dostał pluszowego misia. Wcale go nie chce, miś dziwnie pachnie. Siedzi teraz w kącie i mu się przygląda. Brakuje mu oka i wydaje się przez to dość straszny.
Elias marznie, do przykrycia ma jedynie prześcieradło. To, na czym leży, tak naprawdę trudno nazwać łóżkiem, ponieważ to zwykły dywan.
Wszystko dlatego, żeby nie spał jak suseł. Nawet nie wie, co to znaczy, ale domyśla się, że chodzi o to, by nie wylegiwał się po obudzeniu. Żeby nie było mu zbyt wygodnie.
Kiedy przychodzi ojciec, Elias musi wstawać i pracować. Nakarmić krowy, kozy i kury. Ma nowego najlepszego przyjaciela, ale nikomu o tym nie mówi. Raz popełnił błąd i nazwał jedno kurczątko Słodziakiem, a kiedy się o tym dowiedzieli, ojciec zabił zwierzątko i kazał mu je zjeść.
Teraz jego najlepszym przyjacielem jest kózka. Szepcze jej do ucha sekrety, tak żeby nikt nie słyszał, bo nie ma zamiaru zjadać kolejnego ukochanego zwierzaka.
Wstaje na odgłos skrzypienia podłogi za drzwiami. Ma nadzieję, że to mama. Ona jest miła. Tata jest dla niego niedobry, ale tylko wtedy, gdy mama nie patrzy.
Słychać chrzęst klucza przekręcanego w zamku. Drzwi się otwierają i chłopiec mruży oczy, kiedy światło wlewa się do środka.
‒ Dzień dobry, kochanie ‒ mówi mama, a mały oddycha z ulgą.
Podchodzi i czule przytula go do swoich dużych piersi, aż twarz chłopca prawie tonie między nimi. Do pokoju wchodzi również kot i drepcze wokół jego nóg. Ociera się o niego i Elias się uśmiecha.
‒ Chodź na śniadanie. Potem nakarmimy zwierzęta, dobrze?
Elias kiwa głową i wkłada ubranie, którego zapach przywodzi mu na myśl jednego starego dziadka, którego raz spotkał. Smród papierosów i brudu.
‒ Co się mówi? ‒ szepcze mama.
‒ Dziękuję, mamo.
‒ Grzeczny chłopiec.
Elias siada przy stole. W tym samym miejscu co zwykle. Miałby ochotę na kanapkę z jajkiem, lecz dostaje chleb, olej, sól i szklankę wody.
Sięga po kawałek chleba, nie spodziewając się, że dostanie za to po głowie.
‒ Modlitwa ‒ upomina ojciec, a chłopiec cofa rękę i składa dłonie do modlitwy.
Pochyla głowę, by nie widzieć surowego spojrzenia.
Ojciec odmawia modlitwę, a gdy kończy, wszyscy troje mówią „amen” i potem można jeść.
Posilają się w ciszy, ciemność przykleja się do szyby. Nie mają tu elektryczności ani bieżącej wody. Biorą ją ze strumienia. Elias zazwyczaj musi najpierw rozbić lód, żeby napełnić wiadro, po czym zanosi je do domu, a droga powrotna jest bardzo długa. I tak w kółko, pięć razy, by napoić zwierzęta.
Ma twardą skórę na dłoniach i jest dość silny. Tak przynajmniej twierdzi mama, a jak wiadomo, mama zawsze ma rację.
Prędko kończy śniadanie, bo gdy ojciec zje, wszyscy muszą odejść od stołu. To ojciec ma władzę. Dopóki mama się nie zdenerwuje. Wtedy ona tu rządzi.
Wstają w tym samym czasie. Elias wkłada kurtkę i obrywa po głowie, kiedy mama nie widzi. Nic nie mówi, żeby nie dostać później jeszcze mocniej. Ojciec nie zapomina.
„Jestem taki głupi…”
„Że też nigdy nie uczę się na błędach…”
„Muszę stać się lepszym człowiekiem, inaczej Bóg mnie do siebie nie przyjmie …”
To wbił mu do głowy ojciec.
Elias chce pójść do nieba, piekło wydaje mu się bardzo niebezpieczne.
Bierze wiadro i wychodzi w zimowy mrok. Dociera do strumienia zasypanego śniegiem i skutego lodem, pod którym szemrze woda.
Spogląda w stronę wysokiej góry i oświetlonej w oddali chatki. Zastanawia się, czy jego życie zawsze tak będzie wyglądało, czy może po drugiej stronie góry istnieje jakiś lepszy świat.
Pewnego dnia ucieknie.
John wybiega z komisariatu i prawie zderza się z Sylvestrem, który reaguje na to piskiem. Jimmy woła za nim, że ma się zatrzymać. Krzyczy, że nie powinien się z niczym spieszyć, tylko najpierw wszystko przemyśleć.
‒ Zaczekaj! ‒ drze się Juliette.
John nie zamierza na nikogo czekać.
„Jebany René Hoffmann!”
To on porwał Sarę i Mattiasa. To René porwał Nilsa, Lokego i nie wiadomo kogo jeszcze.
Pieprzony René. Myślał, że go zna.
Pieprzony René. Lekarz medycyny sądowej, którego wszyscy uważali za najmilszego człowieka pod słońcem i którego John przez cały czas miał w zasięgu ręki.
Otwiera samochód pilotem, po czym wskakuje do środka. Słyszy nawoływanie kolegów i szczekającego w ogólnym zamieszaniu Bultena. Zatrzaskuje drzwi i odpala silnik.
Nie może uwierzyć w to, co się stało, ale wie, że musi pojechać do Hoffmanna. Niewykluczone, że to kwestia minut, zanim Sarze i Mattiasowi się coś stanie.
Na bluzie jego syna, którą wysłał do analizy, znaleźli włos. Okazało się, że to włos lamy, a w całym December tylko René ma takie zwierzęta.
Loke zapewne uciekł ze stodoły na jego farmie. Myśleli, że rozgryźli, gdzie Loke był więziony, ale najwidoczniej się pomylili.
John jedzie najszybciej, jak tylko może, i nie potrafi sobie wybaczyć, że dał się oszukać Hoffmannowi. To musi być psychopata. Jak inaczej mógłby to robić i niczym się nie zdradzić?
„Po co w ogóle porywać ludzi?”
Przez cały ten czas René był o krok przed nimi, więc nic dziwnego, że nie mogli znaleźć sprawcy. Nawet go o nic nie podejrzewali. John jedzie prosto na dziennikarza próbującego zbliżyć się do samochodu, zmuszając go, by uskoczył z drogi. Gromi go wzrokiem i znowu wciska gaz.
Zdaje sobie sprawę, że powinien poczekać na nakaz rewizji i posiłki.
Tętno mu przyspiesza i zaczyna go boleć głowa. Niemal potrąca kobietę z wózkiem i wpada w poślizg, jednak udaje mu się nie stracić panowania nad kierownicą.
Wieje wiatr, ciężkie chmury zasnuwają niebo nad doliną i December. Złowieszcze. Jakby wiedziały, co się dzieje, i chciały ostrzec przed śmiercią.
Przynajmniej takie ma się wrażenie.
John czuje, jak serce podskakuje mu w piersi.
‒ Mattias, wytrzymaj, już jadę ‒ mówi, a mały żółw pali go w nogę przez kieszeń w spodniach. Wydaje się, że to syn zareagował i go dopinguje.
John ma wrażenie, że czas staje w miejscu. Do farmy Renégo w Trollsjön pod December jest daleko i zaczyna myśleć o Jonathanie, chorym bracie patologa. A jeśli obaj są porywaczami?
Nie może tego wykluczyć. Nie ma też pewności, że to René. A jeśli to jego brat jest psychopatą. I może tylko udaje tak strasznie chorego.
Ale w takim razie René chyba o tym wie? A jeśli to on sam jest porywaczem, czy wtedy Jonathan nie byłby tego świadomy?
Myśli o sobie i Sarze. Mieszkał z nią ponad dziesięć lat, a jednak nic nie wiedział o jej tajemnicach.
Uderza w kierownicę, zbliżając się do czerwonego światła, ale się nie zatrzymuje, tylko przejeżdża przez skrzyżowanie w kakofonii wściekłych klaksonów i wulgarnych okrzyków kierowców.
Nie przejmuje się tym. Po raz pierwszy jest tak blisko rozwiązania tajemnicy.
Odżywa w nim uczucie niepokoju i raz po raz przeklina samego siebie. Był przecież w domu Renégo i Jonathana. A jeśli Sara i Mattias znajdowali się tuż pod jego stopami? Albo w stodole?
Albo jeszcze gorzej…
Co, jeśli wtedy jeszcze żyli, a teraz już nie? Nigdy sobie nie wybaczy, jeśli znajdzie ich martwych. Ostatnio popełnił tak wiele błędów.
Wstrzymuje oddech, gdy podjeżdża na farmę. Chmury stają się coraz ciemniejsze. Zatrzymuje samochód i wyciąga broń.
Jeśli René i Jonathan są w domu i jeśli to jeden z nich lub obaj zabrali mu Mattiasa, John nie ręczy za siebie.
Odbezpiecza broń i idzie w stronę stajni z mrocznym spojrzeniem.
„Wytrzymaj… Już po ciebie idę…”
Kim Cordell leży zwinięta pod dwoma grubymi pledami na kanapie na piętrze, z głową opartą na dwóch poduszkach. Za oknem kłębiaste chmury w teatralny sposób zawisły nad miastem, okrywając niebo niczym złowróżbny ciemnoszary koc.
„Adekwatnie do sytuacji ‒ myśli. ‒ Życie w December to jedna wielka drama”.
Faduma przysunęła do kanapy brązowy drewniany stolik i położyła na nim to, czego Kim może potrzebować. Laptop, karafkę wody z cytryną, kanapki, opakowanie czekoladek, paczkę gum SB12 i telefon. W kominku jest rozpalone, a Faduma krząta się w kuchni. Wszystko po to, by Kim nie musiała wstawać. By zregenerowała ciało i odzyskała spokój duszy.
„Ten pieprzony Frank… Na szczęście udało nam się go powstrzymać”.
Kiedy się przeciąga, czuje kłucie w plecach i żebrach. Nie trzeba aż tak koło niej skakać, naprawdę. Może… wystarczyłoby, gdyby tylko trochę ktoś się nią zaopiekował.
Prawie całe ciało ma zmęczone i obolałe. Młody policjant Frank, który okazał się Seryjniakiem z December i przetrzymywał ją jako zakładniczkę w wieży obserwacyjnej w lesie, nie tylko uderzył ją mocno w potylicę, tak że straciła przytomność, ale także okładał ją po całym ciele. A na koniec skoczył jej z całej siły na plecy. Kiedy Kim przebierała się z podartych ubrań w miękki szlafrok, Faduma zauważyła między jej łopatkami siniak po bucie.
W tym miejscu boli ją najbardziej i prawdopodobnie ma złamane żebro. Zna ten ból. Podobny czuła, gdy w wieku dwudziestu kilku lat przewróciła się na łyżwach.
Dobrze wie, że lekarze nic z tym nie robią, tylko zalecają odpoczynek. Poza tym ma na ciele głównie siniaki i małe rany, które nie wymagają szwów. Kiedy najgorsze z nich Faduma przemywała spirytusem, Kim klęła w głos, bo tak ją piekło. Na czole nad jednym okiem ma opatrunek. Skóra na lewym policzku ciemnieje coraz bardziej i boli, gdy się dotyka to miejsce. Na szczęście ma wszystkie zęby. Natomiast nie udało jej się uniknąć rozciętej wargi.
Ale fizyczny dyskomfort jest przyćmiony czymś innym. Tym, co jeszcze wydarzyło się w wieży strażackiej.
„Kiedy to John mnie pocałował”.
A może to ona pocałowała jego?
„Oboje tego chcieliśmy”.
Tak właśnie było. Nawet jeśli to ona przyciągnęła go do siebie, John odwzajemnił pocałunek. Kim czuje mrowienie w brzuchu, ilekroć o tym pomyśli. Przyjemne uczucie, podobne do orgazmu, rozchodzi się od ud przez brzuch aż do klatki piersiowej, powodując przyspieszone bicie serca.
Potem widać było po Johnie zmieszanie i zawstydzenie, ale też…
„Wyglądał, jakby pragnął tego tak samo jak ja”.
Czy to możliwe? Czy to możliwe, że zapomniał o Sarze i rozważa bycie z Kim? Że istnieje przyszłość, w której są… Kim i John?
„Przestań, uspokój się” ‒ myśli i podnosi się trochę na kanapie, krzywiąc się z bólu. Jednocześnie uśmiecha się do siebie.
„Jak jakaś tępa nastolatka”.
Rozlega się pukanie do drzwi na dole i Faduma krzyczy z kuchni, że Kim ma nie wstawać.
‒ Otworzę, nie ruszaj się!
„A jeśli to on?”
Kim przeczesuje włosy palcami. Jakby to miało jakkolwiek pomóc i zbitka ran, opuchnięć i siniaków, w którą się zamieniła, zyska na atrakcyjności.
Słyszy niewyraźnie, że Faduma z kimś rozmawia. Odpowiada jej niski męski głos i wtedy motyle w brzuchu Kim wykonują szybki taniec radości. Zwłaszcza gdy drzwi się zamykają, a na schodach rozlegają się kroki.
„John”.
W całym ciele czuje ogromne pobudzenie. Jakby ktoś wsadził ją do saturatora i nasycił jej krew gazem. Nie myśląc o bólu, siada wyprostowana na kanapie i poprawia włosy, na ile się da.
Wtedy w drzwiach staje on i… okazuje się, że to zupełnie kto inny.
Motyle w brzuchu pikują w stronę podłogi niczym papierowy samolot zrobiony przez nawaloną małpę.
‒ Tom? ‒ wydusza z siebie Kim i zapada się w kanapę. Ból ciała natychmiast powraca.
Tom O’Connor stoi w drzwiach z czapką w ręku, rozglądając się po pokoju.
‒ Przytulnie tu masz ‒ mówi szorstkim głosem górskiego trolla. Głębokim głosem z wyczuwalną ironią. Nogi ma szeroko rozstawione. A jednak wydaje się… lekko skrępowany? Może nawet trochę spięty?
‒ Co ty tu robisz? ‒ pyta Kim mało przyjaźnie.
Tom wzrusza ramionami.
‒ Chciałem sprawdzić… co u ciebie. Nieźle tam w górach oberwałaś i… ‒ Widać, że wiele go to kosztuje, drapie się po karku i dalej stoi w progu. Kim nie zaprasza go dalej.
‒ Serio? Chyba gówno cię to obchodzi ‒ mówi.
Toma spojrzenie z początku mrocznieje. Widać po nim, że nie nawykł do takiego traktowania. Kim momentalnie zaczyna się bać. Ale niespodziewanie Tom robi krok do przodu, a raczej wpada do pokoju, próbując utrzymać równowagę i nie upaść na twarz. Odwraca się i widzi stojącą za sobą Fadumę. To ona pchnęła go tak mocno od tyłu, że prawie się przewrócił.
Dziewczyna zostaje w progu.
‒ Stary, weź się ogarnij, kurwa. To twoja córka. Wejdź do środka i usiądź, wszyscy już wiemy, że ci na niej zależy. I tylko dlatego jeszcze ci nie przywaliłam moim kastetem. Więc siadaj, kurwa. Zrobię kawę. Ale ty dostaniesz czarną, nie ma mowy, żebym usługiwała jakiemuś pseudonaziolowi, kapujesz?
Tom wygląda, jakby jednocześnie chciał urwać jej głowę i podziękować, ale tylko przytakuje i robi parę kroków w stronę kanapy, choć na niej nie siada.
‒ To… to nieprawda, że gówno mnie to obchodzi ‒ zwraca się do córki, gdy Faduma znika w kuchni. ‒ Nie wiem do końca, co tak naprawdę czuję. Ale wtedy, na wieży, dotarło do mnie, że… że mnie obchodzisz, bez względu na to, jak bardzo bym chciał, żeby było odwrotnie.
‒ Dziękuję, pięknie to ująłeś. ‒ Kim przewraca oczami. Mimo to mruczy pod nosem: ‒ Ale ja w pewnym sensie chyba też się cieszę, że… że ten wariat cię nie dopadł.
Twarz Toma łagodnieje i już ma zamiar podejść bliżej, gdy dzwoni komórka Kim. Na ekranie pojawia się imię Mony, a oboje robią lekko zniesmaczone miny. Patrzą na siebie i się uśmiechają, ale od razu ich to złości. Wszystko wydaje się tak cholernie dziwne. Kim odbiera połączenie:
‒ Mona ‒ mówi. ‒ Po co…
‒ Mona jest na zwolnieniu lekarskim, to ja, Jimmy. Kim, przepraszam, ale przejdę od razu do rzeczy ‒ przerywa. ‒ Musisz tu przyjechać. Albo nie, nie wiem, ale to ty masz do tego najlepsze kompetencje. I najlepsze relacje z Johnem.
Na brzmienie tego imienia, wypowiedzianego z naciskiem, wnętrze Kim zamarza, jakby jej serce zamieniło się w dmuchawę do śniegu.
‒ John? ‒ dopytuje, a Tom z zainteresowaniem prostuje plecy. ‒ Co z nim?
‒ Próbowałem go zatrzymać ‒ kontynuuje policjant ‒ ale po prostu uciekł. Znasz go. Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek z nas miał szansę do niego dotrzeć. Przynajmniej nie teraz, kiedy trafił na trop żony i syna i…
Teraz z kolei Kim mu przerywa:
‒ Jimmy, spokojnie. Nie rozumiem, co mówisz. Weź trzy głębokie wdechy. No już. A teraz mi powiedz: gdzie jest John?
Jimmy posłusznie trzykrotnie głęboko wciąga powietrze, ale w małych odstępach. W tle słychać wzburzone głosy innych policjantów. „To nie wróży nic dobrego” ‒ myśli Kim, a jej ciało sztywnieje od środka jeszcze bardziej.
‒ Pojechał ‒ mówi w końcu Jimmy spokojniejszym tonem ‒ do domu Renégo.
‒ Renégo Hoffmanna? Lekarza sądowego? Dlaczego?
Jimmy wyjaśnia, że włos znaleziony na bluzie Mattiasa należy do zwierzęcia. A konkretnie do lamy. Kim od tych informacji dudni w głowie.
„To niemożliwe” ‒ myśli.
‒ Ale dlaczego miałby… ‒ zaczyna.
‒ Nie wiemy ‒ przerywa jej policjant. ‒ John jednak z morderczym spojrzeniem wybiegł bez słowa, więc musisz nam pomóc. Nie wiemy, co oznacza włos lamy. Ale najwyraźniej on wie i przeraził mnie swoją reakcją. Nikt nie da rady go powstrzymać. Może z wyjątkiem… ciebie.
‒ Mój Boże. ‒ Kim zasłania ręką telefon i zwraca się do Toma: ‒ Muszę pomóc Johnowi, zanim zrobi coś naprawdę głupiego.
‒ Podwiozę cię ‒ deklaruje ten bez wahania. ‒ Opowiesz mi po drodze. Dasz radę wstać sama czy ci pomóc?
Kim się rozłącza i wstaje, opierając się o Toma, który po raz pierwszy zachowuje się jak ktoś, kto ją lubi i troszczy się o nią, jak… jak ojciec.
Nie ma jednak czasu na analizowanie i wczuwanie się w tę sytuację. Musi się ubrać. Faduma wchodzi, niosąc tacę z dwiema filiżankami kawy, i zatrzymuje się w drzwiach, widząc Toma pomagającego obolałej Kim zejść z kanapy.
‒ Co ty, do cholery…?
Kim ucisza ją gniewnym spojrzeniem.
‒ Nie mamy teraz na to czasu, Fadumo. Wszystko ci opowiem. Przyniesiesz mi jakieś ubrania, proszę? Wychodzę, muszę…
No właśnie. Co ona musi zrobić? Uratować Johna? Uratować Renégo Hoffmanna? Pomóc uratować Mattiasa i… i Sarę? Nie ma, kurwa, pojęcia. Ale to, czego dowiedziała się od Jimmy’ego, wystarczy, by wiedziała, że trzeba działać szybko.
„Żeby nie wydarzyło się coś naprawdę złego”.
René Hoffmann jest tak zmęczony, że właśnie wypija piątą filiżankę kawy. Spogląda na zegarek ‒ za dwie godziny będzie mógł iść do domu. Jego wzrok przyciąga więdnąca roślina w doniczce na parapecie. Kolejna rzecz, którą zaniedbał.
Przez głowę przelatuje mu tysiące myśli. Potrzebuje wakacji. Już niedługo. Kiedy Jonathan wyzdrowieje, pojadą gdzieś razem. A może nawet on weźmie roczny urlop.
Loguje się do sieci. Zakończył sekcję zwłok Franka, który zmarł w wyniku utraty krwi i obrażeń po upadku z wieży.
W pewnym sensie to dobrze, że Frank nie żyje. Seryjniak z December został pokonany. Wszyscy w mieście czują ulgę, a René ma chwilę wytchnienia, choć nadal dręczy go dziwne uczucie w środku.
Dobrze wie dlaczego. Loke uciekł i musi go znowu uprowadzić. Jest już tak blisko osiągnięcia celu. Jeszcze tylko kilka testów i będzie mógł wszystko zmienić. Wszystko… uratować.
Otwiera nowy plik, by spisać raport na temat Franka. Stresuje się. Ma do sprawdzenia jeszcze jedno ciało i chyba pozwoli Harry’emu, by się tym zajął. Trzeba ustalić powód zgonu tego mężczyzny w kopalni. To żadna filozofia. Został zamordowany nożem przez Franka. To prosta autopsja, która powinna pójść szybko, nawet temu mięczakowi.
Rozlega się dźwięk w jego komórce, więc rzuca na nią okiem.
„Alarm. Tylko nie to znowu”.
Wzdycha, gdy widzi powiadomienie, że drzwi do stajni są otwarte. Nie ma siły teraz na kolejną ucieczkę. To pewnie Elvis. Ta lama musi mieć ADHD w połączeniu z dwubiegunówką. Poza tym pluje jak pieprzony zraszacz.
René otwiera aplikację i pokazują mu się cztery różne widoki z kamery. Nikogo nie ma w domu, bo Jonathan leży trzy piętra wyżej, tu w szpitalu. Słabszy niż kiedykolwiek.
To dlatego musi się spieszyć.
‒ Harry! ‒ krzyczy, ale nie otrzymuje odpowiedzi. Pewnie chłopak siedzi w toalecie i jak zwykle gra w Candy Crush.
W jednej chwili znikają wszystkie wcześniejsze myśli.
„Co, u licha…?”
Jedna z kamer pokazuje mężczyznę z wyciągniętą bronią wewnątrz stajni. Klika w obraz kamery, żeby go powiększyć, i od razu widzi, kto to jest.
„John Wagner… Co on u mnie ro…?”
Ledwo łapie oddech. Ta pieprzona bluza. Bluza Mattiasa wysłana przez Johna do laboratorium kryminalistycznego. René poczuł niepokój już wtedy, gdy się o niej dowiedział, i najwyraźniej słusznie. Wagner musiał dostać wynik analizy. Wynik, który naprowadził go na jego trop.
„Nie, nie, nie. Nie teraz. Jestem zbyt blisko rozwiązania”.
Lekarz jest jak sparaliżowany. Widzi na swojej komórce szukającego czegoś policjanta. Lamy ze strachu tłoczą się w boksach. Dobrze by było, gdyby Elvis miał teraz napad złości, ale ten zdrajca po prostu stoi i się gapi, podczas gdy John włamuje się do środka. Policjant cały czas patrzy w podłogę. Szuka czegoś i René dobrze wie czego.
Włazu do piwnicy. Z zeznania Lokego wynikało, że był przetrzymywany pod stajnią.
René zastanawia się, co ukrył w domu, i może mieć tylko nadzieję, że… Łączy się z innymi kamerami. Spodziewa się, że zobaczy cały oddział policji z December przed budynkiem, ale na podjeździe stoją tylko dwa samochody. Jonathana ‒ który nie może już prowadzić ‒ i audi Johna.
„Przyjechał sam. Szuka Sary i Mattiasa”. W tym stwierdzeniu jest coś ważnego, choć jeszcze nie wie co.
René kopie w kosz na śmieci. Wstaje i próbuje zebrać myśli. Zamyka oczy. Usiłuje się skupić. John jest u niego w domu, bo szuka swojej rodziny, nie przyjechał do szpitala, żeby go aresztować. To oznacza, że ma trochę czasu. Że wciąż może…
Czego musi się stąd pozbyć? Powinien zniszczyć wszystko, co może wskazywać na to, co zrobił. Przeszukuje szuflady. Komputer zabierze ze sobą, ale musi się pozbyć komórki.
Znajduje teczkę z dokumentacją medyczną pacjenta, tego, którego ostatnio znalazł, z właściwymi markerami genetycznymi.
Idzie prosto do niszczarki i przepuszcza przez nią kartkę po kartce. Skoro John jest u niego w domu, pozostali pewnie są w drodze do szpitala.
To koniec. Popełnił jeden mały błąd. Pozwolił, by bluza trafiła do laboratorium.
„Wpadłem”.
Sprawdza telefon i widzi Johna, jak przeczesuje całą stajnię, po czym znajduje właz. Podnosi klapę i schodzi na dół.
„Jonathan” ‒ myśli René, patrząc w sufit, jakby miał rentgen w oczach.
Nie wie, ile ma czasu. Musi uciekać i przemyśleć, co dalej. Jak uratować wszystko, zanim Wagner i jego koledzy to odkryją. Ma na to bardzo mało czasu.
John czuje ucisk w piersi, gdy schodzi po schodach, które skręcają i prowadzą dalej w dół. Światło docierające z góry staje się coraz słabsze, podobnie jak odgłosy tupania zestresowanych zwierząt.
Dochodzi do drzwi i naciska klamkę. Otwiera je i widzi, że prowadzą do… kolejnych schodów.
„Już do ciebie idę, Mattiasie. Wytrzymaj”.
Jest ciemno, pachnie słomą i wilgocią. I zwierzętami, tak jak opisał to Loke. Przesuwa dłonią po ścianie, próbując znaleźć włącznik. Uderza go smród moczu, nie potrafi stwierdzić, czy dochodzi z góry, czy dołu.
‒ Sara? ‒ szepcze i schodzi stopień niżej. ‒ Mattias? ‒ próbuje, ale nikt nie odpowiada.
Gdy dociera do podnóża schodów, wyczuwa na ścianie włącznik. Tuż przed przekręceniem pokrętła dostrzega kawałek dalej czerwoną kropkę, diodę LED, i przez chwilę się waha.
„A jeśli to pułapka…?”
Trzyma pokrętło między palcami, a niepewność, która go ogarnia, w połączeniu z panującą tu ciemnością przyprawia go o dreszcze.
Chwilę później wpada na to, że ma latarkę w telefonie.
„Cholerna mgła mózgowa”.
Wyjmuje telefon z kieszeni i świeci nim wokół siebie.
Pokój, kamera w rogu pod sufitem. Pasza dla lam, uwiązy i kantary. To pomieszczenie gospodarcze, ale na przeciwległej ścianie widzi kolejne drzwi. Chyba prowadzą do jakiegoś bunkra, są wykonane ze stali i mają dwie zasuwy, które… służą pewnie do zamykania kogoś, kto jest w środku.
A przecież, jeśli to bunkier, powinny znajdować się od wewnątrz.
John oddycha szybko i płytko. Ma lekkie zawroty głowy, a migrena jak zwykle czai się na karku, gotowa wbić się w niego swoim ostrym mieczem.
Podchodzi do drzwi. Otwiera powoli zasuwy i prawie robi pod siebie ze strachu, kiedy rozlega się dźwięk jego komórki ustawionej na maksymalny poziom głośności.
„Kim. Nie teraz” ‒ myśli i naciska klamkę. Otwiera drzwi, spodziewając się, że zobaczy łóżko i kamerę. Oraz sprzęt medyczny, tak jak opowiadał Loke.
Pewnego razu, kiedy wraz z oddziałem specjalnym dokonali nalotu na jedno mieszkanie, znajdowały się tam właśnie łóżko i kamera. Obrzydliwe studio nagrań pedofila w piwnicy.
Ale od widoku, który ma teraz przed sobą, przewraca mu się w żołądku, jak przy skoku do wody z wysokości stu metrów.
Z sufitu na haku do mięsa zwisa zarżnięte ciało. Stół rzeźniczy po lewej stronie, na ścianie listwa z różnymi rodzajami noży. Na podłodze studzienka, przez którą pewnie zwykle spływa krew.
‒ O, Boże ‒ mówi, opierając się o ścianę. Oczy pieką go od łez. Stoi jak sparaliżowany, aż w końcu dociera do niego, na co patrzy. To lama obdarta ze skóry. Zapach surowego mięsa wdziera się w jego nozdrza. John wychodzi, zanosząc się od płaczu. Idzie w stronę światła, jak najdalej od wszystkiego, co ma jakikolwiek związek ze śmiercią.
Po dotarciu do stajni ciężko oddycha. Przez chwilę myślał, że to ludzkie ciało. Że to Mattias albo Sara.
Lamy znów zaczynają wariować. Tupią, prychają i fukają ze strachu. John jeszcze raz okrąża stajnię, ale nic więcej nie znajduje.
Czy to właśnie tu więzili Lokego i Nilsa?
Pomieszczenie wyglądało jednak inaczej, niż jak je opisał Loke. Nie było tam sprzętu medycznego ani innych uwięzionych osób. Nilsa też nie widział. John wychodzi ze stajni. Znowu dzwoni jego komórka, ale on nawet na nią nie patrzy. Jest pewien, że to Kim, a nie chce, by ktokolwiek go teraz powstrzymywał.
„Jestem zbyt blisko poznania prawdy”.
Idzie w stronę domu i zastanawia się, czy zastanie w nim Jonathana. Jego samochód stoi na podjeździe, auta Renégo nie ma.
Na śniegu widać ślady prowadzące do stajni. Dostrzega też boczne drzwi domu. Podchodzi do nich i pociąga za klamkę.
„Otwarte…”
Jak na porywacza lub porywaczy wydają się bardzo pewni siebie.
John wchodzi do środka. Panuje tu cisza, która niemal na niego krzyczy. Na pierwszy rzut oka nie widzi nic podejrzanego.
Idzie cały czas z pistoletem przed sobą. Kieruje się na górę i wie, że powinien zawołać, że jest policjantem, ale tego nie robi.
„Jeśli ci skurwiele skrzywdzili Mattiasa, zabiję ich”.
Zagląda do sypialni, oddycha z ulgą, widząc, że najwyraźniej nikogo nie ma w domu.
Nie rusza się i myśli, co powinien teraz zrobić. Czy ma poszukać piwnicy? Wstrzymuje oddech, kiedy słyszy otwierające się na dole drzwi.
René stoi w drzwiach biura, nie mogąc złapać oddechu. Patrzy na bałagan, który zrobił, kiedy przeglądał swoje rzeczy i decydował, co musi zabrać, a co podrzeć lub skasować. Zewnętrzny twardy dysk oraz sporządzone w ciągu dnia notatki schował do teczki.
Praca w szpitalu to sposób na opłacenie rachunków, ale nie czuje do niej powołania. Jego misją jest zupełnie co innego i kiedy nie kroi zwłok, umysł ma stale zajęty właśnie tym. Nieustannie spisuje nowe pomysły oraz różne szczegóły, które wpadają mu do głowy. Nie chce ich zapomnieć, a będzie mógł je przejrzeć dopiero, kiedy skończy swoją czysto zarobkową pracę. Wtedy będzie wreszcie mógł się zająć ważnymi sprawami w innym miejscu.
Biuro wygląda okropnie. Od razu się zorientują. René Hoffmann ma wiele cech, ale niechlujstwo do nich nie należy, a to biuro aż krzyczy, że jest winny i uciekł.
Ma nadzieję, że to jedynie, co z tego wyczytają. O ile wie, nie zostawił żadnych śladów, a zwykle się nie myli.
Naciska przycisk służący do zapalania czerwonej lampki nad drzwiami, która informuje ludzi na zewnątrz, że nie wolno wchodzić do środka. Czuje pewien żal, ponieważ rozumie, co to wszystko oznacza. Już nigdy tu nie wróci, a John, jak tylko go znajdzie, to go zabije.
René nie może jeszcze jednak opuścić szpitala. Zjeżdża windą do kostnicy i nerwowo spogląda na zegarek. Grzbietem dłoni ociera kroplę potu spływającą po skroni. Widzi swoje odbicie w metalowych drzwiach windy i przygładza włosy. Bierze kilka głębokich oddechów.
„Wszystko jest okej. Nic po mnie nie widać. Mogę chyba nosić ze sobą teczkę z dokumentami?”
W kostnicy jak zawsze jest chłodno i niczym nie pachnie. Biegnie do swojego stanowiska pracy. Musi stąd zabrać jedynie pendrive z informacjami o najnowszym kandydacie. To jedyna ważna rzecz, jaką tu przechowuje.
Przemyka przez zielonkawe pomieszczenie z czystymi stalowymi elementami. Lodówka z próbkami tkanek buczy i słychać syczenie z wentylacji, ale poza tym jest cicho.
Chowa pendrive i szybko rzuca okiem jeszcze raz na stanowisko pracy, po czym ponownie spogląda na zegarek i wybiega do przedsionka z komorami chłodniczymi.
Dwadzieścia minut. I nikt nie przyszedł go aresztować. Ktoś tam na górze go lubi, zawsze to powtarzał.
I niech się to nie zmienia.
Poci się pod płaszczem i już ma odłożyć stertę papierów i wypchaną teczkę, by go z siebie zdjąć, kiedy przez wahadłowe drzwi wchodzi Harry. Nuci jakąś okropną melodię i zauważa szefa dopiero z przedsionka. Staje jak wryty, z szeroko otwartymi oczami, przykładając rękę do serca.
‒ René? ‒ mówi zaskoczonym tonem, wyjmując z ucha słuchawkę. ‒ Czy ty… Która to godzina, że…? ‒ Wyciąga komórkę z kieszeni płaszcza i patrzy na nią. ‒ Pomyliłem grafik czy co?
Hoffmann nie wie, co powiedzieć. Spogląda na drzwi za Harrym, by ocenić szanse, czy uda mu się przemknąć obok niego, zanim ten ociężały tępak zorientuje się, co się dzieje.
Wzrok asystenta pada na wypchaną teczkę, a potem na stertę papierów, które René wcisnął pod rączkę teczki. Marszczy brwi i pyta:
‒ Wszystko w porządku?
René wzdycha i kręci głową, a lewą ręką szuka czegoś na blacie za sobą.
‒ Nie, Harry. Zdarzył się wypadek. Coś bardzo poważnego.
Młody medyk zakrywa usta dłonią.
‒ Maj gad, co się stało?
‒ Muszę jechać i pomóc, a ty razem ze mną. Chyba zostawiłem w środku moją torbę ze sprzętem. Możesz, proszę, ją zabrać i wziąć też swoją? Potem leć do mojego samochodu, okej? W sąsiedniej gminie był wypadek autobusu szkolnego. Wiele dzieci. Straszne, dziesiątki, albo i więcej małych martwych dzieci.
Harry blednie i nie może przełknąć śliny.
‒ Boże, co ty mówisz? To najgorsze, co w życiu słyszałem!
René odsuwa się na bok, gdy Harry biegnie do sali sekcyjnej po sprzęt.
„Oj, mylisz się ‒ myśli Hoffmann. ‒ Najgorszą rzecz usłyszysz, jak odzyskasz przytomność”.
W chwili, gdy Harry go mija, René podnosi dziurkacz i uderza nim swojego asystenta w potylicę, a ten bezgłośnie pada na podłogę.
„Przepraszam” ‒ myśli i naprawdę mu przykro. Nie jest przecież agresywnym człowiekiem. I zdecydowanie nie jest mordercą.
Stoi przy Harrym przez chwilę, by upewnić się, że chłopak oddycha, a kiedy widzi, że jego klatka piersiowa minimalnie się unosi i opada, odczuwa ulgę i biegnie do windy.
Domyśla się, że policja zjawi się tu lada chwila. Spogląda w górę na sufit w windzie. W stronę trzeciego piętra, gdzie leży Jonathan.
„Zabiorę go później. Jakoś. Teraz muszę sam ukryć siebie i moje badania w bezpiecznym miejscu”.
John stoi nieruchomo z uniesioną bronią, nasłuchując odgłosów z parteru w domu Renégo Hoffmanna. Gotów strzelić w kolana temu, kto wejdzie po schodach. Ale wtedy słyszy stłumiony łomot i czyjś szept:
‒ Aua, do cho…!
Potem uciszający głos należący do kogoś innego. To mu wystarczy. W domu nie ma nikogo, z wyjątkiem tych dwóch na dole, a są to…
‒ Kim! ‒ woła John. ‒ Jestem na górze, sam. Musimy wszystko dokładnie przeszukać.
Nie czekając na odpowiedź, pędzi do gabinetu lekarza sądowego. Podobnie jak w szpitalu René Hoffmann dba o porządek również tutaj. To dobrze, bo łatwiej przeszukiwać schludne i dobrze zorganizowane miejsca. Opróżnia po kolei wszystkie szuflady biurka, zagląda za książki na regale. Obraca obrazy. Podnosi poduszki z fotela. Potem jego uwagę przykuwa kwadratowy stół przykryty obrusem, który sięga aż do podłogi. Wydaje mu się to podejrzane.
Na schodach rozlegają się kroki, tymczasem policjant zdejmuje obrus i okazuje się, że pod nim znajduje się nie stół, lecz kontenerek pod biurko. Do przechowywania dokumentów, podobny do tych, które mają w komisariacie. Z trzema szufladami. Zamykany na zamek, ale raczej łatwo będzie się z tym uporać.
John łapie za uchwyt jednej z szuflad i szarpie z całej siły, w zamku coś trzaska, coś się wygina, ale szuflada otwiera się tylko na centymetr. Uderza w nią pięścią, żeby się zamknęła, i próbuje od nowa. Ciągnie prawą ręką z tak wściekłą siłą, że tym razem udaje mu się wyłamać zamek i ją otworzyć.
Zagląda do szuflady i czas jakby się zatrzymał.
„Dokumentacja… Dokumentacja medyczna…”
Wyjmuje wszystkie teczki. Wtedy zauważa stertę papierów na dnie szuflady. Kartki leżące luzem.
Podnosi pierwszą z wierzchu i gdy widzi imię Sary na górze policyjnego raportu, musi usiąść na krześle.
„Kurwa, co to jest?”
To zawartość pustej teczki, tej, którą znalazł w archiwum komisariatu podczas pierwszego tygodnia pracy. To musi być to. Już ma wziąć następną kartkę, ale Kim wpada przez drzwi. Posiniaczona i kulejąca.
‒ John! ‒ dyszy. ‒ Wszystko w porządku? Słyszeliśmy huk.
Zaraz za nią wbiega Tom z zaniepokojoną miną, przez co Wagner jest jeszcze bardziej zdezorientowany. Potem dociera do niego, w jakim stanie jest Kim.
Nie powinno jej tu być.
Wstaje i podchodzi do niej z papierami w ręku.
‒ Powinnaś wracać do domu i odpoczywać, wyglądasz jak wrak człowieka.
‒ Wielkie dzięki ‒ powarkuje Kim. ‒ Sam wyglądasz jak uosobienie spokoju i błogości. Cholera, John, co ty wyrabiasz? Nie można tak po prostu wybiec bez słowa.
Policjant pociera czoło i kiwa głową w stronę Toma, który w milczeniu im się przygląda, bardzo niepewny swojej roli w tej sytuacji.
‒ Sprawdziłem całą stajnię ‒ odpowiada wreszcie i słyszy, jak desperacko brzmi. ‒ Na bluzie Mattiasa był włos lamy, a Loke powiedział, że przetrzymywano go pod stajnią, więc wszystko sprawdziłem i… ‒ mówi niemal z płaczem w głosie i ciężko oddycha. ‒ A potem znalazłem to. ‒ Pokazuje papiery Kim.
‒ Co to, kurwa, jest? ‒ pyta z przejęciem. ‒ Czy to…?
‒ Pamiętasz, jak ci mówiłem, że znalazłem puste akta Sary w policyjnym archiwum? Oto ich zawartość. Wygląda to na zgłoszenie przeciwko Sarze, nie zdążyłem jeszcze wczytać się w szczegóły.
‒ Ale dlaczego ktoś miałby…?
‒ Nie wiem ‒ przerywa Wagner. ‒ Gówno wiem, poza tym że tak blisko prawdy jeszcze nie byłem, Kim. Mattias musi gdzieś tu być. Ten pieprzony René… Nie rozumiem, dlaczego, dlaczego…? ‒ Zawroty głowy pojawiają się znienacka i John prawie się przewraca.
Tom podbiega i go podtrzymuje.
‒ Chyba powinieneś usiąść ‒ proponuje.
‒ Co ty tu robisz, do cholery? ‒ syczy John. ‒ I to z nią? Co się dzieje?
Tom wzrusza ramionami.
‒ Płynie w nas ta sama krew. Więc chyba nie mamy wyjścia i musimy trzymać się razem ‒ mówi ze zjadliwym uśmiechem.
‒ Szczerze: nic nie rozumiem. ‒ Policjant wzdycha, patrząc błagalnie na Kim.
‒ Ale ja też nie. ‒ Ona z kolei wskazuje na Toma. ‒ Wiem jedynie, że wybiegłeś z komisariatu i przyjechałeś właśnie tutaj, bez wsparcia, bez pomocy, bez… beze mnie. Tak, kurwa, nie możesz robić. Musisz…
‒ Musimy jeszcze raz sprawdzić to miejsce pod stajnią z lamami ‒ przerywa jej szeptem John. ‒ Może przeoczyłem jakiś właz w podłodze? Albo coś…
Kim siada obok niego i kładzie mu rękę na nodze.
‒ Zastanów się, to nie może być tutaj. Dobrze o tym wiesz.
‒ Ale… ten włos lamy ‒ odpowiada słabym głosem John, czując się jak największy głupek we wszechświecie.
‒ Tak, ale Lokego nie znaleziono w odległości ośmiu godzin marszu stąd. Jesteśmy przecież po złej stronie góry, prawda? To nie tu był więziony, bo nie dałby rady dotrzeć do miejsca, w którym go znaleziono.
‒ Jeśli przetrzymuje ich gdzieś indziej, mógł… jak to się mówi… zanieczyścić bluzę ‒ dorzuca Tom. ‒ Kumasz: miał na sobie włos, kiedy wyjeżdżał z domu, a potem ten włos spadł na bluzę dzieciaka w innym miejscu.
John pociąga nosem.
‒ Więc… Mattiasa nie ma… tutaj?
‒ Zgadza się. Choć René wie, gdzie on jest ‒ dodaje Kim. ‒ Ale nie możesz tak po prostu pędzić na łeb na szyję. W pojedynkę. A gdyby był w domu? Jeśli chcesz go dorwać, musisz mieć ze sobą więcej ludzi, nie sądzisz?
John niechętnie przytakuje.
‒ Jasne, ale… ‒ Wtedy wpada na pewien pomysł. Bierze komórkę i wybiera numer do recepcji w szpitalu. Odbiera dziewczyna ze sprężystym kucykiem, ta, która chciała iść z nim na randkę, i z jakiegoś dziwnego powodu Wagner ma poczucie winy wobec Kim, kiedy prosi recepcjonistkę, by dowiedziała się, w jakich godzinach pracuje dziś René.
Anette odpowiada po niecałej minucie:
‒ Z tego, co widzę, siedzi w swoim biurze. I pracuje dziś do dziewiętnastej.
‒ Dziękuję ‒ mówi John. ‒ Jakoś ci się odwdzięczę.
‒ Randką? ‒ pyta Anette z nadzieją w głosie, ale policjant się rozłącza.
‒ Co powiedzieli? ‒ dopytuje Tom dziwnie podekscytowany całą sytuacją.
John zaciska prawą dłoń.
‒ Jest w pracy. I nie ma pojęcia, że go szukamy.
‒ W takim razie proponuję, żebyśmy się do niego udali i zadali mu kilka pytań – stwierdza Kim i wstaje.
‒ Przy użyciu pięści ‒ rzuca Tom.
Wagner mamrocze coś ledwo słyszalnie pod nosem. Ale w głębi duszy całkowicie zgadza się z tym, co powiedział Tom. Jeśli będzie musiał, wyciągnie siłą z Renégo Hoffmanna informacje o miejscu pobytu Mattiasa.
‒ Nic ci nie jest? ‒ John kuca obok Harry’ego, który intensywnie mruga.
Młody medyk pojękuje, siadając na podłodze w przedsionku sali sekcyjnej. Wygląda na zdezorientowanego.
‒ A jak ci się wydaje? ‒ Chłopak dotyka potylicy. Krzywi się, gdy wyczuwa okropnego guza. John widzi go gołym okiem nawet przez czarnobrązowe włosy. I trochę krwi dookoła.
‒ Gdzie René? ‒ pyta John, pomagając mu wstać.
Chłopak chwieje się na nogach.
‒ Czy on mnie uderzył?
‒ Siądź tutaj. ‒ John sadowi go na skrzypiącym krześle.
‒ Dlaczego…? Nie rozumiem. Powiedział, że zdarzył się straszny wypadek. Z udziałem dzieci. Ale dlaczego mnie uderzył?
‒ Okłamał cię. René jest poszukiwany za uprowadzenie Sary, Mattiasa, Lokego i Parszywca, to znaczy Nilsa ‒ wyjaśnia Kim, przyciskając opatrunek do rany Harry’ego.
‒ Maj gad! René?! Żartujesz?
‒ Niestety nie. Wiesz, gdzie on może być?
Tom podaje młodemu kubek z wodą, którą ten natychmiast wypija.
‒ Jonathan… Jego brat… jest dla niego wszystkim. Nie mają nikogo poza sobą. Leży na intensywnej terapii. Sprawdzaliście tam?
John nie odpowiada. Zrywa się i biegnie do wyjścia, za sobą słysząc wołanie Kim. Potrąca pielęgniarza, gwałtownie otwiera drzwi wiodące na kolejny korytarz. Zatrzymuje się przy windach, jednak obie kabiny są w tej chwili na drugim piętrze.
Wchodzi po schodach, czuje, jakby w głowie miał odbezpieczony granat. „Nie teraz” ‒ myśli i sięga do kieszeni kurtki po proszki na migrenę. Połyka dwa naraz.
Jeden z nich staje mu w gardle, więc zbiera ślinę i przełyka parę razy, żeby tabletka się przesunęła. Ma wrażenie, że utknęła mu znowu, trochę niżej, jakby mała zołza miała haczyki.
Już na drugim piętrze zaczynają go boleć mięśnie nóg. W grubej kurtce i ciężkich zimowych butach porusza się niezdarnie, ale mimo dyskomfortu wbiega dalej.
Gdy dociera do zamkniętych drzwi ze szklanym okienkiem, wyciąga broń. Przez chwilę zbiera siły i usiłuje się skupić, po czym pociąga za klamkę.
„Cholera!”
Naciska dzwonek znajdujący się przy drzwiach. Wyjmuje legitymację policyjną i przykłada ją do okienka, widząc za nim jakąś kobietę.
„Ciekawe, czy tylko René jest w to zamieszany, czy może Jonathan również?”
Kobieta naciska przycisk i drzwi się otwierają.
‒ Jonathan Hoffmann? ‒ pyta szybko John.
Kobieta odsuwa się na bok i wykonuje zamaszysty gest ręką.
‒ Sala numer dwanaście.
Policjant w biegu odbezpiecza broń i odchrząkuje.
„Czy tabletka wciąż tam jest? Nieważne”.
Zatrzymuje się przed drzwiami z numerem dwanaście. Trzyma broń na wysokości ramion, blisko ciała. Ostrożnie popycha drzwi i nie zwraca uwagi na otwierające się drzwi windy, która znajduje się kawałek dalej, ani na wychodzącego z niej Renégo.
Wpada do sali i nerwowo rozgląda się wokół. Nie ma tu jednak nikogo poza Jonathanem, siedzącym na łóżku w pozycji półleżącej i z pełną niedowierzania miną oglądającym lokalne wiadomości. Na szyi ma kołnierz ogrzewający, a nogi i lewą rękę usztywnione szynami.
Wagner staje.
Jonathan patrzy na niego z otwartymi ustami. Przenosi wzrok na telewizor i znowu na policjanta. W jego spojrzeniu widać zaskoczenie, a oczy zachodzą mu łzami.
John podnosi sig sauera i celuje prosto w klatkę piersiową Jonathana. Podchodzi bliżej, obaj w tym samym momencie głośno przełykają ślinę ‒ John próbując przełknąć tabletkę, a Jonathan… wstyd?
‒ Gdzie jest René? ‒ syczy policjant.
‒ Ja… Co się dzieje?
W telewizji widać Juliette i Axela odgradzających farmę, potem stare nagranie przedstawiające lamy oraz reportera z TV4.
‒ René! ‒ powtarza policjant ostrzejszym tonem. ‒ Gdzie. On. Jest?!
‒ Dlaczego we mnie celujesz?
‒ Mattias i Sara. Gdzie oni są?
Jonathan próbuje się podnieść i oprzeć o poduszki, ale mu to nie wychodzi. Oddycha szybko, widać, że jest osłabiony. Czoło błyszczy od potu.
‒ Nie ‒ zaczyna. ‒ To nie może być prawda. Musieliście się pomylić. On nigdy by…
‒ Nie, nie mylimy się ‒ przerywa mu John. ‒ Gdzie jest René i moja rodzina?
‒ Przecież on jest w pracy. W prosektorium. Był tu dwie godziny temu. ‒ Jonathan nadal wydaje się przekonany, że to jedno wielkie nieporozumienie.
‒ Pobił Harry’ego.
‒ Boże!
‒ Tak, słucham? ‒ odzywa się Tom, który wchodzi do pokoju razem z Kim.
‒ Ojej, co się stało? ‒ pyta Jonathan, widząc poobijaną psycholożkę.
John podchodzi do chorego i przykłada mu lufę do czoła. Być może Jonathan jest najlepszym aktorem na świecie, ale nie stanowi dla nich zagrożenia. To John jest niebezpieczny, cichy głos każe mu się uspokoić. Na początku myśli, że to w jego głowie, ale kiedy Kim kładzie rękę na jego ramieniu i powtarza, żeby się opanował, policjant chowa pistolet do kabury, wydając przy tym pomruk niezadowolenia.
‒ Jonathanie, to ważne. Czy wiesz, dokąd René mógł się udać lub dokąd może się udać, jeśli nie ma go ani w domu, ani w szpitalu?
‒ Nadal nie rozumiem.
‒ Posłuchaj ‒ mówi John, siadając na łóżku. Serce mu łomocze, ma mroczki przed oczami. Za bardzo się spieszył, żeby tu przyjechać. Nic nie jadł ani nie pił, pewnie spadł mu cukier. ‒ René ukrywa gdzieś moją żonę i mojego syna. Muszę wiedzieć gdzie. Macie jakąś tajną piwnicę albo ukryte pomieszczenia?
Jonathan kręci głową sztywno i powoli.
‒ Mamy piwnicę pod stajnią, gdzie trzymamy paszę i takie tam, oraz pomieszczenie do uboju mięsa, ale to wszystko. Nie rozumiem. Dlaczego… miałby porwać twoją rodzinę?
‒ Jeszcze nie wiem, ale muszę go znaleźć. Może macie jakiś dom na wsi lub choćby szopę?
‒ Mamy tylko nasze gospodarstwo. Musicie zrozumieć jedną rzecz: René nie skrzywdziłby muchy. Nie jest agresywny, to najmilsza osoba, jaką znam. Opiekuńczy. Wspaniały… starszy brat.
‒ Wiem, że tak o nim myślisz, ale mówimy ci prawdę. ‒ John widzi po Jonathanie, że on nic nie wie. Ma w tym doświadczenie po tysiącach przesłuchań. Tylko psychopaci potrafią zachować kamienną twarz, a Jonathan na pewno do nich nie należy. Niemal jest mu go żal. Ale tylko trochę.
‒ Mylicie się ‒ upiera się.
‒ Niestety nie. ‒ John wstaje i dzwoni do Jimmy’ego. Prosi go, by załatwił ochroniarza do pilnowania pokoju Jonathana.
‒ Dobra. Drogi wjazdowe i wyjazdowe z December są znowu zamknięte dzięki pomocy milicji ‒ dodaje Jimmy.
‒ Czy ktoś dzwonił do Mony? Potrzebujemy jej, nieważne, że jest na zwolnieniu, bo…
Jimmy przerywa, mówiąc zmartwionym głosem:
‒ Próbowałem, ale ona naprawdę nie może teraz do nas dołączyć. Powiedziała, że pewnie da radę za kilka godzin. Chodzi o jej męża.
John przeklina w duchu. Znalezienie Renégo teraz, przy tak nielicznych siłach, jakimi dysponuje miejscowa policja, to nie szukanie igły w stogu siana ‒ oni nawet nie wiedzą, gdzie ten cholerny stóg siana się znajduje!
‒ Zmarł ‒ kontynuuje Jimmy. ‒ Anders nie żyje, a Mona chce, żebyś wrócił do komisariatu, zanim coś jeszcze zrobicie w sprawie Hoffmanna.
Wagner sztywnieje.
‒ Co? Nie żyje?
‒Tak, zmarł zeszłej nocy. Był strasznie chory. Martwię się o nią. Słuchaj, ona jest na ciebie wściekła jak diabli. Masz wrócić, a nie działać na własną rękę, i mam ci powiedzieć, że to rozkaz.
John zamyka oczy.
„Co ze ściganiem Renégo?”
„Co będzie z Sarą i Mattiasem?”