Polowanie - Caroline Grimwalker & Leffe Grimwalker - ebook + audiobook

Polowanie ebook i audiobook

Caroline Grimwalker & Leffe Grimwalker

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Trwa zawzięte polowanie na seryjnego morderdcę. Problem, który od jakiegoś czasu dręczył December, wkrótce zostanie rozwiązany. Cena będzie jednak wysoka. Kim Cordell jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie i John Wagner desperacko stara się ją uratować. Jednocześnie wpada na trop swojego syna Mattiasa. Być może znajduje się on bliżej, niż John sądził.

Seria kryminałów „Śmierć w December" to wspólne dzieło małżeństwa Grimwalkerów. Gdyby przenieść ją na ekran, powstałaby mieszanka „Mare z Easttown", „Ozark" i „Siedem”. W tajemniczym miasteczku nikt nie trzyma się reguł, ani dobrzy, ani źli. Ale jedno jest pewne ‒ gdy raz znajdziesz się w December, trudno będzie ci je opuścić. „Polowanie” to dziewiąta część dziesięciotomowej serii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 165

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 55 min

Lektor: Mateusz Drozda
Oceny
5,0 (5 ocen)
5
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Döden i De­cem­ber 9: Jak­ten

Prze­kład z ję­zyka szwedz­kiego: Wi­told Bi­liń­ski

Co­py­ri­ght © Ca­ro­line Grim­wal­ker, Leffe Grim­wal­ker, 2023

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2023

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Nils Ols­son

Re­dak­cja: Ewa Penk­syk-Klucz­kow­ska

Ko­rekta: Mag­da­lena Mie­rzej­ska

ISBN 978-91-8054-112-1

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Gdyby De­cem­ber było tru­pem, by­łoby piękne, ale pełne wi­ją­cych się ro­ba­ków.

– René Hof­f­mann

1

„Pie­przony Frank!”

John prze­klina sa­mego sie­bie za to, że nie zna­lazł tej la­tek­so­wej rę­ka­wiczki wcze­śniej. Ura­to­wa­łoby to ko­muś ży­cie, nie ma co do tego wąt­pli­wo­ści. Po­wi­nien po­wie­dzieć Mo­nie, że dał ciała, ale jesz­cze tego nie zrobi. W tej chwili naj­waż­niej­szy jest Frank, do­rwa­nie tego dra­nia.

Na po­ste­runku po­li­cji do­mi­nują uczu­cia roz­cza­ro­wa­nia, wście­kło­ści i znie­chę­ce­nia. Ni­komu na­wet się nie śniło, że Se­ryj­niak z De­cem­ber to po­li­cjant.

– Roz­ma­wia­łam z pro­ku­ra­to­rem i wszy­scy poza Jim­mym mają je­chać na kem­ping aresz­to­wać Franka. Naj­le­piej, żeby się to od­było jak naj­ci­szej. Ma dzi­siaj wolne, ale i tak mu­simy być ostrożni. W szafce na po­ste­runku nie ma jego broni, a mu­simy za­kła­dać, że nie podda się do­bro­wol­nie – mówi Mona.

– Czy je­ste­śmy na­prawdę pewni, że to Frank? – pyta Axel, po­trzą­sa­jąc głową. – No wie­cie, prze­cież to… Frank.

– Bar­dziej pewni już nie bę­dziemy. Na tej sa­mej rę­ka­wiczce zna­leź­li­śmy DNA jed­nej z ofiar i jego od­cisk palca, więc te­raz mu­simy go tylko zła­pać, do­pro­wa­dzić na prze­słu­cha­nie i usta­lić, co się stało. Mi­li­cja po­mo­gła nam za­blo­ko­wać dwie główne drogi pro­wa­dzące do De­cem­ber. Je­śli spró­buje uciec, to go zgar­niemy.

– Mi­li­cja? – Ju­liette marsz­czy brwi. – Prze­cież to nie po­li­cjanci.

– No nie, ale do Franka musi po­je­chać na­sza czwórka. We­zwa­łam po­siłki z Umeå, tylko że mi­nie tro­chę czasu, za­nim ko­goś znajdą. Wie­cie, jak to wy­gląda. Mam też prze­czu­cie, że trzeba się spie­szyć. Spraw­dzi­łam gra­fik Franka i ko­biety na ogół gi­nęły, kiedy albo był na zwol­nie­niu le­kar­skim, albo miał wolne. Poza tym skoro nie był na miej­scu zbrodni, nie po­wi­nien mieć krwi ofiary na rę­ka­wiczce.

– A Le­onardo Ricci? – John sie­dzi po­chy­lony do przodu, po­ciera skro­nie i wciąż ma na­dzieję, że mor­dercą nie bę­dzie ich młod­szy ko­lega. Że to tylko nie­po­ro­zu­mie­nie. Kiedy roz­ma­wiał z nim rano, Frank był cał­ko­wi­cie spo­kojny, a prze­czu­cie nie może go prze­cież my­lić. Wszystko wska­zuje na niego, ale ten Ricci może oczy­wi­ście być w to w ja­kiś spo­sób za­mie­szany.

– Mamy na­kaz prze­szu­ka­nia jego sa­mo­chodu, ale domu już nie. Do­sta­niemy go do­piero wtedy, kiedy znaj­dziemy coś bar­dziej kon­kret­nego. Na wszelki wy­pa­dek bądź­cie jed­nak bar­dzo ostrożni. Je­żeli mamy tu do czy­nie­nia z dwoma spraw­cami, któ­rzy współ­pra­cują, może się zro­bić… bur­del. Zwłasz­cza bio­rąc pod uwagę, że Frank to po­li­cjant, czyli jest prze­szko­lony w walce wręcz i uży­wa­niu broni.

Po gło­sie Mony sły­chać, że ta sy­tu­acja ją za­ska­kuje. Trudno jej uwie­rzyć, że mówi ta­kie rze­czy. Że to może być prawda. Że to przez cały czas był je­den z nich.

– Na­prawdę może się zro­bić praw­dziwy bur­del – koń­czy.

„Bur­del. Całe De­cem­ber to je­den wielki bur­del” – my­śli John.

– No do­bra, to je­dziemy, ale bez spiny. Nie ru­szymy wszy­scy jed­no­cze­śnie. Na ze­wnątrz stoją sa­mo­chody dzien­ni­ka­rzy, a ja nie chcę, żeby uznali, że to ja­kaś wielka ak­cja.

– Wielka… czwórka po­li­cjan­tów – ko­men­tuje Axel.

Nikt się nie śmieje.

– Ja po­jadę pierw­sza z Ju­liette i po­cze­kamy na was za mia­stem. Wy rusz­cie za dzie­sięć mi­nut.

John ni­gdy wcze­śniej nie wi­dział u Mony tak po­waż­nej miny. I chyba nic dziw­nego. To wła­śnie ona za­trud­niła se­ryj­nego mor­dercę.

– Nie poj­muję tego – mówi Axel, kiedy wsia­dają z Joh­nem do sa­mo­chodu. – Taki Frank… Nie­po­zorny sek­ciarz. Mię­czak. Czy to może być prawda?

– Zga­dzam się. W ży­ciu bym się nie spo­dzie­wał.

– A ktoś się spo­dzie­wał?

John chce po­wie­dzieć, że on sam po­wi­nien już dawno na to wpaść. Gdyby tylko chciało mu się po­grze­bać w ko­szu na śmieci, z któ­rym przy­szedł bi­blio­te­karz Sy­lve­ster.

– Co zro­bimy, je­śli za­cznie strze­lać? – Axel wy­ciąga z ka­bury swo­jego sig sau­era, wyj­muje ma­ga­zy­nek i wkłada go z po­wro­tem.

– My też bę­dziemy strze­lać.

Joh­nowi stają przed oczami zwie­rzęta i dzieci, wszy­scy ci zła­mani ży­ciem lu­dzie miesz­ka­jący na kem­pingu. Krzywi się. Bur­del to naj­ła­god­niej­sze okre­śle­nie tego, co się może tam wy­da­rzyć.

– On musi mieć coś z głową. Kto, do cho­lery, zo­staje se­ryj­nym mor­dercą?

– Nie mam po­ję­cia, Axel. Na ra­zie za mało wiemy. Nie­wy­klu­czone, że to ten Le­onardo wszystko za­pla­no­wał. I po­my­śleć, że by­łem tam rano. Zro­bi­łem na­wet zdję­cia jego sa­mo­chodu.

– A jak się za­cho­wy­wał Frank?

– No… jak to Frank. Mil­czący, a jed­no­cze­śnie nie. Nor­malny. Zu­peł­nie nie był zde­ner­wo­wany, ra­czej tro­chę nie­obecny jak zwy­kle, poza tym miał zu­peł­nie sen­sowne wy­tłu­ma­cze­nie w kwe­stii tej rę­ka­wiczki… Po­mógł ko­bie­cie, która się prze­wró­ciła. No to chyba nie mo­gła być mar­twa. We­dług ana­lizy na la­tek­sie jest krew Som­kiat.

– Je­dziemy. – Axel na­ciąga czapkę i ma­cha do Jimmy’ego, który sie­dzi z Bul­te­nem mię­dzy no­gami i wy­gląda, jakby to wszystko, co usły­szał przez ostat­nie pół go­dziny, miało przy­pra­wić go o za­wał.

Wy­cho­dzą spo­koj­nie przez drzwi i nie­mal na­dzie­wają się na ko­smate mi­kro­fony, a śnieg robi, co może, by ich przy­sy­pać. Ty­siąc py­tań, Axel bur­czy pod no­sem, że to sępy i ku­ta­sia­rze, któ­rzy że­rują na nie­szczę­ściu in­nych. John od­po­wiada na py­ta­nie, gdzie się wy­bie­rają: zjeść coś.

W dro­dze na kem­ping sie­dzą bez słowa, a my­śli wi­rują w ich gło­wach jak pi­jane trzmiele.

John ma na­dzieję, że wszystko od­bę­dzie się spo­koj­nie.

„Ale ja­kie są na to szanse?” – za­sta­na­wia się i spraw­dza, czy jego pi­sto­let jest na­ła­do­wany.

2

– Dla­czego mi to ro­bisz?

Zde­ner­wo­wany Frank cho­dzi w tę i z po­wro­tem po swoim kam­pe­rze. Pod­nosi oczy do nieba. Miał dzi­siaj za­jąć się Vic­to­rią, ale sam już nie wie. Oni mają jego od­cisk palca na za­krwa­wio­nej rę­ka­wiczce, a on pró­buje zro­zu­mieć, jak mo­gła wy­lą­do­wać tam, gdzie ją zna­le­ziono.

Mu­siał ją zgu­bić, kiedy biegł. Po­tem pew­nie ja­kiś su­mienny oby­wa­tel pod­niósł ją i wrzu­cił do ko­sza na śmieci. Je­den błąd, który wszystko znisz­czył. Poza tym John ro­bił rano zdję­cia sa­mo­chodu Le­onarda. Zna­le­zie­nie DNA w środku nie zaj­mie im zbyt dużo czasu.

„Trzeba było za­strze­lić tego pie­przo­nego Johna, kiedy tu był”.

– Czy mnie po­rzu­ci­łeś? – pyta, wy­glą­da­jąc na kem­ping, w stronę po­jazdu Le­onarda.

John spra­wiał wra­że­nie, że mu uwie­rzył. Ku­pił jego hi­sto­rię i nie drą­żył, co ozna­cza, że ana­liza DNA tej nie­szczę­snej ko­biety jesz­cze nie była go­towa. Ile to może za­jąć? Dwa ty­go­dnie? Kilka dni?

Już ni­czego nie może być pe­wien. Wie­dział, że w końcu go znajdą, ale nie te­raz. Nie te­raz, kiedy musi uwol­nić jesz­cze tak wiele ko­biet.

Od wi­zyty Johna cały czas ma włą­czone po­li­cyjne ra­dio. Nie pa­dło ani jedno słowo o nim, prawdę mó­wiąc w ogóle o ni­czym, co samo w so­bie jest strasz­nie dziwne, ale wła­śnie tak jest. Mało praw­do­po­do­bne, żeby przez te go­dziny w De­cem­ber zu­peł­nie nic się nie wy­da­rzyło. Za­wsze coś się dzieje.

– Od­po­wiedz mi – mówi, nie­na­wi­dząc płacz­li­wego tonu swo­jego głosu. Ale od­po­wiedź nie nad­cho­dzi.

Pa­trzy na sa­mo­chód Le­onarda. Wiele aut ma opony z ta­kim sa­mym bież­ni­kiem, ale co, je­śli już wie­dzą, że to wła­śnie ten po­jazd? Może po­dej­rze­wają Le­onarda, wtedy nie by­łoby pro­blemu, ale nie można być ni­czego pew­nym.

– Dla­czego mi to ro­bisz? – pyta znów.

Frank po­dej­muje de­cy­zję. Nie może tu dłu­żej zo­stać, robi się zbyt nie­bez­piecz­nie. Musi znik­nąć i mieć na­dzieję, że oni tu nie do­trą jesz­cze przez dwa dni, żeby zdą­żył zro­bić to, co musi. A jak nie, to trzeba bę­dzie prze­nieść się do in­nego okręgu. Zło jest wszę­dzie, a jego mi­sja jest zbyt ważna. Nie może się te­raz za­trzy­mać.

Wy­ciąga czarną płó­cienną torbę i pa­kuje do niej naj­waż­niej­sze rze­czy. Naj­pierw pi­sto­let. La­tek­sowe rę­ka­wiczki, soda kau­styczna, woda, zdję­cie Anny, którą ko­cha, ale i ona musi w końcu umrzeć, tak jak oczy­wi­ście mama. Dla ich wła­snego do­bra.

Raz na ja­kiś czas wy­gląda przez okno. Mogą się po­ja­wić w każ­dej chwili. Frank nie­na­wi­dzi Johna Wa­gnera. Dla­czego mu­siał przy­je­chać do De­cem­ber?

„To wszystko jego wina”.

Nie ma po­ję­cia, do­kąd ucie­kać. Gdzie się scho­wać, do­póki nie ob­my­śli, co zro­bić. Czy wciąż ma czas? Za­wsze może prze­cież prze­dłu­żyć so­bie zwol­nie­nie le­kar­skie.

„Tak czy ina­czej tu­taj nie mogę zo­stać”.

Za­myka torbę i roz­gląda się po kam­pe­rze, za­sta­na­wia­jąc się przez chwilę, czy kie­dy­kol­wiek tu wróci. Ra­czej nie. Po­wi­nien tu po­sprzą­tać. Za­dbać, żeby nie było żad­nych śla­dów DNA, cho­ciaż do­brze wie, że to nie­re­alne.

Po­trze­buje tylko kilku dni. Żeby wszystko za­koń­czyć. A po­tem mogą go już za­brać.

3

Kim przy­myka oczy, ale le­dwo może my­śleć w ota­cza­ją­cym ją sza­lo­nym gwa­rze. Za­męt, który czuje w środku, w gło­wie, sercu, brzu­chu, też nie uła­twia sprawy. Ma wra­że­nie, że na­wet jej stopy ze sobą ga­dają, bo nie mogą ustać spo­koj­nie. Prze­nosi cię­żar ciała z jed­nej nogi na drugą i wbija pa­znok­cie w dło­nie. Pró­buje my­śleć, ale nic z tego nie wy­cho­dzi.

Są w domu, w ja­dalni na par­te­rze, która zo­stała prze­mie­niona w kwa­terę główną lu­dzi z Pa­trolu Oby­wa­tel­skiego. Kim wo­la­łaby zo­stać na po­ste­runku. Bar­dzo chcia­łaby uczest­ni­czyć w na­ra­dzie, po­znać de­cy­zje Mony i reszty.

„Prze­cież to też moje śledz­two”.

Była pierw­szą osobą, która sko­ja­rzyła fakty i stwier­dziła, że w De­cem­ber gra­suje se­ryjny mor­derca, a te­raz czuje się wy­klu­czona – te­raz, kiedy ma na­stą­pić kul­mi­na­cja. Choć w su­mie ro­zu­mie. Pa­trol Oby­wa­tel­ski – jak sama na­zwa wska­zuje – to cy­wile.

„A do tego się po­my­lili”.

Przy stole stoją Svante i Bet­tan, kłó­cąc się za­wzię­cie jak dwa koty w bęb­nie su­szarki do ubrań. Ktoś prze­wró­cił ku­bek z kawą, ktoś po­darł ja­kąś kartkę, oboje wy­glą­dają, jakby zu­peł­nie osza­leli.

Svante trzyma wy­dru­ko­wane zdję­cie czar­nego SUV-a Le­onarda Ric­ciego i wy­gląda, jakby chciał nim zdzie­lić Bet­tan, pod­czas gdy ona ma w każ­dej ręce po jed­nym pi­saku, jakby to były mie­cze ninja, a ona za­mie­rzała mu wy­ciąć serce. Wrzesz­czą na sie­bie i żadne nie słu­cha.

Jed­nej z po­zo­sta­łych dwóch ko­biet tu nie ma. Nie­po­koi to Kim, bo po­wie­działa im, do czego do­szli na po­ste­runku w spra­wie Franka. Kiedy opusz­czała ko­mi­sa­riat, przed wej­ściem cze­kały hordy dzien­ni­ka­rzy. Je­śli tej ko­bie­cie przyj­dzie do głowy z nimi po­roz­ma­wiać, opo­wie­dzieć im o tym, co się oka­zało, kiedy przy­je­chał tech­nik z Umeå i spa­ra­li­żo­wał wszyst­kich in­for­ma­cją o DNA na rę­ka­wiczce, to Frank za­pewne się do­wie, że już są na jego tro­pie. Jest prze­cież po­li­cjan­tem, a cho­ciaż spra­wiał wra­że­nie nie­szko­dli­wego, to prze­cież była to cały czas sta­ran­nie otyn­ko­wana fa­sada, kry­jąca coś znacz­nie mrocz­niej­szego. Coś prze­ra­ża­ją­cego i… złego.

„A wtedy John może się zna­leźć w nie­bez­pie­czeń­stwie”.

Kim za­czyna bo­leć brzuch, prze­łyka ślinę i przy­gląda się dru­giej ko­bie­cie z pa­trolu. Sie­dzi za sto­łem w ja­dalni i wpa­truje się w zdję­cia, kartki, pa­pierki i teczki. Cza­sem kręci głową i mru­czy coś do sie­bie. Wi­dać wy­raź­nie, że z tru­dem poj­muje to wszystko, co się stało.

– Pro­szę – szep­cze Kim i czuje nad­cią­ga­jący ból głowy. Ciężki sta­lowy hełm, który ktoś na nią na­ło­żył, kiedy była za­jęta czym in­nym. Mrówki bie­gają jej po karku. Za­czyna co­raz szyb­ciej od­dy­chać.

„To stres. Mu­szę się uspo­koić. Uspo­koić… wszystko”.

W końcu to ona jest tu­taj psy­cho­lożką. Ale krzyki wo­kół niej nie milkną, a kiedy Kim czuje, że za­raz osza­leje, ła­pie le­żącą naj­bli­żej teczkę, zwija ją w ręce i wali nią w stół, ak­cen­tu­jąc tym każde słowo:

– Pro­szę! Za­mknij­cie się! Za­mknij­cie się!

Może to nie jest bar­dzo pro­fe­sjo­na­lne, ale… przy­naj­mniej skut­kuje. Bet­tan i Svante milkną i pa­trzą na nią prze­ra­żeni.

– Dzię­kuję – mówi Kim cich­szym i przy­jaź­niej­szym to­nem. – Sami nie wie­cie, o co się kłó­ci­cie, tak jak­by­ście…

– Ona była ab­so­lut­nie pewna, że… – prze­rywa Svante, wska­zu­jąc na Bet­tan, ale znów milk­nie, kiedy Kim rzuca zwi­niętą teczką przez stół jak włócz­nią i tra­fia go w twarz. Svante ła­pie się za po­li­czek z sze­roko otwar­tymi oczami.

– Za­mknij­cie się wszy­scy, do­brze? Je­ste­ście w moim domu i obo­wią­zują tu moje za­sady. – Psy­cho­lożka sili się na spo­kojny ton, a ko­bieta przy stole chi­cho­cze.

Kim rzuca jej mor­der­cze spoj­rze­nie, uci­sza­jąc rów­nież ją. Bet­tan stoi bez ru­chu i nic nie mówi. Ma­cha na Kim, żeby mó­wiła da­lej.

– Bar­dzo ład­nie. Ty – Kim wska­zuje chi­cho­czącą ko­bietę – idź do kuchni i zrób duży dzba­nek moc­nej kawy. Po­tem ją tu przy­nieś ra­zem z kub­kami i mle­kiem. Dzięki.

Czeka chwilę. Gdy ko­bieta nie ru­sza się przez pół mi­nuty, Kim wzdy­cha.

– W tej chwili, do­brze?

Ko­bieta wstaje z wy­ra­zem iry­ta­cji na twa­rzy i od­cho­dzi. Kim od­wraca się do Svan­tego i Bet­tan.

– No więc mo­że­cie się po­kłó­cić póź­niej. Te­raz mu­simy ro­bić da­lej to, czym zaj­mo­wa­li­śmy się przed wy­ni­kami DNA.

Bet­tan wciąż mil­czy, Svante roz­dzia­wia usta.

– Dla­czego? – pyta Svante. – Ślady DNA nie kła­mią. Prze­cież to ja­sne, że to ten po­li­cjant Frank…

Kim pod­nosi rękę, a Bet­tan daje Svan­temu kuk­sańca w bok. Ten od­po­wiada jej nie­za­do­wo­lo­nym spoj­rze­niem, ale przy­naj­mniej milk­nie. Na po­liczku, w miej­scu, w które tra­fiła teczka, po­ja­wia się czer­wony ślad.

– Bo… – cią­gnie Kim. – Nie wiemy, czy Frank nie współ­pra­co­wał z Le­onar­dem Ric­cim. Wy­daje się to na­wet praw­do­po­do­bne. SUV Le­onarda rze­czy­wi­ście był wi­dziany w po­bliżu miejsc zbrodni w dni, gdy zgi­nęły wszyst­kie ofiary. A je­śli bież­nik bę­dzie się zga­dzał ze śla­dami zna­le­zio­nymi przed do­mem Lotty From, Le­onardo na pewno jest w to za­mie­szany. To wła­śnie mu­simy po­twier­dzić albo oba­lić. Daj­cie spo­kój, sami do tego doj­dzie­cie, je­śli chwilę się nad tym za­sta­no­wi­cie.

„Poza tym John wy­da­wał się mocno wąt­pić w to, czy szu­kamy rze­czy­wi­ście Franka” – do­daje w my­ślach, ale za­cho­wuje to dla sie­bie.

– Więc mamy…? – pyta Bet­tan i siada przy stole.

– Mu­simy wró­cić i wszystko jesz­cze raz spraw­dzić.

Svante chi­cho­cze.

– Jakby tylko tego nam bra­ko­wało.

Kim pod­nosi zdję­cie asy­stenta pa­to­loga, Harry’ego, i trzyma je wy­soko nad głową.

– Tak są­dzisz? Bo jesz­cze kilka dni temu my­śle­li­śmy, że sprawcą jest Harry, a to oczy­wi­ście nie­prawda, więc… I te­raz je­steś rów­nie pewny, że wszystko inne, co zna­leź­li­śmy, trzyma się kupy? Bo ja nie. No i, jak mó­wi­łam: mój dom, moje za­sady. Te­raz mu­simy po­ma­gać po­li­cji, jak tylko po­tra­fimy. Wró­cimy, jesz­cze raz spraw­dzimy wszystko, co mamy o Le­onar­dzie Ric­cim, i spró­bu­jemy do­ko­pać się do każ­dej rze­czy, która go do­ty­czy. I po­pa­trzymy na niego z in­nej strony, je­śli uda nam się zna­leźć wspólny mia­now­nik mię­dzy nim – wska­zuje na­zwi­sko Le­onarda na ta­blicy – a Fran­kiem.

– Na­prawdę uwa­żasz, że mo­gli… współ­pra­co­wać? – pyta Bet­tan, gdy druga ko­bieta scho­dzi z pię­tra, in­for­mu­jąc, że kawa się robi.

– Chore to wszystko – szep­cze Svante, który wy­daje się do­piero te­raz uspo­ka­jać.

– Boję się w co­kol­wiek uwie­rzyć – do­daje Bet­tan. – Wiem tylko, że tym ra­zem mu­simy być pewni na sto pro­cent.

4

Gdy John skręca na kem­ping Gór­ski Troll, sa­mo­chód Mony już tam stoi, a obie po­li­cjantki spraw­dzają sprzęt. Ju­liette dy­szy jak bok­ser, który wła­śnie ma wsko­czyć na ring, ogniki w jej oczach świad­czą, że jest ogrom­nie pod­nie­cona.

„Ta dziew­czyna po­winna na­prawdę zna­leźć so­bie ja­kąś inną pa­sję. Nie samą po­li­cyjną ro­botą czło­wiek żyje” – my­śli John.

– My wcho­dzimy pierw­sze – mówi dziew­czyna od razu, kiedy ko­le­dzy do nich pod­cho­dzą. John za­mie­rza za­pro­te­sto­wać, ale ona tylko wbija w niego wzrok.

– Czy to w to­bie Frank się pod­ko­chi­wał?

– Ona ma ra­cję – mówi Mona. – Je­śli Frank jest tu­taj, mu­simy go zgar­nąć spo­koj­nie i bez szumu, na ile się da. Naj­le­piej bę­dzie, je­śli pierw­sza pój­dzie Ju­liette. Chyba wszy­scy za­uwa­żyli, że Frank ro­bił do niej ma­ślane oczy? Je­śli uda jej się skło­nić go do wyj­ścia, bę­dziemy na niego cze­kać i go zła­piemy. Szybko. Ci­cho. Sku­tecz­nie. Bez dra­ma­tów.

Axel par­ska i pluje na zmie­szany z gliną śnieg. W jego kie­szeni dzwoni te­le­fon, po krót­kim spoj­rze­niu na ekran oka­zuje się, że to Oli­via. Axel nie od­biera więc i pa­trzy za­chę­ca­jąco na Wa­gnera.

– Mają ra­cję – stwier­dza John, ale jed­no­cze­śnie czuje ta­kie samo pod­nie­ce­nie jak Ju­liette, tego kopa. To na­bu­zo­wa­nie. Kie­dyś żył tylko tym. A te­raz rze­czy­wi­ście cho­dzi o to, żeby wszystko od­było się spo­koj­nie i ci­cho.

W środku Johna mieszka po­twór, ale już dawno temu udało mu się go oswoić.

„Przy­naj­mniej le­piej, niż Ju­liette oswo­iła swo­jego” – my­śli i kiwa do niej głową.

– Wcho­dzisz pierw­sza. Spo­koj­nie pu­kasz. Mó­wisz, że chcesz z nim po­roz­ma­wiać. Na ze­wnątrz. – Zerka na Axela i Monę i kon­ty­nu­uje: – A gdy tylko po­stawi stopę na scho­dach, bie­rzemy go.

– Prze­cież do­kład­nie to po­wie­dzia­łam. – Uśmie­cha się Mona.

– Ty­powy pa­triar­chat – do­daje Axel.

Ich śmiech ła­go­dzi na­pię­cie. Bo wszy­scy są zde­ner­wo­wani. John to ro­zu­mie, a jed­nak się śmieje. Po spraw­dze­niu broni spo­gląda w stronę kem­pingu.

– Spo­koj­nie i ci­cho. Bez dra­ma­tów – po­wta­rza.

Wszy­scy wkra­czają na prze­siąk­nięte ludz­kim nie­szczę­ściem ścieżki. Na kem­ping Gór­ski Troll. Żeby schwy­tać se­ryj­nego mor­dercę.

5

Zbli­żają się do kam­pera, serce Johna wali jak sza­lone.

„Dom se­ryj­nego mor­dercy…”

Za­miesz­ka­nie tu­taj to w su­mie sprytny ma­newr. Nikt tu nie dzwoni na po­li­cję, zwłasz­cza je­śli je­den z miesz­kań­ców jest gli­nia­rzem. John za­sta­na­wia się, czy Frank spe­cjal­nie z tego względu za­pla­no­wał osie­dle­nie się tu­taj.

Kiedy tylko po­zo­stali miesz­kańcy za­uwa­żają czwórkę po­li­cjan­tów, roz­bie­gają się do swo­ich przy­czep jak szczury. SUV Le­onarda wciąż stoi, ale jego dom wy­gląda na pu­sty.

Przed kam­pe­rem na śniegu leży skła­dane krze­sło. Pety w sło­iku śmier­dzą mo­krym ty­to­niem.

Ju­liette staje przed drzwiami. Ogląda się na nich przez ra­mię. Wszy­scy wy­cią­gnęli broń, John ciężko od­dy­cha. Mo­dli się w du­chu, żeby nie nad­szedł atak mi­greny, gdy zdaje so­bie sprawę, że sztyw­nieje mu kark.

„Nie żeby któ­ra­kol­wiek z mo­ich mo­dlitw zo­stała wy­słu­chana. Kie­dy­kol­wiek”.

Ju­liette puka do drzwi, od­po­wiada jej głu­cha ci­sza.

– Frank? Tu Julle. Je­steś w domu?

Nikt nie od­po­wiada.

John za­czyna się nie­cier­pli­wić i po­pra­wia chwyt na broni. Je­śli Franka nie ma, to może wła­śnie je­dzie za­bić ja­kąś ko­bietę. Albo zwiać z mia­sta. Wcale mu się to nie po­doba. Zwłasz­cza że miał go już w ręku. Dziś rano.

„Wszy­scy mó­wią, że je­stem su­per­gliną, ale zu­peł­nie prze­oczy­łem, że roz­ma­wia­łem z naj­gor­szym se­ryj­nym mor­dercą w ca­łej Szwe­cji”.

Kiwa głową w stronę Ju­liette, żeby pró­bo­wała da­lej.

Dziew­czyna na­ci­ska klamkę i drzwi kam­pera się otwie­rają. John rzuca szyb­kie spoj­rze­nie na kem­ping. Kilka cie­kaw­skich par oczu w róż­nych oknach. Dwójka dzie­cia­ków, które prze­stały rzu­cać do sie­bie piłką. Wpa­trują się w nich, sto­jąc z glu­tami wi­szą­cymi pod no­sem. Uwią­zany brud­no­żółty pies gapi się w roz­pa­da­jącą się ze sta­ro­ści piłkę. Poza tym jest spo­koj­nie.

„Za spo­koj­nie”.

Ju­liette robi krok do środka.

– Halo, masz kawę? – pyta to­nem, który ma być bez­tro­ski, ale jest ostry jak brzy­twa.

Za­raz za Ju­liette wcho­dzą po­zo­stali. John za­uważa, że wnę­trze wy­gląda zu­peł­nie ina­czej niż przy jego po­przed­niej wi­zy­cie. Na so­fie leżą po­roz­rzu­cane ubra­nia, na stole stoi pu­dełko le­ków, a na pod­ło­dze sfa­ty­go­wana Bi­blia. Jedna z sza­fek jest otwarta, wy­sy­pują się z niej ubra­nia. Wi­dać wy­raź­nie, że Fran­kowi się spie­szyło.

„Spa­ko­wał się, żeby uciec, i to szybko. Bo zro­zu­miał, że wkrótce wrócę”.

– Czy­sto! – woła Ju­liette z sy­pialni Franka w tyl­nej czę­ści kam­pera. – Nie ma go tu.

Znik­nęły zdję­cia jego sio­stry, co prze­ko­nuje Johna, że Frank wy­je­chał, by już nie wró­cić.

„Kurwa mać…”

John za­kłada la­tek­sowe rę­ka­wiczki i bie­rze do ręki leki. Ata­rax. Śro­dek prze­ciw­lę­kowy, który sam dawno temu przyj­mo­wał. Wkłada go do to­rebki do­wo­do­wej i ozna­cza.

– Patrz tu­taj – mówi Axel.

John prze­cho­dzi do czę­ści ku­chen­nej i za­gląda do śmieci. Za­krwa­wiony ban­daż. Bu­telka spi­ry­tusu sa­li­cy­lo­wego na zle­wie.

– Sta­wiam pięć stó­wek, że ma na udzie pa­skudny ślad po ugry­zie­niu.

Axel kręci głową.

– Pier­do­lony Frank.

John wraca do stołu i sofy w kształ­cie li­tery U. Po­chyla się i pod­nosi Bi­blię.

„Spie­szyło ci się, Frank? Za­po­mnia­łeś jej?”, my­śli, prze­wra­ca­jąc strony. Książka wy­gląda na zde­cy­do­wa­nie zbyt ważną i zbyt czę­sto uży­waną, żeby Frank mógł ją świa­do­mie zo­sta­wić. Może wrzu­cił ją do torby, ale wy­pa­dła, kiedy wy­cho­dził.

Rze­komo święta księga pełna jest ko­lo­ro­wych sa­mo­przy­lep­nych kar­tek wy­sta­ją­cych spo­mię­dzy stron. John czyta nie­które z za­zna­czo­nych wer­sów. Dużo o raju w Pierw­szej Księ­dze Moj­że­szo­wej. Wy­krzyk­niki na mar­gi­ne­sie. Gwiazdki na­ry­so­wane przez Franka. Py­ta­nia na przy­kle­jo­nych kar­tecz­kach. John ostroż­nie prze­wraca strony do końca. Księga Ob­ja­wie­nia jest po­pod­kre­ślana pra­wie wszę­dzie. Tak mocno, że dłu­go­pis prze­szedł na wy­lot przez cie­niutki pa­pier.

„Co jest z tymi krwio­żer­czymi świ­rami i Księgą Ob­ja­wie­nia?”

John par­ska i ostroż­nie wkłada Bi­blię do no­wej to­rebki, po czym roz­gląda się po kam­pe­rze. Pach­nie tu za­du­chem i ole­jem sil­ni­ko­wym. Małe okienka są ob­ro­śnięte bru­dem. A jed­nak to wszystko spra­wia wra­że­nie nie­praw­do­po­dob­nie… bez­oso­bo­wego. Reszta ekipy zbiera do­wody, ale John czuje, że nie po­winni tu za dużo grze­bać. Ist­nieje ry­zyko, że znisz­czą ja­kiś ważny trop.

– Mona, my­ślę, że mu­sisz we­zwać tech­ni­ków me­dy­cyny są­do­wej. W mie­ście jest już prze­cież ze­spół z Umeå – mówi, a sze­fowa przy­znaje mu ra­cję.

– Wy­cho­dzimy – roz­ka­zuje i wszy­scy zbie­rają się przed kam­pe­rem.

W oknach ota­cza­ją­cych ich przy­czep po­ja­wiło się wię­cej oczu, a dzie­ciaki z piłką mu­siały zo­stać za­wo­łane do środka, znik­nął też ku­dłaty pies. Na kem­pingu za­pa­dła pełna na­pię­cia ci­sza. Na­wet śnieg na chwilę prze­stał pa­dać. A jed­nak czuje się, jakby chmury oto­czyły całą oko­licę. Zro­biło się ciem­niej i bar­dziej zło­wiesz­czo.

– Kurde, on pali zioło? – Axel pod­nosi peta ze skła­da­nego krze­sła i wą­cha go. Marsz­czy nos i rzuca nie­do­pa­łek na zie­mię.

– Tak – po­twier­dza John. – My­ślę, że miał stany lę­kowe albo ze­spół stresu po­ura­zo­wego po ucieczce z sekty, więc sam się na to le­czył.

– A Bal­ta­zar nie mó­wił, że Frank zo­stał wy­rzu­cony? Może nie uciekł, tylko go wy­ko­pali? Bo jest świ­ru­sem i pie­przo­nym se­ryj­nym mor­dercą.

Axel puka się pal­cem w skroń.

– Oczy­wi­ście, nie­wy­klu­czone. Mu­simy po­roz­ma­wiać z jego sio­strą i ro­dzi­cami. – John pa­trzy w górę na oło­wiane li­sto­pa­dowe niebo.

Mona od­cho­dzi od nich na kilka kro­ków.

– Przy­czepa Le­onarda Ric­ciego. Tu też mu­simy spraw­dzić. Frank prze­cież może być w środku.

Wszy­scy od­wra­cają wzrok w stronę sa­mo­chodu i przy­czepy. Mają wra­że­nie, że oba po­jazdy wpa­trują się w nich.

6

Kiedy John, Axel i Ju­liette pod­cho­dzą do przy­czepy Le­onarda, John czuje ciarki na ple­cach. Coś mu umknęło, wie o tym i prze­klina swoją mi­grenę i mgłę mó­zgową.

Mona za­dzwo­niła do pro­ku­ra­tora Fuksa, żeby uzy­skać na­kaz prze­szu­ka­nia kam­pera i sa­mo­chodu Le­onarda, i od razu go do­stała.

„Przy­naj­mniej z tym nie było pro­blemu”.

John znów pa­trzy na Monę, która znika za kam­pe­rem Franka. By­łoby okropne, gdyby go tam zna­la­zła. Gdyby wcale nie zwiał, tylko na ich wi­dok scho­wał się za po­jaz­dem. Kroki Johna stają się nie­pewne. Jest przy­go­to­wany na to, żeby za­wró­cić, je­śli usły­szy ja­kie­kol­wiek oznaki walki.

– Za­pu­kam naj­pierw tu­taj. Ty kryj mnie, a Axel zaj­mie się oknem – szep­cze Ju­liette, przy­cią­ga­jąc znów jego uwagę do sa­mo­chodu i przy­czepy.

Je­śli Le­onardo i Frank pra­co­wali ra­zem, byłby to pierw­szy w Szwe­cji przy­pa­dek po­dwój­nego se­ryj­nego mor­dercy, o ile ta­kie okre­śle­nie w ogóle ist­nieje. Może to też utrud­nić wsa­dze­nie ich do wię­zie­nia. Zda­rzało się już w są­do­wej hi­sto­rii Szwe­cji, że prze­stępcy uni­kali kary przez ob­wi­nia­nie się wza­jem­nie.

„Ale mamy sporo do­wo­dów. Cho­ciaż bę­dziemy po­trze­bo­wać wię­cej”.

Je­śli Frank albo Le­onardo ma ślad po ugry­zie­niu przez Lottę From, to jest to mocny do­wód. Po­dob­nie jak la­tek­sowa rę­ka­wiczka, która znaj­do­wała się w spa­lo­nym ko­szu na śmieci.

John za­sta­na­wia się nad wy­zna­czoną przez Cla­ire na­grodą w wy­so­ko­ści sze­ściu­set ty­sięcy. Kiedy był u Kim i na­tknął się na Pa­trol Oby­wa­tel­ski, na ścia­nie wi­siała kartka z tą za­pi­saną sumą. Py­ta­nie tylko, czy aby nie Sy­lve­ster naj­bar­dziej ze wszyst­kich na to za­słu­żył. Już dawno zgło­sił się na po­ste­ru­nek z de­cy­du­ją­cym tro­pem w spra­wie. Pro­blem w tym, że John ja­koś nie ma ochoty przy­po­mnieć lu­dziom, jak dawno temu to było.

Zbli­żają się po­woli z bro­nią w go­to­wo­ści. Z przodu oczy­wi­ście Ju­liette. Spięta. Pod­nie­cona. Agre­sywna. W po­zy­tyw­nym sen­sie. Dzięki temu, że jest wła­śnie taka, John może szcze­rze spoj­rzeć na sie­bie i po­wstrzy­my­wać to naj­gor­sze, co być może w in­nych oko­licz­no­ściach by się ujaw­niło. Poza tym lżej mu na su­mie­niu. Tak już po pro­stu jest. Nie jest pro­ble­mem być w gru­pie pi­ją­cych za dużo kum­pli, o ile jest jedna osoba, która wszyst­kich przy­ćmiewa.

Ju­liette puka do drzwi po­chy­lo­nej na lewo z po­wodu prze­bi­tej opony przy­czepy. Na da­chu wi­dać za­rdze­wiałą an­tenę te­le­wi­zyjną. Sie­dzi na niej gaw­ron, przy­glą­da­jąc się im cie­ka­wie w ci­szy, która za­pada po pu­ka­niu.

Nikt nie otwiera, ale trudno ocze­ki­wać po se­ryj­nym mor­dercy, że tak po pro­stu wpu­ści po­li­cję. John za­gląda do sa­mo­chodu. Nic się nie zmie­niło od jego wcze­śniej­szej wi­zyty. Ju­liette już za­częła grze­bać przy zamku i bez trudu go po­ko­nuje.

John czuje cię­żar w piersi. Z tru­dem zbiera my­śli, to wszystko to dla niego za wiele. Kim, Pa­trol Oby­wa­tel­ski, Frank, bluza Mat­tiasa, żółw za­bawka w kie­szeni, który co­raz bar­dziej go pali. I o któ­rym pra­wie za­po­mniał.

„Nie po­winno mnie tu być…”

Ju­liette i Axel wcho­dzą do przy­czepy ko­ły­szą­cej się pod ich cię­ża­rem.

– Czy­sto! – krzy­czy od razu Ju­liette i John za­gląda do środka. Pa­nuje tam chaos. Le­onardo jest prze­ci­wień­stwem Franka, który wy­daje się mieć ob­se­sję na punk­cie sprzą­ta­nia i po­rządku. Tu wszę­dzie leżą brudne ubra­nia, hałdy pa­pieru, otwarte i nie­otwarte li­sty, sznurki i pu­ste puszki po ener­ge­ty­kach. Gdzie­nie­gdzie do­strzec można mar­twe mu­chy, a im bli­żej czę­ści ku­chen­nej, tym moc­niej czuć kwa­śny odór.

Ba­ła­gan jest zbyt duży, by dało się co­kol­wiek przy­dat­nego zna­leźć. Będą mu­sieli po­cze­kać na ze­spół Kra­jo­wego Cen­trum Kry­mi­na­li­stycz­nego z Umeå, który zbada kam­per i przy­czepę. John sy­gna­li­zuje, że po­winni wyjść.

– Gdzie te zjeby? – pyta Axel, wkła­da­jąc broń do ka­bury.

– Po­roz­ma­wiamy z są­sia­dami.

John pod­cho­dzi do przy­czepy obok i puka. Ju­liette i Axel wy­bie­rają inną, i tak od­wie­dzają ko­lej­nych miesz­kań­ców.

Oczy­wi­ście nikt nic nie wi­dział. Po go­dzi­nie praca jest skoń­czona, a na żwi­rowy plac przy kem­pingu pod­jeż­dżają dwie dłu­gie fur­go­netki.

Przy­byli lu­dzie z cen­trum kry­mi­na­li­styki i John pod­cho­dzi, żeby ich przy­wi­tać. Na wi­dok sprzętu wy­ła­do­wy­wa­nego na zie­mię wraca smu­tek po Val­lem i John przez se­kundę jest pe­wien, że za­raz za­cznie pła­kać. Udaje mu się jed­nak ukryć uczu­cia i sku­pić na przy­szło­ści, za­miast na wszyst­kim, co stra­cił.

– To tam – wska­zuje na przy­czepę Le­onarda i kam­per Franka. – Jak szybko mo­że­cie to za­ła­twić? Tro­chę nam się spie­szy.

Tech­nicy uśmie­chają się i prze­wra­cają oczami.

– By­li­by­śmy obrzy­dli­wie bo­gaci, je­śli do­sta­wa­li­by­śmy ko­ronę za każ­dym ra­zem, kiedy ja­kiś po­li­cjant wy­po­wiada wła­śnie to zda­nie – stwier­dza je­den z nich, po czym za­czyna się prze­bie­rać.

John wzdryga się, sły­sząc gwizd. Pa­trzy w stronę kam­pera Franka, gdzie Mona przy­wo­łuje ich ręką.

John idzie szyb­kim kro­kiem, a Ju­liette pod­biega. Oczy­wi­ście ma już w ręce swo­jego sig sau­era.

Kiedy John ob­cho­dzi kam­per, nie wi­dzi ich. Wtedy sły­szy ko­lejne gwizd­nię­cie i ru­sza za tym dźwię­kiem, po­dą­ża­jąc po śla­dach Mony i Ju­liette w śniegu. W le­sie za kam­pe­rem musi się schy­lać i od­su­wać ga­łę­zie. Przez śnieg prze­ci­ska się mi­go­tliwy stru­mień, a z po­chy­la­ją­cych się nad nim ga­łęzi zwi­sają prze­śliczne so­ple. John ni­gdy nie wi­dział cze­goś rów­nie pięk­nego. Co­dzien­nie znaj­duje tu nowe rze­czy. Piękne i brzyd­kie. Do­bre i złe.

Za­uważa ko­le­żanki pięć me­trów da­lej. Obie wpa­trują się w drzewo, a John za­sta­na­wia się, co ta­kiego waż­nego tam wi­dzą.

Kiedy pod­cho­dzi, Mona pod­nosi rękę, żeby go za­trzy­mać.

– Nie chodź po gro­bach – mówi, a John spo­gląda na zie­mię przed sobą. – Ja też z po­czątku ich nie za­uwa­ży­łam.

John do­strzega po chwili, o czym mówi Mona. Na ziemi wi­dzi dwa po­dłużne wznie­sie­nia o dłu­go­ści pra­wie dwóch me­trów, przy­sy­pane śnie­giem. Na jed­nym z nich wi­dać od­cisk buta, pew­nie Mony.

Coś jest wy­ryte w ko­rze drzewa. Tak jakby ktoś chciał za­zna­czyć, że ci lu­dzie zo­stali tu po­grze­bani. Dwa krzyże.

John znów pa­trzy w zie­mię i przy­po­mina mu się zda­nie, które usły­szał kie­dyś na wy­kła­dzie na te­mat ta­kich sza­leń­ców.

„Je­śli znaj­dziesz pierw­szą ofiarę se­ryj­nego mor­dercy, to po­znasz jego toż­sa­mość”.

„Ale la­tek­sowa rę­ka­wiczka też jest sku­teczna” – my­śli John.

7

Kim opiera łok­cie na stole, prze­cze­suje włosy pal­cami i wzdy­cha. Plecy ją bolą po zbyt dłu­gim sie­dze­niu przy kom­pu­te­rze. Pa­trzy na ze­ga­rek na ko­mórce.

„Dwie go­dziny”.

Co z Joh­nem? Czy zła­pali Franka? Może już sie­dzi na prze­słu­cha­niu na po­ste­runku?

Znów sły­chać trza­śnię­cie drzwi wej­ścio­wych i po­ja­wia się Fa­duma. Nie wi­dać jej z ja­dalni, ale prze­kleń­stwa, ja­kie wy­krzy­kuje, kiedy musi prze­ska­ki­wać przez wszyst­kie buty przy drzwiach, sły­chać zu­peł­nie wy­raź­nie. Kim wstaje.

– Dzia­łaj­cie da­lej – mówi do Bet­tan. – Sprawdź­cie też wszyst­kich, któ­rzy miesz­kają na kem­pingu. Może tam być wię­cej od­po­wie­dzi. Nie­długo wszystko prze­trze­piemy i bę­dziemy mo­gli to wy­słać po­li­cji. Do­bra ro­bota.

Po­tem wy­cho­dzi z po­koju i po­dąża za Fa­dumą.

Dziew­czyna stoi w kuchni i na­lewa so­bie szklankę wody.

– Stara, jak długo to po­trwa? – pyta, po czym opróż­nia po­łowę szklanki kil­koma wiel­kimi ły­kami. – Wszę­dzie te zjeby.

Po­trząsa głową, a ko­ra­liki na koń­cach jej dre­dów obi­jają się o sie­bie.

Tro­chę to jed­nak iry­tu­jące. Fa­duma się za­cho­wuje, jakby to był jej dom, a nie dom Kim, w któ­rym dziew­czy­nie wolno tym­cza­sowo miesz­kać na par­te­rze. Stara się jed­nak tego nie po­ka­zać po so­bie.

– Chyba już nie­długo – od­po­wiada. – Po­li­cja jest na kem­pingu i ma aresz­to­wać Franka. To on jest se­ryj­nym mor­dercą, albo może on i jesz­cze ktoś.

Fa­duma z trza­skiem od­sta­wia szklankę na blat.

– Abou, żar­tu­jesz so­bie? Ten wy­mo­czek z sekty?

– Wiem, trudno w to uwie­rzyć. A jed­nak… na pewno ma po­krę­cony świa­to­po­gląd po do­ra­sta­niu w sek­cie… – Kim wzru­sza ra­mio­nami.

„A skoro już mowa o po­krę­co­nych prze­ko­na­niach, co tam u two­jego chło­paka mor­dercy?” – chce za­py­tać. Za­nim jed­nak słowa wy­la­tują z jej ust, udaje się jej tro­chę to prze­for­mu­ło­wać:

– Wiem, że twoim zda­niem za­mie­rzam na cie­bie wrzesz­czeć z po­wodu Bella, ale nic z tego. My­ślę tylko, że na­prawdę do­brze zro­bi­łoby ci po­roz­ma­wia­nie z kimś o… wszyst­kim.

– Po­roz­ma­wia­nie z „kimś”. – Fa­duma wkłada szklankę do zlewu. – Masz na my­śli sie­bie. Bo je­steś psy­cho­lożką.

Kim wzdy­cha.

– A czy to ta­kie straszne? – Stara się uśmiech­nąć. – Lu­dzie mó­wią, że je­stem do­bra w te klocki.

Fa­duma tro­chę się od­pręża. Uśmie­cha się. Na­gle jed­nak roz­lega się sy­gnał jej te­le­fonu. Wy­ciąga go z kie­szeni i mówi:

– Sorry, stara, ale nie ma o czym mó­wić.

Wy­cho­dzi z kuchni, a Kim ma ochotę rzu­cić za nią szklanką.

8

Frank prze­klina ci­cho i prze­stra­szony chowa się za drze­wem, kiedy za za­krę­tem na­gle za­uważa blo­kadę dro­gową. Torba jest ciężka, bolą go plecy i prawe ra­mię.

„Dla­czego pod­da­jesz mnie ta­kim pró­bom? Czy nie ro­bi­łem wszyst­kiego, co mi ka­za­łeś?”

Klęka za starą brzozą, a le­ciutki puch z ga­łęzi opada mu na głowę jak zimna mgła. Pró­buje kon­tro­lo­wać od­dech i sie­dzi bez ru­chu. Wpa­truje się w zie­mię, na­słu­chu­jąc.

„Wi­dzieli mnie? Sły­szeli?”

Oce­nia, że ma do blo­kady mniej wię­cej sześć­dzie­siąt me­trów. Za­nim rzu­cił się w bok, za­uwa­żył trzech męż­czyzn. Pew­nie jest ich wię­cej. Ale może mu się po­szczę­ściło. Może oni nie zdą­żyli go za­uwa­żyć? Może dzięki pu­cho­wej śnież­nej po­kry­wie nie usły­szeli jego kro­ków?

Za­ci­ska pię­ści i po­woli li­czy do dzie­się­ciu. Gdy nie po­ja­wia się nikt z go­tową do strzału bro­nią, żeby go schwy­tać, wy­chyla się ostroż­nie i roz­gląda.

Na jezdni stoją po­roz­sta­wiane ko­zły. Słońce od­bija się od la­kieru zie­lo­nego pic­kupa za­par­ko­wa­nego przy dro­dze. Trzech fa­ce­tów o sze­ro­kich ba­rach, w prze­ciw­sło­necz­nych lu­strzan­kach, stoi na war­cie, a za przed­nią szybą sa­mo­chodu wi­dać nie­wy­raźną syl­we­tkę jesz­cze jed­nego. Wy­gląda na to, że są uzbro­jeni. Roz­ta­czają wo­kół sie­bie taką aurę.

„Lu­dzie Toma O’Con­nora”.

Po­wi­nien prze­wi­dzieć, że Mona ich we­zwie do po­mocy. A te­raz ma tego po­twier­dze­nie. Rze­czy­wi­ście go ści­gają. Pew­nie jest tak w ca­łym kraju. Po­li­cja i mi­li­cja. Zwy­kli lu­dzie. Może na­wet bez­do­mni żoł­nie­rze tej sta­rej baby. A je­śli jest do zgar­nię­cia na­groda, to pew­nie na­wet wszy­scy ci, któ­rzy wciąż miesz­kają u Słońca i Bal­ta­zara.

„Je­dy­nie matka i oj­ciec mnie nie szu­kają”.

Może na­wet ogło­szono ogól­no­kra­jowy alarm.

Franka za­czyna ogar­niać pa­nika, ale udaje mu się ją ode­pchnąć od sie­bie.

„Myśl” – na­ka­zuje so­bie. Plan był taki, żeby uciec z mia­sta pie­szo. Cie­szy się te­raz, że nie wziął sa­mo­chodu Le­onarda, choć wcze­śniej tak za­mie­rzał. Na pewno nie zo­ba­czyłby na czas blo­kady. A przy­naj­mniej oni do­strze­gliby go wcze­śniej. Skoń­czy­łoby się to dra­ma­tycz­nie.

Ma ze sobą służ­bową broń. Może po­wi­nien po pro­stu ich po ko­lei za­strze­lić?

Znów się wy­chyla zza drzewa.

Nie, jest ich za dużo. Może uda­łoby mu się za­ła­twić szybko dwóch, na­wet by się nie zo­rien­to­wali, co się dzieje. Ale czte­rech? Nie ma szans. Do­szłoby do strze­la­niny i co naj­mniej je­den z nich zdą­żyłby zgło­sić pro­blem przez ra­dio.

„Boże, wskaż mi drogę, a pójdę nią”.

Uciec z mia­sta, taki był plan. Pod grubą kurtką ma na so­bie po­li­cyjny mun­dur. Po­my­ślał, że gdyby tylko udało mu się do­trzeć do szosy, to dzięki niemu zma­chałby na ja­kiś sa­mo­chód albo cię­ża­rówkę, po­zbył się kie­rowcy i po­je­chał da­lej na pół­noc. Nie na po­łu­dnie, nie, tego by się spo­dzie­wali. Wszy­scy ucie­kają na po­łu­dnie, w stronę Sztok­holmu albo da­lej na kon­ty­nent. Frank jed­nak pla­no­wał zdo­być po­jazd i ru­szyć na pół­noc do gra­nicy z Fin­lan­dią, a po­tem może na­wet prze­do­stać się do Ro­sji. Te­raz jed­nak plan się za­wa­lił. Może nie ma in­nego wyj­ścia, niż na po­czą­tek ru­szyć jed­nak na po­łu­dnie?

„Je­śli za­blo­ko­wali pół­nocny wy­jazd z mia­sta, to po­łu­dniowy na pewno też”.

Jest jesz­cze kilka in­nych dróg z De­cem­ber, ale są to stare szlaki trans­por­towe, które od dzie­się­cio­leci nie wi­działy żad­nego po­jazdu, pewne na­wet od stu­leci, a Frank nie wie do­kład­nie, do­kąd pro­wa­dzą. Po­trze­bo­wałby sta­rej mapy. Bar­dzo sta­rej.

Znowu wy­gląda i do­strzega, jak je­den z lu­dzi Toma O’Con­nora mówi coś przez ra­dio­te­le­fon, a przez sko­ja­rze­nie ze sta­rymi ma­pami i sze­fem mi­li­cji Fran­kowi przy­cho­dzi do głowy pewna myśl.

„Po­trze­buję czasu, żeby uło­żyć plan. Ja­kiejś kry­jówki, w któ­rej ni­gdy nie będą mnie szu­kać”.

I już do­kład­nie wie, gdzie to znaj­dzie.

Sta­ra­jąc się ro­bić to jak naj­ci­szej, Frank pod­nosi się ze śniegu i cofa po śla­dach, które sam zro­bił w bia­łym pu­chu. Wraca w góry.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki