Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Po December grasuje gwałciciel niemający dla swoich ofiar żadnej litości. Nie upiecze się nawet funkcjonariuszom policji. W mieście jednak wszyscy milczą jak zaklęci – poczucie wstydu jest zbyt silne.
Tymczasem John Wagner jest zaskoczony i zdezorientowany informacjami na temat przeszłości Sary. Z kolej Kim Cordell odkrywa uroki życia rodzinnego, ale wygląda to inaczej, niż sobie wyobrażała.
Seria kryminałów „Śmierć w December" to wspólne dzieło małżeństwa Grimwalkerów. Gdyby przenieść ją na ekran, powstałaby mieszanka „Mare z Easttown", „Ozark" i „Siedem”. W tajemniczym miasteczku nikt nie trzyma się reguł, ani dobrzy, ani źli. Ale jedno jest pewne ‒ gdy raz znajdziesz się w December, trudno będzie ci je opuścić. „Wróbel” to siódma część dziesięciotomowej serii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 201
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Döden i December 7: Sparven
Przekład z języka szwedzkiego: Agata Kerepet
Copyright © Caroline Grimwalker, Leffe Grimwalker, 2023
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2023
Projekt graficzny okładki: Nils Olsson
Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska
Korekta: Magdalena Mierzejska
ISBN 978-91-8054-088-9
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
>Gdyby December było twoim facetem, to takim, który kochałby cię nienawidzić.
– Valle Kowalski
– Kurna!
Robin Ackermann wpada w poślizg na zakrytej śniegiem zamarzniętej kałuży, po czym parska śmiechem. Wypił za dużo, ale jakie to ma teraz znaczenie? Po raz pierwszy w życiu jest naprawdę szczęśliwy. Niewiarygodne, jeśli wziąć pod uwagę, że przyjechał na pogrzeb starszej siostry, ale życie – jak to życie – płata mu figla. Niespodziewanie wszystko stanęło na głowie. Pozostaje mu jedynie mocno się trzymać i płynąć z prądem. Chcąc nie chcąc, musi przyznać, że wizyta w rodzinnym mieście zaskoczyła go in plus – zupełnie inaczej ją sobie wyobrażał.
„Cholera, ale mnie wzięło!”, myśli. Ciągle nie może w to uwierzyć.
W December przebywa od tygodnia, ale w tym czasie stracił głowę dla mężczyzny, który wcześniej szczerze go nienawidził. Czy to nie kompletne szaleństwo? Jeszcze większym jest to, że nie ma tu wcale mowy o braku wzajemności.
Jest ciemno, śnieg mieniący się w łagodnym pomarańczowym świetle latarni ożywia mroczne wspomnienia, które Robinowi kojarzą się z tym miejscem. Minęła trzecia w nocy i powietrze zdaje się iskrzyć jak gwiazdy na niebie. Wszyscy śpią, Robin uwielbia takie chwile w December. Kiedy jest sam. Kiedy nikt się na niego nie gapi ani nie szepce ukradkiem na jego widok. Patrzy na pokryte śniegiem zbocza i łapie się na tym, że nadal się uśmiecha.
Czyżby mimo wszystko to właśnie tutaj czekało na niego szczęście?
Niewiarygodne.
Nigdy nie był do końca częścią wspólnoty. Ludzie w mieście nienawidzili go za to, że jest Ackermannem. Jego rodzina – za to, że jest gejem. A on sam – bo nigdy nie znalazł poduszki, która pachniałaby domem.
A może w końcu ją znalazł? W mieście, z którego kiedyś uciekł. W poszukiwaniu miłości zjechał cały świat, ale spotkał ją dopiero, kiedy wrócił do punktu wyjścia.
„Ot, życie…”
Mroźne powietrze wyostrza mu zmysły i rausz nieco słabnie. Robin zatrzymuje się koło Chestera, który leży w wygodnym domku, i wyciąga do niego rękę, drapie go za uchem, a następnie głaszcze.
– Ty i ja, mój mały – mówi do kota i wzdycha.
Chester, miejscowa maskotka, wzbrania się przed mieszkaniem gdziekolwiek indziej niż we własnym domku. Sporo osób próbowało go adoptować, ale zawsze uciekał i wracał właśnie tutaj. Pogrążony w ciszy park pokrywa gruba warstwa śniegu układająca się jak białe falbany. „Jakby park włożył suknię ślubną”, myśli Robin i chichocze pod nosem.
Idzie dalej. Powinien włożyć czapkę, ale gdzieś się zapodziała. Nie przejmuje się jednak zimnem. Ogień, który rozżarzył się w nim w ciągu ostatniego tygodnia, ogrzałby każdego. Zauważa, że wciąż się uśmiecha. Skręcając w parkową ścieżkę, spogląda w lewo – na tle jasnego śniegu dostrzega ciemną postać. Mruży oczy. „Może to tylko krzak?” Ścieżka się zwęża, a Robin wyostrza wzrok. Centrum jest wymarłe, park świeci pustkami.
„Nie, jasne, że to nie…”
Chociaż… Tam, kawałek przed nim. Zdecydowanie nie jest to krzak. Jakiś stojący w bezruchu człowiek świdruje go wzrokiem. Grobowa cisza niesie się po zmarzniętym śniegu. Oddech Robina przybiera postać białego obłoku.
Ogarnia go złe przeczucie.
Nieznajomy stoi w bezruchu, oddech ma szybki i nie spuszcza wzroku z Robina. Powoli odwraca głowę. Robin, z lekkim wahaniem, unosi dłoń, ale nieznajomy nie odwzajemnia tego powitania.
Mężczyzna rusza w jego stronę. Kiedy Robin uświadamia sobie, że „ten łobuz jest zamaskowany”, jego puls nabiera turboprzyspieszenia.
Puszcza się biegiem, ale jego buty o gładkich podeszwach zdecydowanie się do tego nie nadają. Wpadając w poślizg, ogląda się przez ramię. Mężczyzna prawie go dogania. Dopiero teraz Robin uświadamia sobie w pełni swoje położenie. Adrenalina w nim buzuje, a myśli przelatują w panice przez głowę. Próbuje przyspieszyć. Okradano go już wielokrotnie. W każdej niemal części świata. Ale teraz wydaje się to… jakieś inne.
„Jeszcze trzysta metrów…”
Jeśli dotrze do mieszkania, będzie bezpieczny. Znów zerka przez ramię. Ktokolwiek go goni, jest ogromny. Ubrany na czarno i… Robin dostrzega, że napastnik trzyma coś w ręce.
„Czy to broń…?”
– Pomocy! – krzyczy i biegnie, co sił w nogach, na tyle prędko, żeby zbyt mocno się nie ślizgać. Śnieg tłumi wszelkie hałasy. Jakby krzyczał w poduszkę. W położonych najbliżej parku domach światła są pogaszone. W każdym oknie obojętnie palą się jedynie świeczniki adwentowe. Całe miasto śpi. Oprócz Robina i potwora, który go właśnie goni.
Przyspiesza, chwyta słup latarni, żeby wyrobić się na zakręcie. Ogląda się i widzi mężczyznę jakieś dwadzieścia metrów za sobą. Nie ma najmniejszych wątpliwości co do tego, że to mężczyzna, świadczy o tym muskularna sylwetka. Oddech więźnie mu w gardle, a łzy napływają do oczu, kiedy się rozgląda w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby mu pomóc lub chociaż by widział, co się tu dzieje. Miasto jest jednak opustoszałe, wymarłe jak po apokalipsie.
„Jeszcze dwieście metrów…”
– Pomocy! – znów krzyczy i wpada w poślizg, który tym razem kończy się upadkiem. Boli go udo, ale szybko wstaje, nie mając odwagi się za siebie spojrzeć. Pędzi, jakby walczył o życie, a przeświadczenie, że goniący go mężczyzna nie chce wcale pieniędzy, aż w nim huczy.
Jest święcie przekonany, że napastnik zamierza go zabić. Czasem się to po prostu wie. Za granicą Robin był tyle razy w sytuacjach zagrożenia życia, że nauczył się ufać swojej intuicji, a ta w tej właśnie chwili głośno do niego krzyczy.
„Jeszcze sto metrów…”
Kroki mężczyzny są coraz bliżej. Robin słyszy już nawet jego pomruki.
Sam zdyszany wyciąga z kieszeni telefon. Usiłuje go odblokować, ale nie daje rady utrzymać go nieruchomo. Chce wstukać pin – niestety, ma na sobie rękawiczki. Słyszy za plecami, że napastnik jest coraz bliżej.
Dziesięć metrów od jego ulicy noga uderza o nogę. Mężczyzna go podciął i Robin musi asekurować się rękami. Upuszcza telefon, a kiedy się odwraca, dostaje kilka ciosów w twarz. Pierwszy go dezorientuje, drugi pali, a przy trzecim coś pęka i czuje ciepłą krew spływającą do gardła. Próbuje się odezwać, poprosić o łaskę czy… coś, cokolwiek, ale przerywa mu kolejne uderzenie. Po omacku wodzi rękami po ziemi, znajduje jednak tylko miękki, lśniący śnieg. Usiłuje się czołgać, ale potwór przygniótł go całym ciężarem. Robin kaszle, przełyka więcej krwi.
Napastnik coś mruczy i dalej okłada go pięściami, raz za razem, aż świat wokół się obraca. Robinowi zaraz eksploduje serce, nie daje rady już nawet krzyczeć. Ręce tego mężczyzny wydają się wykute z żelaza, kiedy wdzierają się pod kołnierz kurtki i chwytają Robina za szyję w kamiennym uścisku.
Przez brak tlenu traci resztki sił. Nic już mu nie pozostaje. Oczy zaczynają puchnąć. Nos ma złamany i nie może normalnie oddychać. Dociera do niego, że zaraz umrze, a jego ciało jest, z grubsza rzecz biorąc, sparaliżowane. Wtem mężczyzna puszcza jego szyję i Robin może wreszcie odetchnąć.
Ociężale mruga powiekami. Krew z łuku brwiowego spływa mu wprost do oka. Obraz jest rozmazany, Robin nie rozumie, co się dzieje. Ten potwór nie powiedział ani słowa, nie zażądał od niego portfela ani telefonu. Czy też czegokolwiek innego.
„Dlaczego mi to robisz?”, chciałby spytać, ale usta ma opuchnięte, a język krwawi po tym, jak się w niego ugryzł. Jest jak ścierka, z którą ten potwór robi, co mu się żywnie podoba.
Mężczyzna, on… zaczyna ściągać Robinowi spodnie. Zrywa je z niego jednym silnym pociągnięciem i obraca swoją ofiarę. Lodowaty, mokry śnieg w pachwinach i na udach sprawia, że w Robina wstępuje nowe życie, na czworaka próbuje odejść od napastnika, ale ten bez trudu przyciąga go do siebie. Jest potwornie silny w porównaniu do niego. I ciągle tak strasznie milczy. Słychać tylko oddech burczący mu głęboko w gardle.
Robin czuje, że mężczyzna ściąga mu także bokserki i rozsuwa pośladki. Kiedy do niego dociera, co się zaraz wydarzy, świadomość ta jest bardziej mrożąca niż lodowaty wiatr.
„Nie, nie, nie”, udaje mu się jeszcze pomyśleć i zaraz czuje, jak napastnik wciska mu w odbyt swojego fiuta. Boli go to potwornie. Kiedy mężczyzna chwyta go za włosy i posuwa, Robin nie daje rady stłumić wydobywającego się z gardła krzyku.
Stara skupić się na czymś innym. Płacze i chce tylko, żeby się to jak najszybciej skończyło, napastnik z kolei sapie i sapie. Rozdziera mu wnętrzności. Towarzyszące temu świst i brutalność wydają się niemal nierzeczywiste.
W końcu potwór dochodzi i zanim wyjdzie z Robina, ten czuje pulsowanie jego kutasa.
„Żyję, ale jak długo jeszcze”, przelatuje mu przez głowę, kiedy mężczyzna przekręca go na plecy i znów przystępuje do okładania pięściami.
Robin Ackermann patrzy na zorzę polarną nad nimi. Najwyraźniej przyjdzie mu umrzeć w mieście, które go nienawidzi.
– Mama może nie żyje, ale ja czuję się dobrze, mówię przecież. – Faduma Tufaa kręci głową i nawet macha przy tym rękami, jakby chciała odpędzić irytującą muchę. – Baw się w psychologa w pracy, ale nie ze mną. Czaisz?
– Powinnaś mimo wszystko z kimś o tym porozmawiać.
– Serio? Czuję się dobrze. Przestań mi wreszcie truć.
– Tak, tak, okej – mówi Kim Cordell świadoma, że sama jest tą muchą. Rozumie, że powinna się teraz wycofać, zarazem wie również, że Fadumie dobrze zrobi, jeśli komuś się zwierzy. Wcześniej czy później, zanim całkiem zeświruje.
Jej brat – Ali – został zamordowany, Faduma zakochała się w Bellu, który okazał się płatnym mordercą, poza tym jest sierotą i mieszka u Kim – ale ani razu nie dała po sobie poznać, że to, co się jej przytrafiło, jakoś nią wstrząsnęło. Zatrzasnęła uczucia w skrzynce z podwójnym zamkiem i owinęła ją drutem kolczastym. Coś takiego nigdy się dobrze nie kończy – Faduma chodzi teraz z bombą w piersi, która może eksplodować w najmniej oczekiwanym momencie. Kim widziała to już tyle razy, że to aż śmieszne.
– Dobrze, czy mogłybyśmy się więc teraz skupić na tym, co o Violi powiedziała ci ta pastorka? – Faduma siada po turecku na wyspie kuchennej i skręca jointa.
– Jasne. – Wzdycha Kim. Na razie daje za wygraną. Poniosła klęskę może w tej bitwie, ale zamierza wygrać wojnę.
– A więc Nils miał siostrę Violę, która nie żyje. Co twoim zdaniem powinnyśmy z tym fantem zrobić?
– My?
– Owszem, jesteś moją najlepszą kumpelą, więc my. I tak nie mam chwilowo nic lepszego do roboty, zatem mogę ci pomóc z tym bagnem.
– Okej. – Kim się uśmiecha. Czemu by nie, bądź co bądź to Faduma znalazła sekretny pokój w tym domu.
Teraz przymierza się do zapalenia skręta, ale Kim wyjmuje go jej z rąk.
– Nie tutaj. Jeśli John tu zajrzy i coś wyczuje, będę musiała się gęsto tłumaczyć, a na to nie mam siły.
– To na użytek medyczny. Niemal legalnie. – Faduma się szczerzy i odbiera jej jointa.
– Idź zapalić na zewnątrz.
– Tam jest jebany biegun polarny…
– No i?
– Dobrze, mamo. – Wzdycha Faduma i schodzi na parter.
Kim zostaje w kuchni i nie wie, co robić. Zdawała sobie wprawdzie sprawę, że Nils ma swoje tajemnice, ale temat Violi jest dla niego najwyraźniej szczególnie drażliwy. Kim chce wiedzieć dlaczego.
„Kto, do cholery, zataja fakt, że miał młodszą siostrę, która umarła?”
Może powinna machnąć na to wszystko ręką, ale nie umie. Napędza ją żądza zemsty z powodu kradzieży nerki. Chce dać nauczkę Parszywcowi. Przekabaciła nawet jego nową kobietę – Pię. Ale to tutaj? To już przesada. Kim zerka na schody na parter.
„Może powinnam wziąć przykład z Fadumy? – zastanawia się. – Parę razy się zaciągnąć i wrzucić na luz? Popatrzeć na wszystko w nowym świetle?” Wzdycha i schodzi po stopniach. Zatrzymuje się w jadalni i wygląda przez okno, patrzy na stojącą przed domem Fadumę, która rozmawia przez telefon, uśmiecha się przy tym i gestykuluje.
Kim zastanawia się, kim jest ta druga osoba. Odkąd się poznały, Faduma nie spotykała się ze znajomymi, chociaż może to nic dziwnego.
Niegdyś musiała zajmować się swoim bratem Alim. Po śmierci matki uciekli z domu, żeby nie trafić w ręce pomocy społecznej. Wychowywała się praktycznie sama, co wyraźnie po niej widać. Jest twarda, a zarazem krucha. Typowe dziecko ulicy, latami bezdomne aż do czasu, kiedy Ali został zamordowany.
Coś takiego zostawia ślad.
„Ale czy ja jestem dużo lepsza?” Wzdycha głośno. Nie tak dawno odnalazła swojego ojca, z którego jest – delikatnie mówiąc – spory oryginał. Przywódca milicji urzędujący w górach. Można go podejrzewać o jednoznacznie nazistowskie sympatie, przy czym wydaje się dość elastyczny, jeśli chodzi o trzymanie się tak zwanych własnych przekonań lub machanie na nie ręką. Kim odnalazła też babcię, matkę swojego ojca. Major, kobietę, która przewodzi bezdomnym na obszarze przemysłowym zwanym Lyckan.
Kim wychowywała babcia ze strony matki i to zapewne także odcisnęło na niej piętno. Ona i Faduma wcale tak bardzo się od siebie nie różnią.
– Ej, laska… – mówi Faduma zaraz po wejściu do domu. Wokół niej unosi się słodkawy zapach marihuany. – A twoja babcia? Major?
– Tak? Co z nią?
– Ona ma ze sto lat. Powinna chyba coś wiedzieć o Violi, co?
Kiedy do Kim dociera, że Faduma ma racje, aż się prostuje. Tom nawet wspominał, że zna tajemnice Nilsa, a w takim razie Major powinna chyba wiedzieć jeszcze więcej? Może to kolejna z tych rzeczy, o których nikt nie mówi, chociaż wszyscy to wiedzą? Wszyscy poza nią. Kim czuje się oszukana przez rodzinne miasteczko.
– Tak, powinna – odpowiada kwaśno.
– To dlaczego z nią nie porozmawiamy?
– Jakoś na to nie wpadłam.
– Dlatego to ja jestem tutaj Sherlockiem, a ty… no tym, Watsym.
– Chodzi ci o Watsona?
– Tak, powiedziałam przecież. Watsy. Kurna, brak ci dystansu. Jedziemy tam?
– Jasne. – Kim nie ma siły sprzeczać się z nastolatką, w której buzują hormony. Faduma ma zresztą rację, a Kim lubi spotykać się z babcią, więc nie przepuści ku temu żadnej okazji. Bez ojca czuła się zawsze niepełna, a Major wypełniła sporo luk, więc to sytuacjaobustronnie korzystna.
– Ja prowadzę – oznajmia Faduma, biorąc kluczyki.
– Chyba cię pogrzało. Nie masz nawet prawa jazdy.
– Prawko srawko. Słyszałaś o czymś takim jak jazdy doszkalające? C’mon, zbierajmy się.
Kim zamyka drzwi i zatrzymuje się przy samochodzie. Ma wrażenie, że zanosi się na burzę.
– Nie! – krzyczy John do osoby, która ruszyła do niego z wyciągniętym mikrofonem, gdy tylko wysiadł ze swojego audi przed posterunkiem w December.
– Jeśli mógłbym tylko…
– Nie! – Wciska brodę w kołnierz kurtki. W nocy spadło jeszcze więcej śniegu i John zdaje sobie sprawę, że będzie musiał zainwestować w solidne śniegowce.
„A może nawet wodery”, myśli, brnąc w śniegu do wejścia przebudowanego kościoła.
Jest wcześnie rano. Johnowi weszło ostatnio w nawyk budzenie się koło czwartej – niestety potem nie może już zasnąć. „Bezsenność starcza”, określiła to Kim, kiedy zwierzył się jej ze swojego problemu. Sam jednak zakłada, że to któryś z nowych suplementów zaburza mu sen. Próbuje wszystkiego, żeby uporać się z mgłą mózgową, na razie bez skutku. Nie śpi w każdym razie już od czterech godzin i musi napić się mocnej kawy, nie ma chwilowo ani krzty cierpliwości do dziennikarzy.
Przy wejściu stoi jeszcze dwóch idiotów. Ci jednak nie mają mikrofonów ani kamer, tylko wyciągają w jego stronę telefony. Nie są to prawdziwi dziennikarze. Jedynie detektywi amatorzy. John się zbliża i widzi, jak ich spojrzenia budzą się do życia.
„Cholerna Claire, że też musiała w telewizji zaprosić do December wszystkich, którzy chcą rozwiązać sprawę seryjnego mordercy. Co jej, kurna, strzeliło do głowy?”
– John Wagner? – pyta jeden z czekających, chudzielec z meszkiem pod nosem i w intensywnie żółtej kurtce. Towarzyszy mu młoda dziewczyna o srogim wyglądzie, z włosami zaplecionymi w kłos. W puszystych rękawiczkach podtyka mu telefon.
John nawet nie odpowiada. Opuszcza ramię i przeciska się obok nich. Otwiera drzwi i wpada na posterunek niczym wściekły rój pszczół. Tupie w kruchcie, żeby pozbyć się śniegu z butów, ściąga uszankę (Kim uważa, że ta czapka jest paskudna, ale John ma to gdzieś).
Mona, która właśnie zmierza do swojego gabinetu z kubkiem kawy, zatrzymuje się na jego widok, ale tylko ponuro kiwa głową, po czym znika.
Niech ją szlag, przejmuje się pieprzonym filmem, na którym John naciera śniegiem twarz tego sukinsyna, podcastera Antona Franzéna, i każe mu się trzymać z dala od Kim. Mona powinna być mu wdzięczna. Ludzie w mieście nabrali wreszcie choć trochę respektu przed policją, dopiero co miał tego przykład. Okej, zadają pytania i starają się uzyskać odpowiedzi, ale chociaż się cofają, kiedy John nie zgadza się na rozmowę. To najprawdopodobniej zasługa tego virala.
„Pewnie się uspokoi, kiedy się zorientuje, że na tym cała sprawa się kończy”, myśli.
Wiesza kurtkę na haczyku i szuka w kieszeniach telefonu. Kawałek dalej Frank pochyla się nad biurkiem Juliette. Zostawia jej wiadomość. Może wreszcie odważy się zaprosić ją na randkę? Samej Juliette nigdzie nie widać.
„Lunatyczka i sekciarz, kurna, co za dobrana para”, prycha i z miejsca poprawia mu się humor. Skoro mowa o dobieraniu się, można by tak w zasadzie powiedzieć o całym posterunku. Ależ to jest żałosna zgraja.
Przeszklony boks Axela Lou jest pusty. Jimmy siedzi przy biurku, a u jego stóp wiernie czuwa owczarek Bulten. Jimmy powoli stuka na komputerze, używając do tego dwóch palców. Nadal się zapewne boczy, że zrobili z jego gabinetu centrum dowodzenia w śledztwie dotyczącym seryjnego mordercy. John przewraca oczami i robi w tył zwrot akurat w chwili, gdy Valle macha do niego z recepcji. Od razu się do niego kieruje i mówi na przywitanie:
– Frank wrócił. – Kiwa głową w stronę ich świeżaka.
Valle tylko wzrusza ramionami.
– I co to zmienia?
John śmieje się i zmienia temat:
– Co mamy w planach na początek?
– Nie chcesz wiedzieć. – Z Vallego od razu jakby uchodzą wszystkie siły. Bierze kartkę z kontuaru i bazgrze na niej jakiś numer. – Musisz pogadać z kimś z aresztu w Östersund.
– Östersund?
– Chodzi o Pera Bobäcka.
– Tego zwyrodnialca, który zabił starców w Trollstugan? O nie, co znowu?
Valle pociera dłonią brodę.
– Zabił nie tylko ich.
– Że co? – Ból głowy odzywa się jak na zamówienie, nisko, na wysokości karku. – Zrobił coś komuś w areszcie? – John przyciska palce do potylicy. Czasem to pomaga, innym razem nie.
W spojrzeniu Vallego pojawia się współczucie.
– Powinieneś…
– Wiem, co powinienem – przerywa mu John, ale od razu żałuje ostrego tonu. – Sorry. Wiem, że próbujesz być miły, ale w tej chwili nie mam na to czasu, Valle. Źle sypiam i brakuje mi trochę cierpliwości. Mówże. Widzę, że masz mi do przekazania złe wiadomości, więc po prostu to z siebie wyrzuć. Co takiego zmalował Per Bobäck?
– Nie żyje.
John stoi jak rażony piorunem, czeka, aż ta informacja do niego dotrze. Delikatne pulsowanie z tyłu głowy przechodzi w ostre, palące smugi przeszywające go w poprzek karku.
– Zabił go jakiś inny więzień? – pyta.
Valle kręci głową.
– Na kartce masz numer strażnika, który go znalazł. Per Bobäck popełnił samobójstwo.
– Ożeż, kurna.
– W sumie uważam, że to może nawet i dobrze. Miał na sumieniu życie siedemnastu osób. Jego dożywotni pobyt w pudle kosztowałby podatników miliony koron.
– A więc jesteś zwolennikiem kary śmierci?
– W zasadzie nie, ale jeśli jakiś morderca zechce odebrać sobie życie, nie zamierzam po nim płakać – odpowiada Valle. – Czasem sprawy same się rozwiązują. A skoro już o tym mowa, przyszła wiadomość z Centrum Ekspertyz Kryminalistycznych w sprawie śladów opon z miejsca napadu na Lottę From. Potraktują to priorytetowo. Wystarczy powiedzieć „seryjny morderca”, a wszystkim nagle zaczyna się spieszyć, dobre i to. Jeśli zrobimy tak, jak proponuje Mona, i przeprowadzimy szeroko zakrojoną akcję, żeby znaleźć opony pasujące stopniem zdarcia, od razu im się przyjrzą, będzie to ich najwyższy priorytet.
John bierze kartkę z nazwiskiem i numerem telefonu strażnika, który znalazł w celi martwego Bobäcka, i wzdycha.
– Świetnie, w takim razie dostaniemy wiadomość może już po tygodniu, a nie po sześciu miesiącach – odpowiada z nutą ironii w głosie.
Juliette wychodzi z kuchni i skinieniem głowy wita się z Johnem, po czym siada na swoim miejscu. John zauważa, że nawet nie patrzy na wiadomość od Franka, tylko od razu zagłębia się w pracę na komputerze. Barki siedzącego przy biurku za nią Franka opadają.
– Nie, zostawcie mnie… – sapie męski głos przy wejściu.
– Serio, zaraz… – Valle milknie na widok mężczyzny wchodzącego na posterunek.
– O co się, kurna, znowu rozchodzi? – wzdycha John.
– Robin…? – dyszy Valle, wstając z miejsca.
Teraz John też to widzi. Na posterunek bardzo, ale to bardzo powoli wchodzi Robin Ackermann. Przy czym ledwie daje się go rozpoznać. Twarz ma opuchniętą i posiniaczoną. Kuśtykając, przesuwa się małymi kroczkami, jakby chodzenie sprawiało mu ból.
Wszelka praca na posterunku zamiera, gdy najmłodszy z Ackermannów dociera do recepcji. Emanuje osobliwą sprzecznością. Wydaje się jakby sponiewierany, a zarazem dumny. Pokonawszy całą drogę do Johna i Vallego, nie patrzy im w oczy, tylko wlepia wzrok w buty.
– Chciałbym zgłosić napad… Napad i… – szlocha – …i gwałt.
– Kurna mać! – krzyczy Axel Luo, a Tom szczerzy się od ucha do ucha. Nie co dzień się zdarza, że ma haka na glinę. A już na pewno nie na czarnoskórego.
Nawet jeśli w te okolice nie zapuszcza się żywa dusza, czekali do świtu, żeby nie rzucać się zbytnio w oczy. Tom nie ufa nawet własnym ludziom.
Patrzy na pocącego się Axela. Właśnie kogoś razem zamordowali, przez co wytworzyła się między nimi szczególna więź i Tom nie jest pewien, czy to dobrze, czy źle.
Axel przeszukuje kieszenie Igora i znajduje zegarek. Tomowi udaje się dostrzec, że to łososiowy rolex. Axel natychmiast zapina go na nadgarstku i wyraźnie widać, że nie czuje się już taki nagi i pusty.
– Nieszczęścia chodzą po ludziach– oświadcza Tom i spycha nogą zwłoki Igora do głębokiego dołu. Axel robi to samo z jego szoferem. Trupy lądują jeden na drugim twarzą do siebie. Padający cicho śnieg natychmiast przykrywa je cienką warstwą puchu.
Tom uwielbia tę porę dnia. Kiedy las jeszcze się nie przebudził i słońce dopiero co wdrapało się nad grzbiet góry. Śnieg ciężko zalega na gałęziach świerków, a ziemia dodaje mu sił. Kawałek dalej widzi ślady łosia i zapisuje w pamięci, że muszą zwiększyć zapasy mięsa. W szeregi milicji wstąpiło czterech nowych chłopaków i wkrótce będą musieli zawiesić rekrutację. Dopóki jednak Mona upiera się przy tym, żeby ludzie Toma bawili się w mieście w policjantów, przyda się w ich siedzibie parę nowych rąk do pracy.
– Co ja, kurna, zrobiłem? – mamrocze Axel, a Tom kładzie mu rękę na ramieniu.
– To, co trzeba. Dla twojej rodziny, całego December i siebie samego. No i dla mnie.
– Jestem policjantem, do kurwy nędzy.
– I człowiekiem. A to jest December, Axel. Rozwiązujemy tu sprawy po swojemu, nie były to niewiniątka, tylko dwie wstrętne szumowiny. Będzie z nich większy pożytek, jeśli użyźnią glebę, niż żeby mieli pasożytować na powierzchni. Nic się nie martw, może źle się czujesz, ale to minie. Szczególnie kiedy zostaniesz ojcem.
– Nie chcę być ojcem – prycha Axel.
– Znam to, stary– odpowiada mu Tom, na co Axel unosi brwi.
Policjant trzyma ręce w kieszeniach i ewidentnie marznie, chociaż jest spocony i grubo ubrany.
– Co jest? Było to rasistowskie z mojej strony? – upewnia się Tom.
– Nie dam rady – jęczy Axel, a Tom wchodzi do koparki.
Axel cofa się o kilka kroków, kiedy Tom zabiera się do zasypywania grobu zmarzniętą ziemią. Nie ma nic gorszego od zabijania ludzi zimą. Przez zmarzlinę i wyraźne ślady na śniegu od razu można się we wszystkim połapać.
Tom odnotowuje w pamięci, żeby posadzić tu krzaki, kiedy wiosna na to pozwoli. Śnieg ma padać jednak cały dzień, więc na jakiś czas zatrze ślady, a oni przecież niczym nie ryzykują. Nikt się nie kręci po tych lasach, ludzie mają na tyle oleju w głowie, żeby nie pałętać się po ziemi Toma bez jego wyraźnej zgody – prawo do równego korzystania z natury tu nie obowiązuje. Te ciała nigdy nie zostaną znalezione.
Ale zawsze lepiej dmuchać na zimne.
Po skończonej robocie Tom głośno gwiżdże na Axela, który wsiada do szoferki i powoli jadą razem do obozu. Gąsienice przedzierają się przez las. Smród diesla miesza się ze świeżym powietrzem. Trochę tak jak ta chwila. Ona też się wrzyna w Toma. Co dziwne, lubi Axela, mimo że to czarnuch. Ten gliniarz jest może najbardziej zeszwedczonym czarnuchem, jakiego Tom w życiu spotkał.
– I co teraz będzie? – pyta Axel po powrocie do obozu.
– Nic, życie potoczy się dalej.
– Zamierzasz wykorzystać to jakoś przeciwko mnie?
Tom się śmieje.
– Byłby to szczyt głupoty z mojej strony, biorąc pod uwagę, że sam pójdę siedzieć, jeśli wyjdzie to na jaw. Nie, pozostanie to twoją i moją małą tajemnicą.
– I tajemnicą jeszcze kilku osób.
– Nimi się nie przejmuj, nie puszczą pary. Jak już mówiłem, jesteśmy w December, a ja ufam swoim ludziom. Ale…
– No proszę, a jednak. – Wzdycha Axel i spogląda w niebo.
– Ale mógłbyś chyba czasem spojrzeć nieco łaskawszym okiem na mnie i chłopaków. Tylko przy drobniejszych sprawach. Przyszedłeś do mnie z prośbą o pomoc i ci pomogłem. Więc pewnego rodzaju… wzajemności mogę się chyba spodziewać.
– Czemu mam wrażenie, że ktoś mnie właśnie robi w chuja?
– Może to obowiązywać też w drugą stronę. Jeśli dowiem się czegoś, co moim zdaniem powinieneś wiedzieć, nie omieszkam ci przekazać.
– Ty sukinsynu – mamrocze Axel, idąc do samochodu.
– Tak, coś w tym jest. Do usłyszenia, Luo.
Tom się śmieje, kiedy Axel, nawet na niego nie patrząc, wystawia środkowy palec. Stoi tam, dopóki policjant nie zniknie, potem siada na werandzie. Od dwóch dni nie zmrużył oka, więc wciąga trochę amfetaminy. Nie za dużo, tyle tylko, żeby przetrwać ten dzień. W milicji nie wolno zażywać narkotyków. To zasada numer jeden, ale wynika jedynie z tego, że reszta nie potrafi zapanować nad spożyciem. Ideologicznie Tom nie ma nic przeciwko środkom odurzającym. Jest po prostu… ostrożny. Nie chce skończyć tak jak ojciec. Inni nie podchodzą aż tak trzeźwo do tej kwestii.
Trudno w to uwierzyć, ale jego plan realizuje się sam. Ma już blisko Johna, a teraz także Axela. Wkrótce będzie trzymać w garści całe miasto. Istny łut szczęścia, że w sprawie Igora Axel zwrócił się do niego, bo problem mógłby być zupełnie innego kalibru niż Lwy Afryki.
To, czego Tom dowiedział się o Igorze, nie napawa go optymizmem. Koleś jest… był szychą w Sztokholmie. Kimś w rodzaju ojca chrzestnego, który mógł przejąć December. Żeby tylko Mona i Claire wiedziały, ile on robi dla tego miasta, nie domagając się za to żadnej zapłaty.
Czy mógłby pozbyć się tych Ackermannów, żeby on i jego matka przejęli już całkowicie władzę w mieście?
Petri wychodzi z kubkiem kawy w dłoni i się przeciąga.
– Udało się?
– Igor leży trzy metry pod ziemią – szczerzy się Tom i dostaje kawy.
– Świetnie, mam tylko nadzieję, że jego siostra się tu teraz nie zjawi.
– Co?
– Nie mówiłem? Siostra Igora, Ivana Stanic. Kawał potwora.
– Nie, nie wspominałeś o niej. Kim ona, kurwa, jest?
– Ivana kieruje tym wszystkim z Belgradu. Ale luzik.
„A niech to szlag…!”
Kim i Faduma wchodzą do biura Major i Kim nie czuje się już tak niepewna i przytłoczona, jak za pierwszym razem, gdy tu była. Major odkłada kozik i kawałek drewna, który właśnie zaczęła strugać.
Biuro pachnie farbą i wygląda o niebo przytulniej niż wcześniej. Major tak je urządziła, że przypomina raczej pokój w willi niż pomieszczenie w budynku pofabrycznym. Wymieniono biurko, na podłodze leżą dwa ciemnoczerwone perskie dywany, a w kącie stoi minibarek z ekspresem do kawy i miseczką ciastek.
Kim zastanawia się, ile tych rzeczy zostało kupionych, bo większość zapewne wypadła po prostu z jakiejś ciężarówki.
– Kim i… a niech mnie, Fadde. Co za niespodzianka – mówi Major i przytula wnuczkę.
Ta zamyka oczy i chłonie to, czego tak długo jej brakowało. Poczucie, że ma rodzinę. Nawet jeśli Major jest… specyficzna, to mimo wszystko jest jej babcią. Babcią, która dowodzi Lyckan i wszystkimi bezdomnymi.
Ściska również Fadumę.
– Moje kondolencje z powodu śmierci Alego. Nie zasłużył na to. Powiedz tylko, jeśli czegoś ci trzeba. Czegokolwiek. – Major puszcza Fadumę. – Mówię serio, Fadde. Czegokolwiek.
Dziewczyna kiwa głową, nonszalancko odrzuca warkoczyki na plecy i siada na fotelu. Kim wciąż chodzą po głowie ostrzeżenia, których udzieliła jej Faduma podczas jazdy.
„Major jest niebezpieczna”.
„Uważaj”.
„Nie przyjmuj od niej żadnej pomocy, to twoja babcia, ale uzna to za stale rosnący dług”.
– Napijecie się kawy? – pyta Major, ale żadna z nich nie ma ochoty.
– Dziękujemy, ale piłyśmy tuż przed przyjazdem.
Major prowadzi Kim na sofę, której też nie było tu poprzednim razem. Siadają i babcia przygląda się jej przebiegłym wzrokiem.
– Przypuszczam, że nie przyjechałyście ot tak odwiedzić staruszki.
– Cóż, to także – zapewnia ją Kim.
– Świetnie kłamiesz – szczerzy się Major. – Nie musisz. W czym mogę ci pomóc?
– Wiesz, kim jest Nils Bratt, prawda?
– Ugh, tak. Lepiej trzymać się od niego z daleka, ale to już chyba wiesz. Co takiego tym razem zmalował?
Blizna po wycięciu nerki zaczyna ją swędzieć i Kim musi się powstrzymywać, żeby się nie drapać.
– Nic, tak bezpośrednio, ale… miał siostrę, Violę. Co o niej wiesz?
– O Boże, co za starocie wyciągasz! Tak, pamiętam tę dziewczynę, ale ona chyba nie żyje.
– To prawda, natomiast w tej historii coś nie trzyma się kupy. Nils nigdy o niej nie wspominał, mimo że przez całe lata byliśmy małżeństwem, i teraz też nie chce o niej rozmawiać.
– Nie ma co rozpamiętywać przeszłości, moja droga. Przyszłość i tak ma to gdzieś.
– Ja… – Kim nie wie do końca, co powiedzieć.
– Posłuchaj – włącza się do rozmowy Faduma. – Ten chujek ją wyruchał i Kim chce się na nim zemścić. Jeszcze nas popamięta.
Brwi Major szybują niemal do sufitu.
– Ach, tak… czemu od razu nie mówisz? Chętnie ci pomogę. Nils to skończony dupek. Co takiego chcesz wiedzieć?
Kim patrzy na Fadumę, która wzrusza ramionami.
– No co? Przecież to prawda.
– Okej, co wiesz o Violi?
Major odchyla się na sofie i bierze kawę od mężczyzny, który jest niemal równie rosły jak John. Chociaż wydaje się bardziej nieokrzesany, a jego twarz aż krzyczy przemocą.
Major jakby szukała w pamięci.
– Odstawała, można tak powiedzieć, ani trochę nie przypominała swoich rodziców czy Nilsa. W zasadzie nie za wiele o niej wiem. Chociaż pamiętam, że raz uciekła z domu i przyszła do mnie w góry.
– Przyszła do ciebie w góry?
– Tak, zanim Jack… to znaczy, Tom… Zanim twój ojciec wrócił do December, miałam tam obóz. Nie wyglądało to tak jak teraz. Ja tym kierowałam i miałam sporo ludzi, którzy chcieli uciec od społeczeństwa, że tak to ujmę. Potem Jack wrócił z morza, pełen pomysłów i z nową tożsamością, i kupił ziemię, którą dzierżawiłam od Ackermannów. Z różnych powodów zerwaliśmy kontakt i przeniosłam się tutaj.
– Oj, a Viola?
– No właśnie, Viola przyszła do mnie kompletnie rozbita. Przybiegła nocą boso przez las, ale nie chciała zdradzić, dlaczego uciekła z domu. Miała najwyżej dziesięć lat.
– I… co się stało?
– Brattowie przyjechali w obstawie policji, w tamtych czasach było w December tylko dwóch gliniarzy. Zabrali ją stąd i tyle ją widziałam. Z tego, co wiem, była bardzo chora. Czy to przypadkiem nie za granicą umarła? Coś mi majaczy, no, ale sama wiesz. – Stuka się w głowę, siwe włosy ma zaplecione tuż przy skórze. – Moja pamięć nie jest już taka jak kiedyś.
Faduma kręci głową.
– Pierdolony zjeb. Pewnie ją sprzątnął. – Oświadcza, po czym udaje splunięcie.
– Nie, nie sądzę, Nils to śmierdzący tchórz. Powinnyście pogadać z Jackiem. To znaczy z Tomem.
– A to dlaczego? – pyta Kim i ogarnia ją nieprzyjemne uczucie.
– Tom i Nils byli przez pewien czas przyjaciółmi. Jeśli ktoś wie coś więcej, to tylko on.
– Przyjaciółmi? Żartujesz?
– Nie, rzadko mi się zdarza. Ale bądź ostrożna, Kim. Istnieją tajemnice, które nie powinny wyjść nigdy na światło dzienne.
– Tak, nasłuchałam się już tego do obrzydliwości, ale… muszę wiedzieć.
„Jakby brakowało nam harówki i chaotycznych śledztw na głowie”, myśli John, wzdycha lekko i zerka na Vallego, który razem z nim stoi przy ekspresie do kawy.
Właśnie wrócili na posterunek po przewiezieniu Robina Ackermanna do szpitala i z powrotem. Lekarze wykonali obdukcję w ramach procedury, która oficjalnie nazywa się zabezpieczaniem śladów przestępstwa na tle seksualnym. John wystarczająco długo pracował w policji, żeby wiedzieć, z jaką traumą dla ofiar gwałtu wiąże się przechodzenie takiego badania. Włosy łonowe zostają dokładnie wyczesane i ewentualnie robione są testy wykrywające pigułkę gwałtu. Natomiast często ostatecznie łamię ofiarę test na obecność wirusa HIV. Samo czekanie na jego wyniki może doprowadzić człowieka na skraj załamania nerwowego.
Pewnego razu, gdy pracował w antyterrorystach, zatrzymali podczas akcji ćpuna, a John wbił sobie igłę. Musiał wtedy wykonać testy zarówno pod kątem żółtaczki, jak i HIV, a te parę tygodni czekania na wynik okazały się najdłuższymi w jego życiu.
Robin zachował się inaczej niż większość zgwałconych mężczyzn, którzy nie idą bezpośrednio na policję, ale do domu. Tam biorą prysznic lub próbują się obmyć. Młody Ackermann też początkowo wrócił do siebie, ale zachował, dzięki Bogu, na tyle przytomności umysłu, że zapakował do reklamówki ubrania i bieliznę, które miał na sobie w chwili gwałtu, i przyniósł to na posterunek. Tym samym mieli naprawdę spore szanse, żeby faktycznie znaleźć ślady i nimi podążyć.
– Podpiszesz protokół i dopilnujesz, żeby jak najszybciej wysłano to do laboratorium? – pyta John i kiwa głową w stronę białego pudełka z próbkami, które kolega trzyma w rękach.
Przez cały pobyt w szpitalu oraz po drodze Valle był nadzwyczaj milczący, teraz ściska pudło z pobranymi próbkami, a kiedy John podnosi wzrok, dostrzega, że w oczach ma łzy. Ze wszystkich sił stara się je jednak powstrzymać.
– Czy możemy… – Valle urywa i pociąga nosem. – Moglibyśmy chwilę porozmawiać? – Zerka na kuchnię, ta chwilowo stoi pusta.
– Jasne. – John bierze kubek z automatu do kawy i ręką wskazuje drzwi. – Prowadź.
Kiedy wchodzą do kuchni, obaj marszczą nosy. Smród powrócił.
– Ożeż kurna. – Wzdycha John, ale mimo wszystko zamyka drzwi, podczas gdy Valle siada przy okrągłym stole. Naprawdę wydaje się nieszczęśliwy.
„Może sądzi, że też mogło go to spotkać? Czy o to chodzi?”, zastanawia się John.
Siada na krześle obok Vallego i nie wie, jak zadać tego typu pytanie, mówi więc tylko:
– Dawaj. Zamieniam się w słuch.
Valle uśmiecha się, wciąż powstrzymując łzy. Chrząka. Patrzy na pudełko, które postawił na stole. Drapie się po ręce. Znów chrząka. Broda mu drży, ale po raz kolejny udaje mu się stłumić atak płaczu, najwyraźniej czający się tuż pod powierzchnią i chcący się wydostać.
– Ja… Robin i ja, my…
Więcej nie udaje mu się wykrztusić. Nie musi. John siedzi osłupiały.
– Ale… jak to? – Szuka w pamięci. – Nie mówiłeś przypadkiem, że prędzej odetniesz sobie fiuta zardzewiałym mieczem, niż prześpisz się z Ackermannem?
– Szablą. Zardzewiałą szablą – poprawia go zmęczony Valle i śmieje się w wymuszony sposób. – Tak, wiem, to kompletne szaleństwo, ale… nad niektórymi rzeczami nie sposób zapanować, dzieją się jakby same.
– A więc ty i Robin Ackermann… – John szuka właściwego słowa, po czym dodaje przyciszonym głosem: – …uprawialiście… seks?
Valle odsuwa materiały dowodowe, robiąc miejsce na stole, i opiera głowę na rękach. Splata dłonie i wzdycha.
– Tak, spotkaliśmy się u Bena i Abe’a. No wiesz, tych dwóch z pięciu facetów w całym December, którzy nie kryją się ze swoją orientacją.
John szuka w pamięci. Ben i Abe? Nie może sobie przypomnieć, żeby kiedykolwiek o nich słyszał. Valle patrzy na niego i dodaje.
– Ben i Abe Barclayowie. Ben pochodzi z Filadelfii, a Abe z Teksasu. Przyjechali tutaj, bo Ben dostał w stalowni robotę superinżyniera. Abe prowadzi salon piękności przy głównej ulicy. Wiesz który? – Vallemu głos się nieco uspokoił i nie wydaje się już, jakby tylko krok dzielił go od płaczu.
John się uśmiecha.
– Jakoś niezbyt często bywam w salonach piękności.
Valle prycha.
– Naprawdę, taki piękny i próżny? Nie może być…
John parska śmiechem.
– Tak czy inaczej, Ben i Abe zorganizowali pewne małe… spotkanie u siebie w domu i Robin na nie przyszedł. No cóż, wrócił tu w końcu na pogrzeb Leny. Zaczęliśmy rozmawiać i… Co mam ci powiedzieć? Zaskoczyło. Nie jest taki, jak można by sądzić. Nie jak jego rodzina. W gruncie rzeczy ta rodzina to taka zbieranina osób, która wydaje się kompletnie do siebie nie pasować, mimo że łączą ich więzy krwi. Odcięli się od Robina, kiedy do nich dotarło, że jest gejem. I to dlatego zjechał świat wzdłuż i wszerz. Żeby trzymać się jak najdalej od nich i December. W każdym razie cholernie dobrze się bawiliśmy i potem zajrzeliśmy razem do Lyckoslanten. Kiedy obaj mieliśmy nieco w czubie, zaproponował, żebym „pokazał mu swoje akwaforty”, no i cóż… krok po kroku. Poszedł do mnie, a potem… Sam rozumiesz.
John marszczy brwi.
– I kiedy to było?
– Chodzi ci o pierwszy raz?
Policzki Johna oblewają się rumieńcem.
– To było ich więcej?
Valle kiwa głową.
– Ostatni raz dwa dni temu.
– Kurna – mówi John. – To znaczy, że tutaj… – wskazuje na pudełko – może być też twoje DNA?
Valle tak mocno ściska sobie dłonie, że palce robią mu się białe.
– Tak. Chociaż to raczej nie problem, wystarczy, że Robin powie, jak wygląda sytuacja. Ale… mimo wszystko to ważne. Jestem… Oficjalnie nie powinienem brać udziału w śledztwie, bo jesteśmy… ze sobą blisko. – Oczy mu ciemnieją. – Ale ja chcę. Chcę dorwać tego drania, który zrobił coś takiego Robinowi.
John odchyla się na krześle i krzyżuje ręce na piersi, myśli. Valle w ciszy skubie krawędź pudełka.
– Jasne, że będziesz uczestniczyć w tym śledztwie – oświadcza w końcu.
Vallemu znów łzy stają w oczach.
– Ale – ciągnie John – we wszystkich oficjalnych sytuacjach, na wszystkich papierach i tak dalej będzie widniało moje nazwisko, okej? A teraz się tym zajmę. – Wyciąga rękę po pudełko z materiałem dowodowym i kiedy Valle przesuwa karton w jego stronę, wydaje się wdzięczny.
– Dzięki – wydusza z siebie.
– Poradzisz sobie? – pyta John zatroskanym głosem. – Nie bez powodu zasady są takie, jakie są. Chodzi mi o to… jeśli podchodzi się do czegoś zbyt emocjonalnie… To… To może to piekielnie boleć.
Valle patrzy współczująco na kolegę, nie ma wątpliwości, że za tymi słowami kryją się zniknięcie Sary i Mattiasa oraz całe późniejsze śledztwo.
– Mężczyźni tacy jak my – odpowiada – nie mogą sobie pozwolić na to, żeby cofać się przed czymś tylko dlatego, że może to sprawić ból.
Robin wpatruje się w telefon i scrolluje, z głośnika dochodzi przyjemny jazz. John od razy się domyśla, że Ackermann nie chce, żeby choćby na chwilę zapadła cisza, bo wtedy jego myśli mają szansę powrócić do przykrej rzeczywistości.
Jedną stronę twarzy ma opuchniętą, ranę na czole zaklejono mu kilkoma paskami plastra szwowego. Nos wydaje się w porządku, ale stracił dwa zęby. A wspomnienia o tym zdarzeniu będą go prześladować do końca życia.
„Biedak”, myśli John i siada niezbyt blisko, żeby nie wywołać u niego żadnego odruchu bezwarunkowego. Przesłuchiwał wiele zgwałconych kobiet, ale jeszcze żadnego mężczyzny.
Wśród ofiar gwałtów płci męskiej panuje ogromna zmowa milczenia, wstyd przywarł do nich jak na superglue i nie chce puścić. John to rozumie, chociaż nigdy w pełni nie pojmie, jak to jest być Robinem lub inną ofiarą gwałciciela. Ma przynajmniej taką nadzieję.
Valle siedzi koło ukochanego i trzyma go za rękę, a chociaż dzieli ich raptem trzydzieści centymetrów, równie dobrze mógłby to być kontynent.
Mieszkanie jest nowocześnie urządzone, kolorów nadają mu przede wszystkim dzieła sztuki. Nie ma w nim telewizora, ale stoi okrągła ciemnozielona sofa dla dziesięciu osób, z czerwonymi, czarnymi i białymi poduszkami. Przewidziana jako miejsce do spędzania czasu z przyjaciółmi, śmiania się i rozmów. Miejsce radości. Ale w tej chwili bardziej pasowałyby tu ciemne chmury burzowe zawieszone pod sufitem.
Na ścianach widać rzeczy przywiezione z różnych zakątków świata. Narzędzia, maski i zdjęcia z podróży. Johna ogarnia zazdrość. Razem z Sarą planowali pewnego dnia podróż dookoła świata, ale nigdy do tego nie doszło.
John zdecydował, że przesłuchanie odbędzie się tutaj, u Robina, nie na posterunku. Żeby ten czuł się bezpiecznie i przypomniał sobie więcej szczegółów.
Kładzie na stole magnetofon. Ledwie go widać, zawczasu nagrał wprowadzenie. Datę, godzinę, miejsce i nazwiska obecnych.
– Robinie – zaczyna, ale najmłodszy członek klanu Ackermannów ledwie reaguje.
Valle ściska jego rękę i ten podnosi głowę.
– Tak? – Ostrożnie odkłada telefon na sofę.
– Nigdy nie zrozumiem, jakie to uczucie, i nie musisz… o tym mówić, ale muszę poznać inne szczegóły. Czy mógłbyś opowiedzieć o tamtym wieczorze?
– Byłem w Lyckoslanten ze starą kumpelą, Lindą Steen. Piliśmy wino i kiedy poczułem, że alkohol zaczyna uderzać mi do głowy, wyszedłem.
– Działo się coś szczególnego? Ktoś cię wyśmiewał, obrażał albo coś podobnego?
– Nie, nic. – Robin kręci głową. – Gapiło się może kilka osób. Ale do tego zdążyłem się przyzwyczaić.
Axel jest właśnie w barze i przesłuchuje Maksa, by się dowiedzieć, kto tam był poprzedniego wieczoru. Taka jest zaleta mieszkania w małym mieście – wszyscy się tutaj znają.
– Ktoś szczególny?
– Nie, wszyscy zawsze się na mnie gapią. Ot, przekleństwo Ackermannów.
Johnem targają sprzeczne emocje – z jednej strony siedzący przed nim Robin, z drugiej doświadczenia z resztą rodziny Ackermannów. John widzi, że Robin to wykapana Eva, ma po babci nos i oczy. Aż się wzdryga.
– Dostałeś może jakiś list z pogróżkami albo coś w tym rodzaju? Jak twoja siostra przed śmiercią…
– W jej przypadku nie musicie daleko szukać – mamrocze Robin. – Tego, kto odpowiada za jej śmierć, znajdziecie w rodzinie, czy naprawdę tak trudno to zrozumieć?
– Cóż – wzdycha John. – Usiłowaliśmy pociągnąć do odpowiedzialności Carla. Z ręką na sercu. Ale dowody nie wystarczyły na wyrok skazujący i prokurator zdecydował się nie wnosić aktu oskarżenia. Co jest w pełni zgodne ze sztuką, o ile się orientuję. Ale… sądzisz, że twój brat…? – John nie wie, jak dokończyć to zdanie.
Robin kręci głową.
– Nie, nie, nie. To nie Carl. Nie jest aż tak porąbany. A jakie było właściwie pytanie?
– List z pogróżkami – przypomina John i przenosi ciężar z jednego pośladka na drugi.
– Minęło sporo czasu, odkąd coś takiego dostałem, ale to jeden z powodów mojego wyjazdu za granicę. Chciałem ich uniknąć. – Głos Robina jest tak kruchy, że waza z dynastii Ming może się przy nim schować. – I nie chodziło też do końca o pogróżki w takim znaczeniu, jakie samo się nasuwa. Była to raczej… klasyczna mowa nienawiści. Nienawiści do gejów. Nienawiści klasowej. Sami wiecie…
Valle patrzy z czułością na Robina. Trzyma go za rękę i klepie po dłoni. Jakby chciał go ochronić przed całym światem, chociaż wie, że nie jest w stanie.
– Rozumiem. Co możesz powiedzieć o napastniku? – pyta John, a Robin wzrusza ramionami.
– Nie wiem. Jak już mówiłem, nie wylewałem za kołnierz, a do tego było ciemno i wszystko potoczyło się tak szybko.
– Mówił coś?
– To było w tym najgorsze. Nic nie mówił. Jakby mnie nienawidził, ale mimo wszystko traktował… obojętnie. Chyba nie umiem tego lepiej wytłumaczyć.
– Tak jakby cię znał?
– Tak, właśnie. Jakby zrobił to po to, żeby mnie poniżyć, nie, żeby wyruchać. Niemalże tak, jakby była to… kara? Ech, sam nie wiem.
– Cóż, rozumiem. Coś jeszcze? Jakiś zapach, tatuaż, biżuteria, cokolwiek?
– Nie, nic takiego nie zapamiętałem. Był wielki i potwornie silny. I tyle. Nie miałem jak się przed nim bronić. – Robin głośno wciąga powietrze. Łzy spływają mu po policzkach, a Valle je ociera.
– Wielki pod względem wzrostu?
Robin kiwa głową.
– Wyższy… ode mnie, na przykład? – John ma metr dziewięćdziesiąt cztery i tym samym plasuje się sporo powyżej średniej.
Robin wyciera sobie oczy.
– Tak mi się wydaje. Taki jak ty albo może nawet jeszcze trochę wyższy.
John notuje.
– A… pod względem postawności? Był wytrenowany? Widziałeś może jego skórę? To znaczy… w ogóle? Tak, żebyśmy ewentualnie mogli określić jego pochodzenie etniczne?
Robin się zamyśla, bardzo dokładnie analizuje zdarzenia z tamtej okropnej nocy, potem płacz się nasila i udaje mu się wyszlochać jedynie słabe „nie”.
Opiera się o Vallego, który go obejmuje. John ma wrażenie, że nie powinno go już tutaj być.
– Jeśli coś ci się jeszcze przypomni, powiedz o tym Vallemu albo mnie, choćby miał to być najmniejszy szczegół, coś, co nawet wydaje ci się kompletnie bez znaczenia.
Robin wzdryga się i obiecuje, że tak zrobi. John na pożegnanie kiwa głową Vallemu i wychodzi z mieszkania Robina.
Myśli o dwóch trójcach wśród motywów. Pierwsza – pieniądze, miłość lub chęć zemsty – jest najczęstszą przyczyną przestępstw i tutaj wszystko wskazuje na zemstę. W tym przypadku może to jednak wyglądać inaczej. W gwałtach najczęściej chodzi o władzę, chorobę psychiczną lub – rzadziej – zaburzenia seksualne, ale John zamierza zdać się na intuicję.
Musi znaleźć motyw, okazję i sprawcę. To, że motywem jest zemsta, wydaje się dość oczywiste, ale dlaczego właśnie teraz i kto aż do tego stopnia nienawidzi Robina, żeby zgwałcić go w ramach odwetu?
Kto w ogóle robi coś takiego?
Robin leży z głową na kolanach Vallego i nie przestaje płakać. Valle zaciska zęby, zabiłby tego gwałciciela, gdyby tylko dorwał go w swoje ręce. Pierwszy raz w życiu czuje, że byłby w stanie przekroczyć granicę, która wydawała mu się nieprzekraczalna. To dlatego został policjantem. Żeby chronić słabszych i napiętnowanych.
Głaszcze Robina po głowie, ale wszystko się w nim gotuje. Najchętniej pojechałby zaraz do miasta i spuścił łomot każdemu wysokiemu facetowi, który by się tylko napatoczył, i ta świadomość go przeraża.
Robin musi być teraz najważniejszy, powinien wspierać go, robi to w końcu także dla siebie. Ich związek zdecydowanie nie jest zbyt długi, ale… kiedy się czuje, że jest dobrze, to jest dobrze, a tutaj wszystko potoczyło się tak szybko. Robin wprawdzie o tym nie wie, ale uratował Vallego, który był już pewien, że przyjdzie mu umrzeć w samotności.
Przed pojawieniem się Robina Valle po raz ostatni był w związku jakieś dziesięć lat temu. Jasne, jeździł do Berlina i Sztokholmu raz lub dwa razy w roku i puszczał się w klubach na prawo i lewo, ale nigdzie nie natrafił na tego właściwego. Zawsze coś było nie tak. I cóż, w końcu znalazł tego jedynego tu, w December.
Przez ostatni tydzień w jego głowie szalało istne tornado. Co by było, gdyby spotkał Robina w młodości, co by było, gdyby miał w sobie więcej ciekawości i mniej uprzedzeń? To właśnie jest w tym wszystkim największą ironią.
– Kochaj się ze mną – prosi nagle Robin i patrzy Vallemu w oczy.
– Co?
– Chcę, żebyś się ze mną kochał. Wymazał to wszystko, co potworne, i zastąpił tym, co piękne. Czuję się taki… odrażający i brudny.
– Jesteś pewien?
Robin kiwa głową, jedną ręką gładzi Vallego po policzku, drugą pieści jego krocze.
Valle nie wie, co myśli ani co czuje. W pierwszej kolejności przychodzi mu do głowy prezerwatywa. A jeśli gwałciciel zaraził Robina HIV albo jakąś inną chorobą? Valle nie umie rozstrzygnąć, co w tej sytuacji jest dobre, a co złe. Jest prostym policjantem, nie psychologiem.
– Powoli – mówi Robin, rozpinając mu rozporek.
Vallemu staje, choć sam nie może w to uwierzyć. Serce wali mu w piersi, jakby miał uprawiać seks po raz pierwszy w życiu, jakby obaj byli jeszcze prawiczkami. Nie wie do końca, jak postępować. Pozostawia więc decyzje Robinowi.
Ten wstaje. Bierze Vallego za rękę i ściąga z sofy, łzy płyną mu ciurkiem po twarzy. Całuje go – czule, a zarazem łapczywie – i jednocześnie sięga ręką po jego fiuta.
Ciągnie ukochanego do łóżka, Valle nie może powstrzymać śmiechu. Mocny uścisk na penisie nie pozostawia mu żadnego wyboru, musi podążyć za Robinem do sypialni.
Kiedy są już nadzy, Valle pyta pięć razy, czy Robin jest pewien, po czym uprawiają najlepszy seks w życiu.
Godzinę później leżą wtuleni w siebie, ale Valle mimo wszystko czuje się nie najlepiej. Robin płakał, a obaj cały czas się zapewniali o swojej miłości.
Valle ściąga prezerwatywę i ma wyrzuty sumienia, bo mimo wszystko niepokoi się tym, że w jego organizmie zagnieździła się właśnie jakaś śmiertelna choroba, chociaż…
„Pieprzyć to…!”
I tak nie znajdzie nigdy drugiego faceta, którego kochałby tak bardzo. W ciągu zaledwie kilku dni Robin na stałe zamieszkał w jego sercu i wywrócił wszystko do góry nogami.
– Zawsze będę cię kochać – szepce Valle, który nie czuł się nigdy równie bezradny, a i tak przegrywa z Robinem w tej konkurencji z kretesem. Nie ma w tej chwili na świecie nikogo bardziej bezsilnego od Robina. – W porządku? – pyta i całuje ranę na jego czole. Ledwie się waży musnąć twarz ukochanego.
– Nie wiem, czy uda mi się kiedykolwiek po tym pozbierać, ale czuję się dobrze, dopóki tu jesteś. Obiecaj, że nie zostawisz mnie samego. On może wrócić.
– Obiecuję – przyrzeka Valle, chociaż nie jest pewny, czy powinien. Chwilowo liczy się tylko to, żeby znaleźć sukinsyna, który skrzywdził Robina, i zastanawia się, czy jego ukochany może mieć rację. Czy jest to kara za coś? Czy sprawca może wrócić? Czyżby była to tylko pierwsza runda w meczu pełnym przemocy?
Valle chce porozmawiać z Kim Cordell. Musi wiedzieć, czy to normalne, że ktoś chce uprawiać seks zaraz po tym, jak go zgwałcono, i jak on sam ma sobie poradzić z tą sytuacją.
– Jeszcze raz – decyduje Robin i wsuwa się pod kołdrę. Valle splata ręce na karku i jęczy, kiedy usta Robina zaciskają się na jego penisie. Wpatruje się w sufit i wymazuje z myśli wszelkie fantazje o tym, jak zabija tego łajdaka.