Stado - Caroline Grimwalker & Leffe Grimwalker - ebook + audiobook

Stado ebook i audiobook

Caroline Grimwalker & Leffe Grimwalker

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Życie świetnego gliny Johna Wagnera legło w gruzach, kiedy jego żona Sara i syn Mattias nagle zniknęli. Trop prowadzi do December, zapomnianej przez Boga mieściny  położonej daleko na północy Szwecji. Sara tam właśnie dorastała i najwyraźniej tam trzeba jej szukać. Gdy dochodzi do brutalnej strzelaniny, a policja wyciąga z jeziora okaleczone zwłoki, John chcąc nie chcąc dołącza do śledztwa. 

Aby poradzić sobie z trudną sytuacją po zniknięciu rodziny, policjant zgłasza się na terapię do psycholożki Kim Cordell, która szybko staje się dla niego nieocenionym wsparciem. Rodzi się między nimi szczególna więź – ale John wciąż kocha zaginioną żonę, a Kim sama zmaga się z trudną przeszłością. 

Wkrótce okazuje się, że poszukiwania rodziny w miejscu, które przyciąga zło niczym magnes, to zadanie ponad siły nawet wybitnego śledczego. 

Seria kryminałów "Śmierć w December" to wspólne dzieło małżeństwa Grimwalkerów. Gdyby przenieść ją na ekran, powstałaby mieszanka "Mare z Easttown", "Ozark" i "Siedem". W tajemniczym miasteczku nikt nie trzyma się reguł, ani dobrzy, ani źli. Ale jedno jest pewne ‒ gdy raz znajdziesz się w December, trudno będzie ci je opuścić.

"Stado" to pierwsza część dziesięciotomowej serii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 222

Rok wydania: 2023

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 15 min

Rok wydania: 2023

Lektor: Mateusz Drozda

Oceny
3,8 (101 ocen)
40
26
16
17
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
duszka_zet

Z braku laku…

Z opisu książki wynikało, że będzie to seria wciągających kryminałów z wartką akcją … nic bardziej mylnego niestety… pierwszy tom serii i już wieje nudą… dam szansę drugiemu ale słabo to wyglądała niestety .
10
annastolczyk

Z braku laku…

Trzy czwarte książki -nic się nie dzieje? A może głos lektora jest zbyt monotonny ? Trudno mi ocenić. W każdym razie nie przebrnęłam. Może gdyby czytał pan Filip Kosior,książka nabrałaby odpowiedniego klimatu.
11
ZofkaO

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Mecenas55

Dobrze spędzony czas

Nie rozumiem czemu aż tak negatywne komentarze. Całkiem dobrze słuchało się tej książki. Wiadomo, że jeżeli główny bohater pracuje w policji to i pojawiają się różne wątki.
00
grazyna2525

Z braku laku…

Taka sobie, możliwe,że ciekawsza będzie druga część serii.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Döden i De­cem­ber 1: Floc­ken

Prze­kład z ję­zyka szwedz­kiego: Ka­ro­lina Skiba

Co­py­ri­ght © Ca­ro­line Grim­wal­ker, Leffe Grim­wal­ker, 2023

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2023

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Nils Ols­son

Re­dak­cja: Ewa Penk­syk-Klucz­kow­ska

Ko­rekta: Mag­da­lena Mie­rzej­ska

ISBN 978-91-8054-016-2

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Gdyby mia­steczko De­cem­ber było twoją dziew­czyną, jedną ręką przy­rzą­dza­łoby kró­liki, a drugą dra­pało cię po ple­cach.

‒ John Wa­gner

1

Kiedy John Wa­gner par­kuje przed do­mem, serce mu za­miera. Męż­czy­zna nie wy­siada, tylko wy­gląda przez okno sa­mo­chodu, a złe prze­czu­cia kłę­bią się w nim ni­czym ja­do­wite węże.

„Coś tu nie gra… Coś tu, do cho­lery, nie gra…”

Drzwi wej­ściowe są otwarte. A Sara za­wsze je za­myka. Na­prawdę za­wsze. I to na klucz. Na­wet w kółko żar­to­wali, że to ona ‒ po­cho­dząca z nie­wiel­kiego De­cem­ber na da­le­kiej pół­nocy ‒ za­cho­wuje się jak prze­czu­lona na tym punk­cie miesz­kanka du­żego mia­sta, pod­czas gdy sztok­holm­czyk John czę­sto za­po­mina prze­krę­cić klucz w zamku, na­wet gdy wy­cho­dzi na dłu­żej.

Męż­czy­zna wy­łą­cza sil­nik. Ma wra­że­nie, że w żo­łądku ciąży mu kol­cza­sta kula. Czarna szcze­lina nie­do­mknię­tych drzwi wej­ścio­wych. Tylko tyle. A jemu wy­daje się, że to ot­chłań. We­wnątrz jest ciemno, choć prze­waż­nie świeci się ja­kaś lampa. Sara i Mat­tias boją się ciem­no­ści.

John wy­siada z sa­mo­chodu. Po­woli, jakby świat w każ­dej chwili mógł wy­buch­nąć. Po­wie­trze nie­mal dudni, ciem­ność wpełza do domu. A może to się dzieje tylko w jego gło­wie?

Tętno mu przy­spie­sza, jak po sprin­cie na sto me­trów. Jest ci­cho, wy­daje się, że dom za­padł w śpiączkę.

„Jest za ci­cho…”

Z przy­zwy­cza­je­nia sięga do bio­dra po pi­sto­let, lecz nie ma go przy so­bie. Broń służ­bowa zo­stała jak za­wsze w biu­rze.

John ostroż­nie i ze wzmo­żoną czuj­no­ścią pod­cho­dzi do drzwi wej­ścio­wych. Bie­rze do ręki ko­mórkę i dzwoni do Sary, ale od razu od­zywa się poczta gło­sowa ‒ na­wet nie wie­dział, że ona taką ma. Za­wsze od­biera te­le­fon.

Poza tym rzadko go wy­łą­cza i  pil­nuje, żeby był na­ła­do­wany.

John sta­wia pierw­szy krok na skrzy­pią­cych scho­dach. Biały tram­pek Mat­tiasa leży nie­dbale rzu­cony przy wej­ściu. John od­dy­cha tak płytko, że za­czyna go bo­leć głowa. Ciało re­aguje na to, czego mózg nie chce zro­zu­mieć.

Męż­czy­zna wcho­dzi do środka z za­ci­śnię­tymi w pię­ści dłońmi.

Na­słu­chuje…

Ze środka do­biega je­dy­nie wy­jąca ci­sza…

Stara się bez­gło­śnie wziąć me­ta­lową łyżkę do bu­tów, trzyma ją przed sobą i jest go­towy na wszystko. Prze­cho­dzi kilka kro­ków ko­ry­ta­rzem i…

„Czy tu ja­koś ina­czej pach­nie? Ta­cosy. Mie­li­śmy jeść dziś wie­czo­rem ta­cosy. Pew­nie je przy­go­to­wali”.

John pod­nosi w mil­cze­niu dwa prze­wró­cone krze­sła w kuchni po le­wej stro­nie. Na wy­spie ku­chen­nej do­strzega dwa kubki z kawą. Zdej­muje nóż do mięsa z li­stwy ma­gne­tycz­nej nad zle­wem i od­kłada łyżkę do bu­tów. Ma oczy do­okoła głowy.

Na stole stoją mi­seczki z ogór­kami, po­mi­do­rami i salsą. John do­tyka pa­telni na ku­chence. Jest let­nia, ale pal­nik pod nią ‒ wy­łą­czony. Noz­drza drażni ostry za­pach do­pra­wio­nego przy­pra­wami do taco mie­lo­nego mięsa.

Kiedy pró­buje za­pa­lić lampę, serce wali mu jak mło­tem. W po­nu­rym domu roz­lega się ci­che klik­nię­cie. Nic się jed­nak nie dzieje.

„Awa­ria albo ktoś wy­łą­czył prąd”.

‒ Sara? ‒ woła. ‒ Mat­tias?

Jego słowa od­pły­wają w głąb domu, ale nikną bez od­po­wie­dzi. Wtedy mózg wresz­cie za­czyna pra­co­wać i John zrywa się do biegu. Mija po­koje na dole, pę­dzi po scho­dach na pię­tro. Do po­koju Mat­tiasa. Na jego łóżku leży plu­szowy miś. Na­stęp­nie John wbiega do sy­pialni. Łóżko jest nie­po­ście­lone. Sara nie­na­wi­dzi ba­ła­ganu. Ma kom­plet­nego fioła na punk­cie po­rządku wo­kół sie­bie, po­nie­waż w jej du­szy pa­nuje lekki chaos.

„W ży­ciu nie zo­sta­wi­łaby łóżka w ta­kim sta­nie”.

‒ Sara? ‒ krzy­czy John i zbiega po scho­dach aż do piw­nicy, w któ­rej na­dal śmier­dzi grzy­bem, bo wciąż nie za­mó­wił osu­sza­cza po­wie­trza. Ja­koś się nie zło­żyło. Jak zwy­kle wszystko przez jego pracę.

„Czy znik­nęli z jego po­wodu?”

John od­suwa od sie­bie tę myśl, włą­cza la­tarkę w te­le­fo­nie, świeci nią ner­wowo do­okoła i wstrzy­muje od­dech. Nie wi­dzi jed­nak nic po­dej­rza­nego, tu też nie ma ani Sary, ani Mat­tiasa.

Wraca na górę, sta­wia­jąc po­wolne i cięż­kie kroki po scho­dach, i pró­buje upo­rząd­ko­wać my­śli.

„Gdzie oni są, do cho­lery?”

Może o czymś za­po­mniał? Ze­bra­nie ro­dzi­ców, spo­tka­nie po szkole czy coś w tym stylu? Le­karz od czub­ków, pra­cu­jący w sztok­holm­skim od­dziale po­li­cji, prze­strze­gał go, że pa­mięć może szwan­ko­wać, kiedy czło­wiek na­ra­żony jest, jak w jego przy­padku, na tak duży stres zwią­zany z pracą, ale…

„Psy­chia­trzy to szar­la­tani. Cho­lera, co on o mnie wie?”

John jest prze­ko­nany, że nie za­po­mniał o ni­czym waż­nym. Sara i Mat­tias po­winni być te­raz w domu. Cze­kać na niego.

„A może się wście­kła, bo znowu się spóź­ni­łem?”

Nie, to do Sary nie­po­do­bne. Nie lubi mieć se­kre­tów, co jest też jed­nym z wielu po­wo­dów, dla któ­rych ją ko­cha. Sara to otwarta i szczera osoba. Bez fil­tra, jak sama z sie­bie żar­tuje. Na pewno coś by po­wie­działa. Nie ucie­kłaby tak po pro­stu. Poza tym, wy­cho­dząc z domu, za­mknę­łaby za sobą drzwi na klucz.

Chyba że bar­dzo by się jej spie­szyło…

Nie­po­kój ry­czy w nim jak ja­kiś pie­przony ty­grys. Roz­dziera go, wgryza się i roz­dra­puje stare rany w jego sercu.

John dzwoni na ko­mórkę Mat­tiasa. To samo. Wy­łą­czona. Sły­chać au­to­ma­tyczny ko­mu­ni­kat ope­ra­tora, że wy­brany nu­mer jest nie­do­stępny.

Pocą mu się dło­nie, py­ta­nia mnożą w gło­wie. Za­równo do­ty­czące ży­cia pry­wat­nego, jak i oso­bi­stego. Wspi­nają się jedno przez dru­gie jak zom­bie w hor­ro­rze. Rzu­cają się na niego, wszyst­kie jed­no­cze­śnie.

Co mo­gło się stać? Czy zo­stali po­rwani? Czy go zo­sta­wiła? Czy po pro­stu po­je­chała do przy­ja­ciółki? Czy coś się stało Mat­tia­sowi i mu­sieli pę­dzić do szpi­tala? Ta myśl, ni­czym roz­ża­rzony gwóźdź, wbija się w żo­łą­dek Johna.

Prze­wró­cone krze­sła i dwa kubki z kawą prze­ma­wiają jed­nak prze­ciwko tej wer­sji. A także fakt, że się z nim nie skon­tak­to­wała. Nie­upo­rząd­ko­wane łóżko i… John wraca na górę do sy­pialni. Otwiera szafę… wszyst­kie ubra­nia na­dal tam są… ale czy na pewno? Nie wie. Sara ma tak dużo ciu­chów, że John nie ma po­ję­cia, czy ja­kichś bra­kuje.

Wcho­dzi do po­koju syna. Mat­tias nie wy­je­chałby bez swo­jego mi­sia ani Żół­wia Ninja bez jed­nej nogi. John szuka tej zie­lo­nej pla­sti­ko­wej za­bawki. Jej miej­sce to małe łó­żeczko dla la­lek, które te­raz jest pu­ste.

Wraca na dół do kuchni. Siada na krze­śle, a jego umysł za­snuwa się mgłą, która ostat­nio po­ja­wia się co­raz czę­ściej. Mi­grena wgryza się w po­ty­licę go­rzej niż kie­dy­kol­wiek. John bie­rze ta­bletkę, ale zdaje so­bie sprawę, że musi mi­nąć pół go­dziny, nim ona za­cznie dzia­łać.

W ciągu ko­lej­nych pię­ciu mi­nut ob­dzwa­nia przy­ja­ciół Sary i ko­le­gów Mat­tiasa. Nikt nie wie, gdzie się po­dzie­wają. Nikt nie miał z nimi kon­taktu. W szpi­ta­lach też nic nie wie­dzą.

„Nie mo­gli tak po pro­stu… znik­nąć”.

Wstaje i idzie do drzwi wej­ścio­wych. Sa­mo­chodu Sary nie ma. Nic z tego nie ro­zu­mie.

‒ Gdzie je­steś, ko­cha­nie? ‒ mówi ci­cho, po czym siada na scho­dach przed do­mem. Po­ciera dłońmi klatkę pier­siową, ciężko mu się od­dy­cha. ‒ Cho­lera, gdzie je­ste­ście…?

2

Dwa mie­siące póź­niej

Ali leży w ba­gaż­niku i jest śmier­tel­nie prze­ra­żony, gdy sa­mo­chód się za­trzy­muje. Nie ma tego, czego od niego chcą. Tor­tu­ro­wali go przez trzy go­dziny. Ki­kuty pal­ców tęt­nią bó­lem. Pie­cze go szyja z jed­nej strony, ma zmiaż­dżone co naj­mniej dwa że­bra. Upar­cie do­tyka ję­zy­kiem pul­su­ją­cych dziur po zę­bach w gór­nej szczęce, jakby chciał się upew­nić, że to wszystko dzieje się na­prawdę.

Jego sio­stra, Fa­duma, miała ra­cję. Ona za­wsze ma ra­cję, cho­lera. Chciał tylko tro­chę do­ro­bić, żeby mo­gli się prze­pro­wa­dzić w lep­sze miej­sce, uciec od ży­cia wśród gnid, wy­ko­le­jeń­ców i bie­doty. Chciał wnieść swój wkład, a leży tu jak de­bil.

Są tego warci. Te­raz jed­nak sy­tu­acja nie wy­gląda naj­le­piej. Za­biją go, tylko dla­tego, że zgu­bił ko­mórkę. Na­wet nie wie, gdzie może być. Po­wie­działby im, gdyby było ina­czej. Oni mu jed­nak nie wie­rzą, a on nie umie ich prze­ko­nać. Bez­sil­ność zżera go ni­czym kwas żo­łąd­kowy.

Może go wy­pusz­czą, li­czy na to. Ma prze­cież do­piero szes­na­ście lat. Dla nich jest zwy­kłym ku­rie­rem, a nie praw­dzi­wym gang­ste­rem. W gangu są trzy­na­sto­lat­ko­wie więksi od niego. Ali nie sta­nowi żad­nego za­gro­że­nia. Może do tego dojdą. W tej chwili żyje je­dy­nie na­dzieją.

Musi prze­żyć.

In­szal­lah…

W ba­gaż­niku śmier­dzi mo­czem i sta­rymi ubra­niami. Gry­zący odór spa­lin prze­nika do środka i utrud­nia od­dy­cha­nie. Alemu kręci się w gło­wie. W ustach czuje go­rycz kleju ta­śmy izo­la­cyj­nej i me­ta­liczny po­smak krwi, nie ma już siły pła­kać. Serce bije moc­niej, gdy drzwi sa­mo­chodu się za­trza­skują i na ze­wnątrz sły­chać kroki. Jest ciemno. Ktoś chwyta za klapę ba­gaż­nika. Ali na­pina ciało. Pró­buje się cof­nąć, ale nie ma gdzie. I gdy tylko się po­ru­sza, jego że­bra jakby wyły z bólu.

‒ Walla, na Boga, on kła­mie. Wi­dzę to po jego mi­nie. ‒ Ostry głos, który go prze­raża, prze­nika do ba­gaż­nika ra­zem z prze­szy­wa­ją­cym je­sien­nym wia­trem.

‒ Stary, to prze­cież dziecko. Spójrz na niego. Znowu się, kurwa, po­si­kał. Gdyby coś wie­dział, już dawno by nam wszystko wy­śpie­wał. ‒ Mah­mo­uda prze­biega dreszcz. Zrywa srebrną ta­śmę wraz z ka­wał­kami skóry z su­chych, po­pę­ka­nych warg Alego. W ustach Mah­mo­uda po­ły­skuje złoty ząb.

Ali się trzę­sie, po­ja­wiają się ko­lejne łzy, choć my­ślał, że nie jest już w sta­nie pła­kać.

‒ Pro­szę, ni­komu nic nie po­wiem. Znajdę ko­mórkę.

Yusuf śmieje się zgryź­li­wie, a Mah­moud kręci głową. To jak pro­ces są­dowy. Yusuf jest pro­ku­ra­to­rem i ka­tem, tym­cza­sem Mah­moud ‒ obrońcą Alego.

Yusuf po­chyla się nad nim. Czuć od niego pa­pie­rosy i curry.

‒ Gdzie jest ko­mórka?

Ogo­lona głowa błysz­czy w świe­tle księ­życa. Drżący ze stra­chu Ali pró­buje się zo­rien­to­wać, gdzie się znaj­dują, i jed­no­cze­śnie od­po­wiada:

‒ Walla, przy­się­gam na Al­laha. Nie wiem. Mu­sisz mi uwie­rzyć. Był tam, a po­tem na­gle znik­nął. Nie mam po­ję­cia, gdzie on jest, ale obie­cuję, że go znajdę.

Mah­moud kła­dzie rękę na ra­mie­niu kum­pla.

‒ Pu­śćmy go.

‒ Zwa­rio­wa­łeś? Rusz mó­zgiem, on kła­mie. Je­śli go pu­ścimy, po­leci na­ka­blo­wać aina, jak pies z pod­ku­lo­nym ogo­nem. ‒ Yusuf pod­kre­śla swoją wy­po­wiedź, splu­wa­jąc Alemu pro­sto w twarz.

Ali szlo­cha, a strach przed śmier­cią oplata go swymi zim­nymi mac­kami ni­czym ośmior­nica. Przy­cze­piają się do jego krę­gów ośli­zgłymi przy­ssaw­kami i wy­sy­sają z niego całą siłę. Le­dwo może od­dy­chać. Robi się mały. Mniej­szy. Naj­mniej­szy.

‒ Chcę do sio­stry, do domu.

Yusuf bez słowa wy­ciąga go z ba­gaż­nika i rzuca na zie­mię. W jego oczach nie ma ani odro­biny współ­czu­cia. Wy­daje się, że Mah­moud chciałby coś po­wie­dzieć, ale roz­są­dek pod­po­wiada mu, by się w to nie mie­szać.

„Po­móż mi, do cho­lery!”

Ali za­czyna krzy­czeć, ale na jego usta szybko wraca ta­śma. Ciężko mu się od­dy­cha, bo nos ma za­tkany smar­kami. Wpada w pa­nikę. Drzewa ma­je­sta­tycz­nie pa­trzą na niego z góry jak na fra­jera. Szy­dzą z niego swymi in­ten­syw­nymi wrze­śnio­wymi bar­wami. W od­dali sły­chać szum wody, wszystko wo­koło po­krywa mrok.

‒ To piękne miej­sce na śmierć ‒ mówi Yusuf, chwy­ta­jąc Alego za koł­nierz. ‒ Stary, po­móż mi.

Mah­moud ła­pie chło­paka za nogi i niosą go w kie­runku wody. Ali pró­buje krzy­czeć, ale wy­do­bywa się z niego je­dy­nie ci­chy jęk. Mah­moud wy­gląda na nie­wzru­szo­nego. Wi­dać, że po­go­dził się z tym, że prze­grał pro­ces. Nikt nie wy­grywa z psy­cho­patą Yusu­fem. To wła­śnie przed tym prze­strze­gała go sio­stra. Że skoń­czy na dnie je­ziora. My­ślał, że tak dzieje się tylko na fil­mach. Naj­wy­raź­niej hor­rory mogą się stać rze­czy­wi­sto­ścią.

„Oni chcą mnie za­bić!”

Ta myśl roz­pala w Alim ostat­nią iskrę ży­cia. Wy­ci­ska z jego ciała resztki oporu, jak ze szmaty.

Chło­pak pró­buje się wy­swo­bo­dzić, ale nie ma siły. Stra­cił bar­dzo dużo krwi, nie ma zę­bów i jest od­wod­niony.

Za­nim zmarła mama, my­ślał, że bę­dzie no­wym Zla­ta­nem. Miał za­ra­biać masę pie­nię­dzy i ku­pić domy wszyst­kim, któ­rych ko­cha. Miał…

Wrzu­cają go do łódki przy brzegu, a jego że­bra znów krzy­czą. Ze sta­rej ło­dzi uno­szą się za­pa­chy wo­do­ro­stów i igieł so­sno­wych oraz coś, czego ni­gdy wcze­śniej nie czuł. Ogar­nia go co­raz więk­sza pa­nika. Serce trze­po­cze jak skrzy­dło mo­tyla, pcha się do góry i chce wy­sko­czyć przez gar­dło.

Ali nie po­trafi pły­wać. Ręce ma zwią­zane na ple­cach i nie może od­dy­chać. Woda wy­daje się czarna i żar­łoczna.

Od­py­chają łódź od brzegu i do niej wcho­dzą. Mah­moud za­czyna wio­sło­wać, tym­cza­sem Yusuf po­gwiz­duje.

‒ Bra­chu, po­patrz na księ­życ.

Mah­moud na chwilę prze­staje wio­sło­wać, a łódka bez­gło­śnie su­nie po wo­dzie.

‒ Księ­życ w So­ma­lii jest pięk­niej­szy ‒ stwier­dza.

‒ Głupku, prze­cież to ten sam księ­życ.

‒ No i co?

‒ Jak tylko znaj­dziemy ko­mórkę, wró­cimy do gry. Bę­dziemy ta­rzać się w szmalu, bra­chu. Kurwa, bę­dziemy kró­lami ży­cia i wtedy po­le­cimy pierw­szą klasą do oj­czy­zny. Na­ku­pimy złota, za­ła­twimy so­bie żony i spro­wa­dzimy je tu, do Szwe­cji. Kró­lo­wie ży­cia ‒ mówi i ko­pie za­la­nego łzami Alego.

Ali się pod­dał.

Wie, że umrze. Je­dy­nym świad­kiem bę­dzie księ­życ, który wy­gląda jak tru­pia czaszka. Zimna i biała. Obo­jętna. Yusuf pod­nosi rolkę fo­lii z dna łódki i za­czyna ją roz­wi­jać.

Mah­moud ‒ albo Mac­kan, jak go na­zy­wają ‒ zerka na Alego, w jego oczach po­ja­wia się cień smutku. Za­wsze był do­bry dla tego nie­szczę­śnika. Oczy­wi­ście do­póki nie na­wa­lił.

Mah­moud prze­staje wio­sło­wać i od­kłada wio­sła.

‒ Która strona? ‒ pyta, a Yusuf wzru­sza ra­mio­nami i za­czyna cia­sno owi­jać fo­lią ciało Alego od stóp w górę.

‒ Te­raz twoja ko­lej, ja wy­bie­ra­łem ostat­nim ra­zem.

‒ Lewa ‒ wska­zuje Mah­moud.

Kiedy głowa Alego zo­staje owi­nięta fo­lią, cichną wszyst­kie dźwięki, a Ali wpada w hi­ste­rię. Yusuf bie­rze do ręki coś dłu­giego i ostrego.

‒ Ostat­nia szansa, Ali. Gdzie jest ko­mórka?

Ali nie od­po­wiada. Co ma po­wie­dzieć? Że nie wie? Bo prze­cież nie wie. To bez sensu. Umarł już w chwili, gdy za­częli mu ob­ci­nać palce.

„Czy na­dal leżą tam na pod­ło­dze?” Na tę myśl kwas żo­łąd­kowy pod­cho­dzi mu do gar­dła i po­wo­duje mdło­ści.

‒ Do­bra. Masz jaja, mu­szę przy­znać. Coś czuję, że twoja sio­stra wie, gdzie jest ta ko­mórka. To dla­tego nic nie mó­wisz. Żeby ją chro­nić. Jak ona ma na imię?

Ali krzy­czy. Czuje przy­pływ no­wych sił. Z Fa­dumą zro­bią to samo. Gdy Yusuf kil­ka­krot­nie kłuje go w brzuch przez fo­lię, chło­pak drze się mimo za­kle­jo­nych ust. Wie, dla­czego tam­ten tak robi ‒ żeby uszły z niego gazy, bo ina­czej wy­pły­nie z po­wro­tem na po­wierzch­nię.

„Nikt mnie nie znaj­dzie. Nikt się nie do­wie…”

Pod­no­szą go, ko­ły­szą i li­czą do trzech, i za­raz po­tem wpada do wody jak gówno. Czuje, jak zimna woda wbija w niego swe szpony. Wstrzy­muje od­dech, choć wie, że to nic nie da. Wi­dzi nad sobą fa­lu­jącą, sze­roko uśmiech­niętą twarz księ­życa. Tam gdzie jest po­wie­trze. Coś czer­wo­nego roz­prze­strze­nia się wo­kół niego jak akwa­rela w szklance wody. Jego krew. Czuje pie­cze­nie w żo­łądku. Co­raz trud­niej mu po­wstrzy­mać czarną, zimną wodę za­le­wa­jącą płuca. Chciałby ma­chać rę­kami, ale są owi­nięte fo­lią, więc nie może nimi po­ru­szyć.

Po­woli opada w dół i za­sta­na­wia się, czy pój­dzie do pie­kła, a jego łzy mie­szają się z  je­ziorną wodą.

Kiedy jego ciało lą­duje na dnie, w gło­wie po­ja­wia się wspo­mnie­nie. A ra­czej twarz.

Te­raz już wie, kto za­brał ko­mórkę. Wy­krzy­kuje imię, po­dej­mu­jąc ostat­nią próbę walki o ży­cie. Z ko­lej­nym wde­chem woda prze­do­staje się pod ta­śmę i prze­nika do płuc.

3

Kim Cor­dell wstrzy­muje od­dech, gdy dwie osoby dziar­skim kro­kiem idą chod­ni­kiem obok miej­sca, w któ­rym stoi jej kia EV6.

„Cho­lera. Mam na­dzieję, że mnie nie za­uważą” ‒ my­śli i chowa się pod gru­bym ko­cem na tyl­nym sie­dze­niu. Po­winna była wy­brać przy­ciem­niane szyby, a nie te zwy­kłe. Zu­peł­nie jakby le­żała sku­lona na sce­nie. Każdy może ją zo­ba­czyć.

„Choć kiedy ku­po­wa­łam ten sa­mo­chód, nie są­dzi­łam, że będę w nim SPAĆ, więc może po­win­nam być dla sie­bie bar­dziej wy­ro­zu­miała”.

Wy­suwa głowę spod koca. Har­riet Se­lan­der wy­cho­dzi z pie­karni, a za nią ktoś, kogo Kim ni­gdy wcze­śniej nie wi­działa. Tyle że w tak ma­łym mie­ście jak De­cem­ber, gdzie wszy­scy się znają i wszystko o so­bie wie­dzą, jest to dziwna sprawa. Ener­gicz­nie mi­jają jej sa­mo­chód, pro­wa­dząc przy tym oży­wioną roz­mowę. Na szczę­ście jej nie wi­dzą.

„Gdyby lu­dzie wie­dzieli, że śpię w sa­mo­cho­dzie, w jed­nej chwili stra­ci­ła­bym wszyst­kich pa­cjen­tów” ‒ my­śli Kim i lekko wzdy­cha. To nie do przy­ję­cia, że miej­scowa psy­cho­lożka za­cho­wuje się jak wa­riatka.

„Tak jakby to była je­dyna moja ta­jem­nica…”

Wraz z tą my­ślą po­ja­wia się ści­ska­nie w boku. A za­raz po­tem złość.

Tro­chę czasu jej za­jęło, by zna­leźć par­king, na który nie przy­jeż­dża zbyt wielu lu­dzi i skąd nie wi­dać domu na wzgó­rzu. Domu Par­szywca.

Od po­czątku był to jego po­mysł, żeby to, co się stało, za­cho­wać w ta­jem­nicy. Jej zda­niem na­to­miast ukry­wa­nie tego było chore. Te­raz na­wet jest mu za to wdzięczna, bo nie znio­słaby, gdyby lu­dzie się do­wie­dzieli, jak bar­dzo zo­stała oszu­kana. By­łoby to na­wet gor­sze niż spa­nie w sa­mo­cho­dzie za­par­ko­wa­nym przy studni w sa­mym sercu mia­sta.

Nie­opo­dal tego miej­sca, kil­ka­set me­trów da­lej, rów­nież w cen­trum De­cem­ber, stoi inny dom. Ten, który do­stała przy roz­wo­dzie. Ten, w któ­rym od tej pory ma miesz­kać. Jed­nak… to nie­moż­liwe. W każ­dym ra­zie nie dziś wie­czo­rem. Może ju­tro.

Kim Cor­dell, dy­plo­mo­wana psy­cho­lożka, jesz­cze bar­dziej zwija się w kłę­bek na tyl­nym sie­dze­niu i za­myka oczy. Na­stęp­nego dnia o dzie­sią­tej rano ma umó­wio­nego pa­cjenta i musi być wy­po­częta.

Jak zwy­kle, by za­snąć z uśmie­chem na twa­rzy, wy­ob­raża so­bie różne spo­soby za­mor­do­wa­nia Par­szywca.

4

John Wa­gner za­trzy­muje się na szczy­cie wzgó­rza i spo­gląda w dół, na do­linę, w któ­rej leży mia­sto De­cem­ber. Mia­sto, w któ­rym Sara się uro­dziła, a po­tem przed nim ucie­kła. Jej słowa ‒ nie jego. Z tej od­le­gło­ści wy­gląda na przy­tulne mia­steczko. Ta­kie, ja­kie wi­duje się na pocz­tów­kach.

Ni­gdy nie prze­by­wał w ma­łym mie­ście dłu­żej niż przez chwilę. Wy­cho­wał się w dziel­nicy Söder­malm i puls Sztok­holmu zgrał się z ryt­mem jego serca. To, że on i Sara zo­stali parą, jest wła­ści­wie dość dziwne. Ona ‒ z dziury za­bi­tej de­chami, on ‒ ze sto­licy. Ona ‒ z dia­lek­tem z pół­noc­nej Szwe­cji, z za­wsze po­wol­nym i spo­koj­nym spo­so­bem mó­wie­nia, który uwiel­biał, a on ‒ ze swoją śpiewną in­to­na­cją. Jak dwie różne or­kie­stry gra­jące inną mu­zykę.

Chciałby do­wie­dzieć się o Sa­rze wszyst­kiego. Wpa­truje się w mia­sto roz­cią­ga­jące się w dole, któ­rego ona nie­malże nie­na­wi­dziła, i choćby z tego po­wodu on też go nie­na­wi­dzi.

Mi­nęło osiem ty­go­dni, od­kąd Sara i Mat­tias za­gi­nęli. Nie ma żad­nych tro­pów poza jed­nym: maszt te­le­ko­mu­ni­ka­cyjny od­da­lony stąd o kil­ka­dzie­siąt ki­lo­me­trów od­biera sy­gnały z jej ze­garka Ap­ple Watch.

Ża­den z jego ko­le­gów tak na­prawdę mu nie wie­rzy. John na­wet był w tej spra­wie prze­słu­chi­wany i to jest chyba naj­gor­sze. To, że mu nie wie­rzą. Śledz­two utknęło w mar­twym punk­cie, a John od­szedł z pracy. Nie chciał tam prze­by­wać, nie chciał wi­dzieć tych wszyst­kich nie­uf­nych spoj­rzeń.

Nie było żad­nych do­wo­dów prze­mocy, sa­mo­chód Sary znik­nął. Nie zna­le­ziono te­le­fo­nów ani jej, ani Mat­tiasa, i od tam­tej pory nie były włą­czane. Na­wet John za­czął wąt­pić, czy rze­czy­wi­ście zo­stali po­rwani, czy też zwy­czaj­nie zo­sta­wiła go bez słowa.

Choć to do niej nie­po­do­bne. Zresztą nie ode­bra­łaby mu Mat­tiasa w ten spo­sób.

Spo­gląda na sie­dze­nie pa­sa­żera i na naj­cen­niej­sze rze­czy na­le­żące do Sary i Mat­tiasa. Jej kom­pu­ter i le­żący na nim plu­szak syna. Te dwa przed­mioty świad­czą o tym, że nie ucie­kli. Oczy­wi­ście mo­gli w po­śpie­chu ich nie za­brać, ale on w to nie wie­rzy.

Kie­ruje wzrok na do­linę. Czuje kwa­śny smak w ustach, mimo że wi­dok jest piękny. Wio­cha, o któ­rej Bóg za­po­mniał, ma­wiała Sara i w za­sa­dzie nic poza tym nie opo­wia­dała. Rzadko wspo­mi­nała dzie­ciń­stwo, a John ni­gdy jej nie na­ci­skał. Miał na­dzieję, że z cza­sem to się zmieni, ale tak się nie stało.

Wie, że z tym mia­stem coś jest nie tak, a im wię­cej się o nim do­wia­duje, tym bar­dziej wy­daje mu się to nie­praw­do­po­do­bne, że Sara wró­ciła tu z wła­snej woli.

Do­strzega dym z wy­so­kiego ko­mina. To huta, która choć znaj­duje się na obrze­żach, wciąż jest ser­cem De­cem­ber. Na­leży do ro­dziny Ac­ker­man­nów, po­dob­nie jak więk­szość tu­tej­szych przed­się­biorstw. Mia­sto ze wszyst­kich stron ota­czają góry i można się do niego do­stać je­dy­nie dwiema dro­gami. Je­śli ktoś nie wie o jego ist­nie­niu, na­wet nie za­uważy, że obok niego prze­jeż­dża. Dwie małe drogi, zjazd z au­to­strady z jed­nym dro­go­wska­zem.

Słońce do­ciera w dół tylko na kilka go­dzin dzien­nie, a chmury rzu­cają cie­nie na las, który pięk­nie, choć zło­wiesz­czo fa­luje na zbo­czach.

„Czy je­ste­ście tu­taj, wśród cieni?”

John je­dzie da­lej, drogą pro­wa­dzącą w dół, do mia­sta. Mija pick-upa z kil­koma męż­czy­znami na pace, któ­rzy pio­ru­nują go wzro­kiem. Trzy­mają broń my­śliw­ską, ale w tych swo­ich ubra­niach moro przy­po­mi­nają bar­dziej żoł­nie­rzy niż my­śli­wych.

‒ Mój Boże. ‒ John kręci głową.

Czuje co­raz więk­szy ścisk w piersi, im bli­żej mia­sta się znaj­duje. Czuje, że Sara i Mat­tias są tu­taj. Musi tak być. Nie­mal li­czy na to, że zo­stali po­rwani. Inny sce­na­riusz by go za­bił.

Znaj­dzie ich, choćby miała to być ostat­nia rzecz, jaką zrobi.

5

John po­woli, ni­czym opa­da­jący je­sienny liść, wraca do swo­jego czter­dzie­sto­let­niego ciała. Spo­gląda na to­rebkę z od­żywką pro­te­inową w jed­nej ręce, na szarą pla­sti­kową miarkę w dru­giej. Ob­gry­zione pa­znok­cie. Wy­bla­kłe bli­zny na kłyk­ciach. Gę­sta mgła mó­zgowa stop­niowo ustę­puje i John od­zy­skuje ja­sność umy­słu.

„Jak długo by­łem nie­obecny tym ra­zem?”

Coś za oknem nad zle­wem ku­chen­nym przy­kuwa jego uwagę. Ma wra­że­nie, że ma­chają do niego żółto-czer­wone li­ście ja­rzę­biny. Po­dob­nie jak ro­bił to Mat­tias, kiedy wi­dział go po raz ostatni. I wtedy… John od­pływa. Znowu. Po­grąża się we wspo­mnie­niach, w smutku i pu­stce, i od­la­tuje, jak spa­da­jące z drzew li­ście. Coś jed­nak ściąga go z po­wro­tem do tego, co tu i te­raz.

Od­kłada od­żywkę i na­słu­chuje. Stęka, gdy uświa­da­mia so­bie, że na ze­wnątrz to­czy się ży­cie.

Prze­niósł się tu, do chatki, bo leży na ubo­czu, czę­ściowo od­izo­lo­wana od De­cem­ber, by w spo­koju móc wspo­mi­nać Sarę i Mat­tiasa, ale wy­daje się to nie­moż­liwe.

Ze­szłej nocy znów mu się śnili, przed oczami wciąż ma ich twa­rze. Nie ma nocy, żeby nie po­ja­wiali się w jego snach, i choć nie wi­dział ich już od po­nad dwóch mie­sięcy, ma na­dzieję, że wciąż żyją. Wma­wia so­bie, że na pewno tak jest. Bo gdyby jego bli­scy na­gle prze­stali ist­nieć, to chyba by to… po­czuł?

Ogar­nia go sa­mot­ność i wraca my­ślami do swo­jego dzie­ciń­stwa. John był sa­mot­ni­kiem i nie miał wielu przy­ja­ciół, czę­sto czuł się wy­ob­co­wany i przez to wpa­dał w złe to­wa­rzy­stwo. To cud, że zo­stał po­li­cjan­tem.

Gdy miał osiem­na­ście lat, zo­stał ki­bo­lem dru­żyny Ba­jen. Cho­dził na me­cze, ale tak na­prawdę piłkę nożną miał gdzieś. Był tam, żeby się bić, gdzieś przy­na­le­żeć i zdo­by­wać przy­ja­ciół. Przy­ja­ciół, któ­rzy wcale nimi nie byli, więc po dwóch la­tach czuł się znów za­gu­biony.

Pew­nego dnia, po pi­jac­kiej awan­tu­rze, do jego sto­lika do­siadł się ja­kiś męż­czy­zna. Pelle. Obaj byli pi­jani i w tym czło­wieku zo­ba­czył sie­bie.

Mówi się, że po­do­bień­stwa się przy­cią­gają. Spo­tkali się kilka razy. Po kilku ty­go­dniach Pelle po­wie­dział mu, że jest po­li­cjan­tem i że jego zda­niem John byłby cho­ler­nie do­brym gliną, gdyby tylko się ogar­nął. I tak wła­śnie się stało. John zo­stał po­li­cjan­tem.

Pelle zmarł kilka lat póź­niej, ale do tego czasu utrzy­my­wali kon­takt. Pelle zo­stał ofi­ce­rem dy­żur­nym, a John pra­co­wał w jed­no­stce spe­cjal­nej. Wła­ści­wie nie róż­niło się to od ży­cia, które pro­wa­dził wcze­śniej. Znowu się bił, tyle że le­gal­nie. Poza tym po­znał go­ści ta­kich jak on i po raz pierw­szy miał w ży­ciu cel i lu­dzi, któ­rych mógł na­zwać przy­ja­ciółmi.

Boże, kiedy to było... A te­raz? Mieszka w domku na od­lu­dziu, znowu jest sa­mot­ni­kiem i mało kto wie o jego ist­nie­niu.

John pod­cho­dzi do okna obok drzwi wej­ścio­wych, po­tyka się o brzeg dy­wanu, po czym od­suwa za­słonę. Ośle­pia go po­ranne świa­tło po­ły­sku­jące na po­wierzchni je­ziora Trol­l­sjön.

‒ Cho­lera ja­sna ‒ mówi, gdy wi­dzi, co się dzieje.

Dwie ło­dzie cią­gnące sieć po­woli płyną obok sie­bie. W po­bliżu jego chatki kręci się kilku po­li­cjan­tów. Je­den z nich roz­wija ta­śmę mię­dzy dwoma drze­wami. Na wi­dok zna­jo­mego nie­bie­sko-bia­łego wzoru serce Johna za­czyna bić szyb­ciej.

Pierw­sze, o czym my­śli, to Sara i Mat­tias.

„A je­śli to oni są na dnie je­ziora?”

Czuje ucisk w gar­dle i bie­gnie do kuchni. Po­pija ta­bletki wodą pro­sto z kranu. Mają mu po­ma­gać na mgłę mó­zgową, choć nie ma pew­no­ści, czy dzia­łają. Cza­sami czuje się po nich do­brze, a cza­sem jest nie­przy­tomny, jak przed chwilą. Traci po­czu­cie czasu i prze­strzeni oraz zdol­ność my­śle­nia. Sny przy­cho­dzące co noc spra­wiają, że rano czuje w du­szy nie­po­kój, któ­rego nie umie się po­zbyć, jak cze­goś, co przy­mo­co­wano su­per­kle­jem.

„Nie udało mi się ich od­na­leźć, na­wet nie wiem, jak i dla­czego znik­nęli”.

Mruga kil­ka­krot­nie, żeby się roz­bu­dzić. Trzy razy kle­pie się po za­ro­śnię­tym po­liczku. Szybko wkłada ubra­nia i wy­cho­dzi z domu. Od rosy, która pod ko­niec wrze­śnia utrzy­muje się aż do po­łu­dnia, te­ni­sówki ro­bią się mo­kre. Słońce ci­ska na ta­fle je­ziora obe­lgi swo­ich pro­mieni.

„To nie może być żadne z nich”.

John idzie po­woli w stronę plaży, gdzie stoją po­li­cjanci. Do­strzega ciało, przy­czynę ca­łego za­mie­sza­nia, ale nie po­trafi stwier­dzić, czy to męż­czy­zna, czy ko­bieta.

Ciężko od­dy­cha. Za­trzy­muje się. Nogi od­ma­wiają po­słu­szeń­stwa. Jego wzrok wę­druje na ro­snące na skraju lasu krzaki pełne zgni­łych owo­ców mo­roszki. Chciał je ze­brać, ale za­po­mniał. Z po­wro­tem spo­gląda na scenę przy je­zio­rze.

Tech­nik w bia­łym kom­bi­ne­zo­nie z ma­te­riału przy­po­mi­na­ją­cego cienki pa­pier stoi obok zna­le­zio­nego ciała i robi no­tatki. Kiedy kuca obok zwłok i kom­bi­ne­zon pęka mu w kroku, klnie… chyba po ro­syj­sku. Całe miej­sce oświe­tlają silne re­flek­tory. Jakby słońce nie da­wało wy­star­cza­jąco dużo świa­tła. John nie chce na to pa­trzeć.

„A je­śli to Sara?”

‒ Nie może być! John Wa­gner? ‒ sły­szy głos z ak­cen­tem jak u Sary i wła­śnie z tego po­wodu się wzdryga, po czym spo­gląda w lewo.

Ni­gdy wcze­śniej nie wi­dział tej ko­biety, ale naj­wy­raź­niej ona wie, kim on jest. Wy­gląda sym­pa­tycz­nie. Koło pięć­dzie­siątki, brą­zowe włosy z nie­mod­nym ba­le­ja­żem. Ide­alne zęby zu­peł­nie nie pa­sują do jej udrę­czo­nej twa­rzy i nie­bie­sko­sza­rych cieni pod oczami.

‒ Tak? ‒ od­po­wiada John, za­sta­na­wia­jąc się, jak wiele o nim sły­szała. Czy wie, że na­dal jest po­dej­rza­nym w spra­wie za­gi­nię­cia? Czy plotki do­tarły aż tu­taj?

„Że ja, su­per­gli­niarz, nie mogę zna­leźć wła­snej żony i syna…”

‒ Co ty tu ro­bisz? Przy­słali cię z mia­sta?

‒ Miesz­kam tu­taj.

‒ Nie ga­daj. Mona Ott Öster. Sze­fowa po­li­cji w De­cem­ber. Cóż… Wi­taj w na­szej za­pa­dłej dziu­rze. ‒ Wy­ciąga do niego rękę. Ma mocny uścisk, jest śmiała i wie, czego chce. Wy­gląda na do­brego czło­wieka. Nie­któ­rzy lu­dzie mają taką ener­gię, jakby mieli złote serce i przy­ja­zną du­szę. ‒ Sły­sza­łam o two­jej ro­dzi­nie. Tak jak zresztą wszy­scy tu w De­cem­ber, zwłasz­cza że Sara była zwią­zana z tym miej­scem. To wielka tra­ge­dia. Bar­dzo mi przy­kro. Po­ja­wiły się ja­kieś nowe tropy? ‒ Zu­peł­nie jak u Sary dia­lekt Mony miękko wznosi się i opada. Ni­czym zo­rza po­larna nad po­woli sy­pią­cym śnie­giem.

‒ Nie­stety nie. ‒ John nie chce koń­czyć roz­mowy na smutno, więc szybko do­daje: ‒ I dzię­kuję. ‒ Wska­zuje ręką w stronę je­ziora. ‒ Męż­czy­zna czy ko­bieta?

Serce wali mocno i bez­li­to­śnie. Gdy John pró­buje się uspo­koić i bie­rze głę­boki wdech w ocze­ki­wa­niu na od­po­wiedź, emo­cje ści­skają go za gar­dło.

‒ Młody męż­czy­zna.

‒ To do­brze ‒ mówi John, ale na­tych­miast tego ża­łuje. ‒ To zna­czy... to nie­do­brze, oczy­wi­ście… Ech. ‒ Na­prawdę z dnia na dzień staje się co­raz głup­szy.

Serce prze­staje ło­mo­tać, całe ciało się uspo­kaja. To nie Sara tam leży.

„Ale prze­cież to może być Mat­tias”.

Klatka pier­siowa Johna kur­czy się ni­czym zgnia­tana puszka po pi­wie i męż­czy­zna zbiera wszyst­kie siły, by nie po­biec do je­ziora jak roz­hi­ste­ry­zo­wany wa­riat i nie za­żą­dać oka­za­nia zwłok.

‒ Młody męż­czy­zna, mó­wisz. Nie… nie chło­piec?

Mona Ott Öster albo nie za­uważa sza­le­ją­cych w nim emo­cji, albo jest na tyle de­li­katna, że je igno­ruje.

Wkłada kciuki za pas i kiwa głową w stronę dra­ma­tycz­nej sceny na brzegu je­ziora za­le­d­wie trzy­dzie­ści me­trów od wy­na­ję­tej przez Johna chatki.

‒ Jest bar­dzo cia­sno owi­nięty. ‒ Milk­nie. Po­tem kon­ty­nu­uje ze współ­czu­ciem: ‒ Wiem, co my­ślisz, ale to nie twój syn. Naj­pew­niej to młody czło­wiek ob­cego po­cho­dze­nia. Na­sto­la­tek, ale z pew­no­ścią nie je­de­na­sto­la­tek. ‒ Mona przy­gląda mu się ukrad­kiem.

‒ Okej ‒ wy­do­bywa z sie­bie John. Naj­wy­raź­niej mówi to zbyt lek­kim to­nem. Przy­cho­dzi mu do głowy myśl, że to może być furtka, spo­sób na zbli­że­nie się do ta­jem­nicy znik­nię­cia jego ro­dziny, ale szybko ją od­rzuca.

„Ni­gdy by mnie nie za­trud­niła. Kie­dyś by­łem na­wet nie­złym gli­nia­rzem, a te­raz cier­pię na ze­spół stresu po­ura­zo­wego i mgłę mó­zgową, a do tego je­stem po­dej­rza­nym w spra­wie znik­nię­cia wła­snej ro­dziny”.

‒ Okej? ‒ dziwi się Mona, marsz­cząc czoło.

‒ Mor­der­stwo? ‒ pyta John, gła­dząc się po ra­mio­nach. Zro­biło się za zimno na wy­cho­dze­nie na dwór w sa­mej blu­zie. Za kilka dni po­ranna rosa pew­nie za­mieni się w szron.

‒ Bez wąt­pie­nia. ‒ Ko­bieta pa­trzy to na zwłoki, to na niego. ‒ Od kiedy tu miesz­kasz?

‒ Rap­tem od kilku dni.

‒ Mu­szę za­dać ci kilka py­tań. Czy sły­sza­łeś lub wi­dzia­łeś coś po­dej­rza­nego?

‒ Ra­czej nie. Było tu spo­koj­nie aż do dzi­siaj.

‒ Ro­zu­miem. Spę­dzasz tu… wa­ka­cje? ‒ Jej wcze­śniej­sze cie­pło znika i John czuje się te­raz jak na prze­słu­cha­niu.

Stara się uśmiech­nąć, jak naj­uprzej­miej.

‒ Nie. Albo tak… może.

Z unie­sio­nych brwi po­li­cjantki wi­dać, że uznała go za beł­ko­czą­cego idiotę.

‒ Zre­zy­gno­wa­łem z pracy w po­li­cji. Po­trze­bo­wa­łem spo­koju. ‒ John ogląda się na do­mek i ża­łuje, że w ogóle z niego wy­szedł. Nie chce roz­ma­wiać o tym, co się stało. Nie chce się tłu­ma­czyć. ‒ Więc tak, chyba mo­żemy to na­zwać wa­ka­cjami. I to dłu­gimi.

‒ Jak to? Rzu­ci­łeś ro­botę? Cho­lera. Ten słynny John Wa­gner? Po­li­cjant, który… Prze­pra­szam, je­stem chyba tro­chę za­fa­scy­no­wana twoją osobą. ‒ W jej oczach po­ja­wia się fi­glarny błysk. ‒ Słu­chaj… przy­dałby się nam jesz­cze je­den do­bry po­li­cjant w tym mie­ście.

John robi krok do tyłu, jakby miała go za­ra­zić swoim mun­du­rem. Jakby wy­star­czyło się o niego otrzeć, a na­gle znów miałby przy so­bie od­znakę i pi­sto­let.

‒ Nie, sorry, skoń­czy­łem z tym. I nie je­stem taki do­bry, nie wierz we wszystko, co mó­wią.

‒ Ej, ani przez chwilę nie po­my­śla­łam, że mógł­byś stać za znik­nię­ciem swo­jej ro­dziny. Nie wy­glą­dasz na ta­kiego, co by mógł być w to za­mie­szany.

Żo­łą­dek Johna skręca się w cia­sny su­peł.

‒ No nie, nie mógł­bym ‒ stwier­dza, ale wąt­pli­wo­ści go nie opusz­czają. Nie­na­wiść do sa­mego sie­bie. W pew­nym sen­sie wciąż wy­daje mu się, że to jego wina, że ich nie ma.

Mona od­dy­cha z ulgą, prze­ko­nana, że męż­czy­zna przed nią nie jest po­dej­rzany. John musi jed­nak na nią uwa­żać. Ta ko­bieta ra­czej nie na­leży do osób, które od­pusz­czają.

John czuje ścisk w żo­łądku na wi­dok mło­dej dziew­czyny pod­cho­dzą­cej wła­śnie do miej­sca, gdzie leży za­wi­nięte ciało. Stoi tam wraz z in­nymi cie­kaw­skimi z oko­licy zgro­ma­dzo­nymi wo­kół zwłok. Wi­dać, jak przy­kłada rękę do ust i się od­suwa.

‒ Spójrz. Ona zna ofiarę ‒ mówi John i ru­sza w stronę mło­dej ko­biety.

„Ona wie. Mimo że ciała pra­wie nie wi­dać”.

Bu­dzą się w nim wszyst­kie stare in­stynkty, ni­czym skrzy­piąca i za­nie­dbana, ale w za­sa­dzie po­rząd­nie zbu­do­wana ma­szyna.

‒ Jaka ona? ‒ pyta Mona, ale John już pod­cho­dzi do dziew­czyny w tłu­mie.

Ma ja­kieś dwa­dzie­ścia lat, gra twar­dzielkę, cho­ciaż pła­cze. Jest czarna, włosy ma za­ple­cione w ra­sta­mań­skie war­ko­czyki, a na twa­rzy wy­pi­sane, że mieszka na przed­mie­ściach.

Kiedy wi­dzi zbli­ża­ją­cego się Johna z utkwio­nym w nią wzro­kiem, od­wraca się i za­czyna ucie­kać.

John nie ma czasu na za­sta­no­wie­nie. Nogi pod­jęły de­cy­zję za niego. Bie­gnie za dziew­czyną przez las.

Za­sko­czona Mona krzy­czy coś za nim, ale jego dawne ja prze­jęło nad nim kon­trolę. Ten su­per­glina wciąż w nim sie­dzi. Skąd ta dziew­czyna wie, kto jest owi­nięty fo­lią? I dla­czego ucieka? Tak czy owak, ma coś z tym wspól­nego.

Jest szyb­sza od Johna. Z ła­two­ścią zwięk­sza dy­stans. Gdy były po­li­cjant zdy­szany wy­pada na szu­trową drogę, sły­szy ryk sil­nika, po czym wi­dzi, jak dziew­czyna znika za za­krę­tem na sku­te­rze. Za­pewne stu­nin­go­wa­nym.

Cho­lera. Po co w ogóle za nią po­biegł? Prze­cież to za­da­nie po­li­cji, a on rzu­cił tę ro­botę. W De­cem­ber jest tylko po to, żeby od­na­leźć żonę i syna. Nic wię­cej.

6

Kim Cor­dell ciężko od­dy­cha, kiedy wcho­dzi do swo­jego ga­bi­netu. W uszach dudni do­sko­nała mu­zyka de­ath me­ta­lo­wego ze­społu Slau­gh­ter of the Soul z al­bumu At the Ga­tes. Ner­wowo spo­gląda na ze­gar na ścia­nie.

„Niech to szlag”.

Ma do­kład­nie sie­dem mi­nut, za­nim po­jawi się pierw­szy pa­cjent. Wyj­muje z uszu słu­chawki bez­prze­wo­dowe i rzuca je z ca­łej siły na biurko, przez co pra­wie z niego spa­dają, ale za­trzy­mują się przy ta­bliczce z gra­we­rem „lek. psych. Kim Cor­dell”.

W De­cem­ber ni­gdy nie bę­dzie bez­ro­botna. Nikt tu nie przy­jeż­dża, by re­ali­zo­wać swoje ma­rze­nia. W tym mie­ście wszyst­kie ma­rze­nia do­stają raka i umie­rają. Świad­czy o tym tu­tej­szy cmen­tarz. A na­wet trzy. Za­nim lu­dzie tam tra­fią, przy­cho­dzą do Kim, trak­tu­jąc ją jak men­talny wo­rek na śmieci.

Co za szczę­ście, że mor­der­stwa to jej hobby.

Na krze­śle przy biurku kła­dzie pla­sti­kową torbę z pu­deł­kiem na lunch i naj­now­szym nu­me­rem ma­ga­zynu „Brott & My­ste­rier” o au­ten­tycz­nych ta­jem­ni­czych zbrod­niach. Wy­ciąga opa­ko­wa­nie gum SB12 na nie­przy­jemny za­pach z ust oraz nową szczo­teczkę do zę­bów, którą ku­piła po dro­dze.

Gdyby dziś rano nie była zmu­szona przez dwa­dzie­ścia mi­nut grze­bać w pu­dłach w po­szu­ki­wa­niu swo­jej prze­klę­tej teczki, może mia­łaby czas na umy­cie zę­bów w domu jak nor­malny czło­wiek. Szczo­teczka jed­nak też gdzieś za­gi­nęła, więc mu­siał jej wy­star­czyć pa­lec z pa­stą do zę­bów i płu­ka­nie wodą. Na zę­bach czuje lepką, mdłą po­włokę. Po­pra­wia koł­nierz ja­sno­zie­lo­nej je­dwab­nej bluzki.

„Zdążę”.

W chwili gdy się zrywa, by po­biec do ła­zienki znaj­du­ją­cej się w ga­bi­ne­cie, roz­lega się gło­śne pu­ka­nie do drzwi. Cho­lera, te­raz nie zdąży też zro­bić so­bie kawy.

‒ Chwi­leczkę! ‒ woła Kim i marsz­czy brwi, gdy do­ciera do niej, że Bill przy­szedł pięć mi­nut wcze­śniej.

Wy­ci­ska gumę do żu­cia SB12 ze srebr­nego bli­stra i za­czyna ją żuć. Wyj­muje szczotkę do wło­sów z szu­flady biurka i prze­cze­suje nie­sforne rude jak je­sienne li­ście włosy. Zmie­nia te­ni­sówki, w któ­rych przy­szła, na buty na ob­ca­sie cze­ka­jące pod biur­kiem. Wy­gła­dza spód­nicę i ża­kiet, ściąga ra­miona do tyłu, za­myka oczy i bie­rze dwa głę­bo­kie od­de­chy.

„To ja je­stem le­ka­rzem, a on psy­cho­lem. Nie na od­wrót” ‒ my­śli, po czym przy­biera pro­fe­sjo­na­lną minę i idzie otwo­rzyć drzwi Bil­lowi Gun­nes­so­nowi.

‒ Bill ‒ od­zywa się cie­płym i przy­ja­ciel­skim to­nem. ‒ Wejdź.

Kiedy od­wraca się twa­rzą do okna, do­strzega dom na wzgó­rzu, przez co po­chmur­nieje rów­nie szybko jak prze­lotny błysk słońca pod ko­niec li­sto­pada. Pod­cho­dzi do okna, tym­cza­sem Bill wcho­dzi do ga­bi­netu. Ona przez chwilę stoi ze wzro­kiem utkwio­nym w dom w od­dali. Nie­świa­do­mie do­tyka się z pra­wej strony.

‒ Kim? ‒ sły­szy sto­ją­cego za sobą pa­cjenta.

Ko­bieta za­ciąga za­słonę, żeby nie wi­dzieć i nie my­śleć.

„Od­dy­chaj”.

To nie ona i jej pro­blemy są tu naj­waż­niej­sze. Może wła­śnie dla­tego tak bar­dzo lubi tę pracę? Bo dzięki niej utwier­dza się w prze­ko­na­niu, że wszy­scy wo­kół też mają mnó­stwo pro­ble­mów i cią­gle w nich grze­bią? Co wię­cej, w po­rów­na­niu z kło­po­tami pa­cjen­tów, jej pro­blemy bledną.

Czy ja­koś tak.

Z pro­fe­sjo­nal­nym uśmie­chem od­wraca się do Billa Gun­nes­sona i wska­zuje ręką na dwa fo­tele po dru­giej stro­nie po­koju:

‒ Wi­taj. Sia­daj. Na­pi­jesz się kawy?

„Po­wiedz tak. Po­wiedz tak”.

‒ Nie, dzię­kuję. Przed chwilą pi­łem ‒ od­po­wiada Bill i czła­pie w stronę swo­jego sta­łego miej­sca, gdzie jak zwy­kle bę­dzie opo­wia­dał o matce.

Cóż to bę­dzie za fa­scy­nu­jąca hi­sto­ria.

‒ Do­brze ‒ mówi Kim, nie zmie­nia­jąc tonu. ‒ W ta­kim ra­zie za­raz mo­żemy za­czy­nać, niech no tylko… ‒ Roz­gląda się. Za­sta­na­wia się, co zro­bić, i kon­ty­nu­uje: ‒ Tro­chę się dziś spóź­ni­łam, a ty przy­sze­dłeś chwilę wcze­śniej. ‒ Szpera w szafce w po­szu­ki­wa­niu teczki Billa. ‒ O, tu jest ‒ do­daje, zna­la­zł­szy ją, i zaj­muje swoje miej­sce.

Kiedy prze­gląda no­tatki z ostat­niego spo­tka­nia, za­uważa, że Bill pa­trzy na jej udo, tam gdzie pod­wi­nęła jej się spód­nica. Ob­ciąga ją i stara się nie po­ka­zać po so­bie zmie­sza­nia. Bill ma pra­wie sie­dem­dzie­siąt lat i ogól­nie rzecz bio­rąc, jest nie­szko­dliwy. Spę­dził mniej wię­cej tyle samo czasu w wię­zie­niu co na wol­no­ści, głów­nie za drobne, idio­tyczne prze­stęp­stwa, ta­kie jak wła­ma­nia, kra­dzieże i tym po­do­bne, a kiedy skoń­czył sześć­dzie­siąt pięć lat, do­znał mi­stycz­nego ob­ja­wie­nia i wy­szedł na pro­stą. Od tam­tej pory raz w ty­go­dniu przy­cho­dzi do Kim, by upo­rać się ze swo­imi pro­ble­mami. Źró­dłem ich wszyst­kich była ‒ oczy­wi­ście ‒ jego matka.

‒ Sły­sza­łaś, co zna­leźli w je­zio­rze?

Kim prze­rywa prze­glą­da­nie no­ta­tek i na­po­tyka ma­towe spoj­rze­nie wy­bla­kłych oczu star­szego męż­czy­zny. Se­sje z Bil­lem zwy­kle za­czy­nają się od tego, że musi coś z niego wy­cią­gnąć. Ja­kiś wą­tek, któ­rego bę­dzie mógł się chwy­cić. Po­tem, nim za­cznie mó­wić, przez chwilę po­pła­kuje.

‒ Nie. Nic nie wiem. Co zna­leźli? ‒ pyta Kim.

Billa twarz się roz­pro­mie­nia.

‒ Lu­bisz ta­kie rze­czy, a nic nie sły­sza­łaś?

Kim uśmie­cha się cier­pli­wie.

‒ By­łam za­jęta prze­pro­wadzką ‒ wy­ja­śnia. Prawda jest taka, że wła­ści­wie miała się wpro­wa­dzić do no­wego domu ty­dzień temu, ale jesz­cze wczo­raj­szej nocy spała w sa­mo­cho­dzie, bo nie mo­gła so­bie po­ra­dzić z… całą sprawą. Tę in­for­ma­cję jed­nak za­cho­wuje dla sie­bie. Wy­star­czy, że więk­szość miej­sco­wych uważa ją, ogól­nie rzecz uj­mu­jąc, za… nie­zor­ga­ni­zo­waną.

„Czy tak wła­śnie jest? Ży­cie wy­myka mi się spod kon­troli?”

‒ Prze­pro­wa­dzi­łaś się? Ależ to wspa­niała wia­do­mość! ‒ eks­cy­tuje się Bill. ‒ Więc już nie śpisz w sa­mo­cho­dzie?

„A niech to”.

‒ Cho­lera. Po­sia­da­nie ta­jem­nicy tu­taj w De­cem­ber jest rów­nie nie­moż­liwe jak gra w pa­pier, ka­mień, no­życe z wę­żem boa ‒ mru­czy Kim pod no­sem.

Bill Gun­nes­son śmieje się gło­śno.

‒ Co prawda, to prawda! Przy­naj­mniej do­póki mamy tu Stor­chów i Flin­chów.

Kim po­winna za­cząć se­sję, ale nie wy­trzy­muje i pyta:

‒ To co zna­leźli w tym je­zio­rze?

Bill prze­ciąga się w fo­telu. Szorst­kie, stare, spra­co­wane ręce moc­niej chwy­tają pod­ło­kiet­ni­ków i męż­czy­zna się po­chyla, świ­dru­jąc ją wzro­kiem.

‒ Ciało. To zna­czy zwłoki.

‒ Se­rio?

‒ Tak, se­rio, se­rio. Coś, o czym lu­bisz czy­tać. ‒ Wska­zuje kosz z wszyst­kimi sta­rymi nu­me­rami „Brott & My­ste­rier”.

‒ Ale czyje to zwłoki?

Bill siada z po­wro­tem głę­boko w fo­telu, wzru­sza ra­mio­nami i przez chwilę dłu­bie w no­sie.

‒ Tego nie wiem ‒ stwier­dza już mniej pew­nym gło­sem. Jakby uwa­żał na to, co mówi. Wy­ciera pa­lec wska­zu­jący o dżinsy, a Kim zbiera się na wy­mioty. Nie­na­wi­dzi, jak ktoś wy­grze­buje gile.

Zu­peł­nie za­po­mina o teczce na ko­la­nach. Pro­stuje się i mruży oczy.

‒ Czy aby na pewno?

Bill spusz­cza wzrok i bawi się z na­de­rwaną skórką przy pa­znok­ciu.

‒ Tu, w do­li­nie dzieją się straszne rze­czy. Nie mó­wiąc już o gó­rach. I wiesz o tym rów­nie do­brze jak ja, pa­nienko. ‒ Wciąga ze świ­stem po­wie­trze przez nos. Ob­gryza pa­zno­kieć palca, któ­rym wcze­śniej wy­dłu­by­wał smarki. Kim od­wraca wzrok.

„Pa­nienko…? Kurwa, mam trzy­dzie­ści dzie­więć lat”.

Ci­sza, jaka mię­dzy nimi za­pada, jest więk­sza niż po­kój, w któ­rym sie­dzą. Cięż­sza. Pełna spraw, któ­rych żadne z nich nie chce po­ru­szyć. Kim od­chrzą­kuje i przy­po­mina so­bie o teczce. Znaj­duje wła­ściwą kartkę, a na karku do­staje gę­siej skórki.

„On ma ra­cję…”

‒ Ostat­nim ra­zem roz­ma­wia­li­śmy o two­ich siód­mych uro­dzi­nach, pa­mię­tasz?

Na zmianę te­matu Bill od­czuwa wi­do­czną ulgę. Po chwili jed­nak po­chmur­nieje, kiedy wraca pa­mię­cią do lat dzie­ciń­stwa.

‒ Po­trze­bo­wa­łem je­dy­nie jej uwagi ‒ za­czyna, a oczy szklą mu się od łez. ‒ Ale czy ją do­sta­łem? Gdzie tam. Wo­lała grać w bingo i za­glą­dać do bu­telki, jakby był w niej ukryty skarb.

Znowu dłu­ba­nie w no­sie.

Znowu ob­gry­za­nie pa­znok­cia.

Kim musi się wy­si­lić, by ak­tyw­nie słu­chać i wy­przeć inne my­śli. Jedne prze­sy­cone cie­ka­wo­ścią i pod­eks­cy­to­wa­niem, inne czarne jak bez­gwiezdna zi­mowa noc.

„Mor­der­stwo w De­cem­ber?”

Prze­cho­dzi ją dreszcz, ale chcia­łaby wie­dzieć wię­cej, a jed­no­cze­śnie wcale nie jest za­sko­czona.

„Tu, w do­li­nie dzieją się straszne rze­czy. Nie mó­wiąc już o gó­rach”.

7

An­nika nie jest pewna, czy żyje, czy nie. Czuje się tak, jakby piła i ćpała przez całą noc, choć z tego, co wie, wczo­raj była pra­wie trzeźwa. Albo i nie? Może znowu stra­ciła przy­tom­ność? A może rzu­cił się na nią od tyłu i ją ogłu­szył?

Pró­buje się ru­szyć, jed­nak ciało od­ma­wia po­słu­szeń­stwa. W po­koju jest ciemno jak w gro­bie. Chce otwo­rzyć oczy, ale po­wieki ciążą. Chęt­nie prze­spa­łaby ty­dzień lub dwa. Po­zbyła się wszyst­kich pro­ble­mów, al­ko­holu i ta­ble­tek.

Te używki to dla niej coś w ro­dzaju au­to­te­ra­pii.

Czuje me­ta­liczny po­smak w ustach, ję­zyk wy­daje jej się cia­łem ob­cym.

„Czy znowu mnie bił? Czy to dla­tego?”

Jocke za­cho­wuje się co­raz go­rzej, od­kąd zwol­niono go z huty, ale jesz­cze ni­gdy nie była w tak złym sta­nie. Wie, że po­winna go zo­sta­wić. Tylko do­kąd pój­dzie? Wszystko na­leży do niego, ona nie po­siada nic war­to­ścio­wego. Nie po­zwa­lał jej pra­co­wać, nie ma na­wet przy­ja­ciół. Te­raz wie, że nie po­winna była się na to go­dzić, ale wszystko działo się stop­niowo i za każ­dym ra­zem mu wy­ba­czała, aż w końcu już nie mo­gła.

Cza­sami się za­sta­na­wia, czy Jocke nie cierpi na cho­robę dwu­bie­gu­nową. Raz jest naj­lep­szym mę­żem na świe­cie, a po chwili oka­zuje się naj­gor­szym. Przy­tła­cza ją swoją mi­ło­ścią, zwłasz­cza po tym, jak ją ude­rzy.

Do­póki nie wpad­nie w szał, bo po­wie­działa lub zro­biła coś głu­piego. An­nika wie, że musi się wziąć w garść. Stać się lep­szym czło­wie­kiem. Być bar­dziej wy­ro­zu­miała, jak ma­wia Jocke.

Szkoda go jej, na­prawdę. Ciężko po­ra­dzić so­bie z utratą pracy, którą wy­ko­ny­wało się przez dwa­dzie­ścia lat. A śmierć jego sio­stry nie po­pra­wiła sy­tu­acji.

An­nika pró­buje prze­łknąć ślinę, ale to jak ca­ło­wa­nie się z pia­skow­nicą.

Kaszle i od­chrzą­kuje. Swę­dzi ją klatka pier­siowa. Pró­buje pod­nieść rękę, ale… Co do cho­lery?

Szar­pie nią, ale w czymś utknęła. To samo z drugą ręką. Czuje pul­so­wa­nie mię­dzy no­gami.