Rywal - Caroline Grimwalker & Leffe Grimwalker - ebook + audiobook

Rywal ebook i audiobook

Caroline Grimwalker & Leffe Grimwalker

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dziedziczka rodu Ackermannów, najbogatszej rodziny w December, zostaje znaleziona martwa przed swoim domem i John musi zmierzyć się z na pozór niewykonalnym zadaniem. Potrzebuje też pomocy, żeby dostać się do komputera zaginionej żony. Może znajdzie tam informacje, które pomogą mu ją odnaleźć.

Tymczasem Kim dalej grzebie w przeszłości i sięga po wszelkie możliwe środki, żeby odzyskać kontrolę nad swoim życiem. Doświadczyła tyle niesprawiedliwości, że jest na granicy załamania nerwowego, o krok od rozpętania prawdziwego piekła.

Seria kryminałów "Śmierć w December" to wspólne dzieło małżeństwa Grimwalkerów. Gdyby przenieść ją na ekran, powstałaby mieszanka "Mare z Easttown", "Ozark" i "Siedem". W tajemniczym miasteczku nikt nie trzyma się reguł, ani dobrzy, ani źli. Ale jedno jest pewne ‒ gdy raz znajdziesz się w December, trudno będzie ci je opuścić.

"Rywal" to piąta część dziesięciotomowej serii. Ciąg dalszy nastąpi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 212

Rok wydania: 2023

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 31 min

Rok wydania: 2023

Lektor: Mateusz Drozda

Oceny
4,7 (25 ocen)
19
5
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Paraplan

Dobrze spędzony czas

To powieśc w odcinkach Zakończenie w 10 tomie.
10
Mecenas55

Nie oderwiesz się od lektury

Książka wciągająca, bardzo dobrze się słucha. Wiadomo, że zakończenie nastąpi później, bo każdy kolejny tom to kontynuacja poprzedniego.
00
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Dając szanse po pierwszej części niekoniecznie ciekawej , każda kolejna godna uwagi. Dobrze się słucha audiobook.
00
duszka_zet

Dobrze spędzony czas

Po rozczarowującym pierwszym tomie reszta serii jest wciągająca intryga kryminalno sensacyjna . Cóż może dlatego, ze są o połowę krótsze🙈
00
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

świetna część. dobra fabuła
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Döden i De­cem­ber 5: Ri­va­len

Prze­kład z ję­zyka szwedz­kiego: Agata Ke­re­pet

Co­py­ri­ght © Ca­ro­line Grim­wal­ker, Leffe Grim­wal­ker, 2023

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2023

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Nils Ols­son

Re­dak­cja: Ewa Penk­syk-Klucz­kow­ska

Ko­rekta: Mag­da­lena Mie­rzej­ska

ISBN 978-91-8054-064-3

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Gdyby De­cem­ber było bro­nią, by­łoby na­pal­mem wy­strze­li­wa­nym z procy

– Ju­liette Cor­tas

1

Mag­gan Frej zdą­żyła jesz­cze po­my­śleć, że tra­fiła chyba do pie­kła, za­nim ko­lejny cios mu­ska jej głowę. Gdyby się nie uchy­liła, by­łoby za­pewne po niej. Dzwoni jej w pra­wym uchu, a skóra pie­cze ją w miej­scu zra­nie­nia.

Wczoł­guje się pod stół, wo­kół wszystko wy­daje się ta­kie nie­ostre. Kiedy pró­buje wstać po dru­giej stro­nie, śli­zga się na za­krwa­wio­nej po­sadzce.

„To moja krew czy ko­goś in­nego?”, prze­myka jej przez głowę.

Nie ma po­ję­cia. Wie je­dy­nie, że w pią­tek wie­czo­rem po­ło­żyła dzieci do łó­żek i otwo­rzyła drugą bu­telkę wina. Jest pewna, że do­kład­nie za­mknęła drzwi i okna. Nie za­po­mina się o ta­kich rze­czach, je­śli ma się za sobą ta­kie przej­ścia jak ona. Mimo to znie­nacka wy­rósł za nią za­ma­sko­wany męż­czy­zna. Gdyby nie zo­ba­czyła jego od­bi­cia w ekra­nie te­le­wi­zora…

Kiedy pod­nosi się te­raz z pod­łogi, męż­czy­zna ob­cho­dzi stół. Trzyma w ręce krótką że­liwną rurkę, prze­wraca jedno z krze­seł, a ją ogar­nia strach.

Pusz­cza się bie­giem.

„Dzieci…”, my­śli.

Nie może po­zwo­lić, żeby wła­my­wacz do­brał się do tego, co ma naj­cen­niej­sze.

Jest prze­ko­nana, że sama zgi­nie, ale je­śli tylko dzieci prze­żyją, bę­dzie szczę­śliwa.

Twardy przed­miot ude­rza ją w plecy. Roz­lega się ło­mot, gdy upada on na pod­łogę. Ten typ mu­siał rzu­cić w nią rurką. Mag­gan się za­trzy­muje, pod­nosi me­ta­lowy przed­miot, ni­g­dzie jed­nak nie wi­dzi na­past­nika.

„Co się tu, do cho­lery, dzieje?” – za­sta­na­wia się.

To on musi za tym stać. Jo­han. Znie­na­wi­dził ją, bo wy­stą­piła o roz­wód, ale prze­cież było to sześć lat temu. Cze­kałby aż tak długo, żeby się na niej ze­mścić?

Roz­wód prze­czoł­gał ich oboje. Pie­kielna ba­ta­lia są­dowa o opiekę nad dziećmi. Łącz­nie sie­dem zgło­szeń do po­mocy spo­łecz­nej. Awan­tury i prze­py­chanki, aż sąd zde­cy­do­wał, że to jej na wy­łącz­ność przy­pad­nie prawo do opieki. Prze­są­dziła o tym agre­sja Jo­hana.

Szlo­cha­jąc, Mag­gan ostroż­nie się cofa. Mocno trzyma rurkę. Nie wie, gdzie po­ło­żyła te­le­fon, i nie ma sensu krzy­czeć. Nikt jej nie usły­szy. Naj­bliżsi są­sie­dzi miesz­kają ki­lo­metr od niej. Na­gle ża­łuje, że się tu w ogóle prze­pro­wa­dziła. Cho­ciaż… na­le­ża­łoby ra­czej po­wie­dzieć: ucie­kła. Stać ją było tylko na wy­na­jem tego domku, bo Jo­han do­słow­nie pu­ścił ją z tor­bami. Jak skoń­czona idiotka brała na sie­bie wszyst­kie kre­dyty. Na­wet wtedy, gdy za­czął ją już bić. Mag­gan czuje, jak pod pa­niką i stra­chem ro­śnie w niej dawno za­siana wście­kłość. Chwyta się jej z ca­łych sił. Zgrzyta zę­bami i mówi pod no­sem:

– Ten du­pek nie bę­dzie so­bie po­zwa­lać.

Kiedy w domu ga­sną świa­tła, wstrzy­muje od­dech. Bez­piecz­niki są w przed­po­koju, przy scho­dach. To je­dyna droga na górę – do dzieci.

Mag­gan jest prze­ko­nana, że to on się z nią bawi. Jej oczy po­woli przy­zwy­cza­jają się do ciem­no­ści, ale w domu pa­nuje zi­mowy mrok, więc musi po­stę­po­wać ostroż­nie.

Na od­głos, który roz­lega się za nią, serce pod­ska­kuje jej aż do gar­dła.

Wy­wija rurką, ale tra­fia tylko w pustkę.

– Od­puść so­bie. – Szept roz­lega się na prawo od niej, dużo bli­żej, niż się spo­dzie­wała. Mag­gan znów bie­rze za­mach i na­biera w płuca wię­cej po­wie­trza.

– Prze­stań, Jo­han – sa­pie, nie­na­wi­dząc sie­bie za ten bła­galny ton. W od­po­wie­dzi roz­lega się śmiech. Po­nury, sy­czący, włosy na rę­kach stają jej dęba.

Mag­gan cofa się, aż wpada na ścianę. Po omacku prze­suwa się w lewo, do­ciera do drzwi pro­wa­dzą­cych do du­żego po­koju. Przy ko­minku są wi­dełki.

Nie­spo­dzie­wany cios w usta po­wala ją na plecy, na­past­nik rzuca się na nią z pię­ściami. Kiedy okłada ją po twa­rzy, Mag­gan gubi rurkę. Stara się osła­niać, ale od czasu do czasu któ­ryś z cio­sów tra­fia. Ból ma swoje gra­nice, Mag­gan do­brze o tym wie, w pew­nym mo­men­cie tak się na­sila, że or­ga­nizm nie­mal się wy­łą­cza i nic się nie czuje. Ale w tej chwili każde jego ude­rze­nie na­dal prze­szywa jej ciało. A może na­wet i du­szę.

Jest przy­zwy­cza­jona do by­cia bitą, tym ra­zem robi jed­nak coś, czego jesz­cze nie pró­bo­wała.

Od­daje mu. Dra­pie i stara się do­się­gnąć do jego oczu.

On chwyta ją za ręce. Woń jego per­fum mie­sza się z za­pa­chem wina z jej od­de­chu. Ze smro­dem jej wła­snego stra­chu.

Udaje się jej tra­fić w szyję, męż­czy­zna char­czy. To dla niej szansa. Mag­gan przy­po­mina so­bie tre­ning sa­mo­obrony i zrzuca z sie­bie na­past­nika.

Czołga się ka­wa­łek, po czym z tru­dem staje na nogi. Bie­gnie do scho­dów i tego, co jako je­dyne na­daje sens jej ży­ciu.

Do dzieci…

Ma­tilda i Pa­trik prze­stali już py­tać, gdzie się po­dziewa tata.

– Stój – sły­szy za sobą, jed­nak po­wo­duje to do­dat­kowy przy­pływ ener­gii. Wszystko ją boli, ale ja­kimś cu­dem wy­krze­suje w so­bie siły.

Musi je­dy­nie wejść na górę, do po­koju dzieci, i za­dzwo­nić pod sto dwa­na­ście z te­le­fonu Pa­trika. Za­mknąć drzwi i wy­trzy­mać do przy­jazdu po­li­cji.

W po­ło­wie scho­dów lą­duje twa­rzą na jed­nym ze stopni. Pod­ciął jej nogi. Świat wo­kół niej kręci się jak na ka­ru­zeli, na­past­nik ściąga ją za nogę po scho­dach.

Nie krzy­czy. Żeby nie obu­dzić dzieci. „Czy to nie chore?”, my­śli. Osła­nia twarz rę­kami, czuje, jak jedno czy dwa że­bra ła­mią się jej pod­czas tej prze­jażdżki na dół.

Mag­gan pró­buje kop­nąć na­past­nika drugą nogą i tra­fia go w ra­mię, ob­raca się tak, żeby ude­rze­nia o stop­nie przyj­mo­wać na plecy, do­póki on nie pusz­cza jej na dole na zimną ka­mienną po­sadzkę w przed­po­koju. Ciąg od drzwi – Mag­gan pro­siła wła­ści­ciela, żeby w wol­nej chwili coś z tym zro­bił – działa otrzeź­wia­jąco na jej zmy­sły. Daje jej siłę, żeby po raz ostatni ze­brać się w so­bie.

Już ma kop­nąć tego męż­czy­znę w ko­lano, gdy wtem wi­dełki ko­min­kowe prze­bi­jają jej pierś. Ni­gdy nie czuła po­dob­nego bólu. Jest tak na­gły. Tak głę­boki. Tak pa­lący. Tak… osta­teczny. Do Mag­gan do­ciera ta świa­do­mość: Za­raz umrze.

– Wy­zwolę cię – szep­cze głos. Wy­ciąga wi­dełki z jej piersi, ale tylko po to, żeby znów ją nimi dźgnąć, i jesz­cze raz, i jesz­cze. Mag­gan ma roz­bie­gany wzrok. Za­trzy­muje go na okrą­głym okienku w drzwiach domu. Wi­dzi za nimi bez­gło­śnie spa­da­jące cięż­kie płatki śniegu. Tam ucieka. Z dala od bólu. Aż cał­kiem znika w nie­prze­nik­nio­nej ciem­no­ści, gdzie ból już nie ist­nieje.

– Dzieci… – To ostat­nie słowo, które szepce przed śmier­cią.

2

Cho­ciaż John Wa­gner czeka w środku, cały się trzę­sie. W związku z kry­zy­sem ener­ge­tycz­nym prze­wod­ni­cząca rady miej­skiej Cla­ire Olo­fs­son zde­cy­do­wała o przy­krę­ce­niu tem­pe­ra­tury o dwa stop­nie we wszyst­kich lo­ka­lach sa­mo­rzą­do­wych w De­cem­ber. Kom­plet­nie po­ro­niony po­mysł, je­śli wziąć pod uwagę, ile prądu idzie na jej wy­my­sły z oka­zji Hal­lo­ween, a wkrótce za­pewne także Bo­żego Na­ro­dze­nia. Zo­stał w każ­dym ra­zie w kurtce i chu­cha na dło­nie, roz­glą­da­jąc się wo­kół. Czuje się tu nie­swojo.

Za­wsze na­le­żał do tych, któ­rzy trzy­mają się z boku.

Te­raz przy­glą­dają mu się za­cie­ka­wione, nie­śmiałe spoj­rze­nia. Kiwa głową i się wita. Ma­cha dwóm czter­na­sto­lat­kom, któ­rym wy­daje się, że dys­kret­nie pstry­kają mu fotki, po czym po­chy­lają się nad te­le­fo­nami, żeby wrzu­cić je do me­diów spo­łecz­no­ścio­wych. Istny cud, że – w ta­kich stro­jach – jesz­cze nie za­mar­zły. Mają zde­cy­do­wa­nie zbyt krót­kie bluzki. Do tego jedna jest ubrana w sło­necz­nie żółtą spód­nicę do ko­lan i białe sne­akersy. Bez raj­stop. John do­staje dresz­czy już na samą myśl o tym, jak po ostat­niej lek­cji ta dziew­czyna bę­dzie szła do domu lub szkol­nego au­to­busu. Kręci głową. Tę­sk­nie spo­gląda na ko­lejkę do punktu wy­da­wa­nia po­sił­ków, ni­g­dzie nie do­strzega jed­nak kawy ani na­wet nie wy­czuwa jej aro­matu. W grun­cie rze­czy nie jest to może wcale ta­kie dziwne.

Dwu­pię­trowy bu­dy­nek z brą­zo­wej ce­gły. Pod­sta­wówka przy parku wy­gląda rów­nie de­pry­mu­jąco co wszyst­kie inne szkoły, które wi­dział John. Po­li­cjant czuje się nie­swojo, sie­dząc w sto­łówce, pod­czas gdy starsi ucznio­wie plot­kują o nim po ką­tach.

Klasy od czwar­tej do szó­stej mają za­ję­cia w od­dziel­nym bu­dynku ka­wa­łek da­lej, a przed­szkole i na­ucza­nie po­cząt­kowe prze­nio­sły się do no­wego gma­chu po dru­giej stro­nie ulicy. „Je­śli jest w nim rów­nie zimno jak tu­taj – my­śli John – to na­prawdę żal tych ma­lu­chów”. Robi, co może, żeby stłu­mić w so­bie iry­ta­cję spo­wo­do­waną za­in­te­re­so­wa­niem, ja­kie starsi ucznio­wie oka­zują mu z dy­stansu.

Po przy­jeź­dzie do De­cem­ber Joh­nowi Wa­gne­rowi nie do końca udało się za­szyć, a po tym wszyst­kim, co się tu wy­da­rzyło – po­ra­chun­kach gan­gów, prze­trzy­my­wa­niu za­kład­ni­ków w hu­cie, pla­dze mor­derstw na ko­bie­tach i tym pie­przo­nym zbi­rze za­ży­na­ją­cym pięć osób, to tylko kilka przy­kła­dów z ca­łej gamy zła – me­dia za­częły krą­żyć po mie­ście jak roz­ju­szone ćmy. Nie było też więk­szym za­sko­cze­niem, że ro­iło się od spe­ku­la­cji na te­mat Johna Wa­gnera. Po­li­cjant ze Sztok­holmu, który prze­niósł się do ma­łego mia­steczka De­cem­ber, po tym jak jego żona i syn znik­nęli.

Stał się sławny, cho­ciaż je­dyne, na czym mu za­le­żało, to po­zo­stać nie­wi­dzial­nym.

W ko­lejce po je­dze­nie banda na­sto­lat­ków o gło­sach oscy­lu­ją­cych mię­dzy dzie­ciń­stwem a do­ro­sło­ścią wy­dziera się na całe gar­dło. Na twa­rzy Johna wy­wo­łuje to uśmiech. Sam do­brze pa­mięta, jak to było. Ten wstyd, że głos go za­wo­dzi za­wsze wtedy, gdy naj­bar­dziej mu za­leży na tym, żeby do­brze wy­paść. Po­tem ude­rza go ko­lejna myśl i marsz­czy brwi.

Może Mat­tias ni­gdy tego nie do­świad­czy.

Może – ina­czej, niż John to so­bie wy­obra­żał – ni­gdy nie bę­dzie mu dane chi­cho­tać pod no­sem, kiedy jego syn bę­dzie prze­cho­dził mu­ta­cję.

„Nie, nie wolno mi na­wet tak my­śleć – po­sta­na­wia. – Sara i Mat­tias żyją, znajdę ich”.

Wi­zyta tu­taj to wła­śnie krok w tym kie­runku. Aku­rat w chwili, kiedy John czuje, że łzy na­pły­wają mu do oczu, a do tego po­woli nad­ciąga atak mi­greny, drzwi otwie­rają się i z kuchni sto­łówki wy­cho­dzi dy­rek­tor szkoły, z któ­rym John nie da­lej jak chwilę temu od­był krótką roz­mowę. Dy­rek­to­rowi to­wa­rzy­szy star­sza ko­bieta w zie­lo­nym siat­ko­wym czepku na wło­sach, nie­bie­skich pla­sti­ko­wych klap­kach i żół­tych gu­mo­wych rę­ka­wicz­kach. Serce staje Joh­nowi w gar­dle. Pod­nosi się z miej­sca, a kiedy dy­rek­tor pod­cho­dzi do niego z chudą sta­ruszką, John do­kłada wszel­kich sta­rań, żeby przed­sta­wić się z jak naj­ser­decz­niej­szym uśmie­chem na ustach.

– Jak już mó­wi­łem… Może Anita bę­dzie w sta­nie panu po­móc – mówi dy­rek­tor, po czym prze­pra­sza i od­cho­dzi, a Anita, która ma metr pięć­dzie­siąt w ka­pe­lu­szu i spra­wia wra­że­nie na pół zmu­mi­fi­ko­wa­nej, po­dejrz­li­wie świ­druje Johna wzro­kiem.

– Wy­gląda pani, jakby ba­dała wła­śnie miej­sce zbrodni – żar­tuje po­li­cjant i wska­zuje na strój ku­charki.

– Ha! – pry­cha sta­ruszka nad­spo­dzie­wa­nie szorstko i marsz­cząc nos, ściąga gu­mowe rę­ka­wice i roz­gląda się wśród na­sto­lat­ków. – W tym miej­scu aż roi się od prze­stęp­ców. Cho­lerni gów­nia­rze. – Po­tem po­ka­zuje drzwi pro­wa­dzące na ze­wnątrz. – No cóż, skoro mam do­dat­kową prze­rwę, żeby z pa­nem po­roz­ma­wiać, mo­żemy to chyba zro­bić na dwo­rze. Przy oka­zji za­czerpnę so­bie „świe­żego po­wie­trza” – do­daje zna­cząco i wy­ciąga z kie­szeni bia­łego far­tu­cha paczkę pa­pie­ro­sów. – Cho­ciaż przez chwilę nie będę czuła smrodu tego na­sto­let­niego ki­sielu w majt­kach, we­gety i prze­po­co­nych stro­jów gim­na­stycz­nych.

– Pro­szę pro­wa­dzić – od­po­wiada z uśmie­chem John, wy­ko­nu­jąc za­chę­ca­jący gest.

„Ta ko­bieta to cho­dząca hi­sto­ria”, my­śli.

Na ze­wnątrz pa­nuje taki mróz, że po­wie­trze wy­daje się ostre jak brzy­twa i nie­mal pie­cze w twarz. Niebo jest in­ten­syw­nie błę­kitne, Joh­nowi bra­kuje chmur, które wcze­śniej wi­siały nad do­liną. Za­kłada, że mimo wszystko choć tro­chę za­trzy­my­wały tu cie­pło. Kiedy do De­cem­ber przy­cho­dzi praw­dziwa zima, to za­zwy­czaj się nie pa­tycz­kuje. Od pierw­szych opa­dów śniegu w Hal­lo­ween nie mi­nął jesz­cze ty­dzień, ale już tem­pe­ra­tura spa­dała za dnia do mi­nus dzie­się­ciu stopni, a nocą po­dwa­jała wy­nik. John od­krył, że so­ple lodu mogą two­rzyć się na­wet na rzę­sach. Spo­koj­nie mógłby się obejść bez tej wie­dzy.

„I co mi się nie po­do­bało w sza­ro­brą­zo­wej sztok­holm­skiej brei”, wzdy­cha w du­chu.

– No więc… – za­gaja sta­ruszka, za­pa­liw­szy już pa­pie­rosa i wy­pu­ściw­szy z ust gi­gan­tyczny ob­łok dymu. Do tego stop­nia nie było wia­tru, że ob­łok pod­ry­fo­wał po­woli, bar­dzo po­woli przez szkolne po­dwó­rze. – Chciał pan ze mną po­roz­ma­wiać o ja­kiejś by­łej uczen­nicy?

– O mo­jej żo­nie – wy­ja­śnia John. – Sa­rze Barke. Ona i mój syn znik­nęli bez śladu cztery mie­siące temu. Sara do­ra­stała tu, w mie­ście, cho­dziła do tej szkoły, a dy­rek­tor po­wie­dział, że pani jako je­dyna z obec­nej za­łogi pra­co­wała w tam­tym okre­sie.

– A tam­ten okres to…?

– Po­czą­tek lat dzie­więć­dzie­sią­tych – od­po­wiada John. – Sara za­częła siódmą klasę je­sie­nią dzie­więć­dzie­sią­tego pierw­szego, a szkołę skoń­czyła w dzie­więć­dzie­sią­tym czwar­tym.

– Do­bry Boże – mam­ro­cze Anita z pa­pie­ro­sem zwi­sa­ją­cym z ust. – To wieki temu. Będę mu­siała się temu bli­żej przyj­rzeć. – Wska­zuje na zdję­cie w dłoni Johna, a on je jej po­daje. Sta­ruszka przy­trzy­muje je w wy­cią­gnię­tej przed sie­bie ręce.

John wi­dzi do­kład­nie, kiedy to się dzieje – kiedy Anita roz­po­znaje Sarę. Pa­trzy, jak ku­charce mi­ni­mal­nie roz­sze­rzają się źre­nice, pe­łen zdzi­wie­nia od­dech staje się krótki, a spoj­rze­nie ciem­nieje. Joh­nowi przy­spie­sza puls.

– Pra­co­wa­łam tu wtedy od dzie­się­ciu lat. W przy­szłym roku idę na eme­ry­turę, je­śli Bóg da i, jak to się mówi, do tego czasu nie kopnę w ka­len­darz. Musi pan wie­dzieć, że przez ten czas prze­wi­nęło się tu wielu uczniów…

John sły­szy do­mnie­mane „ale” i de­li­kat­nie prze­kręca mu się w żo­łądku. Zna do­brze to pod­nie­ce­nie i nie­cier­pli­wie po­ga­nia ku­charkę:

– Ale…?

– Ale ją pa­mię­tam – od­po­wiada Anita i od­daje mu zdję­cie. – Nie dla­tego, że wi­dzia­łam ją ja­koś czę­sto. Dużo czę­ściej wi­dy­wa­łam Annę-Ma­rię.

– Annę-Ma­rię?

– Cho­dziła z nią do klasy. Miła dziew­czyna. Zde­cy­do­wa­nie zbyt miękka.

– Ale… co z Sarą? – pyta John i za­nosi się kasz­lem, kiedy Anita wy­dmu­chuje z płuc jesz­cze jedną chmurę dymu. Tym ra­zem za­wisa wo­kół nich ni­czym prze­sy­cona ni­ko­tyną mgła.

– Z Sarą, no cóż… – Wzrok ku­charki staje się na chwilę nie­obecny. Po­tem po­ciąga no­sem. – Musi pan po­roz­ma­wiać z… No, jak mu tam, kur­czaki, było? – Dra­pie się po siatce na włosy, głę­boko za­ciąga pa­pie­ro­sem, tak że ten znika do po­łowy, i pstryka so­bie pal­cami tuż przed twa­rzą. Mimo to nie daje rady so­bie „tego” przy­po­mnieć. Po­tem roz­pro­mie­nia się i ci­ska nie­do­pa­łek na zie­mię. – Za mną – oświad­cza i nad­zwy­czaj ener­gicz­nie wcho­dzi z po­wro­tem do szkoły.

John gasi pa­pie­rosa bu­tem i ru­sza za nią, w jego piersi na­ra­sta po­czu­cie od­re­al­nie­nia.

„Anna-Ma­ria…? – za­sta­na­wia się. – O co w tym, kurna, cho­dzi…? A te­raz jesz­cze ja­kiś typ…?”

Jest pe­wien, że Anita roz­po­znała Sarę. Ale nie ma też wąt­pli­wo­ści, że wiąże się z tym ja­kaś de­li­katna kwe­stia. Na ogół lu­dzie py­tani o za­gi­nio­nych cie­szą się, że mogą po­móc. Leży to w ich na­tu­rze. Ale ton głosu i za­cho­wa­nie Anity trudno jed­no­znacz­nie zin­ter­pre­to­wać.

Ku­charka nie za­trzy­muje się, mija sto­łówkę i wcho­dzi na ko­ry­tarz, gdzie pod ścia­nami stoją rzę­dem wą­skie nie­bie­skie szafki. Czuć tu li­no­leum i… na­sto­lat­kami. Nie jest to do końca przy­jemny za­pach, co do tego John musi przy­znać jej ra­cję. Skrę­cają w prawo i do­cho­dzą do wi­szą­cej na ścia­nie ga­bloty. Anita za­trzy­muje się przed nią, wo­dzi ręką po szyi i wy­ciąga za­wie­szone na łań­cuszku oku­lary do czy­ta­nia. Za­kłada je i pod­cho­dzi do szyby.

– Tu­taj. – Wska­zuje na zdję­cie za po­sre­brza­nym pu­cha­rem. – To z nim po­wi­nien pan po­roz­ma­wiać.

Pu­char jest na­grodą za zwy­cię­stwo w kon­kur­sie ma­te­ma­tycz­nym. Na zdję­ciu wi­dać czte­rech chłop­ców i dziew­czynkę.

– Z tym blon­dy­nem po le­wej? – pyta John, na­chy­la­jąc się do ga­bloty.

– Tak. Trzy­mali się ra­zem, nie­ustan­nie. Cho­lera wie dla­czego. – Anita jesz­cze raz przy­gląda się zdję­ciu, po czym krzy­czy: – Chri­stian! Tak, miał na imię Chri­stian. Nie­sa­mo­wite, jak pa­mięć czło­wieka bywa za­wodna.

– A czemu niby mie­liby się nie trzy­mać? – pyta John, ro­biąc zdję­cie fo­to­gra­fii za szybą i no­tu­jąc imię.

Anita pry­cha.

– Był z niego do­bry chło­pak. Mą­dry, jak sam pan wi­dzi. Ta szkoła wy­grała na­ro­dowy kon­kurs ma­te­ma­tyczny tylko raz, kiedy był aku­rat w dru­ży­nie. Miał przed sobą przy­szłość. Trudno po­wie­dzieć, co ta­kiego wi­dział w tej… – Urywa. Za­pewne do­ciera do niej, że John na­po­mknął, że Sara to jego żona, a w głębi du­szy jest naj­wy­raź­niej do­brze wy­cho­wana. – To z nim po­wi­nien pan po­roz­ma­wiać – po­wta­rza więc je­dy­nie. – Na na­zwi­sko miał chyba Öh­man. Je­śli ktoś wie coś o pana za­gi­nio­nej żo­nie w tam­tym okre­sie, to tylko on. Przy­pusz­czam, że mu­siała go ocza­ro­wać wy­glą­dem, tak jak wszyst­kich in­nych.

„Tak jak i mnie? – Ta myśl po­ja­wia się tak na­gle, że John nie ma szansy jej po­wstrzy­mać. – Czy tak wła­śnie było? Czy to moż­liwe, że tak go ujęła uroda Sary, że na nic in­nego nie zwra­cał uwagi? Jak choćby na to, że ni­gdy nie mó­wiła o swoim do­ra­sta­niu?”

Pieką go po­liczki. Musi aż za­mknąć oczy i zła­pać się za czoło. Mi­grena wraca, wbi­ja­jąc ostre kolce w mięk­kie, czułe tkanki. Mdło­ści się na­si­lają. John bie­rze głę­boki wdech, pod­nosi po­wieki i wła­śnie chce za­py­tać Anitę, co ta ma na my­śli, kiedy spo­strzega, że ku­charka so­bie po­szła. Jej słowa o Sa­rze po­zo­stają w jego umy­śle ni­czym zło­śliwe, skrze­czące ptaki.

Kiedy w kie­szeni kurtki od­zywa się te­le­fon, John przez chwilę za­mie­rza go nie od­bie­rać. On także jest jed­nak w grun­cie rze­czy do­brze wy­cho­wany i po trze­cim sy­gnale wzdy­cha i wy­ciąga apa­rat. Na wy­świe­tla­czu wi­dzi imię sze­fo­wej – Mona.

„Może cho­dzi o ja­kąś do­brą no­winę”, usi­łuje so­bie wma­wiać, na­ci­ska­jąc „od­bierz”.

– John – za­czyna Mona. – Mu­sisz po­je­chać pod ad­res, który przed chwilą ci wy­sła­łam. I to jak naj­szyb­ciej.

– Coś się stało?

– Można tak po­wie­dzieć. Zna­leź­li­śmy mar­twą ko­bietę.

– Niech to szlag. Czy to ten sam spra…

Mona zde­cy­do­wa­nie mu prze­rywa.

– Omó­wimy wszystko już na miej­scu. Ta sprawa to nasz prio­ry­tet, John. I wy­maga od nas cho­ler­nej dys­kre­cji.

3

John zbliża się do bu­dynku, który wy­daje się zło­wrogi. Dawna huta stali – mimo li­ftingu – wciąż wy­gląda pa­skud­nie. Pre­cy­zyj­niej John nie jest w sta­nie tego ująć. Sara po­wie­dzia­łaby za­pewne, że ten bu­dy­nek roz­ta­cza złą aurę.

Przy­kryta płachtą ofiara wciąż leży na zmro­żo­nej ziemi. John czuje kłu­cie w żo­łądku – za każ­dym ra­zem, gdy wi­dzi mar­twą ko­bietę, wy­daje mu się, że to jego żona.

– To nie ona – za­pew­nia go Mona, jakby czy­tała w nim jak w otwar­tej księ­dze.

– Okej. – Prze­łyka gulę nie­po­koju. – Skąd więc ta dys­kre­cja?

– To Lena Ac­ker­mann.

John chce na­po­mknąć coś o tym, że wszy­scy są równi wo­bec śmierci i Ac­ker­man­no­wie nie sta­no­wią w tej kwe­stii żad­nego wy­jątku, ale daje so­bie spo­kój. Mona jest ze­stre­so­wana i wy­cień­czona.

Zbliża się więc do zwłok, uwa­ża­jąc jed­nak, żeby nie po­dejść zbyt bli­sko. Valle jest już na miej­scu i roz­ło­żył po­mo­sty.

– Kim do­kład­nie jest w ro­dzi­nie?

– To wnuczka Evy i Rolfa Ac­ker­man­nów. Ich dzie­dziczka. Sio­stra Carla i Ro­bina.

Na wspo­mnie­nie Evy i Rolfa Ac­ker­man­nów oraz dra­matu za­kład­ni­ków, który ro­ze­grał się w mie­ście kilka ty­go­dni wcze­śniej, John aż się wzdryga. Sta­rzy Ac­ker­man­no­wie nie byli – de­li­kat­nie mó­wiąc – do rany przy­łóż.

– An­ga­żo­wała się ja­koś w ro­dzinne in­te­resy?

Mona wy­ciąga przed sie­bie rękę i po­ru­sza nią na boki.

– Sły­sza­łeś chyba, jak to się mówi: pierw­sze po­ko­le­nie do­ra­bia się for­tuny, dru­gie nią za­rzą­dza, trze­cie prze­pusz­cza.

John wciąga rę­ka­wiczki. Prze­szywa go chłód i za­pi­suje so­bie w pa­mięci, żeby na przy­szłość wkła­dać za­wsze ka­le­sony i pod­ko­szu­lek z dłu­gim rę­ka­wem. Cho­ciaż mrozy w Sztok­hol­mie są gor­sze ze względu na dużą wil­got­ność, tu­taj dają się one zde­cy­do­wa­nie bar­dziej we znaki. Szcze­gól­nie je­śli ktoś – tak jak on – nie jest do nich przy­zwy­cza­jony.

– Żad­nych śla­dów na śniegu? – rzuca to py­ta­nie w lo­do­wate po­wie­trze przed sobą.

– Sher­lock Hol­mes z cie­bie – szcze­rzy się na to Valle, który my­śli, że było skie­ro­wane do niego.

– Zmie­rzy­łeś jej już tem­pe­ra­turę? – pyta John, kiedy Ju­liette i Axel roz­sta­wiają na­miot.

– Jesz­cze nie, ale uznał­bym, że od mo­mentu zgonu mi­nęło co naj­mniej dwa­na­ście go­dzin, bo śnieg za­czął pa­dać wczo­raj wie­czo­rem. – Valle od­gar­nia biały puch. – Mu­siała tu przyjść za­pewne stam­tąd. – Wska­zuje pa­skudny bu­dy­nek.

John zerka w tamtą stronę, po czym znów pa­trzy na Lenę Ac­ker­mann. Na­miot już stoi i Valle ściąga płachtę ze zwłok. Odór od razu ude­rza Johna, mimo że mróz i tak go przy­głu­szył.

Bie­gunka i krew mię­dzy no­gami, za­sty­głe na ustach wy­mio­ciny.

– O kurwa.

– Tak, chyba można tak śmiało po­wie­dzieć. – Valle po­ciera czoło nad­garst­kiem.

Lena Ac­ker­mann, która wy­gląda na dwa­dzie­ścia, góra dwa­dzie­ścia kilka lat, ma na so­bie cienki ja­sno­fio­le­towy szla­frok z sa­tyny. Nic wię­cej. I jest boso.

– Do­kąd się wy­bie­ra­łaś? – mam­ro­cze pod no­sem John.

– Ob­sta­wiam starą elek­trow­nię – od­po­wiada za nią Valle i wska­zuje w kie­runku jed­nej z ma­te­ria­ło­wych ścian na­miotu.

– Wy­glą­da­łoby to na za­tru­cie lub na­prawdę so­lidny roz­strój żo­łądka, gdyby, rzecz ja­sna, nie ta krew. Ja­kieś rany? – pyta John.

– Cała jest w ra­nach. Są na ko­la­nach, sto­pach, dło­niach, rę­kach. Ktoś się z nią nie cac­kał.

John uważ­nie ogląda je­den z pal­ców. Bra­kuje na nim pa­znok­cia, a opuszki są po­ra­nione, jakby ko­bieta pró­bo­wała wy­dra­pać so­bie drogę ucieczki.

– Bę­dzie z tym urwa­nie głowy, całe szczę­ście, że mam ty­dzień urlopu. – Valle uśmie­cha się i wstaje.

– O tym mo­żesz za­po­mnieć. – Mona wtyka głowę do na­miotu i po­ciera dło­nie, żeby się roz­grzać. – Żad­nych urlo­pów, do­póki sprawa nie zo­sta­nie roz­wią­zana. Wy­star­czy, że Frank jest da­lej chory. Bez cie­bie po pro­stu nie dam rady. Kiedy już się tu ro­zej­rzysz, chcia­ła­bym, że­byś prze­ana­li­zo­wał ostat­nie dni ży­cia Leny Ac­ker­mann. Przy­go­tuj li­stę osób, które warto we­zwać na prze­słu­cha­nie. Cho­dzi­łeś już w tych bu­tach. Znów je włóż.

– Ależ kur…

– Valle, wiesz prze­cież, ja­kie są za­sady. Mo­głeś so­bie wy­brać inny za­wód – szcze­rzy się Mona i znów znika.

– Za­sta­na­wia­łem się nad tym – mam­ro­cze.

John też wy­cho­dzi z na­miotu. Kuli się, kiedy wiatr roz­wiewa mu włosy. Wkłada ręce do kie­szeni i idzie z Moną w stronę domu.

– Cie­kawe, co ona niby po­ra­biała na tym od­lu­dziu.

Mona pry­cha.

– Miesz­kała tu­taj. Wy­re­mon­to­wała te bu­dynki za kilka mi­lio­nów, kiedy pro­duk­cja stali prze­nio­sła się w ca­ło­ści do no­wej fa­bryki. Naj­wy­raź­niej jest taka moda. Żeby prze­ra­biać stare nie­ru­cho­mo­ści prze­my­słowe na miesz­ka­nia, a ona zaj­mo­wała cały ten bu­dy­nek.

– Sama?

– Tak, ale po­łowa służy za ga­raż dla jej nie­zli­czo­nych sa­mo­cho­dów. Za­ba­wek bo­ga­czy i ta­kich tam.

– By­li­śmy w domu?

– Nie, ślu­sarz już je­dzie, ale jedno wy­daje się dziwne. Dom jest za­mknięty na cztery spu­sty. A alarm włą­czony.

Johna ogar­nia złe prze­czu­cie, które prze­nosi go do dnia znik­nię­cia Sary. Zerka za sie­bie na sto­jący w ogro­dzie na­miot, gdzie w sa­ty­no­wym szla­froku leży obrzy­dli­wie bo­gata ko­bieta – mar­twa. Ko­bieta, która naj­wy­raź­niej w środku nocy wy­szła z domu, żeby przejść się po śniegu na bo­saka, a wcze­śniej za­mknęła drzwi i uzbro­iła alarm.

„Jak więc wy­szła? – prze­myka mu przez głowę. – I kto, do cho­lery, za­mknął te drzwi… Czy ta osoba wciąż jest w środku?”

4

Kim Cor­dell sie­dzi u Toma O’Con­nora i czeka. Już samo to wy­daje się jej wy­star­cza­jąco chore. Do­wódca mi­li­cji, na­zi­sta. Z ob­se­sją na punk­cie apo­ka­lipsy. Je­śli do­dać jesz­cze, że – jak do­piero co się do­wie­działa – to jej oj­ciec… W do­datku ty­dzień wcze­śniej przy­pad­kiem go po­strze­liła…

„Świat to je­den wielki cyrk. A ja naj­wy­raź­niej je­stem klau­nem”, kręci głową.

Ze ścian spo­glą­dają na nią brą­zowe szklane oczy wy­pcha­nych afry­kań­skich ga­zeli. Na sto­liku stoi ogromny głu­szec z roz­ło­żo­nym w wa­chlarz ogo­nem i szyją wy­cią­gniętą w za­sty­gły na wieki krzyk. Na pod­ło­dze leży skóra krowy. Kim od­no­to­wuje to wszystko i ogar­nia ją mo­men­talne zwąt­pie­nie. „Co jest nie tak z tymi ma­cho, że tak chęt­nie ota­czają się isto­tami, które sami za­mor­do­wali?”, za­sta­na­wia się, do­strze­ga­jąc wo­kół sie­bie je­dy­nie śmierć, roz­pacz i cier­pie­nie. Oświe­tlają to dro­gie lampy od Tif­fany’ego, a uzu­peł­niają ob­razy olejne z mo­ty­wami my­śliw­skimi w gru­bych zło­tych ra­mach.

Tom wcho­dzi do po­koju, a Kim wstaje z miej­sca. Tak ten szaj­bus działa na lu­dzi. Aż nie chce się wie­rzyć, że zbliża się do sześć­dzie­siątki. Kim może zro­zu­mieć, dla­czego to wła­śnie on zo­stał przy­wódcą tych po­gu­bio­nych męż­czyzn ży­ją­cych w gó­rach. Ma… cha­ry­zmę. Aurę, którą roz­ta­cza wo­kół sie­bie. Na­wet te­raz, gdy prze­suwa się po­woli, trzy­ma­jąc jedną rękę przy­ci­śniętą mocno do brzu­cha.

„Bo… go tam po­strze­li­łam”, prze­la­tuje Kim przez głowę, kiedy znów siada na so­fie.

Tom pod­cho­dzi do ka­napy na­prze­ciwko i też siada. Wolno, bar­dzo wolno.

– Jak… tak…? – Kim wska­zuje głową jego brzuch.

Po­liczki ją pieką i prze­klina tę swoją przy­pa­dłość, że czer­wieni się z byle po­wodu. Tom O’Con­nor po­syła jej pio­ru­nu­jące spoj­rze­nie. Jak­kol­wiek Kim bar­dzo się stara, nie jest w sta­nie my­śleć o nim jak o Jacku Fern­strömie, bo tak się na­prawdę na­zywa. Te­raz męż­czy­zna roz­siada się na ka­na­pie w ame­ry­kań­skim stylu, pom­pa­tycz­nej jak wszystko w tym domu, i wy­pusz­cza po­wie­trze, kon­tro­lo­wa­nie, jakby każdy ruch spra­wiał mu ból. Jedną rękę ma za­ban­da­żo­waną. To wła­śnie tam tra­fił go mor­derca Bello Umar.

– A jak my­ślisz? – mówi i pod­chwy­tuje jej wzrok. Pa­trzy na nią lo­do­wato.

– Ja­sne, okej. Tak, może to… czy­ste wa­riac­two i na nie­wiele się to zda, ale chcia­ła­bym cię prze­pro­sić – cią­gnie Kim. Chce wy­py­tać Toma o ty­siące rze­czy, ale żeby skło­nić go do mó­wie­nia, musi naj­pierw tro­chę się pod­li­zać, nie uro­dziła się wczo­raj. Poza tym na­prawdę nie chciała go po­strze­lić. – To był wy­pa­dek – za­pew­nia. – Pró­bo­wa­łam za­strze­lić tego, no… No jak mu tam.

– Cho­dzi ci o tego czar­nu­cha. – Tom, krzy­wiąc się, zmie­nia po­zy­cję. – Też mia­łem taki za­miar i mo­żesz być pewna, że je­dy­nym po­wo­dem, dla któ­rego tu jesz­cze sie­dzisz, a nie le­żysz w le­sie w ja­kimś dole, jest to, że do­się­gnął mnie nie­za­mie­rzony frien­dly fire. Nie jest to jed­nak stan per­ma­nentny. Ta­kie w ży­ciu rzadko się zda­rzają. Wszystko może się szybko zmie­nić.

Kim aż się wzdryga i prze­łyka ślinę. „Czy on wła­śnie grozi śmier­cią wła­snej córce?” – prze­myka jej przez głowę. Jed­no­cze­śnie pie­cze ją w żo­łądku. Za­wsze miała krótki lont i te­raz już wie dla­czego.

„Co za pie­przony idiota”, bu­rzy się w du­szy, po czym mówi:

– Że­bym miała ja­sność: przez te wszyst­kie lata, przez które pro­wa­dzi­li­śmy w De­cem­ber rów­no­le­głe ży­cia, ty cały czas wie­dzia­łeś, że je­stem twoją… że je­stem twoim… – Przy pierw­szym po­dej­ściu nie daje rady tego z sie­bie wy­du­sić, po­tem, czer­piąc siły z wście­kło­ści, wy­krztu­sza jed­nak: – …że je­steś moim oj­cem?

Tom unosi brwi i krótko się śmieje, po­tem chwyta się za brzuch w miej­scu po kuli.

– A prze­glą­da­łaś się kie­dyś w lu­strze? Ilu ta­kich ir­landz­kich ru­dziel­ców wy­stę­puje w De­cem­ber? Wszy­scy mó­wią, że by­stra z cie­bie dziew­czyna, ja zaś mu­szę stwier­dzić, że to ta­kie pie­prze­nie, skoro ni­gdy nie zwró­ci­łaś uwagi na tak ude­rza­jące po­do­bień­stwo.

Kim za­ci­ska pię­ści na ko­la­nach.

– Może i tak, ale czło­wiek spo­dziewa się chyba, że przy­po­mina ro­dzi­ców także pod in­nymi wzglę­dami, nie tylko z wy­glądu? A je­śli cho­dzi o in­te­li­gen­cję, to mu­szę przy­znać, że z na­szej dwójki to ty wy­cią­gną­łeś krót­szą słomkę. Nie są­dzisz? Gnieź­dzisz się tu w gó­rach z bandą ja­kichś sza­leń­ców i przy­go­to­wu­jesz na na­dej­ście końca świata, za­miast czer­pać z ży­cia peł­nymi gar­ściami.

Tom nie od­po­wiada. Tylko na nią pa­trzy. I ma bez wąt­pie­nia ra­cję. Wi­dać wy­raź­nie, że są ze sobą spo­krew­nieni. Kiedy raz się to zo­ba­czy, nie spo­sób tego od­zo­ba­czyć. O ile jed­nak Kim po­świę­ciła ży­cie na po­ma­ga­niu in­nym, o tyle on… stał się gór­skim trol­lem z ob­ja­wami pa­ra­noi.

Tom wzdy­cha i wy­gła­dza so­bie ko­szulę.

– Czego więc ode mnie chcesz?

Ta­kie bez­po­śred­nie py­ta­nie oka­zuje się obez­wład­nia­jące. Wszystko tylko gma­twa. Kim od­chrzą­kuje. Ma ochotę na­pić się wody albo kawy, ale orien­tuje się, że nie ma jak, bo Tom nie za­ofe­ro­wał jej nic do pi­cia.

– A jak ci się, kurna, wy­daje? – wy­myka się jej tak bez­po­śred­nio i szorstko, że aż ją samą to za­ska­kuje.

Tom dra­pie się po czole.

– Nie mam tego, czego chcesz. Chyba to ro­zu­miesz? Nie je­stem two­imi za­gi­nio­nymi ko­rze­niami, które ja­koś ulo­kują cię w kon­tek­ście. W hi­sto­rii. We wspól­no­cie. To tak nie działa. Ja tak nie dzia­łam. Nie two­rzę wspól­not na ba­zie ge­nów, tylko prze­ko­nań, a żeby do niej na­le­żeć, ty, moja droga Kim Cor­dell, masz nie­stety zbyt mocno wy­prany mózg przez trą­biące o do­bru, le­wi­cu­jące, zglo­ba­li­zo­wane spo­łe­czeń­stwa. Masz moje geny, to fakt. I trzeba ci wie­dzieć, że są to do­bre geny. Ni­gdy na nic nie cho­ro­wa­łem. Pro­szę, nie mu­sisz mi dzię­ko­wać. Poza tym je­ste­śmy dwójką ob­cych so­bie lu­dzi i jak dla mnie może tak po­zo­stać. Nie mam tego, czego szu­kasz, że­bym mógł ci to dać.

Kim ob­niża głos:

– Ma­jor… bab­cia, mia­łaby na ten te­mat inne zda­nie. Zdaje się, że dla niej ro­dzina była… naj­waż­niej­sza.

Na twa­rzy Toma od razu od­ma­lo­wuje się ból.

„Tu go mam – my­śli Kim, po ci­chu trium­fu­jąc. – Zna­la­złam jed­nak w nim ja­kąś sła­bość. Czy to nie ty­powe? Dla wszyst­kich cho­ler­nych dzia­dów matki są wraż­liwą kwe­stią”.

– Może ci się wy­daje, że coś o niej wiesz, ale to są tylko rze­czy, które ona sama po­sta­no­wiła ci po­ka­zać – ce­dzi po­woli Tom, ale w jego gło­sie po­brzmiewa nowa nuta. Mimo wszystko ma ja­kieś uczu­cia. Na­wet je­śli stara się je ukryć. – I tyle – do­daje. – Kie­dyś też to zro­zu­miesz. Ale to już nie moja rola, żeby cię edu­ko­wać. Nie mam naj­mniej­szej chęci cię po­znać. I w ogóle. Przy­kro mi, je­śli po­zba­wiam cię złu­dzeń, bo może tak to so­bie wy­obra­ża­łaś albo może o tym ma­rzy­łaś, ale nic na to nie po­ra­dzę. A naj­więk­szą przy­sługą, jaką mogę ci wy­świad­czyć, jest by­cie z tobą szcze­rym. Nie grać w żadne gierki.

Kim wstaje. Nie wie, co od­po­wie­dzieć. Nie, o ni­czym ta­kim nie ma­rzyła.

– Świet­nie – rzuca w końcu. – Ale nie­gra­nie w żadne gierki za­kłada chyba też udzie­le­nie szcze­rych od­po­wie­dzi na za­da­wane py­ta­nia, prawda?

Tom sztyw­nieje na ka­na­pie.

– Nie je­stem ani tro­chę za­in­te­re­so­wana uda­wa­niem two­jej córki – kon­ty­nu­uje Kim. – Tego mo­żesz być, kurna, pewny. Ale mam kilka py­tań, na które chcę po­znać od­po­wie­dzi, o ile tylko je znasz, bo ina­czej bę­dziesz wła­śnie grał w gierki i bę­dzie wi­dać jak na dłoni, że wszystko to tylko fa­sada. Kry­jąca go­tu­jące się w to­bie uczu­cia trzy­mane pod po­krywką. Do mnie. Do mo­jej mamy. Do swo­jej mamy. A tak nie może chyba być, prawda?

Kiedy twarz Toma czer­wie­nieje, Kim już wie, dla­czego sama tak ob­lewa się ru­mień­cem. Od­zy­skaw­szy pew­ność sie­bie, unosi dłoń.

– Nie mu­sisz wsta­wać, wi­dzę, jaki je­steś słaby. Na ra­zie mam tylko jedno py­ta­nie i so­bie pójdę: Dla­czego zo­sta­wi­łeś mamę?

– Przez cie­bie – od­po­wiada szybko i opry­skli­wie Tom.

Ręka Kim bez­wied­nie wę­druje do ust.

– Mó­wi­łaś, że ocze­ku­jesz szcze­ro­ści. Naj­wy­raź­niej je­steś twarda jak cho­lera. I ja­sne, je­śli tylko chcesz, to będę szczery. Zo­sta­wi­łem twoją matkę, bo chciała cię uro­dzić. Dla mnie była wy­łącz­nie dziew­czyną, z którą od czasu do czasu sy­pia­łem. Nie chcia­łem mieć wtedy dziecka i nie chcę mieć go te­raz. Ani z nią, ani z ni­kim in­nym. Kiedy wojna ras już wy­buch­nie, zbiorę wo­kół sie­bie praw­dziwą ro­dzinę. Wspólne geny nie spra­wią, że bę­dziesz się do niej za­li­czać. Nie chcę cię, cza­isz?

Spoj­rze­nie Kim robi się mętne.

– Wojna ras…? Mój Boże. Okej. Czaję i to jesz­cze jak – od­po­wiada za­chry­płym gło­sem. – Dzięki za szcze­rość. Resztę py­tań prze­ślę i ocze­kuję, że od­po­wiesz na nie rów­nie szcze­rze. Mo­żesz olać in­nych. I ja też się od cie­bie od­cze­pię. Ni­gdy nie będę twoją córką. Umowa stoi?

Tom de­li­kat­nie się uśmie­cha.

– No nie, mimo wszystko je­steś cał­kiem by­stra.

Kiedy Kim opusz­cza go­spo­dar­stwo mi­li­cji, w uszach dzwo­nią jej słowa: „Nie chcę cię”.

5

Przy­odzianą w sa­tynę, za­mar­z­niętą na ka­mień i ubru­dzoną wy­mio­ci­nami Lenę Ac­ker­mann pod­nie­siono z ziemi i owi­nięto bre­zen­tem, bo ze względu na po­zy­cję, w ja­kiej za­mar­zła, nie było szansy wło­żyć jej do worka na zwłoki.

John ma chwilę wol­nego – nie­długo czeka go wi­zyta w szpi­talu, żeby do­wie­dzieć się, co René może mu po­wie­dzieć o przy­czy­nach jej śmierci – ale na ra­zie je­dzie wolno przez cen­trum De­cem­ber. Musi przy­znać, że Cla­ire Olo­fs­son jest sku­teczna. Mi­nął za­le­d­wie ty­dzień od wiel­kiego jar­marku z oka­zji Hal­lo­ween, na któ­rym po­strze­lono mor­dercę, Bella Umara. I Toma O’Con­nora.

John nie do końca się orien­tuje, jak Kim czuje się po tym, co się stało. Ma wra­że­nie, że nie ra­dzi so­bie z tym tak, jak za­le­ca­łaby swoim pa­cjen­tom, ale cóż, jest jak jest. Ła­two wy­ro­ko­wać w cu­dzej spra­wie, trud­niej roz­wią­zać wła­sne pro­blemy.

Z parku w cen­trum znik­nęły już de­ko­ra­cje in­spi­ro­wane du­chami, a ich miej­sce za­stą­piły ozdoby bo­żo­na­ro­dze­niowe, ja­kich John jesz­cze nie wi­dział. Ja­sne, Sztok­holm sły­nie ze świą­tecz­nie przy­stro­jo­nych wi­tryn i jest w nim za­wsze pod do­stat­kiem pięk­nych in­sta­la­cji, mię­dzy in­nymi w ty­go­dniu no­blow­skim, gdy lau­re­aci zjeż­dżają się do mia­sta i jest fe­sti­wal świa­teł, ale to tu­taj… Ru­dolf na spółkę ze skrza­tami pra­cu­ją­cymi w warsz­ta­cie Świę­tego Mi­ko­łaja mu­sieli wy­ci­snąć z sie­bie do cna na­strój świą­teczny. A je­śli wziąć pod uwagę, że tu i ów­dzie wciąż stoją pod­no­śniki, z któ­rych roz­wie­szane są ko­lejne świa­tełka, wy­daje się, że końca jesz­cze nie wi­dać.

Inna sprawa, że nie wi­dać też końca za­lewu dzien­ni­ka­rzy na­pły­wa­ją­cych do mia­sta. W trak­cie krót­kiej prze­jażdżki po cen­trum John wi­dzi dwa sa­mo­chody na­le­żące do TV4, je­den z SVT i kilka in­nych, które – jak się do­my­śla – przy­wio­zły tu wol­nych strzel­ców li­czą­cych na to, że zro­bią ma­te­riał ży­cia, znajdą gdzieś cie­płą po­sadkę i będą mo­gli prze­stać chał­tu­rzyć. John aż się wzdryga. Każda z sie­dzą­cych w tych sa­mo­cho­dach osób chęt­nie prze­pro­wa­dzi­łaby z nim wy­wiad na wy­łącz­ność.

John wie, że po­wi­nien był zo­stać przy sta­rej hu­cie, wy­staw­nym domu Leny Ac­ker­mann, i po­móc Val­lemu w oglę­dzi­nach miej­sca zna­le­zie­nia zwłok. Szcze­gól­nie że pa­nuje taki ziąb. Musi jed­nak spraw­dzić trop Chri­stiana Öh­mana pod­su­nięty przez tamtą ku­charkę.

Skręca do naj­bar­dziej pre­sti­żo­wej czę­ści De­cem­ber zwa­nej Ma­łym Hol­ly­wood – gdzie wille bu­duje się na po­kaz i wszystko epa­tuje bo­gac­twem. Mieszka tu­taj nie­wiele osób, jest może dwa­dzie­ścia do­mów – lub pa­ła­ców, jak na­le­ża­łoby je chyba okre­ślić. W Sztok­hol­mie nie wy­dano by po­zwo­le­nia na bu­dowę żad­nego z nich, ale w ma­łych mia­stecz­kach obo­wią­zują inne za­sady – tu chce się za­trzy­mać bo­ga­czy. Może w grę wcho­dzą ła­pówki.

Męż­czy­zna, któ­rego John ma od­wie­dzić, mieszka w willi przy­po­mi­na­ją­cej trzy ogromne kon­te­nery nieco nie­dbale usta­wione je­den na dru­gim. No­wo­cze­sne, ale mimo wszystko nudne. Okna pa­no­ra­miczne, wy­so­kie ogro­dze­nie ze stali do­okoła po­sia­dło­ści i fon­tanna po­środku ma­łego ronda przed do­mem.

Wszystko wy­daje się dro­gie. Ta­kie wra­że­nie robi zwłasz­cza pod­jazd, gdzie stoją dwa spor­towe sa­mo­chody i mer­ce­des G63 6x6, który kosz­to­wał za­pewne wię­cej niż dom Johna w Sztok­hol­mie.

Po­li­cjant w Joh­nie od razu za­czyna się gło­wić, czy Chri­stian han­dluje nar­ko­ty­kami, bo jak ina­czej można do­ro­bić się w De­cem­ber ta­kiej for­tuny, je­śli nie jest się wła­ści­cie­lem huty?

Pod­jeż­dża do słupka z do­mo­fo­nem, opusz­cza szybę i na­ci­ska przy­cisk. Pa­trzy w ka­merę przy bra­mie.

– Tak?

– John Wa­gner, po­li­cja. Mam kilka py­tań.

– Mam kilku ad­wo­ka­tów – od­po­wiada dźwięczny głos.

– Nie będą po­trzebni, nie jest pan o nic po­dej­rzany.

– O co więc cho­dzi?

– O Sarę Barke.

Na chwilę za­pada ci­sza, po­tem roz­lega się bu­cze­nie i brama po­woli się otwiera, a John wjeż­dża na te­ren po­se­sji.

„Za­czyna się nie­źle”, my­śli i bar­dzo uważa na to, żeby nie za­par­ko­wać zbyt bli­sko ca­cek Chri­stiana. Nie stać go, żeby któ­reś przy­pad­kiem po­ry­so­wać.

Do­ra­stał w dość bied­nej ro­dzi­nie. Ro­dzice byli pro­ści i John mu­siał no­sić ubra­nia po in­nych, do­póki nie prze­rósł wszyst­kich i nie prze­stał się w nie mie­ścić. Już kiedy miał pięt­na­ście lat, mie­rzył metr osiem­dzie­siąt i był mu­sku­larny jak oj­ciec. To tam­tego lata inni prze­stali mu pod­ska­ki­wać. Jako naj­po­staw­niej­szy w szkole stał się chorą in­stan­cją wła­dzy. Ni­gdy jed­nak nie był bo­gaty i nie za­po­wia­dało się, żeby miało się to zmie­nić. „Nie jest to spra­wie­dliwe, że nie­któ­rzy aż do tego stop­nia śpią na pie­nią­dzach”, prze­mknęło mu przez głowę i roz­po­znał w tym spo­sób my­śle­nia swo­jego ojca, nie­prze­jed­na­nego so­cjal­de­mo­kraty. I bud­dy­sty. Mimo to oj­ciec na bar­dzo wielu pa­trzył z góry, tyle tylko że z in­nych po­bu­dek niż lu­dzie z pie­niędzmi. Coś w ro­dzaju od­wró­co­nego na­sta­wie­nia klasy wyż­szej, zgod­nie z któ­rym bo­gaci i lu­dzie bez so­lid­nego wy­kształ­ce­nia znaj­dują się na sa­mym dole dra­biny spo­łecz­nej i nie za­słu­gują na sza­cu­nek.

„Za żadne pie­nią­dze tego świata nie da się ku­pić roz­woju oso­bi­stego – ma­wiał oj­ciec Johna. – Bo ten wy­maga czasu, ta­lentu i za­in­te­re­so­wa­nia in­nymi war­to­ściami. Nie pie­nię­dzy”.

Mama nie cho­dziła na wy­bory i nie za­bie­rała głosu w żad­nych spra­wach, które wią­zały się z po­li­tyką, przez co tata miał więk­sze pole do po­pisu i nikt nie kwe­stio­no­wał jego osą­dów. „Może i się nie my­lił, ale w każ­dym ra­zie nie miał do końca ra­cji”, my­śli te­raz John, jesz­cze raz zer­ka­jąc na spor­towe auta.

Wy­siada z sa­mo­chodu i bie­rze ze sobą lap­top Sary. Trzyma go tak, jakby niósł wazę z dy­na­stii Ming. Jakby była to je­dyna rzecz, dzięki któ­rej może zbli­żyć się do prawdy, choć wcale nie jest pewny, czy aby na pewno chce ją po­znać. Kom­pu­tery i te­le­fony stały się pa­mięt­ni­kami współ­cze­snego spo­łe­czeń­stwa. Po­li­cyjni in­for­ma­tycy pró­bo­wali się już do niego wła­mać, bez skutku, więc John do­stał go z po­wro­tem, kiedy śledz­two utknęło w mar­twym punk­cie.

Drzwi otwiera mu szczu­pły męż­czy­zna z za­cze­sa­nymi do tyłu wło­sami, w wor­ko­wa­tych ubra­niach, które kosz­tują wię­cej niż cała za­ku­piona w sie­ciówce gar­de­roba Johna. Chri­stian ma w uchu kol­czyk z dia­men­tem, a na palcu ma­sywny złoty sy­gnet.

„Nie ma ob­rączki”, prze­la­tuje Joh­nowi przez głowę, kiedy po­daje rękę go­spo­da­rzowi.

– A więc to ty je­steś tym po­li­cjan­tem Sary? – pyta Chri­stian bez zbęd­nych for­mal­no­ści i tylko pa­trzy na jego dłoń, jakby była w smar­kach. Nie od­wza­jem­nia ge­stu.

– Tak, chyba tak.

– Spraw­dzi­łem cię na szybko, część osób są­dzi, że… ty to zro­bi­łeś.

– Pew­nie na­wet sporo. – Joh­nowi przy­cho­dzi do głowy, że też po­wi­nien był spraw­dzić Chri­stiana, za­nim tu przy­je­chał, na to jest już jed­nak za późno.

– Cóż, cie­kawe… Wejdź.

John wcho­dzi do holu utrzy­ma­nego w kli­nicz­nej czy­sto­ści. Na sto­liku na klu­cze stoi śro­dek do de­zyn­fek­cji. Na bia­łych ścia­nach wi­szą dzieła sztuki i ka­mery, mar­mu­rowa po­sadzka, ra­sowy kot o dłu­giej bia­łej sier­ści, który ma ich obu w naj­więk­szym po­wa­ża­niu, i szklane schody pro­wa­dzące na pię­tro.

Wcho­dzą do sa­lonu, który wy­daje się rów­nie zimny i ano­ni­mowy co hol. Mimo no­wo­cze­sno­ści wszystko śmier­dzi tu odzie­dzi­czoną for­tuną. Na szkla­nym stole ko­lejny śro­dek do de­zyn­fek­cji. Wi­dok na je­zioro Trol­l­sjön i całą do­linę. Ta­ras z ja­cuzzi i gril­lem. Za wodą w od­dali znaj­duje się wy­na­jęty przez Johna dom. Jawi mu się jak mi­kro­sko­pijne czer­wone gó­wienko mu­chy.

– Czym się zaj­mu­jesz? – pyta po­li­cjant i staje w oknie.

– IT, żeby nie wcho­dzić w szcze­góły.

– Je­steś obrzy­dli­wie bo­gaty.

– Ja­koś wiążę ko­niec z koń­cem – pry­cha Chri­stian i na­lewa so­bie drinka. Joh­nowi nie pro­po­nuje, ale to na­wet le­piej. – A więc Sara?

John siada na so­fie, Chri­stia­nowi drży ką­cik ust. Drże­nia nie wy­wo­łuje jed­nak uśmiech, ra­czej obrzy­dze­nie.

– By­li­ście z Sarą naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi?

Chri­stian par­ska śmie­chem.

– Nie wiem, czy tak bym to okre­ślił. Sara… była spe­cy­ficzna i nie miała przy­ja­ciół. Dzika i nie­da­jąca się ujarz­mić, ale na swój spo­sób by­li­śmy so­bie bli­scy, tak przy­pusz­czam. Aż coś jej od­biło i wy­je­chała z De­cem­ber.

– Dla­czego się stąd wy­pro­wa­dziła?

– Za­wsze się nad tym za­sta­na­wia­łem. Po pro­stu znik­nęła. – Chri­stian upija łyk drinka. Nie siada, tylko da­lej spo­gląda na je­zioro. – Ko­cham to mia­sto, ale robi coś z czło­wie­kiem.

– Cały czasu tu miesz­ka­łeś?

– Nie, wy­je­cha­łem kilka lat po Sa­rze, na stu­dia do Sztok­holmu, po­tem je rzu­ci­łem i wró­ci­łem na stare śmieci.

– A kiedy by­łeś w Sztok­hol­mie, nie mia­łeś kon­taktu z Sarą?

– Nie, Sara… My­śla­łem, że chce za­cząć wszystko od nowa i trzy­mać się jak naj­da­lej od wszyst­kiego, co wiąże się z De­cem­ber. A ja też wo­la­łem nie mieć z nią nic wspól­nego, Sara była… jest tok­syczna. Nie za­uwa­ży­łeś?

– Nie – mówi John. – Była ide­alną matką i żoną.

– Żar­tu­jesz?

– Nie, dla­czego?

– To nie ta Sara, jaką znam, to zna­czy, zna­łem. Mimo wszystko do­brze, że się zmie­niła.

– W jaki spo­sób się zmie­niła?

– Dla­czego tu przy­sze­dłeś? My­ślisz, że Sara jest w De­cem­ber?

– Tak… nie… może.

Chri­stian pa­trzy Joh­nowi w oczy i siada na fo­telu, jedną nogę daje na pod­ło­kiet­nik, w szklance dzwoni lód.