Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dziedziczka rodu Ackermannów, najbogatszej rodziny w December, zostaje znaleziona martwa przed swoim domem i John musi zmierzyć się z na pozór niewykonalnym zadaniem. Potrzebuje też pomocy, żeby dostać się do komputera zaginionej żony. Może znajdzie tam informacje, które pomogą mu ją odnaleźć.
Tymczasem Kim dalej grzebie w przeszłości i sięga po wszelkie możliwe środki, żeby odzyskać kontrolę nad swoim życiem. Doświadczyła tyle niesprawiedliwości, że jest na granicy załamania nerwowego, o krok od rozpętania prawdziwego piekła.
Seria kryminałów "Śmierć w December" to wspólne dzieło małżeństwa Grimwalkerów. Gdyby przenieść ją na ekran, powstałaby mieszanka "Mare z Easttown", "Ozark" i "Siedem". W tajemniczym miasteczku nikt nie trzyma się reguł, ani dobrzy, ani źli. Ale jedno jest pewne ‒ gdy raz znajdziesz się w December, trudno będzie ci je opuścić.
"Rywal" to piąta część dziesięciotomowej serii. Ciąg dalszy nastąpi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 212
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Döden i December 5: Rivalen
Przekład z języka szwedzkiego: Agata Kerepet
Copyright © Caroline Grimwalker, Leffe Grimwalker, 2023
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2023
Projekt graficzny okładki: Nils Olsson
Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska
Korekta: Magdalena Mierzejska
ISBN 978-91-8054-064-3
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Gdyby December było bronią, byłoby napalmem wystrzeliwanym z procy
– Juliette Cortas
1
Maggan Frej zdążyła jeszcze pomyśleć, że trafiła chyba do piekła, zanim kolejny cios muska jej głowę. Gdyby się nie uchyliła, byłoby zapewne po niej. Dzwoni jej w prawym uchu, a skóra piecze ją w miejscu zranienia.
Wczołguje się pod stół, wokół wszystko wydaje się takie nieostre. Kiedy próbuje wstać po drugiej stronie, ślizga się na zakrwawionej posadzce.
„To moja krew czy kogoś innego?”, przemyka jej przez głowę.
Nie ma pojęcia. Wie jedynie, że w piątek wieczorem położyła dzieci do łóżek i otworzyła drugą butelkę wina. Jest pewna, że dokładnie zamknęła drzwi i okna. Nie zapomina się o takich rzeczach, jeśli ma się za sobą takie przejścia jak ona. Mimo to znienacka wyrósł za nią zamaskowany mężczyzna. Gdyby nie zobaczyła jego odbicia w ekranie telewizora…
Kiedy podnosi się teraz z podłogi, mężczyzna obchodzi stół. Trzyma w ręce krótką żeliwną rurkę, przewraca jedno z krzeseł, a ją ogarnia strach.
Puszcza się biegiem.
„Dzieci…”, myśli.
Nie może pozwolić, żeby włamywacz dobrał się do tego, co ma najcenniejsze.
Jest przekonana, że sama zginie, ale jeśli tylko dzieci przeżyją, będzie szczęśliwa.
Twardy przedmiot uderza ją w plecy. Rozlega się łomot, gdy upada on na podłogę. Ten typ musiał rzucić w nią rurką. Maggan się zatrzymuje, podnosi metalowy przedmiot, nigdzie jednak nie widzi napastnika.
„Co się tu, do cholery, dzieje?” – zastanawia się.
To on musi za tym stać. Johan. Znienawidził ją, bo wystąpiła o rozwód, ale przecież było to sześć lat temu. Czekałby aż tak długo, żeby się na niej zemścić?
Rozwód przeczołgał ich oboje. Piekielna batalia sądowa o opiekę nad dziećmi. Łącznie siedem zgłoszeń do pomocy społecznej. Awantury i przepychanki, aż sąd zdecydował, że to jej na wyłączność przypadnie prawo do opieki. Przesądziła o tym agresja Johana.
Szlochając, Maggan ostrożnie się cofa. Mocno trzyma rurkę. Nie wie, gdzie położyła telefon, i nie ma sensu krzyczeć. Nikt jej nie usłyszy. Najbliżsi sąsiedzi mieszkają kilometr od niej. Nagle żałuje, że się tu w ogóle przeprowadziła. Chociaż… należałoby raczej powiedzieć: uciekła. Stać ją było tylko na wynajem tego domku, bo Johan dosłownie puścił ją z torbami. Jak skończona idiotka brała na siebie wszystkie kredyty. Nawet wtedy, gdy zaczął ją już bić. Maggan czuje, jak pod paniką i strachem rośnie w niej dawno zasiana wściekłość. Chwyta się jej z całych sił. Zgrzyta zębami i mówi pod nosem:
– Ten dupek nie będzie sobie pozwalać.
Kiedy w domu gasną światła, wstrzymuje oddech. Bezpieczniki są w przedpokoju, przy schodach. To jedyna droga na górę – do dzieci.
Maggan jest przekonana, że to on się z nią bawi. Jej oczy powoli przyzwyczajają się do ciemności, ale w domu panuje zimowy mrok, więc musi postępować ostrożnie.
Na odgłos, który rozlega się za nią, serce podskakuje jej aż do gardła.
Wywija rurką, ale trafia tylko w pustkę.
– Odpuść sobie. – Szept rozlega się na prawo od niej, dużo bliżej, niż się spodziewała. Maggan znów bierze zamach i nabiera w płuca więcej powietrza.
– Przestań, Johan – sapie, nienawidząc siebie za ten błagalny ton. W odpowiedzi rozlega się śmiech. Ponury, syczący, włosy na rękach stają jej dęba.
Maggan cofa się, aż wpada na ścianę. Po omacku przesuwa się w lewo, dociera do drzwi prowadzących do dużego pokoju. Przy kominku są widełki.
Niespodziewany cios w usta powala ją na plecy, napastnik rzuca się na nią z pięściami. Kiedy okłada ją po twarzy, Maggan gubi rurkę. Stara się osłaniać, ale od czasu do czasu któryś z ciosów trafia. Ból ma swoje granice, Maggan dobrze o tym wie, w pewnym momencie tak się nasila, że organizm niemal się wyłącza i nic się nie czuje. Ale w tej chwili każde jego uderzenie nadal przeszywa jej ciało. A może nawet i duszę.
Jest przyzwyczajona do bycia bitą, tym razem robi jednak coś, czego jeszcze nie próbowała.
Oddaje mu. Drapie i stara się dosięgnąć do jego oczu.
On chwyta ją za ręce. Woń jego perfum miesza się z zapachem wina z jej oddechu. Ze smrodem jej własnego strachu.
Udaje się jej trafić w szyję, mężczyzna charczy. To dla niej szansa. Maggan przypomina sobie trening samoobrony i zrzuca z siebie napastnika.
Czołga się kawałek, po czym z trudem staje na nogi. Biegnie do schodów i tego, co jako jedyne nadaje sens jej życiu.
Do dzieci…
Matilda i Patrik przestali już pytać, gdzie się podziewa tata.
– Stój – słyszy za sobą, jednak powoduje to dodatkowy przypływ energii. Wszystko ją boli, ale jakimś cudem wykrzesuje w sobie siły.
Musi jedynie wejść na górę, do pokoju dzieci, i zadzwonić pod sto dwanaście z telefonu Patrika. Zamknąć drzwi i wytrzymać do przyjazdu policji.
W połowie schodów ląduje twarzą na jednym ze stopni. Podciął jej nogi. Świat wokół niej kręci się jak na karuzeli, napastnik ściąga ją za nogę po schodach.
Nie krzyczy. Żeby nie obudzić dzieci. „Czy to nie chore?”, myśli. Osłania twarz rękami, czuje, jak jedno czy dwa żebra łamią się jej podczas tej przejażdżki na dół.
Maggan próbuje kopnąć napastnika drugą nogą i trafia go w ramię, obraca się tak, żeby uderzenia o stopnie przyjmować na plecy, dopóki on nie puszcza jej na dole na zimną kamienną posadzkę w przedpokoju. Ciąg od drzwi – Maggan prosiła właściciela, żeby w wolnej chwili coś z tym zrobił – działa otrzeźwiająco na jej zmysły. Daje jej siłę, żeby po raz ostatni zebrać się w sobie.
Już ma kopnąć tego mężczyznę w kolano, gdy wtem widełki kominkowe przebijają jej pierś. Nigdy nie czuła podobnego bólu. Jest tak nagły. Tak głęboki. Tak palący. Tak… ostateczny. Do Maggan dociera ta świadomość: Zaraz umrze.
– Wyzwolę cię – szepcze głos. Wyciąga widełki z jej piersi, ale tylko po to, żeby znów ją nimi dźgnąć, i jeszcze raz, i jeszcze. Maggan ma rozbiegany wzrok. Zatrzymuje go na okrągłym okienku w drzwiach domu. Widzi za nimi bezgłośnie spadające ciężkie płatki śniegu. Tam ucieka. Z dala od bólu. Aż całkiem znika w nieprzeniknionej ciemności, gdzie ból już nie istnieje.
– Dzieci… – To ostatnie słowo, które szepce przed śmiercią.
2
Chociaż John Wagner czeka w środku, cały się trzęsie. W związku z kryzysem energetycznym przewodnicząca rady miejskiej Claire Olofsson zdecydowała o przykręceniu temperatury o dwa stopnie we wszystkich lokalach samorządowych w December. Kompletnie poroniony pomysł, jeśli wziąć pod uwagę, ile prądu idzie na jej wymysły z okazji Halloween, a wkrótce zapewne także Bożego Narodzenia. Został w każdym razie w kurtce i chucha na dłonie, rozglądając się wokół. Czuje się tu nieswojo.
Zawsze należał do tych, którzy trzymają się z boku.
Teraz przyglądają mu się zaciekawione, nieśmiałe spojrzenia. Kiwa głową i się wita. Macha dwóm czternastolatkom, którym wydaje się, że dyskretnie pstrykają mu fotki, po czym pochylają się nad telefonami, żeby wrzucić je do mediów społecznościowych. Istny cud, że – w takich strojach – jeszcze nie zamarzły. Mają zdecydowanie zbyt krótkie bluzki. Do tego jedna jest ubrana w słonecznie żółtą spódnicę do kolan i białe sneakersy. Bez rajstop. John dostaje dreszczy już na samą myśl o tym, jak po ostatniej lekcji ta dziewczyna będzie szła do domu lub szkolnego autobusu. Kręci głową. Tęsknie spogląda na kolejkę do punktu wydawania posiłków, nigdzie nie dostrzega jednak kawy ani nawet nie wyczuwa jej aromatu. W gruncie rzeczy nie jest to może wcale takie dziwne.
Dwupiętrowy budynek z brązowej cegły. Podstawówka przy parku wygląda równie deprymująco co wszystkie inne szkoły, które widział John. Policjant czuje się nieswojo, siedząc w stołówce, podczas gdy starsi uczniowie plotkują o nim po kątach.
Klasy od czwartej do szóstej mają zajęcia w oddzielnym budynku kawałek dalej, a przedszkole i nauczanie początkowe przeniosły się do nowego gmachu po drugiej stronie ulicy. „Jeśli jest w nim równie zimno jak tutaj – myśli John – to naprawdę żal tych maluchów”. Robi, co może, żeby stłumić w sobie irytację spowodowaną zainteresowaniem, jakie starsi uczniowie okazują mu z dystansu.
Po przyjeździe do December Johnowi Wagnerowi nie do końca udało się zaszyć, a po tym wszystkim, co się tu wydarzyło – porachunkach gangów, przetrzymywaniu zakładników w hucie, pladze morderstw na kobietach i tym pieprzonym zbirze zażynającym pięć osób, to tylko kilka przykładów z całej gamy zła – media zaczęły krążyć po mieście jak rozjuszone ćmy. Nie było też większym zaskoczeniem, że roiło się od spekulacji na temat Johna Wagnera. Policjant ze Sztokholmu, który przeniósł się do małego miasteczka December, po tym jak jego żona i syn zniknęli.
Stał się sławny, chociaż jedyne, na czym mu zależało, to pozostać niewidzialnym.
W kolejce po jedzenie banda nastolatków o głosach oscylujących między dzieciństwem a dorosłością wydziera się na całe gardło. Na twarzy Johna wywołuje to uśmiech. Sam dobrze pamięta, jak to było. Ten wstyd, że głos go zawodzi zawsze wtedy, gdy najbardziej mu zależy na tym, żeby dobrze wypaść. Potem uderza go kolejna myśl i marszczy brwi.
Może Mattias nigdy tego nie doświadczy.
Może – inaczej, niż John to sobie wyobrażał – nigdy nie będzie mu dane chichotać pod nosem, kiedy jego syn będzie przechodził mutację.
„Nie, nie wolno mi nawet tak myśleć – postanawia. – Sara i Mattias żyją, znajdę ich”.
Wizyta tutaj to właśnie krok w tym kierunku. Akurat w chwili, kiedy John czuje, że łzy napływają mu do oczu, a do tego powoli nadciąga atak migreny, drzwi otwierają się i z kuchni stołówki wychodzi dyrektor szkoły, z którym John nie dalej jak chwilę temu odbył krótką rozmowę. Dyrektorowi towarzyszy starsza kobieta w zielonym siatkowym czepku na włosach, niebieskich plastikowych klapkach i żółtych gumowych rękawiczkach. Serce staje Johnowi w gardle. Podnosi się z miejsca, a kiedy dyrektor podchodzi do niego z chudą staruszką, John dokłada wszelkich starań, żeby przedstawić się z jak najserdeczniejszym uśmiechem na ustach.
– Jak już mówiłem… Może Anita będzie w stanie panu pomóc – mówi dyrektor, po czym przeprasza i odchodzi, a Anita, która ma metr pięćdziesiąt w kapeluszu i sprawia wrażenie na pół zmumifikowanej, podejrzliwie świdruje Johna wzrokiem.
– Wygląda pani, jakby badała właśnie miejsce zbrodni – żartuje policjant i wskazuje na strój kucharki.
– Ha! – prycha staruszka nadspodziewanie szorstko i marszcząc nos, ściąga gumowe rękawice i rozgląda się wśród nastolatków. – W tym miejscu aż roi się od przestępców. Cholerni gówniarze. – Potem pokazuje drzwi prowadzące na zewnątrz. – No cóż, skoro mam dodatkową przerwę, żeby z panem porozmawiać, możemy to chyba zrobić na dworze. Przy okazji zaczerpnę sobie „świeżego powietrza” – dodaje znacząco i wyciąga z kieszeni białego fartucha paczkę papierosów. – Chociaż przez chwilę nie będę czuła smrodu tego nastoletniego kisielu w majtkach, wegety i przepoconych strojów gimnastycznych.
– Proszę prowadzić – odpowiada z uśmiechem John, wykonując zachęcający gest.
„Ta kobieta to chodząca historia”, myśli.
Na zewnątrz panuje taki mróz, że powietrze wydaje się ostre jak brzytwa i niemal piecze w twarz. Niebo jest intensywnie błękitne, Johnowi brakuje chmur, które wcześniej wisiały nad doliną. Zakłada, że mimo wszystko choć trochę zatrzymywały tu ciepło. Kiedy do December przychodzi prawdziwa zima, to zazwyczaj się nie patyczkuje. Od pierwszych opadów śniegu w Halloween nie minął jeszcze tydzień, ale już temperatura spadała za dnia do minus dziesięciu stopni, a nocą podwajała wynik. John odkrył, że sople lodu mogą tworzyć się nawet na rzęsach. Spokojnie mógłby się obejść bez tej wiedzy.
„I co mi się nie podobało w szarobrązowej sztokholmskiej brei”, wzdycha w duchu.
– No więc… – zagaja staruszka, zapaliwszy już papierosa i wypuściwszy z ust gigantyczny obłok dymu. Do tego stopnia nie było wiatru, że obłok podryfował powoli, bardzo powoli przez szkolne podwórze. – Chciał pan ze mną porozmawiać o jakiejś byłej uczennicy?
– O mojej żonie – wyjaśnia John. – Sarze Barke. Ona i mój syn zniknęli bez śladu cztery miesiące temu. Sara dorastała tu, w mieście, chodziła do tej szkoły, a dyrektor powiedział, że pani jako jedyna z obecnej załogi pracowała w tamtym okresie.
– A tamten okres to…?
– Początek lat dziewięćdziesiątych – odpowiada John. – Sara zaczęła siódmą klasę jesienią dziewięćdziesiątego pierwszego, a szkołę skończyła w dziewięćdziesiątym czwartym.
– Dobry Boże – mamrocze Anita z papierosem zwisającym z ust. – To wieki temu. Będę musiała się temu bliżej przyjrzeć. – Wskazuje na zdjęcie w dłoni Johna, a on je jej podaje. Staruszka przytrzymuje je w wyciągniętej przed siebie ręce.
John widzi dokładnie, kiedy to się dzieje – kiedy Anita rozpoznaje Sarę. Patrzy, jak kucharce minimalnie rozszerzają się źrenice, pełen zdziwienia oddech staje się krótki, a spojrzenie ciemnieje. Johnowi przyspiesza puls.
– Pracowałam tu wtedy od dziesięciu lat. W przyszłym roku idę na emeryturę, jeśli Bóg da i, jak to się mówi, do tego czasu nie kopnę w kalendarz. Musi pan wiedzieć, że przez ten czas przewinęło się tu wielu uczniów…
John słyszy domniemane „ale” i delikatnie przekręca mu się w żołądku. Zna dobrze to podniecenie i niecierpliwie pogania kucharkę:
– Ale…?
– Ale ją pamiętam – odpowiada Anita i oddaje mu zdjęcie. – Nie dlatego, że widziałam ją jakoś często. Dużo częściej widywałam Annę-Marię.
– Annę-Marię?
– Chodziła z nią do klasy. Miła dziewczyna. Zdecydowanie zbyt miękka.
– Ale… co z Sarą? – pyta John i zanosi się kaszlem, kiedy Anita wydmuchuje z płuc jeszcze jedną chmurę dymu. Tym razem zawisa wokół nich niczym przesycona nikotyną mgła.
– Z Sarą, no cóż… – Wzrok kucharki staje się na chwilę nieobecny. Potem pociąga nosem. – Musi pan porozmawiać z… No, jak mu tam, kurczaki, było? – Drapie się po siatce na włosy, głęboko zaciąga papierosem, tak że ten znika do połowy, i pstryka sobie palcami tuż przed twarzą. Mimo to nie daje rady sobie „tego” przypomnieć. Potem rozpromienia się i ciska niedopałek na ziemię. – Za mną – oświadcza i nadzwyczaj energicznie wchodzi z powrotem do szkoły.
John gasi papierosa butem i rusza za nią, w jego piersi narasta poczucie odrealnienia.
„Anna-Maria…? – zastanawia się. – O co w tym, kurna, chodzi…? A teraz jeszcze jakiś typ…?”
Jest pewien, że Anita rozpoznała Sarę. Ale nie ma też wątpliwości, że wiąże się z tym jakaś delikatna kwestia. Na ogół ludzie pytani o zaginionych cieszą się, że mogą pomóc. Leży to w ich naturze. Ale ton głosu i zachowanie Anity trudno jednoznacznie zinterpretować.
Kucharka nie zatrzymuje się, mija stołówkę i wchodzi na korytarz, gdzie pod ścianami stoją rzędem wąskie niebieskie szafki. Czuć tu linoleum i… nastolatkami. Nie jest to do końca przyjemny zapach, co do tego John musi przyznać jej rację. Skręcają w prawo i dochodzą do wiszącej na ścianie gabloty. Anita zatrzymuje się przed nią, wodzi ręką po szyi i wyciąga zawieszone na łańcuszku okulary do czytania. Zakłada je i podchodzi do szyby.
– Tutaj. – Wskazuje na zdjęcie za posrebrzanym pucharem. – To z nim powinien pan porozmawiać.
Puchar jest nagrodą za zwycięstwo w konkursie matematycznym. Na zdjęciu widać czterech chłopców i dziewczynkę.
– Z tym blondynem po lewej? – pyta John, nachylając się do gabloty.
– Tak. Trzymali się razem, nieustannie. Cholera wie dlaczego. – Anita jeszcze raz przygląda się zdjęciu, po czym krzyczy: – Christian! Tak, miał na imię Christian. Niesamowite, jak pamięć człowieka bywa zawodna.
– A czemu niby mieliby się nie trzymać? – pyta John, robiąc zdjęcie fotografii za szybą i notując imię.
Anita prycha.
– Był z niego dobry chłopak. Mądry, jak sam pan widzi. Ta szkoła wygrała narodowy konkurs matematyczny tylko raz, kiedy był akurat w drużynie. Miał przed sobą przyszłość. Trudno powiedzieć, co takiego widział w tej… – Urywa. Zapewne dociera do niej, że John napomknął, że Sara to jego żona, a w głębi duszy jest najwyraźniej dobrze wychowana. – To z nim powinien pan porozmawiać – powtarza więc jedynie. – Na nazwisko miał chyba Öhman. Jeśli ktoś wie coś o pana zaginionej żonie w tamtym okresie, to tylko on. Przypuszczam, że musiała go oczarować wyglądem, tak jak wszystkich innych.
„Tak jak i mnie? – Ta myśl pojawia się tak nagle, że John nie ma szansy jej powstrzymać. – Czy tak właśnie było? Czy to możliwe, że tak go ujęła uroda Sary, że na nic innego nie zwracał uwagi? Jak choćby na to, że nigdy nie mówiła o swoim dorastaniu?”
Pieką go policzki. Musi aż zamknąć oczy i złapać się za czoło. Migrena wraca, wbijając ostre kolce w miękkie, czułe tkanki. Mdłości się nasilają. John bierze głęboki wdech, podnosi powieki i właśnie chce zapytać Anitę, co ta ma na myśli, kiedy spostrzega, że kucharka sobie poszła. Jej słowa o Sarze pozostają w jego umyśle niczym złośliwe, skrzeczące ptaki.
Kiedy w kieszeni kurtki odzywa się telefon, John przez chwilę zamierza go nie odbierać. On także jest jednak w gruncie rzeczy dobrze wychowany i po trzecim sygnale wzdycha i wyciąga aparat. Na wyświetlaczu widzi imię szefowej – Mona.
„Może chodzi o jakąś dobrą nowinę”, usiłuje sobie wmawiać, naciskając „odbierz”.
– John – zaczyna Mona. – Musisz pojechać pod adres, który przed chwilą ci wysłałam. I to jak najszybciej.
– Coś się stało?
– Można tak powiedzieć. Znaleźliśmy martwą kobietę.
– Niech to szlag. Czy to ten sam spra…
Mona zdecydowanie mu przerywa.
– Omówimy wszystko już na miejscu. Ta sprawa to nasz priorytet, John. I wymaga od nas cholernej dyskrecji.
3
John zbliża się do budynku, który wydaje się złowrogi. Dawna huta stali – mimo liftingu – wciąż wygląda paskudnie. Precyzyjniej John nie jest w stanie tego ująć. Sara powiedziałaby zapewne, że ten budynek roztacza złą aurę.
Przykryta płachtą ofiara wciąż leży na zmrożonej ziemi. John czuje kłucie w żołądku – za każdym razem, gdy widzi martwą kobietę, wydaje mu się, że to jego żona.
– To nie ona – zapewnia go Mona, jakby czytała w nim jak w otwartej księdze.
– Okej. – Przełyka gulę niepokoju. – Skąd więc ta dyskrecja?
– To Lena Ackermann.
John chce napomknąć coś o tym, że wszyscy są równi wobec śmierci i Ackermannowie nie stanowią w tej kwestii żadnego wyjątku, ale daje sobie spokój. Mona jest zestresowana i wycieńczona.
Zbliża się więc do zwłok, uważając jednak, żeby nie podejść zbyt blisko. Valle jest już na miejscu i rozłożył pomosty.
– Kim dokładnie jest w rodzinie?
– To wnuczka Evy i Rolfa Ackermannów. Ich dziedziczka. Siostra Carla i Robina.
Na wspomnienie Evy i Rolfa Ackermannów oraz dramatu zakładników, który rozegrał się w mieście kilka tygodni wcześniej, John aż się wzdryga. Starzy Ackermannowie nie byli – delikatnie mówiąc – do rany przyłóż.
– Angażowała się jakoś w rodzinne interesy?
Mona wyciąga przed siebie rękę i porusza nią na boki.
– Słyszałeś chyba, jak to się mówi: pierwsze pokolenie dorabia się fortuny, drugie nią zarządza, trzecie przepuszcza.
John wciąga rękawiczki. Przeszywa go chłód i zapisuje sobie w pamięci, żeby na przyszłość wkładać zawsze kalesony i podkoszulek z długim rękawem. Chociaż mrozy w Sztokholmie są gorsze ze względu na dużą wilgotność, tutaj dają się one zdecydowanie bardziej we znaki. Szczególnie jeśli ktoś – tak jak on – nie jest do nich przyzwyczajony.
– Żadnych śladów na śniegu? – rzuca to pytanie w lodowate powietrze przed sobą.
– Sherlock Holmes z ciebie – szczerzy się na to Valle, który myśli, że było skierowane do niego.
– Zmierzyłeś jej już temperaturę? – pyta John, kiedy Juliette i Axel rozstawiają namiot.
– Jeszcze nie, ale uznałbym, że od momentu zgonu minęło co najmniej dwanaście godzin, bo śnieg zaczął padać wczoraj wieczorem. – Valle odgarnia biały puch. – Musiała tu przyjść zapewne stamtąd. – Wskazuje paskudny budynek.
John zerka w tamtą stronę, po czym znów patrzy na Lenę Ackermann. Namiot już stoi i Valle ściąga płachtę ze zwłok. Odór od razu uderza Johna, mimo że mróz i tak go przygłuszył.
Biegunka i krew między nogami, zastygłe na ustach wymiociny.
– O kurwa.
– Tak, chyba można tak śmiało powiedzieć. – Valle pociera czoło nadgarstkiem.
Lena Ackermann, która wygląda na dwadzieścia, góra dwadzieścia kilka lat, ma na sobie cienki jasnofioletowy szlafrok z satyny. Nic więcej. I jest boso.
– Dokąd się wybierałaś? – mamrocze pod nosem John.
– Obstawiam starą elektrownię – odpowiada za nią Valle i wskazuje w kierunku jednej z materiałowych ścian namiotu.
– Wyglądałoby to na zatrucie lub naprawdę solidny rozstrój żołądka, gdyby, rzecz jasna, nie ta krew. Jakieś rany? – pyta John.
– Cała jest w ranach. Są na kolanach, stopach, dłoniach, rękach. Ktoś się z nią nie cackał.
John uważnie ogląda jeden z palców. Brakuje na nim paznokcia, a opuszki są poranione, jakby kobieta próbowała wydrapać sobie drogę ucieczki.
– Będzie z tym urwanie głowy, całe szczęście, że mam tydzień urlopu. – Valle uśmiecha się i wstaje.
– O tym możesz zapomnieć. – Mona wtyka głowę do namiotu i pociera dłonie, żeby się rozgrzać. – Żadnych urlopów, dopóki sprawa nie zostanie rozwiązana. Wystarczy, że Frank jest dalej chory. Bez ciebie po prostu nie dam rady. Kiedy już się tu rozejrzysz, chciałabym, żebyś przeanalizował ostatnie dni życia Leny Ackermann. Przygotuj listę osób, które warto wezwać na przesłuchanie. Chodziłeś już w tych butach. Znów je włóż.
– Ależ kur…
– Valle, wiesz przecież, jakie są zasady. Mogłeś sobie wybrać inny zawód – szczerzy się Mona i znów znika.
– Zastanawiałem się nad tym – mamrocze.
John też wychodzi z namiotu. Kuli się, kiedy wiatr rozwiewa mu włosy. Wkłada ręce do kieszeni i idzie z Moną w stronę domu.
– Ciekawe, co ona niby porabiała na tym odludziu.
Mona prycha.
– Mieszkała tutaj. Wyremontowała te budynki za kilka milionów, kiedy produkcja stali przeniosła się w całości do nowej fabryki. Najwyraźniej jest taka moda. Żeby przerabiać stare nieruchomości przemysłowe na mieszkania, a ona zajmowała cały ten budynek.
– Sama?
– Tak, ale połowa służy za garaż dla jej niezliczonych samochodów. Zabawek bogaczy i takich tam.
– Byliśmy w domu?
– Nie, ślusarz już jedzie, ale jedno wydaje się dziwne. Dom jest zamknięty na cztery spusty. A alarm włączony.
Johna ogarnia złe przeczucie, które przenosi go do dnia zniknięcia Sary. Zerka za siebie na stojący w ogrodzie namiot, gdzie w satynowym szlafroku leży obrzydliwie bogata kobieta – martwa. Kobieta, która najwyraźniej w środku nocy wyszła z domu, żeby przejść się po śniegu na bosaka, a wcześniej zamknęła drzwi i uzbroiła alarm.
„Jak więc wyszła? – przemyka mu przez głowę. – I kto, do cholery, zamknął te drzwi… Czy ta osoba wciąż jest w środku?”
4
Kim Cordell siedzi u Toma O’Connora i czeka. Już samo to wydaje się jej wystarczająco chore. Dowódca milicji, nazista. Z obsesją na punkcie apokalipsy. Jeśli dodać jeszcze, że – jak dopiero co się dowiedziała – to jej ojciec… W dodatku tydzień wcześniej przypadkiem go postrzeliła…
„Świat to jeden wielki cyrk. A ja najwyraźniej jestem klaunem”, kręci głową.
Ze ścian spoglądają na nią brązowe szklane oczy wypchanych afrykańskich gazeli. Na stoliku stoi ogromny głuszec z rozłożonym w wachlarz ogonem i szyją wyciągniętą w zastygły na wieki krzyk. Na podłodze leży skóra krowy. Kim odnotowuje to wszystko i ogarnia ją momentalne zwątpienie. „Co jest nie tak z tymi macho, że tak chętnie otaczają się istotami, które sami zamordowali?”, zastanawia się, dostrzegając wokół siebie jedynie śmierć, rozpacz i cierpienie. Oświetlają to drogie lampy od Tiffany’ego, a uzupełniają obrazy olejne z motywami myśliwskimi w grubych złotych ramach.
Tom wchodzi do pokoju, a Kim wstaje z miejsca. Tak ten szajbus działa na ludzi. Aż nie chce się wierzyć, że zbliża się do sześćdziesiątki. Kim może zrozumieć, dlaczego to właśnie on został przywódcą tych pogubionych mężczyzn żyjących w górach. Ma… charyzmę. Aurę, którą roztacza wokół siebie. Nawet teraz, gdy przesuwa się powoli, trzymając jedną rękę przyciśniętą mocno do brzucha.
„Bo… go tam postrzeliłam”, przelatuje Kim przez głowę, kiedy znów siada na sofie.
Tom podchodzi do kanapy naprzeciwko i też siada. Wolno, bardzo wolno.
– Jak… tak…? – Kim wskazuje głową jego brzuch.
Policzki ją pieką i przeklina tę swoją przypadłość, że czerwieni się z byle powodu. Tom O’Connor posyła jej piorunujące spojrzenie. Jakkolwiek Kim bardzo się stara, nie jest w stanie myśleć o nim jak o Jacku Fernströmie, bo tak się naprawdę nazywa. Teraz mężczyzna rozsiada się na kanapie w amerykańskim stylu, pompatycznej jak wszystko w tym domu, i wypuszcza powietrze, kontrolowanie, jakby każdy ruch sprawiał mu ból. Jedną rękę ma zabandażowaną. To właśnie tam trafił go morderca Bello Umar.
– A jak myślisz? – mówi i podchwytuje jej wzrok. Patrzy na nią lodowato.
– Jasne, okej. Tak, może to… czyste wariactwo i na niewiele się to zda, ale chciałabym cię przeprosić – ciągnie Kim. Chce wypytać Toma o tysiące rzeczy, ale żeby skłonić go do mówienia, musi najpierw trochę się podlizać, nie urodziła się wczoraj. Poza tym naprawdę nie chciała go postrzelić. – To był wypadek – zapewnia. – Próbowałam zastrzelić tego, no… No jak mu tam.
– Chodzi ci o tego czarnucha. – Tom, krzywiąc się, zmienia pozycję. – Też miałem taki zamiar i możesz być pewna, że jedynym powodem, dla którego tu jeszcze siedzisz, a nie leżysz w lesie w jakimś dole, jest to, że dosięgnął mnie niezamierzony friendly fire. Nie jest to jednak stan permanentny. Takie w życiu rzadko się zdarzają. Wszystko może się szybko zmienić.
Kim aż się wzdryga i przełyka ślinę. „Czy on właśnie grozi śmiercią własnej córce?” – przemyka jej przez głowę. Jednocześnie piecze ją w żołądku. Zawsze miała krótki lont i teraz już wie dlaczego.
„Co za pieprzony idiota”, burzy się w duszy, po czym mówi:
– Żebym miała jasność: przez te wszystkie lata, przez które prowadziliśmy w December równoległe życia, ty cały czas wiedziałeś, że jestem twoją… że jestem twoim… – Przy pierwszym podejściu nie daje rady tego z siebie wydusić, potem, czerpiąc siły z wściekłości, wykrztusza jednak: – …że jesteś moim ojcem?
Tom unosi brwi i krótko się śmieje, potem chwyta się za brzuch w miejscu po kuli.
– A przeglądałaś się kiedyś w lustrze? Ilu takich irlandzkich rudzielców występuje w December? Wszyscy mówią, że bystra z ciebie dziewczyna, ja zaś muszę stwierdzić, że to takie pieprzenie, skoro nigdy nie zwróciłaś uwagi na tak uderzające podobieństwo.
Kim zaciska pięści na kolanach.
– Może i tak, ale człowiek spodziewa się chyba, że przypomina rodziców także pod innymi względami, nie tylko z wyglądu? A jeśli chodzi o inteligencję, to muszę przyznać, że z naszej dwójki to ty wyciągnąłeś krótszą słomkę. Nie sądzisz? Gnieździsz się tu w górach z bandą jakichś szaleńców i przygotowujesz na nadejście końca świata, zamiast czerpać z życia pełnymi garściami.
Tom nie odpowiada. Tylko na nią patrzy. I ma bez wątpienia rację. Widać wyraźnie, że są ze sobą spokrewnieni. Kiedy raz się to zobaczy, nie sposób tego odzobaczyć. O ile jednak Kim poświęciła życie na pomaganiu innym, o tyle on… stał się górskim trollem z objawami paranoi.
Tom wzdycha i wygładza sobie koszulę.
– Czego więc ode mnie chcesz?
Takie bezpośrednie pytanie okazuje się obezwładniające. Wszystko tylko gmatwa. Kim odchrząkuje. Ma ochotę napić się wody albo kawy, ale orientuje się, że nie ma jak, bo Tom nie zaoferował jej nic do picia.
– A jak ci się, kurna, wydaje? – wymyka się jej tak bezpośrednio i szorstko, że aż ją samą to zaskakuje.
Tom drapie się po czole.
– Nie mam tego, czego chcesz. Chyba to rozumiesz? Nie jestem twoimi zaginionymi korzeniami, które jakoś ulokują cię w kontekście. W historii. We wspólnocie. To tak nie działa. Ja tak nie działam. Nie tworzę wspólnot na bazie genów, tylko przekonań, a żeby do niej należeć, ty, moja droga Kim Cordell, masz niestety zbyt mocno wyprany mózg przez trąbiące o dobru, lewicujące, zglobalizowane społeczeństwa. Masz moje geny, to fakt. I trzeba ci wiedzieć, że są to dobre geny. Nigdy na nic nie chorowałem. Proszę, nie musisz mi dziękować. Poza tym jesteśmy dwójką obcych sobie ludzi i jak dla mnie może tak pozostać. Nie mam tego, czego szukasz, żebym mógł ci to dać.
Kim obniża głos:
– Major… babcia, miałaby na ten temat inne zdanie. Zdaje się, że dla niej rodzina była… najważniejsza.
Na twarzy Toma od razu odmalowuje się ból.
„Tu go mam – myśli Kim, po cichu triumfując. – Znalazłam jednak w nim jakąś słabość. Czy to nie typowe? Dla wszystkich cholernych dziadów matki są wrażliwą kwestią”.
– Może ci się wydaje, że coś o niej wiesz, ale to są tylko rzeczy, które ona sama postanowiła ci pokazać – cedzi powoli Tom, ale w jego głosie pobrzmiewa nowa nuta. Mimo wszystko ma jakieś uczucia. Nawet jeśli stara się je ukryć. – I tyle – dodaje. – Kiedyś też to zrozumiesz. Ale to już nie moja rola, żeby cię edukować. Nie mam najmniejszej chęci cię poznać. I w ogóle. Przykro mi, jeśli pozbawiam cię złudzeń, bo może tak to sobie wyobrażałaś albo może o tym marzyłaś, ale nic na to nie poradzę. A największą przysługą, jaką mogę ci wyświadczyć, jest bycie z tobą szczerym. Nie grać w żadne gierki.
Kim wstaje. Nie wie, co odpowiedzieć. Nie, o niczym takim nie marzyła.
– Świetnie – rzuca w końcu. – Ale niegranie w żadne gierki zakłada chyba też udzielenie szczerych odpowiedzi na zadawane pytania, prawda?
Tom sztywnieje na kanapie.
– Nie jestem ani trochę zainteresowana udawaniem twojej córki – kontynuuje Kim. – Tego możesz być, kurna, pewny. Ale mam kilka pytań, na które chcę poznać odpowiedzi, o ile tylko je znasz, bo inaczej będziesz właśnie grał w gierki i będzie widać jak na dłoni, że wszystko to tylko fasada. Kryjąca gotujące się w tobie uczucia trzymane pod pokrywką. Do mnie. Do mojej mamy. Do swojej mamy. A tak nie może chyba być, prawda?
Kiedy twarz Toma czerwienieje, Kim już wie, dlaczego sama tak oblewa się rumieńcem. Odzyskawszy pewność siebie, unosi dłoń.
– Nie musisz wstawać, widzę, jaki jesteś słaby. Na razie mam tylko jedno pytanie i sobie pójdę: Dlaczego zostawiłeś mamę?
– Przez ciebie – odpowiada szybko i opryskliwie Tom.
Ręka Kim bezwiednie wędruje do ust.
– Mówiłaś, że oczekujesz szczerości. Najwyraźniej jesteś twarda jak cholera. I jasne, jeśli tylko chcesz, to będę szczery. Zostawiłem twoją matkę, bo chciała cię urodzić. Dla mnie była wyłącznie dziewczyną, z którą od czasu do czasu sypiałem. Nie chciałem mieć wtedy dziecka i nie chcę mieć go teraz. Ani z nią, ani z nikim innym. Kiedy wojna ras już wybuchnie, zbiorę wokół siebie prawdziwą rodzinę. Wspólne geny nie sprawią, że będziesz się do niej zaliczać. Nie chcę cię, czaisz?
Spojrzenie Kim robi się mętne.
– Wojna ras…? Mój Boże. Okej. Czaję i to jeszcze jak – odpowiada zachrypłym głosem. – Dzięki za szczerość. Resztę pytań prześlę i oczekuję, że odpowiesz na nie równie szczerze. Możesz olać innych. I ja też się od ciebie odczepię. Nigdy nie będę twoją córką. Umowa stoi?
Tom delikatnie się uśmiecha.
– No nie, mimo wszystko jesteś całkiem bystra.
Kiedy Kim opuszcza gospodarstwo milicji, w uszach dzwonią jej słowa: „Nie chcę cię”.
5
Przyodzianą w satynę, zamarzniętą na kamień i ubrudzoną wymiocinami Lenę Ackermann podniesiono z ziemi i owinięto brezentem, bo ze względu na pozycję, w jakiej zamarzła, nie było szansy włożyć jej do worka na zwłoki.
John ma chwilę wolnego – niedługo czeka go wizyta w szpitalu, żeby dowiedzieć się, co René może mu powiedzieć o przyczynach jej śmierci – ale na razie jedzie wolno przez centrum December. Musi przyznać, że Claire Olofsson jest skuteczna. Minął zaledwie tydzień od wielkiego jarmarku z okazji Halloween, na którym postrzelono mordercę, Bella Umara. I Toma O’Connora.
John nie do końca się orientuje, jak Kim czuje się po tym, co się stało. Ma wrażenie, że nie radzi sobie z tym tak, jak zalecałaby swoim pacjentom, ale cóż, jest jak jest. Łatwo wyrokować w cudzej sprawie, trudniej rozwiązać własne problemy.
Z parku w centrum zniknęły już dekoracje inspirowane duchami, a ich miejsce zastąpiły ozdoby bożonarodzeniowe, jakich John jeszcze nie widział. Jasne, Sztokholm słynie ze świątecznie przystrojonych witryn i jest w nim zawsze pod dostatkiem pięknych instalacji, między innymi w tygodniu noblowskim, gdy laureaci zjeżdżają się do miasta i jest festiwal świateł, ale to tutaj… Rudolf na spółkę ze skrzatami pracującymi w warsztacie Świętego Mikołaja musieli wycisnąć z siebie do cna nastrój świąteczny. A jeśli wziąć pod uwagę, że tu i ówdzie wciąż stoją podnośniki, z których rozwieszane są kolejne światełka, wydaje się, że końca jeszcze nie widać.
Inna sprawa, że nie widać też końca zalewu dziennikarzy napływających do miasta. W trakcie krótkiej przejażdżki po centrum John widzi dwa samochody należące do TV4, jeden z SVT i kilka innych, które – jak się domyśla – przywiozły tu wolnych strzelców liczących na to, że zrobią materiał życia, znajdą gdzieś ciepłą posadkę i będą mogli przestać chałturzyć. John aż się wzdryga. Każda z siedzących w tych samochodach osób chętnie przeprowadziłaby z nim wywiad na wyłączność.
John wie, że powinien był zostać przy starej hucie, wystawnym domu Leny Ackermann, i pomóc Vallemu w oględzinach miejsca znalezienia zwłok. Szczególnie że panuje taki ziąb. Musi jednak sprawdzić trop Christiana Öhmana podsunięty przez tamtą kucharkę.
Skręca do najbardziej prestiżowej części December zwanej Małym Hollywood – gdzie wille buduje się na pokaz i wszystko epatuje bogactwem. Mieszka tutaj niewiele osób, jest może dwadzieścia domów – lub pałaców, jak należałoby je chyba określić. W Sztokholmie nie wydano by pozwolenia na budowę żadnego z nich, ale w małych miasteczkach obowiązują inne zasady – tu chce się zatrzymać bogaczy. Może w grę wchodzą łapówki.
Mężczyzna, którego John ma odwiedzić, mieszka w willi przypominającej trzy ogromne kontenery nieco niedbale ustawione jeden na drugim. Nowoczesne, ale mimo wszystko nudne. Okna panoramiczne, wysokie ogrodzenie ze stali dookoła posiadłości i fontanna pośrodku małego ronda przed domem.
Wszystko wydaje się drogie. Takie wrażenie robi zwłaszcza podjazd, gdzie stoją dwa sportowe samochody i mercedes G63 6x6, który kosztował zapewne więcej niż dom Johna w Sztokholmie.
Policjant w Johnie od razu zaczyna się głowić, czy Christian handluje narkotykami, bo jak inaczej można dorobić się w December takiej fortuny, jeśli nie jest się właścicielem huty?
Podjeżdża do słupka z domofonem, opuszcza szybę i naciska przycisk. Patrzy w kamerę przy bramie.
– Tak?
– John Wagner, policja. Mam kilka pytań.
– Mam kilku adwokatów – odpowiada dźwięczny głos.
– Nie będą potrzebni, nie jest pan o nic podejrzany.
– O co więc chodzi?
– O Sarę Barke.
Na chwilę zapada cisza, potem rozlega się buczenie i brama powoli się otwiera, a John wjeżdża na teren posesji.
„Zaczyna się nieźle”, myśli i bardzo uważa na to, żeby nie zaparkować zbyt blisko cacek Christiana. Nie stać go, żeby któreś przypadkiem porysować.
Dorastał w dość biednej rodzinie. Rodzice byli prości i John musiał nosić ubrania po innych, dopóki nie przerósł wszystkich i nie przestał się w nie mieścić. Już kiedy miał piętnaście lat, mierzył metr osiemdziesiąt i był muskularny jak ojciec. To tamtego lata inni przestali mu podskakiwać. Jako najpostawniejszy w szkole stał się chorą instancją władzy. Nigdy jednak nie był bogaty i nie zapowiadało się, żeby miało się to zmienić. „Nie jest to sprawiedliwe, że niektórzy aż do tego stopnia śpią na pieniądzach”, przemknęło mu przez głowę i rozpoznał w tym sposób myślenia swojego ojca, nieprzejednanego socjaldemokraty. I buddysty. Mimo to ojciec na bardzo wielu patrzył z góry, tyle tylko że z innych pobudek niż ludzie z pieniędzmi. Coś w rodzaju odwróconego nastawienia klasy wyższej, zgodnie z którym bogaci i ludzie bez solidnego wykształcenia znajdują się na samym dole drabiny społecznej i nie zasługują na szacunek.
„Za żadne pieniądze tego świata nie da się kupić rozwoju osobistego – mawiał ojciec Johna. – Bo ten wymaga czasu, talentu i zainteresowania innymi wartościami. Nie pieniędzy”.
Mama nie chodziła na wybory i nie zabierała głosu w żadnych sprawach, które wiązały się z polityką, przez co tata miał większe pole do popisu i nikt nie kwestionował jego osądów. „Może i się nie mylił, ale w każdym razie nie miał do końca racji”, myśli teraz John, jeszcze raz zerkając na sportowe auta.
Wysiada z samochodu i bierze ze sobą laptop Sary. Trzyma go tak, jakby niósł wazę z dynastii Ming. Jakby była to jedyna rzecz, dzięki której może zbliżyć się do prawdy, choć wcale nie jest pewny, czy aby na pewno chce ją poznać. Komputery i telefony stały się pamiętnikami współczesnego społeczeństwa. Policyjni informatycy próbowali się już do niego włamać, bez skutku, więc John dostał go z powrotem, kiedy śledztwo utknęło w martwym punkcie.
Drzwi otwiera mu szczupły mężczyzna z zaczesanymi do tyłu włosami, w workowatych ubraniach, które kosztują więcej niż cała zakupiona w sieciówce garderoba Johna. Christian ma w uchu kolczyk z diamentem, a na palcu masywny złoty sygnet.
„Nie ma obrączki”, przelatuje Johnowi przez głowę, kiedy podaje rękę gospodarzowi.
– A więc to ty jesteś tym policjantem Sary? – pyta Christian bez zbędnych formalności i tylko patrzy na jego dłoń, jakby była w smarkach. Nie odwzajemnia gestu.
– Tak, chyba tak.
– Sprawdziłem cię na szybko, część osób sądzi, że… ty to zrobiłeś.
– Pewnie nawet sporo. – Johnowi przychodzi do głowy, że też powinien był sprawdzić Christiana, zanim tu przyjechał, na to jest już jednak za późno.
– Cóż, ciekawe… Wejdź.
John wchodzi do holu utrzymanego w klinicznej czystości. Na stoliku na klucze stoi środek do dezynfekcji. Na białych ścianach wiszą dzieła sztuki i kamery, marmurowa posadzka, rasowy kot o długiej białej sierści, który ma ich obu w największym poważaniu, i szklane schody prowadzące na piętro.
Wchodzą do salonu, który wydaje się równie zimny i anonimowy co hol. Mimo nowoczesności wszystko śmierdzi tu odziedziczoną fortuną. Na szklanym stole kolejny środek do dezynfekcji. Widok na jezioro Trollsjön i całą dolinę. Taras z jacuzzi i grillem. Za wodą w oddali znajduje się wynajęty przez Johna dom. Jawi mu się jak mikroskopijne czerwone gówienko muchy.
– Czym się zajmujesz? – pyta policjant i staje w oknie.
– IT, żeby nie wchodzić w szczegóły.
– Jesteś obrzydliwie bogaty.
– Jakoś wiążę koniec z końcem – prycha Christian i nalewa sobie drinka. Johnowi nie proponuje, ale to nawet lepiej. – A więc Sara?
John siada na sofie, Christianowi drży kącik ust. Drżenia nie wywołuje jednak uśmiech, raczej obrzydzenie.
– Byliście z Sarą najlepszymi przyjaciółmi?
Christian parska śmiechem.
– Nie wiem, czy tak bym to określił. Sara… była specyficzna i nie miała przyjaciół. Dzika i niedająca się ujarzmić, ale na swój sposób byliśmy sobie bliscy, tak przypuszczam. Aż coś jej odbiło i wyjechała z December.
– Dlaczego się stąd wyprowadziła?
– Zawsze się nad tym zastanawiałem. Po prostu zniknęła. – Christian upija łyk drinka. Nie siada, tylko dalej spogląda na jezioro. – Kocham to miasto, ale robi coś z człowiekiem.
– Cały czasu tu mieszkałeś?
– Nie, wyjechałem kilka lat po Sarze, na studia do Sztokholmu, potem je rzuciłem i wróciłem na stare śmieci.
– A kiedy byłeś w Sztokholmie, nie miałeś kontaktu z Sarą?
– Nie, Sara… Myślałem, że chce zacząć wszystko od nowa i trzymać się jak najdalej od wszystkiego, co wiąże się z December. A ja też wolałem nie mieć z nią nic wspólnego, Sara była… jest toksyczna. Nie zauważyłeś?
– Nie – mówi John. – Była idealną matką i żoną.
– Żartujesz?
– Nie, dlaczego?
– To nie ta Sara, jaką znam, to znaczy, znałem. Mimo wszystko dobrze, że się zmieniła.
– W jaki sposób się zmieniła?
– Dlaczego tu przyszedłeś? Myślisz, że Sara jest w December?
– Tak… nie… może.
Christian patrzy Johnowi w oczy i siada na fotelu, jedną nogę daje na podłokietnik, w szklance dzwoni lód.