Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W biurach lokalnej huty napastnik przetrzymuje zakładników, John Wagner włącza się akcji, ale w poszukiwaniu negocjatora prosi o pomoc psycholożkę Kim Cordell. Okazuje się, że w tej grze ważną rolę odgrywa najpotężniejsza rodzina w December: bajecznie bogaci Ackermannowie, właściciele huty.
Tymczasem Kim zachwyca policjanta coraz bardziej, mężczyzna czuje się rozdarty między nową fascynacją a tęsknotą za zaginioną żoną. Czy Sara jeszcze żyje? Może odpowiedź zna jej dawny chłopak, przemocowy Kurt Strand?
Seria kryminałów "Śmierć w December" to wspólne dzieło małżeństwa Grimwalkerów. Gdyby przenieść ją na ekran, powstałaby mieszanka "Mare z Easttown", "Ozark" i "Siedem". W tajemniczym miasteczku nikt nie trzyma się reguł, ani dobrzy, ani źli. Ale jedno jest pewne ‒ gdy raz znajdziesz się w December, trudno będzie ci je opuścić.
"Gorączka" to druga część dziesięciotomowej serii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 184
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Döden i December 2: Febern
Przekład z języka szwedzkiego: Witold Biliński
Copyright © Caroline Grimwalker, Leffe Grimwalker, 2023
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2023
Projekt graficzny okładki: Nils Olsson
Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska
Korekta: Magdalena Mierzejska
ISBN 978-91-8054-028-5
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Gdyby December było seryjnym mordercą, stanowiłoby połączenie Dextera Morgana i Johna Wayne’a Gacy’ego.
‒ Kim Cordell
Kiedy Antonio Alvarez przecina siatkę nożycami do prętów, jego serce wali jak szalone. Alvarez nie ma już nic do stracenia i wie, że tak czy inaczej umrze.
Chce po prostu umrzeć, jak trzeba.
Pada na płask w wysokiej trawie, kiedy przez parking powoli przejeżdża samochód ochroniarzy. Czuć zapachy ziemi i psiego gówna, trawa jest mokra po nocnym deszczu i chłód przenika mu przez ubranie aż do skóry.
Podnosi się powoli, kiedy samochód znów chowa się za hutą.
„Pieprzone dranie” – myśli i wraca do przecinania siatki. To jedyne miejsce, którego nie obejmują kamery. Kiedy Alvarez dostanie się do środka, będzie musiał bardzo uważać. Jeśli go zauważą, to będzie koniec.
Przeciska się przez otwór i ciągnie za sobą ciężką torbę. Wstaje, zawiesza ją na ramieniu i jęczy z bólu. Dwa miesiące, powiedział lekarz. Tyle mu zostało.
Kiedy o tym usłyszał, cały świat spadł na niego jak brudny deszcz. On, który i tak nie miał już po co żyć, był żywym trupem. „Wyjedź gdzieś, zrób coś, co zawsze chciałeś” – powiedział mu w Sztokholmie lekarz, patrząc na niego ze współczuciem. „Zrób coś, co będzie ważne dla innych”.
Właśnie taki ma zamiar. Wybrać się w ostatnią podróż i zabrać ze sobą tak wielu z tych bydlaków, ile tylko mu się uda.
„Ackermannowie”. Na samą myśl o tym nazwisku czuje w ustach gorzki smak.
Przeczytał gdzieś, że najbardziej niebezpieczny człowiek to ten, który nie boi się śmierci. Ten, który utracił wszelką nadzieję.
Antonio nie uważa się za groźnego, ma w sobie czystą miłość. Miłość, która nie wie, dokąd się skierować. To jedyne, co pozostało, wszystko inne mu odebrano.
Skulony przebiega przez parking, przeskakując od samochodu do samochodu i z trudem łapiąc oddech. Ma wrażenie, że uda i kolana zaraz mu eksplodują, a te dwieście metrów są dla niego niczym maraton.
Ciężarówka podjeżdża z warkotem i zatrzymuje się w pobliżu. Wydaje z siebie ostatnie westchnienie i milknie. Prawdopodobnie kierowca spróbuje przespać się kilka godzin przed rozpoczęciem zmiany o szóstej.
Alvarez sprawdza godzinę, serce wali mu szybciej, niż zegarek tyka. Mężczyzna przymyka oczy i stara się odpocząć. Ciężko oddycha, a jego ciało bardzo chce się zwinąć w kłębek. Mówi mu, żeby się położył, zostawił to wszystko, bo i tak wziął na siebie niemożliwe zadanie.
– Cholera – przeklina cicho do siebie i wstaje. Znów zaczyna biec, czując, jak AK47 obija mu się o plecy.
Kiedy dopada stalowych drzwi, wstukuje kod. Zdobycie go zajęło mu dwa tygodnie, wyciągnął go od jednego z pracowników, który upił się w Lyckoslanten.
Zamek wydaje z siebie ciche kliknięcie i Antonio wchodzi do środka. Rozgląda się za kamerami, staje prosto i rusza pewnym krokiem, jakby był właścicielem tego miejsca. Jeszcze pięćdziesiąt metrów i będzie mógł trochę odpocząć.
Zatrzymuje się i nasłuchuje. Dźwięki maszyn, wentylacji szumiącej tak samo jak powietrze w jego tchawicy, jakiś alarm dobiegający z wodomierzy, jego własny ciężki oddech. Antonio stoi bez ruchu, starając się spokojnie oddychać i spowolnić tętno.
„Nie mogę teraz zemdleć”.
Ściera z czoła zimny pot i zaciska powieki. Czuje, że gdyby się poddał, nie żyłby już od tygodnia, ale myśli o Marii dają mu siłę i każą mu trzymać się życia tak, jak dziecko ściska swój ukochany kocyk.
Potrzebuje jeszcze tylko kilku godzin, a potem już wszystko może się skończyć.
Rusza dalej, torba strasznie ciąży mu na ramieniu. Przegląda w myślach jej zawartość. Kładzie ją na posadzce, otwiera i po raz trzeci sprawdza.
Wszystko jest na miejscu, to, czego potrzebuje, by wywrócić do góry nogami całe December, ale przede wszystkim by powalić na kolana tych bydlaków Ackermannów.
Już wie, gdzie może się ukryć do czasu, aż przyjdzie dzienna zmiana. Do chwili, kiedy będzie mógł tu wywołać chaos. Kiedy wreszcie będzie mógł pokazać całemu światu, kim są Ackermannowie.
Jeśli dostanie tę szansę, usunie z powierzchni ziemi całe ich DNA.
2
„Nie, tylko nie znowu to”.
Juliette Cortas mruga oczami i wciąż nie ma pewności, czy to sen, czy jawa, ale szybko zdaje sobie sprawę, że znów to zrobiła. Jest przemarznięta, a wokół panują takie ciemności, że musi się poruszać po omacku. Ma na sobie tylko majtki, cała pokryta jest gęsią skórką. Szorstka i prawdopodobnie brudna. Dwa dni temu obudziła się w lesie mokra i umazana gliną.
„Znowu się zaczęło”.
Czuje, jak bolą ją kostki lewej ręki. Dotyka ich. Są poranione. Biła się z kimś? Może zmasakrowała jakiegoś nieszczęśnika?
Uderza w coś barkiem i krzyczy. Zatrzymuje się i bada otoczenie rękami. To ściana. Dopiero teraz czuje w nozdrzach zapach przetrawionego piwa. Kuca i dotyka ceramicznej podłogi, która się lepi. Wącha opuszki palców i smród moczu sprawia, że kobieta odrzuca głowę w tył i szlocha.
Jest w toalecie. Tyle udało jej się stwierdzić. Biorąc pod uwagę zapach piwa, zgaduje, że to Lyckoslanten.
– Ty pieprzona idiotko – szepcze i potrząsa z dezaprobatą głową. Przesuwa się nieco naprzód i sztywnieje, kiedy dwa metry przed sobą zauważa mroczną sylwetkę.
Traci oddech, a cisza dzwoni tak, że aż ogłusza.
„Kurwa, ktoś tu jest”.
– Jestem z policji – mówi zdecydowanie ostrym głosem, bardzo nieprzekonująco.
Postać nie odpowiada. Juliette się wzdryga.
– Czego chcesz? – pyta i robi krok naprzód.
Tętno jej skacze, bardzo chciałaby mieć przy sobie jakąś broń. Podnosi zaciśnięte pięści i przygotowuje się do walki na śmierć i życie. Mroczna postać również robi krok do przodu i Juliette szykuje prawy prosty.
Jeszcze jeden krok i są już bardzo blisko siebie. Serce Juliette niemal wylatuje jej z piersi, kiedy zauważa płonące oczy przeciwnika. Uwielbia horrory, ale nie chciałaby się znaleźć w jednym z nich w rzeczywistości. Drży tak mocno, że aż boli ją skóra.
Wkłada w cios wszystkie siły, celuje prosto w twarz tego drania, a kiedy trafia, tamten rozpada się na tysiąc kawałków.
– Co, do chuja…?!
Juliette zdaje sobie sprawę, że biła się sama ze sobą. Stoczyła walkę z lustrem.
– Kurwa – mówi, szukając kranu. Jednocześnie chce jej się śmiać i płakać. Tętno zwalnia, Juliette zmywa z siebie szczyny i krew. Zakręca kran, owija papierem kostki, żeby powstrzymać krwawienie, i podchodzi do drzwi, które – jeśli dobrze pamięta – powinny być po prawej stronie. Dawno jej tu nie było. Przestała przychodzić, kiedy miała już dość przygód na jedną noc po pijanemu. Całe to miejsce cuchnęło wstydem.
Otwiera drzwi i od blasku światła chciałaby zassać oczy do czaszki. Mruga kilka razy i upewnia się, że jest w Lyckoslanten, nie ma jednak pojęcia, jak się tu dostała.
Kiedy podchodzi do drzwi wejściowych, zaczyna rozumieć. Najwyraźniej wybiła szybę. Dlaczego nie włączył się alarm? Może by wtedy się obudziła i uciekła stąd.
Przez wiele lat często lunatykowała, ale potem się to uspokoiło. A przynajmniej tak myślała. Zdarzało się wcześniej, że budziła się w domu brudna i pokaleczona, z rzeczami, które prawdopodobnie komuś ukradła. Była przekonana, że tę część życia ma już za sobą. Teraz jednak w to zwątpiła. Tydzień wcześniej ocknęła się we własnym samochodzie. A jeszcze wcześniej oprzytomniała w Brunnsparken. Postanowiła porozmawiać o tym z Kim Cordell, ale jak dotąd za każdym razem coś nagle stawało na przeszkodzie.
„Zachowuję się jak kretynka” – myśli i wygląda przez drzwi na dwór. Jest prawie naga, a do domu ma dwa kilometry. Jest bardzo wcześnie rano, to akurat dobrze, ale zawsze znajdzie się jakiś idiota, który musi o tej porze wyprowadzać psa albo biegać.
Dotyka palca. Obraca obrączkę oura, która jest jej jedynym świadkiem. Po powrocie do domu sprawdzi w aplikacji, gdzie była.
Znów wchodzi do pubu. Ściąga ze stołu obrus, który ma teraz udawać jej ubranie. Owija nim górną część ciała i wychodzi w noc.
Jutro położy się spać w ubraniu. Powinna była wcześniej o tym pomyśleć. Kiedyś, gdy zdarzało się to często, przywiązywała sobie rękę do ramy łóżka, ale jakieś dwa lata temu lunatykowanie się skończyło. Po tamtym zdarzeniu.
Teraz, jak widać, wróciło i znowu trzeba będzie przestrzegać procedur bezpieczeństwa.
Parasomnia.
Jej małe przekleństwo i kara za…
„Kurwa!”
Szybko chowa się za zaparkowanym volvo, kiedy do jej uszu dociera szum zbliżającego się samochodu. W kuckach czeka, aż pojazd zniknie. Czuje wstyd. W świetle latarni widzi swoją rękę pokrytą zakrzepłą krwią, to po ciosie w szybę. Zaciska ją kilka razy, jednak nic nie wskazuje na to, by cokolwiek sobie poważnie uszkodziła. Papier owinięty wokół drugiej ręki pociemniał od krwi.
– Świetna robota, Julle. Prawdziwa z ciebie pieprzona profesjonalistka – szepcze i wstaje. Wzdryga się, kiedy od wiatru ciało znów pokrywa się gęsią skórką.
Rusza przez noc w stronę domu, nie mając pewności, czy chce się dowiedzieć, gdzie była. Może tylko mieć nadzieję, że tym razem nikomu nie zrobiła krzywdy.
– John? – pyta zaskoczony Jimmy, wchodząc do zimnego budynku posterunku policji w December. Jest wpół do szóstej rano, a towarzyszy mu śmierdzący pies Bulten.
– Coś się stało?
„Czy coś się nie stało?” – myśli John i odstawia zdjęcie Sary i Mattiasa, w które wpatrywał się jak w transie przez ostatnie pół godziny.
Nie mógł spać. Wczoraj gówno chyba z całej Szwecji trafiło w gigantyczny wentylator, a potem w senne przemysłowe miasto December, przy czym w jakiś niepojęty sposób John znajdował się w środku tego wszystkiego. Siedem ofiar wojny gangów. A do tego NOA, Krajowy Oddział Operacyjny, który tu przybył i po prostu uratował im tyłki.
– Tak, wiesz… nie mogłem spać, uznałem więc, że równie dobrze mogę tu przyjść i trochę popracować – odpowiada John, marszcząc nos, kiedy mija go owczarek ze swoim nieodłącznym obłokiem odoru starego psa.
Jimmy zatrzymuje się koło biurka Johna i ciężko wzdycha z rękami wciśniętymi w kieszenie spodni. Ma krzaczaste ciemnoszare wąsy, które żuje, kiedy się nad czymś zastanawia.
– Wiesz, o co mi chodzi. Łotry nie miewają urlopu, więc jak my możemy sobie na niego pozwolić?
John kiwa głową, powstrzymując słowa, które ma ochotę wypowiedzieć – o tym, że Jimmy bardziej by się przydał, gdyby raz na jakiś czas wyszedł na ulicę, a nie siedział całymi dniami na posterunku, czekając na emeryturę. Milczy jednak. Poza Vallem i Moną tylko Jimmy nie traktuje Johna tak, jakby uważał, że najlepiej by zrobił, gdyby wrócił do Sztokholmu z podkulonym ogonem, razem ze swoim stresem pourazowym.
Valle, który miał nocną zmianę, stoi przy recepcji i pakuje torbę. Pozdrawia Jimmy’ego ręką i cofa się o krok, kiedy mija go Bulten. Potem zakłada torbę na ramię i podchodzi do biurka Johna.
– No proszę – mówi. – Była to dziwnie spokojna noc.
– Dziwnie? – odpowiada Jimmy. – Kiedyś w tym miasteczku noce zawsze były spokojne. Ludzie byli wykończeni po pracy, wypijali dwa piwka i szli do domu. Nikt nie miał czasu na zajmowanie się głupotami. Dopiero ostatnio wszystko się popsuło, kiedy pojawiły się gangi strzelające do siebie nawzajem i produkujące prochy w opuszczonych szkolnych budynkach.
Macha ręką ze zniechęceniem.
– Sam już nie wiem, co się stało z moim starym zadupiem.
Rusza za swoim psem, żeby nastawić pierwszy w tym dniu dzbanek kawy.
Valle robi gest sugerujący, że on też już pójdzie, na co John unosi podbródek.
– Hej, Valle…
Kolega się zatrzymuje.
– Co jest?
– Pamiętasz, jak kiedyś rozmawialiśmy, że nie ma tu żadnych… – Robi ręką w powietrzu nieokreślony gest. – No wiesz…
Na twarzy Vallego pojawia się uśmiech, w którym widać jednocześnie rozbawienie i zmęczenie.
– Pedałów, John. Możesz po prostu mówić „pedały”. To było brzydkie słowo w ubiegłym stuleciu. O ile nie używają go homofoby. Odzyskaliśmy je, rozumiesz. A jeśli chcesz być supernowoczesny, możesz spróbować „osoby LGBTQ”. Ale ciągle dochodzą do tego nowe litery, więc sam tego nie używam.
John stara się opanować. Odchrząkuje, zasłaniając usta pięścią.
– No właśnie. Pe… homoseksualiści.
Valle się śmieje.
– Dawaj dalej.
– W mieście o wielkości December, w normalnym układzie pe… osób LGBTQ… powinno być mniej więcej dwieście pięćdziesiąt. A ty narzekałeś, że jest tylko pięć, z czego cztery już zajęte. I to dlatego jesteś samotny.
Valle garbi się ze smutkiem.
– Wiem – odpowiada. – Ale czy przyglądałeś się temu miastu? December to nie Sztokholm, John. Ten normalny układ, o którym mówisz, zmienia się mocno, kiedy tylko ludzie mają okazję stąd zwiać i żyć gdzie indziej. Może to nie jest Rosja czy Polska, ale December jest w wielu dziedzinach… konserwatywne. Koleś, który odkryje, że jest gejem, ma zwyczaj prosty wybór: wynieść się stąd albo tajniaczyć.
– Okej – zgadza się John, pochylając się nieco do przodu. – Ale ja chyba mam dla ciebie… wskazówkę, czy jak to nazwać.
– Wskazówkę? – Valle z początku wygląda, jakby nie zrozumiał, a potem pojmuje. – Ha! Twój gejradar zaczął piszczeć? Tego to muszę posłuchać. Kto to taki?
– Asystent lekarza medycyny sądowej, wiesz który?
Kiedy Valle z kamienną twarzą przetwarza tę informację, John czuje, jak w brzuchu z niepokoju zaciska mu się supeł. Może w dzisiejszych czasach nie wolno wyczuwać orientacji seksualnej u innych? Czasami mu nie wychodzi z ludźmi, chociaż bardzo się stara. Mruga. Czy właśnie, jak ostatni kretyn, zniszczył wyjątkowo krótką relację zawodową z Vallem?
– No wiesz… – ciągnie, ale wyraźnie słyszy nerwowość we własnym głosie.
Valle podnosi rękę, żeby go uciszyć, i odpowiada szeptem.
– Harry ze szpitala to mięczak, John. Nie pedał. Mam nadzieję, że rozumiesz, że to nie to samo?
John właśnie ma wykrztusić przeprosiny, kiedy Valle dodaje jeszcze ciszej:
– Ale nie przestawaj, rozglądaj się. Bogowie wiedzą, że na froncie randkowym potrzebuję wszelkiej pomocy. Do zobaczenia wieczorem.
Ściska mocno jego rękę i opuszcza przebudowany kościół, który dziś jest posterunkiem policji w December.
„Jasne. Idiota. Jestem po prostu największym idiotą w całej północnej Europie” – myśli John i krzywi się, przypominając sobie, co właśnie się wydarzyło. Im więcej nad tym się zastanawia, tym bardziej go to męczy. Aby więc przenieść uwagę na jedyną rzecz na świecie, która jest jeszcze gorsza, patrzy znów na zdjęcie. A potem na leżącą obok kartkę papieru. Tę, na której odwrocie jest adres Johna i Sary w Sztokholmie. Ten, z którego dwa miesiące wcześniej zniknęła bez śladu jego żona razem z synem Mattiasem.
„Kurt Strand. Czy to ty ich porwałeś, pieprzony draniu?”
Wyszukiwanie w policyjnych rejestrach nie dało żadnych rezultatów. Jedyną żyjącą krewną Kurta jest siostra, a kiedy John po drodze przejeżdżał obok jej mieszkania, nikogo nie było w domu. Zapukał, mimo że była dopiero piąta rano, odczekał dość długo, ale nikt nie otwierał.
Prawdopodobnie trochę o nim wie Kim, ale są to raczej stare informacje. Kiedy myśli o Kim, w kąciku jego ust pojawia się nieśmiały uśmiech, co sprawia, że się otrząsa. Jeśli będzie dalej siedział zanurzony w nieznanych emocjach i dręczących myślach, to oszaleje.
„René – myśli. – Muszę porozmawiać z Reném Hoffmannem, to w końcu on od razu naprowadził mnie na właściwy tor”.
W szklanej klatce Jimmy’ego Bulten podnosi głowę, puszcza bąka i wydaje z siebie jęk ulgi. John wstaje i zabiera swoją skórzaną kurtkę. Jimmy wydaje się nawet nie zauważać, że się poruszył.
Na ulicy stoi oznakowany radiowóz, który mu wypożyczyli, pokryty cieniutką warstwą szronu. Audi wciąż stoi w warsztacie. Podobno Viktor sprawnie przy nim pracuje, wykorzystując swoje magiczne umiejętności. John ma taką nadzieję, bo to stare, wymiętolone volvo to żaden raj w porównaniu z jego audi A6. Wskakuje do środka, przeklina, że będzie musiał skrobać szyby, i podkręca ogrzewanie siedzenia. Po chwili po kabinie rozchodzi się zapach odmrożonych gotowych posiłków, które zdecydowanie za długo tu leżą. Przypomina sobie, żeby posprzątać samochód, ale wie, że o tym zapomni.
Pół godziny później dziękuje pielęgniarce, która wskazała mu korytarz, gdzie może znaleźć Renégo Hoffmanna, lekarza naczelnego szpitala w December i lekarza medycyny sądowej.
Stoi kilka metrów dalej, pochylając się nad chudą, mniej więcej ośmioletnią dziewczynką z blond loczkami i z różowym gipsem na jednej ręce. Jej buzia jest spuchnięta od płaczu, ale rozjaśnia się, gdy Hoffmann podnosi obie dłonie, pokazuje, że są puste, a potem szybkim i zdecydowanym ruchem wyciąga zza jej ucha lizaka. Wdzięczny uśmiech matki jest szeroki i szczery, a kiedy odchodzą i lekarz też ma ruszyć w drogę, John woła:
– Hoffmann, poczekaj chwilę.
Lekarz się odwraca i chyba się cieszy na widok Johna.
– Pan Wagner, co za miła niespodzianka. Co tu robisz tak wcześnie? – Odwraca zegarek i stwierdza, że dobiega dopiero szósta rano.
John macha ręką.
– A ja myślałem, że w tych czasach dzieci nie powinny jeść cukru.
René uśmiecha się smutno.
– Podwójne złamanie kości promieniowej i łokciowej po upadku z wysokości – mówi. – Nieprawdopodobnie bolesne. Długo się zrasta. Jeśli ktoś zasługuje na odrobinę słodyczy, to właśnie ta dziewczynka.
– Rozumiem. Ja… – W chwili, w której ma wyjaśnić, po co przyszedł, ma pustkę w głowie. Tak jakby życie było wielką dmuchawą do liści, a mózg Johna składał się z poskręcanego, martwego listowia. – Ja… – Wzdycha i zaciska powieki.
– Co jest? – pyta lekarz.
John potrząsa głową.
– To ta pieprzona mgła mózgowa. Jest tysiąc razy gorsza od migreny. Ból mogę wytrzymać. Ale… Ja… co ja, kurwa, miałem powiedzieć?
Lekarz próbuje pomóc, wskazując na prawą rękę Johna.
– Może ma to coś wspólnego z tym?
John patrzy na kartkę, którą zdążył już bezwiednie zgnieść. Mgła powoli się rozprasza i John wraca na właściwe tory.
– Tak, rzeczywiście. Dzięki. Przepraszam, czasem… do niczego się nie nadaję.
– Wywołane przez stres objawy neurologiczne to nie przelewki, John. A to, że do niczego się nie nadajesz, to bzdura, jeśli wierzyć plotkom. W czym więc mogę ci pomóc?
John wyciąga rękę z kartką.
– To zostało znalezione u Kurta Stranda. Z tyłu jest adres mój i Sary w Sztokholmie. Kiedy ostatnio tu byłem, odniosłem wrażenie, że wiesz coś o tym gościu. A ja muszę go znaleźć.
– No tak, Kurt, tragiczna historia, ale zupełnie nie niezwykła. Popularny facet z obiecującą karierą sportową doznaje kontuzji i cała jego przyszłość rozpada się na drobne kawałki. Ja sam miałem być mistrzem pingla, a jednak zostałem lekarzem. Życie jest dziwne, no nie?
– Prawda, prawda – mówi John, myśląc o własnym losie. – Wiesz o nim coś więcej?
– Był tu parę razy, ale nie mogę powiedzieć, po co. Tajemnica lekarska. Na pewno rozumiesz. Za to spotyka się z Mullem. Kolejna tragiczna postać. Narkotyki.
– Mulle?
– Marcus Sten. Nazywają go Mulle, ale nie mam pojęcia dlaczego. Odszukaj go, a na pewno znajdziesz też Kurta.
– Dzięki, to wszystko?
– Tak, uważaj na siebie.
John dziękuje lekarzowi, a wracając do samochodu, wpatruje się w kartkę z otoczonym serduszkiem imieniem Sary. Tęskni za nią tak bardzo, że boli go całe ciało.
Podnosi wzrok i patrzy na jesień w December. Znajdzie Kurta, choćby to była ostatnia rzecz, jaką zrobi, w swoim życiu.
Palce Kim Cordell niemal wibrują, gdy wysyła na stronę patrolobywatelski.net zdjęcia, które zwinęła z posterunku policji. Czuje, że robi coś zakazanego… i tak właśnie jest. Gdyby Mona i inni wiedzieli, czego się dopuściła, musiałaby wynieść się z miasta.
„A poza tym to na pewno karalne”.
Trzyma wskaźnik myszy na przycisku „Opublikuj”. Może jeszcze się wycofać i olać to wszystko. Powinna tak zrobić.
Jej oddech przyspiesza. Może powinna się napić, żeby nie działać tak impulsywnie, mieć czas na przemyślenie tego. Kiedy coś się już opublikuje, nie da się tego usunąć.
– Fuck it – mówi. Żyje się tylko raz, a to tutaj jest ważniejsze od niej.
„Klik!”
Pozostali członkowie rzucają się na materiał jak sępy i od razu zaczynają się spekulacje.
Niektórzy ludzie, żeby dostać swojego kopa adrenaliny, skaczą ze spadochronem albo uprawiają rafting. Kim jest adminką na forum true crime dla detektywów amatorów: patrolobywatelski.net.
Odchyla się i patrzy, jak komentarze pojawiają się niczym seria z karabinu maszynowego. Zawsze tak jest. Najpierw następuje chaos, a potem wyłaniają się szczegóły. Na początek eliminacja, a następnie odnalezienie wątku i skupienie się na faktach.
„Sępy” – myśli, chociaż sama zachowuje się tak samo. W tej chwili jest boginią na tym forum i dostaje tak potężne potwierdzenie swojej wartości, że aż ją to bawi.
Forum ma trzy tysiące członków, większość jest na nim od samego początku, a najbardziej chore jest to, że niektórzy z nich to jej najlepsi przyjaciele, choć nigdy się z nimi nie spotkała. Nie zna nawet ich prawdziwej tożsamości, tylko ksywy. Sama nazwała się Bathory, bo to jej ulubiony zespół. Reszta ma podobne pseudonimy, zainspirowane nazwami kapel, seriali albo postaci, kilku używa nazwisk seryjnych morderców takich jak Dahmer. Mroczne nicki, ale tak to już jest w tej grupie, trzeba mieć chore i mroczne poczucie humoru, żeby radzić sobie z tymi wszystkimi chorymi i mrocznymi rzeczami, które się tu ogląda, czyta i analizuje.
„I w których się bierze udział” – myśli, krzywiąc się.
Bierze łyk kawy. Na dworze jesień znęca się nad budynkiem, a deszcz bombarduje kroplami okno.
Kim nie czuje się dobrze w tym domu – dostała go od Parszywca po rozwodzie – a jednak jest to najbardziej przytulne miejsce, jakie zna. Dobrze jest tak bezpiecznie i miło siedzieć w domu, kiedy na zewnątrz szaleje paskudna pogoda. December jest najpiękniejsze jesienią, kiedy zbocza gór eksplodują feerią kolorów. Kim wstaje, bierze kubek i podchodzi do okna. Wygląda na zewnątrz i przypomina sobie, że musi rozpakować kartony po przeprowadzce.
Na ulicy ludzie spieszą się skuleni, żeby jak najmniej przemoknąć. Niektóre miejsca są nierozerwalnie związane z porami roku. Ośrodki sportów zimowych albo letniska, wiosenne miasteczka albo miejsca dobre przez cały rok. December, wbrew nazwie, to jesień. Pewnie głównie dlatego, że w dolinie jest tak ciemno. Deszcz jednak spłukuje cały niepokój, a drzewa rozmyślają o tym, żeby wiosną narodzić się na nowo i posprzątać cały syf, który nagromadzi się przez zimę.
Kim to też jesienna istota. Psycholożka sprawiająca, że jej klienci zrzucają z siebie zwiędłe liście sztywnych przekonań, których trzymają się od lat. Uwielbia patrzeć, jak ludzie przekraczają swoje mentalne granice.
To… i stronę patrolobywatelski.net.
Znów siada przy komputerze i patrzy na zegarek. Pierwszy klient przychodzi za godzinę, kierownik z huty Ackermannów, którego skazano na obowiązkowe uczestnictwo w sesjach kontroli agresji. To jego ostatni raz, ale jej zdaniem powinien jeszcze trochę to pociągnąć. Zna ten wzorzec. Na kilka miesięcy się uspokoi, a potem znowu zacznie tłuc żonę.
To jest w jakiś sposób związane z tym miastem. Przemoc i kultura milczenia. Tkwią w korzeniach. Albo nawet głębiej. W wodach gruntowych. Wszyscy, którzy tu dorastają, wsysają to z mlekiem matki. Małe przemysłowe miasteczko, w którym robotnicy wykonujący niebezpieczną i ciężką pracę za dużo piją i za swoje rozczarowania wyżywają się na najbliższych.
Mieszkańcy December sami się leczą już od prawie czterystu lat. Opowieści o górskich trollach i wodzie w studniach to w pewnym sensie to samo. Barwne historie, które mają przykrywać ponurą rzeczywistość. Kim musi to przyznać, mimo że sama ostatnio broniła December przed atakami chłopca z miasta, Johna Wagnera. Odgrywała adwokata diabła. Bo tak właśnie się robi, wie o tym przecież. Ostatecznie mechanizmy psychologiczne nie są jej obce.
Kiedy jednak inny psychologiczny mechanizm sprawia teraz, że na myśl o Johnie Wagnerze na jej twarzy pojawia się uśmiech, sama sobie daje kuksańca i szybko skupia myśli na czym innym.
Po agresywnym kierowniku porozmawia z Juliette Cortas, która umówiła pilną wizytę. To na pewno będzie ciekawe.
Z komputera dobiega dźwięk i Kim czyta nowy komentarz o tym, że w jeziorze pewnie znajdują się kolejne ciała i powinno się tam wysłać nurków, żeby przeczesali całe dno.
Kim też tak uważa, ale wie, że zasoby są bardzo ograniczone. Szefowa policji Mona Ott Öster już teraz robi co może, by zmieścić się w budżecie.
„A jednak zatrudniła Johna Wagnera”.
Na samą myśl o nim znów ściska jej się żołądek. Jest między nimi napięcie, a ona nie może pozwolić, żeby ich relacja posunęła się za daleko. Nie zniesie kolejnego zawodu.
„Zapomnij. Nigdy więcej”.
Inny członek forum wstawia zdjęcia zaginionych osób z December, których nigdy nie odnaleziono. Umorzone sprawy. Pisze, że na pewno leżą na dnie jeziora, czekając na odkrycie.
Kim przygląda się pięciu fotografiom. Jedno dziecko, trzy kobiety i dwóch mężczyzn. Prawdziwi ludzie, których sprawy przeniesiono do archiwum przy akompaniamencie plotek, że zniknęli z własnej inicjatywy lub odebrali sobie życie gdzieś w lesie. December ma wyjątkowo wysoki wskaźnik liczby samobójstw. Rzeczywiście tak jest. Jeśli jednak chodzi o akurat te osoby, coś tu się nie zgadza. Nie sprawiają wrażenia samobójców.
Świerzbią ją palce. Kładzie je na klawiaturze i zaczyna pisać. Dzieli się swoimi przemyśleniami z innymi, zdejmując z siebie ciężar odpowiedzialności.
Na tym się teraz skupimy – pisze. – Aż zdarzy się coś innego. Pięć zamkniętych spraw, które policja zupełnie odpuściła, a wszyscy ci ludzie zniknęli w December.
Kolejne pełne emocji komentarze. Są tacy jak ona, uzależnieni od adrenaliny. Pasjonaci morderstw. Sama czuje się jak ćpunka, kiedy zaczyna grzebać w sprawie mężczyzny, który zaginął. Martin Lang. Pięćdziesiąt lat, bezrobotny po wywaleniu z huty, rozwiedziony, ojciec dwójki dorosłych dzieci. Kim tyle o nim wie, a teraz dzieli się z innymi tym, co znalazła w jego teczce. Za parę dni będą o nim i pozostałych wiedzieć wszystko, a przynajmniej tyle, ile uda się znaleźć.
Lang. Może jej poprzednik ma teczkę o nim? Pewnie…
Kim bierze głęboki oddech. Musi sama sobie przypominać, żeby za bardzo się nie angażować. Gdyby była bogata i nie musiała pracować, to siedziałaby na tym forum przez całą dobę. Czasami, w niektóre weekendy, właśnie to robi.
Wciąga internet jak kokainę, czyta o morderstwach, widziała tyle zła, że odcisnęło to na niej trwałe piętno. Robi się od tego smutna i markotna, co widać, kiedy wraca do swoich klientów.
Jej praca jest mroczna i hobby też. „Można powiedzieć, że to zachowania autodestrukcyjne” – myśli z uśmiechem. Ale po tym, jak Parszywiec ukradł jej nerkę, a potem odszedł, musiała znaleźć sobie jakiś cel w życiu. Z wściekłości i rozczarowania zaczęła poszukiwać w sieci informacji, jak popełnić morderstwo doskonałe i jak dręczyć ludzi.
Trochę potrwało, zanim zdała sobie sprawę, co robi, i odpuściła. Zrozumiała, że jest samotna, a życie jeszcze się nie skończyło. W końcu, kiedy trochę się uspokoiła, udało jej się uporządkować wszystkie myśli.
Jedna z nich nie daje jednak o sobie zapomnieć i Kim wciąż bardzo chce coś zrobić w tej sprawie. Odzyskać pewnego dnia władzę. To jedyna rzecz, którą może odebrać Parszywcowi.
„A może nie?”
Pod ciężarem przemocy ukrywającej się w torbie Antonio czuje się jak sama śmierć. Ma poczucie, że może coś zmienić. Odebrać ludziom życie, żeby świat stał się lepszy. Maria prawdopodobnie nigdy by mu na to nie pozwoliła, ale ona była zdecydowanie zbyt dobra.
On też próbował być dobry, ale non más. Dość już tego. Muszą być konsekwencje, tylko wtedy prawda może zwyciężyć.
– Wybacz mi, querida – szepcze. Robi znak krzyża, całuje kostkę i kieruje wzrok w górę ku niebu, którego nie widzi.
„Już czas!”
Kiedy Antonio Alvarez wychodzi ze swojej kryjówki w schowku na miotły, ciało ma napięte do granic możliwości. Wzdycha i wyciąga kałasznikowa oraz pistolet kalibru 9 milimetrów, który dostał od tych szaleńców z gór.
Jedyną dobrą stroną Toma O’Connora jest to, że nienawidzi Ackermannów. Antonio nie wie, co dowódca milicji ma do tej rodziny, ale w zasadzie nie jest to takie ważne.
„Ich trucizna jest wszędzie”.
Ackermannowie to plugastwo, które kala wszystko, co w świecie jest dobre. Wszystko, co Antonio kiedykolwiek kochał. A teraz posmakują swojego własnego zabójczego lekarstwa.
Przeładowuje broń automatyczną, w tym dźwięku słychać siłę. Puls przyspiesza, adrenalina rozpływa się po całym ciele i Antonio jest już gotowy. Nie przejmuje się umieszczoną wysoko w rogu kamerą. Wszedł do środka, jest już za późno.
„Oto nadchodzi kara, dranie”.
Idzie w stronę części biurowej, jakiś facet w pomarańczowym kombinezonie przesuwa się, opada mu szczęka, kiedy zauważa Antonia i to, co niesie. Alvarez nie zwraca na niego uwagi, to nie robotnicy zniszczyli jego życie i całe December. Ten facet próbuje tylko wiązać koniec z końcem, jak wszyscy inni.
Jest ósma i wszyscy kierownicy, a także większość pracowników administracyjnych, będą siedzieć w pomieszczeniu socjalnym. Antonio planował to od tygodni.
Wchodzi w następny korytarz, gdzie wita go miły, kojący zapach kawy. Kładzie rękę na klamce uchylonych drzwi do pokoju i uśmiecha się do własnych myśli.
„No to macie niezapowiedzianą wizytę”.
Potem otwiera drzwi na oścież. Burczy mu w żołądku, jakby był głodny, kiedy wchodzi do środka i oddaje trzy strzały w sufit.
Chaos potrafi być taki piękny.
Ludzie krzyczą, rzucają się na podłogę albo po prostu sztywnieją, widząc go w pełnym kamuflażu. To może lekka przesada, ale ubranie jest ważne, kiedy ma się przekazać wiadomość.
O tym, że to on jest groźny… tym jednym razem.
„O tym, że to ja jestem śmiercią…”
– Zamknąć się! – krzyczy Antonio i wszyscy posłusznie milkną.
Jedna z kobiet upuściła na podłogę stalowy termos z kawą. Dwóch grubasów w źle skrojonych garniturach siedzi w rogu, obejmując się niezdarnie. Kiedy Antonio robi dwa kroki do przodu, szkło zgrzyta mu pod butami, bo kule trafiły prosto w jedną ze świetlówek pod sufitem. Wokół słychać szlochy i jęki. Odgłosy paniki, które sprawiają mu rozkosz. Poczucie niepewności jest aż namacalne, niektórzy pewnie wciąż starają się zrozumieć, co się dzieje. Tak jak ta kobieta stojąca bez ruchu z otwartymi ustami obok leżącego termosu. Wskazuje na nią lufą pistoletu.
– Klękać przy ścianie! Wszyscy mają wyjąć swoje telefony i położyć przed sobą!
Nikt się nie rusza, Antonio strzela więc jeszcze raz w sufit. Wtedy kolejno wypełniają jego rozkazy. Jak obrzydliwe szczury, którymi zresztą są, szybko podchodzą do ściany na drżących nogach, tłumiąc płacz. Antonio ich liczy. Czternaście osób plus wisienka na torcie. Najstarszy syn Ackermannów.
„Co za niesłychany fart”.
Wskazuje lufą w stronę młodszej blondynki z lekko wystającym brzuchem.
– Zbierz komórki i połóż je na stole.
Dziewczyna wygląda blado, jakby w każdej chwili miała zemdleć, ale kiwa głową i niepewnie wstaje. Przenosi telefony na trzy razy, układa je na stole, nie śmiąc na niego spojrzeć.
– Jesteś w ciąży? – pyta Antonio, a ona szybko potwierdza skinieniem głowy.
– Czwarty miesiąc.
Wyciera nos przedramieniem. Załamana. Wie, że życie jej i wszystkich pozostałych jest w jego rękach. Antonio ma ochotę na nią nawrzeszczeć. Zapytać, jakie to uczucie, kiedy role się odwracają. Jeśli ona jest w tym pokoju, to jest jedną z nich. Powstrzymuje się jednak.
– Weź krzesło i usiądź przy ścianie.
Staje przed nimi i bierze głęboki oddech. Dopiero teraz znalazł się w sytuacji, z której nie ma odwrotu. Wszystko, co się od tej pory wydarzy, będzie tylko gorsze. Koniec jest jednak nieznany. Odebrałby sobie życie, ale nie chce wylądować w piekle. Jest oczywiście religijny. Nie ma całkowitej pewności, czy Bóg istnieje, ale jeśli tak, to głupio byłoby ryzykować.
Zamyka drzwi do pokoju i przekręca zamek, obserwując jednocześnie ustawionych przy ścianie ludzi. Każdej akcji towarzyszy reakcja i wkrótce cały świat się dowie, kim są Ackermannowie i za co odpowiadają. O wszystkich cichych morderstwach i podyktowanych chciwością czynach. Jeśli ktoś ma trafić do piekła, to oni.
Ktoś krzyczy. Szlochanie odbija się od ścian. Kiedy idzie w stronę płaczącej osoby, niektórzy opuszczają głowy i wbijają wzrok w podłogę. Antonio patrzy na zegarek. Podchodzi do torby, wyjmuje z niej telefon i statyw. Ustawia je pośrodku pokoju i włącza streaming na żywo. Otwiera komputer i podłącza kamerę. Otagowuje wszystkie redakcje wiadomości i przygląda się ludziom stojącym przy ścianie. Tylko jeden z nich się uśmiecha.
„Pieprzony Carl Ackermann”.
Poczucie wyższości na pewno ma w genach, ale ten uśmieszek nie wydaje się pełny nadziei. Raczej jest rozbawiony. Antonio powstrzymuje impuls posłania serii w zadowoloną twarz tego drania. Wszystko, co reprezentuje sobą ta rodzina, to czyste zło.
„Teraz również jego rodzina poczuje, jak to jest, kiedy ktoś, kogo kochają, idzie w objęcia śmierci, a oni gówno mogą na to poradzić”.
Staje za kamerą i filmuje zakładników. Powolutku, żeby ująć wszystkie emocje. Ciche szlochanie z lęku przed śmiercią, drżenie i płytkie oddechy. Na koniec sam staje przed obiektywem. Bierze głęboki oddech.
– Eva i Rolf Ackermannowie. Przyjedźcie tu, bo inaczej Carl zginie razem z całą resztą tych pracowników. Macie godzinę, a potem zaczynam ich zabijać, jedno po drugim.
Mona pozdrowiła Johna zmęczonym porannym kiwnięciem głowy, wtoczyła się do biura szefa i zamknęła drzwi. John siedzi przy swoim biurku z kartką, na której widnieje nazwisko kogoś, kto kiedyś był najlepszym przyjacielem Kurta Stranda. Marcus „Mulle” Sten.
Juliette wzięła tego ranka wolne. Pustka przy jej biurku wydaje się Johnowi dziwna, kiedy przepisuje na czysto notatki z rozmowy z lekarzem. Nagle przychodzi mu do głowy pewien pomysł. Może przez to, że pomyślał o Reném, jednocześnie patrząc na kartkę o Kurcie. Podnosi słuchawkę i dzwoni do centrali szpitala, gdzie mobilizując cały swój urok osobisty, przedstawia się jako policjant prowadzący śledztwo. Patrzy na inną kartkę i czyta z niej na głos, pytając, czy może mają pacjentkę o nazwisku Ella Strand. Osoba na drugim końcu linii to młoda dziewczyna, która z radością potwierdza, że rzeczywiście, Ella Strand leży na onkologii, czy ma go do niej przełączyć?
– Nie trzeba, ale dla dobra śledztwa – mówi John swoim najbardziej przekonującym głosem, nie precyzując, czego to śledztwo dotyczy – byłoby dobrze, gdybyś mogła mnie powiadomić, gdyby ktoś odwiedził Ellę Strand.
Fantastycznie miła pielęgniarka zgadza się chętnie również na to, a kiedy John odkłada słuchawkę, czuje się już nieco lepiej niż przed chwilą.
Co za szczęśliwy traf, że ona tam rzeczywiście leży. René na pewno właśnie to miał na myśli, zastrzegając się, że nie może o tym rozmawiać ze względu na tajemnicę lekarską. To dlatego John miał to przeczucie. I dlatego nikt nie otwierał, kiedy pukał do jej drzwi.
„Instynkt gliniarza. Może nie całkiem zniknął w tej mgle mózgowej”.