Gorączka - Caroline Grimwalker & Leffe Grimwalker - ebook + audiobook

Gorączka ebook i audiobook

Caroline Grimwalker & Leffe Grimwalker

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W biurach lokalnej huty napastnik przetrzymuje zakładników, John Wagner włącza się akcji, ale w poszukiwaniu negocjatora prosi o pomoc psycholożkę Kim Cordell. Okazuje się, że  w tej grze ważną rolę odgrywa najpotężniejsza rodzina w December: bajecznie bogaci Ackermannowie, właściciele huty. 

Tymczasem Kim zachwyca policjanta coraz bardziej, mężczyzna czuje się rozdarty między nową fascynacją a tęsknotą za zaginioną żoną. Czy Sara jeszcze żyje? Może odpowiedź zna jej dawny chłopak, przemocowy Kurt Strand?

Seria kryminałów "Śmierć w December" to wspólne dzieło  małżeństwa Grimwalkerów. Gdyby przenieść ją na ekran, powstałaby mieszanka "Mare z Easttown", "Ozark" i "Siedem". W tajemniczym miasteczku nikt nie trzyma się reguł, ani dobrzy, ani źli. Ale jedno jest pewne ‒ gdy raz znajdziesz się w December, trudno będzie ci je opuścić.

"Gorączka" to druga część dziesięciotomowej serii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 184

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 10 min

Lektor: Mateusz Drozda
Oceny
4,1 (49 ocen)
18
21
8
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
grazyna2525

Całkiem niezła

Druga część w dalszym ciągu brak odpowiedzi na najważniejsze pytanie . Zobaczymy co będzie dalej
00
Madzia1308

Dobrze spędzony czas

Mimo słabej pierwszej części skusiłam się na kolejna i ta zdecydowanie ciekawsza
00
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajna
00
matwic

Nie oderwiesz się od lektury

Wciąga...
00
Paraplan

Dobrze spędzony czas

Dobre ale jak zwykle bez zakończenia. Nie polecam.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Döden i De­cem­ber 2: Fe­bern

Prze­kład z ję­zyka szwedz­kiego: Wi­told Bi­liń­ski

Co­py­ri­ght © Ca­ro­line Grim­wal­ker, Leffe Grim­wal­ker, 2023

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2023

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Nils Ols­son

Re­dak­cja: Ewa Penk­syk-Klucz­kow­ska

Ko­rekta: Mag­da­lena Mie­rzej­ska

ISBN 978-91-8054-028-5

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Gdyby De­cem­ber było se­ryj­nym mor­dercą, sta­no­wi­łoby po­łą­cze­nie De­xtera Mor­gana i Johna Wayne’a Gacy’ego.

‒ Kim Cor­dell

1

Kiedy An­to­nio Alva­rez prze­cina siatkę no­ży­cami do prę­tów, jego serce wali jak sza­lone. Alva­rez nie ma już nic do stra­ce­nia i wie, że tak czy ina­czej umrze.

Chce po pro­stu umrzeć, jak trzeba.

Pada na płask w wy­so­kiej tra­wie, kiedy przez par­king po­woli prze­jeż­dża sa­mo­chód ochro­nia­rzy. Czuć za­pa­chy ziemi i psiego gówna, trawa jest mo­kra po noc­nym desz­czu i chłód prze­nika mu przez ubra­nie aż do skóry.

Pod­nosi się po­woli, kiedy sa­mo­chód znów chowa się za hutą.

„Pie­przone dra­nie” – my­śli i wraca do prze­ci­na­nia siatki. To je­dyne miej­sce, któ­rego nie obej­mują ka­mery. Kiedy Alva­rez do­sta­nie się do środka, bę­dzie mu­siał bar­dzo uwa­żać. Je­śli go za­uważą, to bę­dzie ko­niec.

Prze­ci­ska się przez otwór i cią­gnie za sobą ciężką torbę. Wstaje, za­wie­sza ją na ra­mie­niu i ję­czy z bólu. Dwa mie­siące, po­wie­dział le­karz. Tyle mu zo­stało.

Kiedy o tym usły­szał, cały świat spadł na niego jak brudny deszcz. On, który i tak nie miał już po co żyć, był ży­wym tru­pem. „Wy­jedź gdzieś, zrób coś, co za­wsze chcia­łeś” – po­wie­dział mu w Sztok­hol­mie le­karz, pa­trząc na niego ze współ­czu­ciem. „Zrób coś, co bę­dzie ważne dla in­nych”.

Wła­śnie taki ma za­miar. Wy­brać się w ostat­nią po­dróż i za­brać ze sobą tak wielu z tych by­dla­ków, ile tylko mu się uda.

„Ac­ker­man­no­wie”. Na samą myśl o tym na­zwi­sku czuje w ustach gorzki smak.

Prze­czy­tał gdzieś, że naj­bar­dziej nie­bez­pieczny czło­wiek to ten, który nie boi się śmierci. Ten, który utra­cił wszelką na­dzieję.

An­to­nio nie uważa się za groź­nego, ma w so­bie czy­stą mi­łość. Mi­łość, która nie wie, do­kąd się skie­ro­wać. To je­dyne, co po­zo­stało, wszystko inne mu ode­brano.

Sku­lony prze­biega przez par­king, prze­ska­ku­jąc od sa­mo­chodu do sa­mo­chodu i z tru­dem ła­piąc od­dech. Ma wra­że­nie, że uda i ko­lana za­raz mu eks­plo­dują, a te dwie­ście me­trów są dla niego ni­czym ma­ra­ton.

Cię­ża­rówka pod­jeż­dża z war­ko­tem i za­trzy­muje się w po­bliżu. Wy­daje z sie­bie ostat­nie wes­tchnie­nie i milk­nie. Praw­do­po­dob­nie kie­rowca spró­buje prze­spać się kilka go­dzin przed roz­po­czę­ciem zmiany o szó­stej.

Alva­rez spraw­dza go­dzinę, serce wali mu szyb­ciej, niż ze­ga­rek tyka. Męż­czy­zna przy­myka oczy i stara się od­po­cząć. Ciężko od­dy­cha, a jego ciało bar­dzo chce się zwi­nąć w kłę­bek. Mówi mu, żeby się po­ło­żył, zo­sta­wił to wszystko, bo i tak wziął na sie­bie nie­moż­liwe za­da­nie.

– Cho­lera – prze­klina ci­cho do sie­bie i wstaje. Znów za­czyna biec, czu­jąc, jak AK47 obija mu się o plecy.

Kiedy do­pada sta­lo­wych drzwi, wstu­kuje kod. Zdo­by­cie go za­jęło mu dwa ty­go­dnie, wy­cią­gnął go od jed­nego z pra­cow­ni­ków, który upił się w Lyc­ko­slan­ten.

Za­mek wy­daje z sie­bie ci­che klik­nię­cie i An­to­nio wcho­dzi do środka. Roz­gląda się za ka­me­rami, staje pro­sto i ru­sza pew­nym kro­kiem, jakby był wła­ści­cie­lem tego miej­sca. Jesz­cze pięć­dzie­siąt me­trów i bę­dzie mógł tro­chę od­po­cząć.

Za­trzy­muje się i na­słu­chuje. Dźwięki ma­szyn, wen­ty­la­cji szu­mią­cej tak samo jak po­wie­trze w jego tcha­wicy, ja­kiś alarm do­bie­ga­jący z wo­do­mie­rzy, jego wła­sny ciężki od­dech. An­to­nio stoi bez ru­chu, sta­ra­jąc się spo­koj­nie od­dy­chać i spo­wol­nić tętno.

„Nie mogę te­raz ze­mdleć”.

Ściera z czoła zimny pot i za­ci­ska po­wieki. Czuje, że gdyby się pod­dał, nie żyłby już od ty­go­dnia, ale my­śli o Ma­rii dają mu siłę i każą mu trzy­mać się ży­cia tak, jak dziecko ści­ska swój uko­chany ko­cyk.

Po­trze­buje jesz­cze tylko kilku go­dzin, a po­tem już wszystko może się skoń­czyć.

Ru­sza da­lej, torba strasz­nie ciąży mu na ra­mie­niu. Prze­gląda w my­ślach jej za­war­tość. Kła­dzie ją na po­sadzce, otwiera i po raz trzeci spraw­dza.

Wszystko jest na miej­scu, to, czego po­trze­buje, by wy­wró­cić do góry no­gami całe De­cem­ber, ale przede wszyst­kim by po­wa­lić na ko­lana tych by­dla­ków Ac­ker­man­nów.

Już wie, gdzie może się ukryć do czasu, aż przyj­dzie dzienna zmiana. Do chwili, kiedy bę­dzie mógł tu wy­wo­łać chaos. Kiedy wresz­cie bę­dzie mógł po­ka­zać ca­łemu światu, kim są Ac­ker­man­no­wie.

Je­śli do­sta­nie tę szansę, usu­nie z po­wierzchni ziemi całe ich DNA.

2

„Nie, tylko nie znowu to”.

Ju­liette Cor­tas mruga oczami i wciąż nie ma pew­no­ści, czy to sen, czy jawa, ale szybko zdaje so­bie sprawę, że znów to zro­biła. Jest prze­mar­z­nięta, a wo­kół pa­nują ta­kie ciem­no­ści, że musi się po­ru­szać po omacku. Ma na so­bie tylko majtki, cała po­kryta jest gę­sią skórką. Szorstka i praw­do­po­dob­nie brudna. Dwa dni temu obu­dziła się w le­sie mo­kra i uma­zana gliną.

„Znowu się za­częło”.

Czuje, jak bolą ją kostki le­wej ręki. Do­tyka ich. Są po­ra­nione. Biła się z kimś? Może zma­sa­kro­wała ja­kie­goś nie­szczę­śnika?

Ude­rza w coś bar­kiem i krzy­czy. Za­trzy­muje się i bada oto­cze­nie rę­kami. To ściana. Do­piero te­raz czuje w noz­drzach za­pach prze­tra­wio­nego piwa. Kuca i do­tyka ce­ra­micz­nej pod­łogi, która się lepi. Wą­cha opuszki pal­ców i smród mo­czu spra­wia, że ko­bieta od­rzuca głowę w tył i szlo­cha.

Jest w to­a­le­cie. Tyle udało jej się stwier­dzić. Bio­rąc pod uwagę za­pach piwa, zga­duje, że to Lyc­ko­slan­ten.

– Ty pie­przona idiotko – szep­cze i po­trząsa z dez­apro­batą głową. Prze­suwa się nieco na­przód i sztyw­nieje, kiedy dwa me­try przed sobą za­uważa mroczną syl­wetkę.

Traci od­dech, a ci­sza dzwoni tak, że aż ogłu­sza.

„Kurwa, ktoś tu jest”.

– Je­stem z po­li­cji – mówi zde­cy­do­wa­nie ostrym gło­sem, bar­dzo nie­prze­ko­nu­jąco.

Po­stać nie od­po­wiada. Ju­liette się wzdryga.

– Czego chcesz? – pyta i robi krok na­przód.

Tętno jej ska­cze, bar­dzo chcia­łaby mieć przy so­bie ja­kąś broń. Pod­nosi za­ci­śnięte pię­ści i przy­go­to­wuje się do walki na śmierć i ży­cie. Mroczna po­stać rów­nież robi krok do przodu i Ju­liette szy­kuje prawy pro­sty.

Jesz­cze je­den krok i są już bar­dzo bli­sko sie­bie. Serce Ju­liette nie­mal wy­la­tuje jej z piersi, kiedy za­uważa pło­nące oczy prze­ciw­nika. Uwiel­bia hor­rory, ale nie chcia­łaby się zna­leźć w jed­nym z nich w rze­czy­wi­sto­ści. Drży tak mocno, że aż boli ją skóra.

Wkłada w cios wszyst­kie siły, ce­luje pro­sto w twarz tego dra­nia, a kiedy tra­fia, tam­ten roz­pada się na ty­siąc ka­wał­ków.

– Co, do chuja…?!

Ju­liette zdaje so­bie sprawę, że biła się sama ze sobą. Sto­czyła walkę z lu­strem.

– Kurwa – mówi, szu­ka­jąc kranu. Jed­no­cze­śnie chce jej się śmiać i pła­kać. Tętno zwal­nia, Ju­liette zmywa z sie­bie szczyny i krew. Za­kręca kran, owija pa­pie­rem kostki, żeby po­wstrzy­mać krwa­wie­nie, i pod­cho­dzi do drzwi, które – je­śli do­brze pa­mięta – po­winny być po pra­wej stro­nie. Dawno jej tu nie było. Prze­stała przy­cho­dzić, kiedy miała już dość przy­gód na jedną noc po pi­ja­nemu. Całe to miej­sce cuch­nęło wsty­dem.

Otwiera drzwi i od bla­sku świa­tła chcia­łaby za­ssać oczy do czaszki. Mruga kilka razy i upew­nia się, że jest w Lyc­ko­slan­ten, nie ma jed­nak po­ję­cia, jak się tu do­stała.

Kiedy pod­cho­dzi do drzwi wej­ścio­wych, za­czyna ro­zu­mieć. Naj­wy­raź­niej wy­biła szybę. Dla­czego nie włą­czył się alarm? Może by wtedy się obu­dziła i ucie­kła stąd.

Przez wiele lat czę­sto lu­na­ty­ko­wała, ale po­tem się to uspo­ko­iło. A przy­naj­mniej tak my­ślała. Zda­rzało się wcze­śniej, że bu­dziła się w domu brudna i po­ka­le­czona, z rze­czami, które praw­do­po­dob­nie ko­muś ukra­dła. Była prze­ko­nana, że tę część ży­cia ma już za sobą. Te­raz jed­nak w to zwąt­piła. Ty­dzień wcze­śniej ock­nęła się we wła­snym sa­mo­cho­dzie. A jesz­cze wcze­śniej oprzy­tom­niała w Brun­n­spar­ken. Po­sta­no­wiła po­roz­ma­wiać o tym z Kim Cor­dell, ale jak do­tąd za każ­dym ra­zem coś na­gle sta­wało na prze­szko­dzie.

„Za­cho­wuję się jak kre­tynka” – my­śli i wy­gląda przez drzwi na dwór. Jest pra­wie naga, a do domu ma dwa ki­lo­me­try. Jest bar­dzo wcze­śnie rano, to aku­rat do­brze, ale za­wsze znaj­dzie się ja­kiś idiota, który musi o tej po­rze wy­pro­wa­dzać psa albo bie­gać.

Do­tyka palca. Ob­raca ob­rączkę oura, która jest jej je­dy­nym świad­kiem. Po po­wro­cie do domu spraw­dzi w apli­ka­cji, gdzie była.

Znów wcho­dzi do pubu. Ściąga ze stołu ob­rus, który ma te­raz uda­wać jej ubra­nie. Owija nim górną część ciała i wy­cho­dzi w noc.

Ju­tro po­łoży się spać w ubra­niu. Po­winna była wcze­śniej o tym po­my­śleć. Kie­dyś, gdy zda­rzało się to czę­sto, przy­wią­zy­wała so­bie rękę do ramy łóżka, ale ja­kieś dwa lata temu lu­na­ty­ko­wa­nie się skoń­czyło. Po tam­tym zda­rze­niu.

Te­raz, jak wi­dać, wró­ciło i znowu trzeba bę­dzie prze­strze­gać pro­ce­dur bez­pie­czeń­stwa.

Pa­ra­som­nia.

Jej małe prze­kleń­stwo i kara za…

„Kurwa!”

Szybko chowa się za za­par­ko­wa­nym vo­lvo, kiedy do jej uszu do­ciera szum zbli­ża­ją­cego się sa­mo­chodu. W kuc­kach czeka, aż po­jazd znik­nie. Czuje wstyd. W świe­tle la­tarni wi­dzi swoją rękę po­krytą za­krze­płą krwią, to po cio­sie w szybę. Za­ci­ska ją kilka razy, jed­nak nic nie wska­zuje na to, by co­kol­wiek so­bie po­waż­nie uszko­dziła. Pa­pier owi­nięty wo­kół dru­giej ręki po­ciem­niał od krwi.

– Świetna ro­bota, Julle. Praw­dziwa z cie­bie pie­przona pro­fe­sjo­na­listka – szep­cze i wstaje. Wzdryga się, kiedy od wia­tru ciało znów po­krywa się gę­sią skórką.

Ru­sza przez noc w stronę domu, nie ma­jąc pew­no­ści, czy chce się do­wie­dzieć, gdzie była. Może tylko mieć na­dzieję, że tym ra­zem ni­komu nie zro­biła krzywdy.

3

– John? – pyta za­sko­czony Jimmy, wcho­dząc do zim­nego bu­dynku po­ste­runku po­li­cji w De­cem­ber. Jest wpół do szó­stej rano, a to­wa­rzy­szy mu śmier­dzący pies Bul­ten.

– Coś się stało?

„Czy coś się nie stało?” – my­śli John i od­sta­wia zdję­cie Sary i Mat­tiasa, w które wpa­try­wał się jak w tran­sie przez ostat­nie pół go­dziny.

Nie mógł spać. Wczo­raj gówno chyba z ca­łej Szwe­cji tra­fiło w gi­gan­tyczny wen­ty­la­tor, a po­tem w senne prze­my­słowe mia­sto De­cem­ber, przy czym w ja­kiś nie­po­jęty spo­sób John znaj­do­wał się w środku tego wszyst­kiego. Sie­dem ofiar wojny gan­gów. A do tego NOA, Kra­jowy Od­dział Ope­ra­cyjny, który tu przy­był i po pro­stu ura­to­wał im tyłki.

– Tak, wiesz… nie mo­głem spać, uzna­łem więc, że rów­nie do­brze mogę tu przyjść i tro­chę po­pra­co­wać – od­po­wiada John, marsz­cząc nos, kiedy mija go owcza­rek ze swoim nie­od­łącz­nym ob­ło­kiem odoru sta­rego psa.

Jimmy za­trzy­muje się koło biurka Johna i ciężko wzdy­cha z rę­kami wci­śnię­tymi w kie­sze­nie spodni. Ma krza­cza­ste ciem­no­szare wąsy, które żuje, kiedy się nad czymś za­sta­na­wia.

– Wiesz, o co mi cho­dzi. Ło­try nie mie­wają urlopu, więc jak my mo­żemy so­bie na niego po­zwo­lić?

John kiwa głową, po­wstrzy­mu­jąc słowa, które ma ochotę wy­po­wie­dzieć – o tym, że Jimmy bar­dziej by się przy­dał, gdyby raz na ja­kiś czas wy­szedł na ulicę, a nie sie­dział ca­łymi dniami na po­ste­runku, cze­ka­jąc na eme­ry­turę. Mil­czy jed­nak. Poza Val­lem i Moną tylko Jimmy nie trak­tuje Johna tak, jakby uwa­żał, że naj­le­piej by zro­bił, gdyby wró­cił do Sztok­holmu z pod­ku­lo­nym ogo­nem, ra­zem ze swoim stre­sem po­ura­zo­wym.

Valle, który miał nocną zmianę, stoi przy re­cep­cji i pa­kuje torbę. Po­zdra­wia Jimmy’ego ręką i cofa się o krok, kiedy mija go Bul­ten. Po­tem za­kłada torbę na ra­mię i pod­cho­dzi do biurka Johna.

– No pro­szę – mówi. – Była to dziw­nie spo­kojna noc.

– Dziw­nie? – od­po­wiada Jimmy. – Kie­dyś w tym mia­steczku noce za­wsze były spo­kojne. Lu­dzie byli wy­koń­czeni po pracy, wy­pi­jali dwa piwka i szli do domu. Nikt nie miał czasu na zaj­mo­wa­nie się głu­po­tami. Do­piero ostat­nio wszystko się po­psuło, kiedy po­ja­wiły się gangi strze­la­jące do sie­bie na­wza­jem i pro­du­ku­jące pro­chy w opusz­czo­nych szkol­nych bu­dyn­kach.

Ma­cha ręką ze znie­chę­ce­niem.

– Sam już nie wiem, co się stało z moim sta­rym za­du­piem.

Ru­sza za swoim psem, żeby na­sta­wić pierw­szy w tym dniu dzba­nek kawy.

Valle robi gest su­ge­ru­jący, że on też już pój­dzie, na co John unosi pod­bró­dek.

– Hej, Valle…

Ko­lega się za­trzy­muje.

– Co jest?

– Pa­mię­tasz, jak kie­dyś roz­ma­wia­li­śmy, że nie ma tu żad­nych… – Robi ręką w po­wie­trzu nie­okre­ślony gest. – No wiesz…

Na twa­rzy Val­lego po­ja­wia się uśmiech, w któ­rym wi­dać jed­no­cze­śnie roz­ba­wie­nie i zmę­cze­nie.

– Pe­da­łów, John. Mo­żesz po pro­stu mó­wić „pe­dały”. To było brzyd­kie słowo w ubie­głym stu­le­ciu. O ile nie uży­wają go ho­mo­foby. Od­zy­ska­li­śmy je, ro­zu­miesz. A je­śli chcesz być su­per­no­wo­cze­sny, mo­żesz spró­bo­wać „osoby LGBTQ”. Ale cią­gle do­cho­dzą do tego nowe li­tery, więc sam tego nie uży­wam.

John stara się opa­no­wać. Od­chrzą­kuje, za­sła­nia­jąc usta pię­ścią.

– No wła­śnie. Pe… ho­mo­sek­su­ali­ści.

Valle się śmieje.

– Da­waj da­lej.

– W mie­ście o wiel­ko­ści De­cem­ber, w nor­mal­nym ukła­dzie pe… osób LGBTQ… po­winno być mniej wię­cej dwie­ście pięć­dzie­siąt. A ty na­rze­ka­łeś, że jest tylko pięć, z czego cztery już za­jęte. I to dla­tego je­steś sa­motny.

Valle garbi się ze smut­kiem.

– Wiem – od­po­wiada. – Ale czy przy­glą­da­łeś się temu mia­stu? De­cem­ber to nie Sztok­holm, John. Ten nor­malny układ, o któ­rym mó­wisz, zmie­nia się mocno, kiedy tylko lu­dzie mają oka­zję stąd zwiać i żyć gdzie in­dziej. Może to nie jest Ro­sja czy Pol­ska, ale De­cem­ber jest w wielu dzie­dzi­nach… kon­ser­wa­tywne. Ko­leś, który od­kryje, że jest ge­jem, ma zwy­czaj pro­sty wy­bór: wy­nieść się stąd albo taj­nia­czyć.

– Okej – zga­dza się John, po­chy­la­jąc się nieco do przodu. – Ale ja chyba mam dla cie­bie… wska­zówkę, czy jak to na­zwać.

– Wska­zówkę? – Valle z po­czątku wy­gląda, jakby nie zro­zu­miał, a po­tem poj­muje. – Ha! Twój gej­ra­dar za­czął pisz­czeć? Tego to mu­szę po­słu­chać. Kto to taki?

– Asy­stent le­ka­rza me­dy­cyny są­do­wej, wiesz który?

Kiedy Valle z ka­mienną twa­rzą prze­twa­rza tę in­for­ma­cję, John czuje, jak w brzu­chu z nie­po­koju za­ci­ska mu się su­peł. Może w dzi­siej­szych cza­sach nie wolno wy­czu­wać orien­ta­cji sek­su­al­nej u in­nych? Cza­sami mu nie wy­cho­dzi z ludźmi, cho­ciaż bar­dzo się stara. Mruga. Czy wła­śnie, jak ostatni kre­tyn, znisz­czył wy­jąt­kowo krótką re­la­cję za­wo­dową z Val­lem?

– No wiesz… – cią­gnie, ale wy­raź­nie sły­szy ner­wo­wość we wła­snym gło­sie.

Valle pod­nosi rękę, żeby go uci­szyć, i od­po­wiada szep­tem.

– Harry ze szpi­tala to mię­czak, John. Nie pe­dał. Mam na­dzieję, że ro­zu­miesz, że to nie to samo?

John wła­śnie ma wy­krztu­sić prze­pro­siny, kiedy Valle do­daje jesz­cze ci­szej:

– Ale nie prze­sta­waj, roz­glą­daj się. Bo­go­wie wie­dzą, że na fron­cie rand­ko­wym po­trze­buję wszel­kiej po­mocy. Do zo­ba­cze­nia wie­czo­rem.

Ści­ska mocno jego rękę i opusz­cza prze­bu­do­wany ko­ściół, który dziś jest po­ste­run­kiem po­li­cji w De­cem­ber.

„Ja­sne. Idiota. Je­stem po pro­stu naj­więk­szym idiotą w ca­łej pół­noc­nej Eu­ro­pie” – my­śli John i krzywi się, przy­po­mi­na­jąc so­bie, co wła­śnie się wy­da­rzyło. Im wię­cej nad tym się za­sta­na­wia, tym bar­dziej go to mę­czy. Aby więc prze­nieść uwagę na je­dyną rzecz na świe­cie, która jest jesz­cze gor­sza, pa­trzy znów na zdję­cie. A po­tem na le­żącą obok kartkę pa­pieru. Tę, na któ­rej od­wro­cie jest ad­res Johna i Sary w Sztok­hol­mie. Ten, z któ­rego dwa mie­siące wcze­śniej znik­nęła bez śladu jego żona ra­zem z sy­nem Mat­tia­sem.

„Kurt Strand. Czy to ty ich po­rwa­łeś, pie­przony dra­niu?”

Wy­szu­ki­wa­nie w po­li­cyj­nych re­je­strach nie dało żad­nych re­zul­ta­tów. Je­dyną ży­jącą krewną Kurta jest sio­stra, a kiedy John po dro­dze prze­jeż­dżał obok jej miesz­ka­nia, ni­kogo nie było w domu. Za­pu­kał, mimo że była do­piero piąta rano, od­cze­kał dość długo, ale nikt nie otwie­rał.

Praw­do­po­dob­nie tro­chę o nim wie Kim, ale są to ra­czej stare in­for­ma­cje. Kiedy my­śli o Kim, w ką­ciku jego ust po­ja­wia się nie­śmiały uśmiech, co spra­wia, że się otrząsa. Je­śli bę­dzie da­lej sie­dział za­nu­rzony w nie­zna­nych emo­cjach i drę­czą­cych my­ślach, to osza­leje.

„René – my­śli. – Mu­szę po­roz­ma­wiać z Re­ném Hof­f­man­nem, to w końcu on od razu na­pro­wa­dził mnie na wła­ściwy tor”.

W szkla­nej klatce Jimmy’ego Bul­ten pod­nosi głowę, pusz­cza bąka i wy­daje z sie­bie jęk ulgi. John wstaje i za­biera swoją skó­rzaną kurtkę. Jimmy wy­daje się na­wet nie za­uwa­żać, że się po­ru­szył.

Na ulicy stoi ozna­ko­wany ra­dio­wóz, który mu wy­po­ży­czyli, po­kryty cie­niutką war­stwą szronu. Audi wciąż stoi w warsz­ta­cie. Po­dobno Vik­tor spraw­nie przy nim pra­cuje, wy­ko­rzy­stu­jąc swoje ma­giczne umie­jęt­no­ści. John ma taką na­dzieję, bo to stare, wy­mię­to­lone vo­lvo to ża­den raj w po­rów­na­niu z jego audi A6. Wska­kuje do środka, prze­klina, że bę­dzie mu­siał skro­bać szyby, i pod­kręca ogrze­wa­nie sie­dze­nia. Po chwili po ka­bi­nie roz­cho­dzi się za­pach od­mro­żo­nych go­to­wych po­sił­ków, które zde­cy­do­wa­nie za długo tu leżą. Przy­po­mina so­bie, żeby po­sprzą­tać sa­mo­chód, ale wie, że o tym za­po­mni.

Pół go­dziny póź­niej dzię­kuje pie­lę­gniarce, która wska­zała mu ko­ry­tarz, gdzie może zna­leźć Re­négo Hof­f­manna, le­ka­rza na­czel­nego szpi­tala w De­cem­ber i le­ka­rza me­dy­cyny są­do­wej.

Stoi kilka me­trów da­lej, po­chy­la­jąc się nad chudą, mniej wię­cej ośmio­let­nią dziew­czynką z blond locz­kami i z ró­żo­wym gip­sem na jed­nej ręce. Jej bu­zia jest spuch­nięta od pła­czu, ale roz­ja­śnia się, gdy Hof­f­mann pod­nosi obie dło­nie, po­ka­zuje, że są pu­ste, a po­tem szyb­kim i zde­cy­do­wa­nym ru­chem wy­ciąga zza jej ucha li­zaka. Wdzięczny uśmiech matki jest sze­roki i szczery, a kiedy od­cho­dzą i le­karz też ma ru­szyć w drogę, John woła:

– Hof­f­mann, po­cze­kaj chwilę.

Le­karz się od­wraca i chyba się cie­szy na wi­dok Johna.

– Pan Wa­gner, co za miła nie­spo­dzianka. Co tu ro­bisz tak wcze­śnie? – Od­wraca ze­ga­rek i stwier­dza, że do­biega do­piero szó­sta rano.

John ma­cha ręką.

– A ja my­śla­łem, że w tych cza­sach dzieci nie po­winny jeść cu­kru.

René uśmie­cha się smutno.

– Po­dwójne zła­ma­nie ko­ści pro­mie­nio­wej i łok­cio­wej po upadku z wy­so­ko­ści – mówi. – Nie­praw­do­po­dob­nie bo­le­sne. Długo się zra­sta. Je­śli ktoś za­słu­guje na odro­binę sło­dy­czy, to wła­śnie ta dziew­czynka.

– Ro­zu­miem. Ja… – W chwili, w któ­rej ma wy­ja­śnić, po co przy­szedł, ma pustkę w gło­wie. Tak jakby ży­cie było wielką dmu­chawą do li­ści, a mózg Johna skła­dał się z po­skrę­ca­nego, mar­twego li­sto­wia. – Ja… – Wzdy­cha i za­ci­ska po­wieki.

– Co jest? – pyta le­karz.

John po­trząsa głową.

– To ta pie­przona mgła mó­zgowa. Jest ty­siąc razy gor­sza od mi­greny. Ból mogę wy­trzy­mać. Ale… Ja… co ja, kurwa, mia­łem po­wie­dzieć?

Le­karz pró­buje po­móc, wska­zu­jąc na prawą rękę Johna.

– Może ma to coś wspól­nego z tym?

John pa­trzy na kartkę, którą zdą­żył już bez­wied­nie zgnieść. Mgła po­woli się roz­pra­sza i John wraca na wła­ściwe tory.

– Tak, rze­czy­wi­ście. Dzięki. Prze­pra­szam, cza­sem… do ni­czego się nie na­daję.

– Wy­wo­łane przez stres ob­jawy neu­ro­lo­giczne to nie prze­lewki, John. A to, że do ni­czego się nie na­da­jesz, to bzdura, je­śli wie­rzyć plot­kom. W czym więc mogę ci po­móc?

John wy­ciąga rękę z kartką.

– To zo­stało zna­le­zione u Kurta Stranda. Z tyłu jest ad­res mój i Sary w Sztok­hol­mie. Kiedy ostat­nio tu by­łem, od­nio­słem wra­że­nie, że wiesz coś o tym go­ściu. A ja mu­szę go zna­leźć.

– No tak, Kurt, tra­giczna hi­sto­ria, ale zu­peł­nie nie nie­zwy­kła. Po­pu­larny fa­cet z obie­cu­jącą ka­rierą spor­tową do­znaje kon­tu­zji i cała jego przy­szłość roz­pada się na drobne ka­wałki. Ja sam mia­łem być mi­strzem pin­gla, a jed­nak zo­sta­łem le­ka­rzem. Ży­cie jest dziwne, no nie?

– Prawda, prawda – mówi John, my­śląc o wła­snym lo­sie. – Wiesz o nim coś wię­cej?

– Był tu parę razy, ale nie mogę po­wie­dzieć, po co. Ta­jem­nica le­kar­ska. Na pewno ro­zu­miesz. Za to spo­tyka się z Mul­lem. Ko­lejna tra­giczna po­stać. Nar­ko­tyki.

– Mulle?

– Mar­cus Sten. Na­zy­wają go Mulle, ale nie mam po­ję­cia dla­czego. Od­szu­kaj go, a na pewno znaj­dziesz też Kurta.

– Dzięki, to wszystko?

– Tak, uwa­żaj na sie­bie.

John dzię­kuje le­ka­rzowi, a wra­ca­jąc do sa­mo­chodu, wpa­truje się w kartkę z oto­czo­nym ser­dusz­kiem imie­niem Sary. Tę­skni za nią tak bar­dzo, że boli go całe ciało.

Pod­nosi wzrok i pa­trzy na je­sień w De­cem­ber. Znaj­dzie Kurta, choćby to była ostat­nia rzecz, jaką zrobi, w swoim ży­ciu.

4

Palce Kim Cor­dell nie­mal wi­brują, gdy wy­syła na stronę pa­tro­lo­by­wa­tel­ski.net zdję­cia, które zwi­nęła z po­ste­runku po­li­cji. Czuje, że robi coś za­ka­za­nego… i tak wła­śnie jest. Gdyby Mona i inni wie­dzieli, czego się do­pu­ściła, mu­sia­łaby wy­nieść się z mia­sta.

„A poza tym to na pewno ka­ralne”.

Trzyma wskaź­nik my­szy na przy­ci­sku „Opu­bli­kuj”. Może jesz­cze się wy­co­fać i olać to wszystko. Po­winna tak zro­bić.

Jej od­dech przy­spie­sza. Może po­winna się na­pić, żeby nie dzia­łać tak im­pul­syw­nie, mieć czas na prze­my­śle­nie tego. Kiedy coś się już opu­bli­kuje, nie da się tego usu­nąć.

– Fuck it – mówi. Żyje się tylko raz, a to tu­taj jest waż­niej­sze od niej.

„Klik!”

Po­zo­stali człon­ko­wie rzu­cają się na ma­te­riał jak sępy i od razu za­czy­nają się spe­ku­la­cje.

Nie­któ­rzy lu­dzie, żeby do­stać swo­jego kopa ad­re­na­liny, ska­czą ze spa­do­chro­nem albo upra­wiają ra­fting. Kim jest ad­minką na fo­rum true crime dla de­tek­ty­wów ama­to­rów: pa­tro­lo­by­wa­tel­ski.net.

Od­chyla się i pa­trzy, jak ko­men­ta­rze po­ja­wiają się ni­czym se­ria z ka­ra­binu ma­szy­no­wego. Za­wsze tak jest. Naj­pierw na­stę­puje chaos, a po­tem wy­ła­niają się szcze­góły. Na po­czą­tek eli­mi­na­cja, a na­stęp­nie od­na­le­zie­nie wątku i sku­pie­nie się na fak­tach.

„Sępy” – my­śli, cho­ciaż sama za­cho­wuje się tak samo. W tej chwili jest bo­gi­nią na tym fo­rum i do­staje tak po­tężne po­twier­dze­nie swo­jej war­to­ści, że aż ją to bawi.

Fo­rum ma trzy ty­siące człon­ków, więk­szość jest na nim od sa­mego po­czątku, a naj­bar­dziej chore jest to, że nie­któ­rzy z nich to jej naj­lepsi przy­ja­ciele, choć ni­gdy się z nimi nie spo­tkała. Nie zna na­wet ich praw­dzi­wej toż­sa­mo­ści, tylko ksywy. Sama na­zwała się Ba­thory, bo to jej ulu­biony ze­spół. Reszta ma po­dobne pseu­do­nimy, za­in­spi­ro­wane na­zwami ka­pel, se­riali albo po­staci, kilku używa na­zwisk se­ryj­nych mor­der­ców ta­kich jak Dah­mer. Mroczne nicki, ale tak to już jest w tej gru­pie, trzeba mieć chore i mroczne po­czu­cie hu­moru, żeby ra­dzić so­bie z tymi wszyst­kimi cho­rymi i mrocz­nymi rze­czami, które się tu ogląda, czyta i ana­li­zuje.

„I w któ­rych się bie­rze udział” – my­śli, krzy­wiąc się.

Bie­rze łyk kawy. Na dwo­rze je­sień znęca się nad bu­dyn­kiem, a deszcz bom­bar­duje kro­plami okno.

Kim nie czuje się do­brze w tym domu – do­stała go od Par­szywca po roz­wo­dzie – a jed­nak jest to naj­bar­dziej przy­tulne miej­sce, ja­kie zna. Do­brze jest tak bez­piecz­nie i miło sie­dzieć w domu, kiedy na ze­wnątrz sza­leje pa­skudna po­goda. De­cem­ber jest naj­pięk­niej­sze je­sie­nią, kiedy zbo­cza gór eks­plo­dują fe­erią ko­lo­rów. Kim wstaje, bie­rze ku­bek i pod­cho­dzi do okna. Wy­gląda na ze­wnątrz i przy­po­mina so­bie, że musi roz­pa­ko­wać kar­tony po prze­pro­wadzce.

Na ulicy lu­dzie spie­szą się sku­leni, żeby jak naj­mniej prze­mok­nąć. Nie­które miej­sca są nie­ro­ze­rwal­nie zwią­zane z po­rami roku. Ośrodki spor­tów zi­mo­wych albo let­ni­ska, wio­senne mia­steczka albo miej­sca do­bre przez cały rok. De­cem­ber, wbrew na­zwie, to je­sień. Pew­nie głów­nie dla­tego, że w do­li­nie jest tak ciemno. Deszcz jed­nak spłu­kuje cały nie­po­kój, a drzewa roz­my­ślają o tym, żeby wio­sną na­ro­dzić się na nowo i po­sprzą­tać cały syf, który na­gro­ma­dzi się przez zimę.

Kim to też je­sienna istota. Psy­cho­lożka spra­wia­jąca, że jej klienci zrzu­cają z sie­bie zwię­dłe li­ście sztyw­nych prze­ko­nań, któ­rych trzy­mają się od lat. Uwiel­bia pa­trzeć, jak lu­dzie prze­kra­czają swoje men­talne gra­nice.

To… i stronę pa­tro­lo­by­wa­tel­ski.net.

Znów siada przy kom­pu­te­rze i pa­trzy na ze­ga­rek. Pierw­szy klient przy­cho­dzi za go­dzinę, kie­row­nik z huty Ac­ker­man­nów, któ­rego ska­zano na obo­wiąz­kowe uczest­nic­two w se­sjach kon­troli agre­sji. To jego ostatni raz, ale jej zda­niem po­wi­nien jesz­cze tro­chę to po­cią­gnąć. Zna ten wzo­rzec. Na kilka mie­sięcy się uspo­koi, a po­tem znowu za­cznie tłuc żonę.

To jest w ja­kiś spo­sób zwią­zane z tym mia­stem. Prze­moc i kul­tura mil­cze­nia. Tkwią w ko­rze­niach. Albo na­wet głę­biej. W wo­dach grun­to­wych. Wszy­scy, któ­rzy tu do­ra­stają, wsy­sają to z mle­kiem matki. Małe prze­my­słowe mia­steczko, w któ­rym ro­bot­nicy wy­ko­nu­jący nie­bez­pieczną i ciężką pracę za dużo piją i za swoje roz­cza­ro­wa­nia wy­ży­wają się na naj­bliż­szych.

Miesz­kańcy De­cem­ber sami się le­czą już od pra­wie czte­ry­stu lat. Opo­wie­ści o gór­skich trol­lach i wo­dzie w stud­niach to w pew­nym sen­sie to samo. Barwne hi­sto­rie, które mają przy­kry­wać po­nurą rze­czy­wi­stość. Kim musi to przy­znać, mimo że sama ostat­nio bro­niła De­cem­ber przed ata­kami chłopca z mia­sta, Johna Wa­gnera. Od­gry­wała ad­wo­kata dia­bła. Bo tak wła­śnie się robi, wie o tym prze­cież. Osta­tecz­nie me­cha­ni­zmy psy­cho­lo­giczne nie są jej obce.

Kiedy jed­nak inny psy­cho­lo­giczny me­cha­nizm spra­wia te­raz, że na myśl o Joh­nie Wa­gne­rze na jej twa­rzy po­ja­wia się uśmiech, sama so­bie daje kuk­sańca i szybko sku­pia my­śli na czym in­nym.

Po agre­syw­nym kie­row­niku po­roz­ma­wia z Ju­liette Cor­tas, która umó­wiła pilną wi­zytę. To na pewno bę­dzie cie­kawe.

Z kom­pu­tera do­biega dźwięk i Kim czyta nowy ko­men­tarz o tym, że w je­zio­rze pew­nie znaj­dują się ko­lejne ciała i po­winno się tam wy­słać nur­ków, żeby prze­cze­sali całe dno.

Kim też tak uważa, ale wie, że za­soby są bar­dzo ogra­ni­czone. Sze­fowa po­li­cji Mona Ott Öster już te­raz robi co może, by zmie­ścić się w bu­dże­cie.

„A jed­nak za­trud­niła Johna Wa­gnera”.

Na samą myśl o nim znów ści­ska jej się żo­łą­dek. Jest mię­dzy nimi na­pię­cie, a ona nie może po­zwo­lić, żeby ich re­la­cja po­su­nęła się za da­leko. Nie znie­sie ko­lej­nego za­wodu.

„Za­po­mnij. Ni­gdy wię­cej”.

Inny czło­nek fo­rum wsta­wia zdję­cia za­gi­nio­nych osób z De­cem­ber, któ­rych ni­gdy nie od­na­le­ziono. Umo­rzone sprawy. Pi­sze, że na pewno leżą na dnie je­ziora, cze­ka­jąc na od­kry­cie.

Kim przy­gląda się pię­ciu fo­to­gra­fiom. Jedno dziecko, trzy ko­biety i dwóch męż­czyzn. Praw­dziwi lu­dzie, któ­rych sprawy prze­nie­siono do ar­chi­wum przy akom­pa­nia­men­cie plo­tek, że znik­nęli z wła­snej ini­cja­tywy lub ode­brali so­bie ży­cie gdzieś w le­sie. De­cem­ber ma wy­jąt­kowo wy­soki wskaź­nik liczby sa­mo­bójstw. Rze­czy­wi­ście tak jest. Je­śli jed­nak cho­dzi o aku­rat te osoby, coś tu się nie zga­dza. Nie spra­wiają wra­że­nia sa­mo­bój­ców.

Świerz­bią ją palce. Kła­dzie je na kla­wia­tu­rze i za­czyna pi­sać. Dzieli się swo­imi prze­my­śle­niami z in­nymi, zdej­mu­jąc z sie­bie cię­żar od­po­wie­dzial­no­ści.

Na tym się te­raz sku­pimy – pi­sze. – Aż zda­rzy się coś in­nego. Pięć za­mknię­tych spraw, które po­li­cja zu­peł­nie od­pu­ściła, a wszy­scy ci lu­dzie znik­nęli w De­cem­ber.

Ko­lejne pełne emo­cji ko­men­ta­rze. Są tacy jak ona, uza­leż­nieni od ad­re­na­liny. Pa­sjo­naci mor­derstw. Sama czuje się jak ćpunka, kiedy za­czyna grze­bać w spra­wie męż­czy­zny, który za­gi­nął. Mar­tin Lang. Pięć­dzie­siąt lat, bez­ro­botny po wy­wa­le­niu z huty, roz­wie­dziony, oj­ciec dwójki do­ro­słych dzieci. Kim tyle o nim wie, a te­raz dzieli się z in­nymi tym, co zna­la­zła w jego teczce. Za parę dni będą o nim i po­zo­sta­łych wie­dzieć wszystko, a przy­naj­mniej tyle, ile uda się zna­leźć.

Lang. Może jej po­przed­nik ma teczkę o nim? Pew­nie…

Kim bie­rze głę­boki od­dech. Musi sama so­bie przy­po­mi­nać, żeby za bar­dzo się nie an­ga­żo­wać. Gdyby była bo­gata i nie mu­siała pra­co­wać, to sie­dzia­łaby na tym fo­rum przez całą dobę. Cza­sami, w nie­które week­endy, wła­śnie to robi.

Wciąga in­ter­net jak ko­ka­inę, czyta o mor­der­stwach, wi­działa tyle zła, że od­ci­snęło to na niej trwałe piętno. Robi się od tego smutna i mar­kotna, co wi­dać, kiedy wraca do swo­ich klien­tów.

Jej praca jest mroczna i hobby też. „Można po­wie­dzieć, że to za­cho­wa­nia au­to­de­struk­cyjne” – my­śli z uśmie­chem. Ale po tym, jak Par­szy­wiec ukradł jej nerkę, a po­tem od­szedł, mu­siała zna­leźć so­bie ja­kiś cel w ży­ciu. Z wście­kło­ści i roz­cza­ro­wa­nia za­częła po­szu­ki­wać w sieci in­for­ma­cji, jak po­peł­nić mor­der­stwo do­sko­nałe i jak drę­czyć lu­dzi.

Tro­chę po­trwało, za­nim zdała so­bie sprawę, co robi, i od­pu­ściła. Zro­zu­miała, że jest sa­motna, a ży­cie jesz­cze się nie skoń­czyło. W końcu, kiedy tro­chę się uspo­ko­iła, udało jej się upo­rząd­ko­wać wszyst­kie my­śli.

Jedna z nich nie daje jed­nak o so­bie za­po­mnieć i Kim wciąż bar­dzo chce coś zro­bić w tej spra­wie. Od­zy­skać pew­nego dnia wła­dzę. To je­dyna rzecz, którą może ode­brać Par­szyw­cowi.

„A może nie?”

5

Pod cię­ża­rem prze­mocy ukry­wa­ją­cej się w tor­bie An­to­nio czuje się jak sama śmierć. Ma po­czu­cie, że może coś zmie­nić. Ode­brać lu­dziom ży­cie, żeby świat stał się lep­szy. Ma­ria praw­do­po­dob­nie ni­gdy by mu na to nie po­zwo­liła, ale ona była zde­cy­do­wa­nie zbyt do­bra.

On też pró­bo­wał być do­bry, ale non más. Dość już tego. Mu­szą być kon­se­kwen­cje, tylko wtedy prawda może zwy­cię­żyć.

– Wy­bacz mi, qu­erida – szep­cze. Robi znak krzyża, ca­łuje kostkę i kie­ruje wzrok w górę ku niebu, któ­rego nie wi­dzi.

„Już czas!”

Kiedy An­to­nio Alva­rez wy­cho­dzi ze swo­jej kry­jówki w schowku na mio­tły, ciało ma na­pięte do gra­nic moż­li­wo­ści. Wzdy­cha i wy­ciąga ka­łasz­ni­kowa oraz pi­sto­let ka­li­bru 9 mi­li­me­trów, który do­stał od tych sza­leń­ców z gór.

Je­dyną do­brą stroną Toma O’Con­nora jest to, że nie­na­wi­dzi Ac­ker­man­nów. An­to­nio nie wie, co do­wódca mi­li­cji ma do tej ro­dziny, ale w za­sa­dzie nie jest to ta­kie ważne.

„Ich tru­ci­zna jest wszę­dzie”.

Ac­ker­man­no­wie to plu­ga­stwo, które kala wszystko, co w świe­cie jest do­bre. Wszystko, co An­to­nio kie­dy­kol­wiek ko­chał. A te­raz po­sma­kują swo­jego wła­snego za­bój­czego le­kar­stwa.

Prze­ła­do­wuje broń au­to­ma­tyczną, w tym dźwięku sły­chać siłę. Puls przy­spie­sza, ad­re­na­lina roz­pływa się po ca­łym ciele i An­to­nio jest już go­towy. Nie przej­muje się umiesz­czoną wy­soko w rogu ka­merą. Wszedł do środka, jest już za późno.

„Oto nad­cho­dzi kara, dra­nie”.

Idzie w stronę czę­ści biu­ro­wej, ja­kiś fa­cet w po­ma­rań­czo­wym kom­bi­ne­zo­nie prze­suwa się, opada mu szczęka, kiedy za­uważa An­to­nia i to, co nie­sie. Alva­rez nie zwraca na niego uwagi, to nie ro­bot­nicy znisz­czyli jego ży­cie i całe De­cem­ber. Ten fa­cet pró­buje tylko wią­zać ko­niec z koń­cem, jak wszy­scy inni.

Jest ósma i wszy­scy kie­row­nicy, a także więk­szość pra­cow­ni­ków ad­mi­ni­stra­cyj­nych, będą sie­dzieć w po­miesz­cze­niu so­cjal­nym. An­to­nio pla­no­wał to od ty­go­dni.

Wcho­dzi w na­stępny ko­ry­tarz, gdzie wita go miły, ko­jący za­pach kawy. Kła­dzie rękę na klamce uchy­lo­nych drzwi do po­koju i uśmie­cha się do wła­snych my­śli.

„No to ma­cie nie­za­po­wie­dzianą wi­zytę”.

Po­tem otwiera drzwi na oścież. Bur­czy mu w żo­łądku, jakby był głodny, kiedy wcho­dzi do środka i od­daje trzy strzały w su­fit.

Chaos po­trafi być taki piękny.

Lu­dzie krzy­czą, rzu­cają się na pod­łogę albo po pro­stu sztyw­nieją, wi­dząc go w peł­nym ka­mu­flażu. To może lekka prze­sada, ale ubra­nie jest ważne, kiedy ma się prze­ka­zać wia­do­mość.

O tym, że to on jest groźny… tym jed­nym ra­zem.

„O tym, że to ja je­stem śmier­cią…”

– Za­mknąć się! – krzy­czy An­to­nio i wszy­scy po­słusz­nie milkną.

Jedna z ko­biet upu­ściła na pod­łogę sta­lowy ter­mos z kawą. Dwóch gru­ba­sów w źle skro­jo­nych gar­ni­tu­rach sie­dzi w rogu, obej­mu­jąc się nie­zdar­nie. Kiedy An­to­nio robi dwa kroki do przodu, szkło zgrzyta mu pod bu­tami, bo kule tra­fiły pro­sto w jedną ze świe­tló­wek pod su­fi­tem. Wo­kół sły­chać szlo­chy i jęki. Od­głosy pa­niki, które spra­wiają mu roz­kosz. Po­czu­cie nie­pew­no­ści jest aż na­ma­calne, nie­któ­rzy pew­nie wciąż sta­rają się zro­zu­mieć, co się dzieje. Tak jak ta ko­bieta sto­jąca bez ru­chu z otwar­tymi ustami obok le­żą­cego ter­mosu. Wska­zuje na nią lufą pi­sto­letu.

– Klę­kać przy ścia­nie! Wszy­scy mają wy­jąć swoje te­le­fony i po­ło­żyć przed sobą!

Nikt się nie ru­sza, An­to­nio strzela więc jesz­cze raz w su­fit. Wtedy ko­lejno wy­peł­niają jego roz­kazy. Jak obrzy­dliwe szczury, któ­rymi zresztą są, szybko pod­cho­dzą do ściany na drżą­cych no­gach, tłu­miąc płacz. An­to­nio ich li­czy. Czter­na­ście osób plus wi­sienka na tor­cie. Naj­star­szy syn Ac­ker­man­nów.

„Co za nie­sły­chany fart”.

Wska­zuje lufą w stronę młod­szej blon­dynki z lekko wy­sta­ją­cym brzu­chem.

– Zbierz ko­mórki i po­łóż je na stole.

Dziew­czyna wy­gląda blado, jakby w każ­dej chwili miała ze­mdleć, ale kiwa głową i nie­pew­nie wstaje. Prze­nosi te­le­fony na trzy razy, układa je na stole, nie śmiąc na niego spoj­rzeć.

– Je­steś w ciąży? – pyta An­to­nio, a ona szybko po­twier­dza ski­nie­niem głowy.

– Czwarty mie­siąc.

Wy­ciera nos przed­ra­mie­niem. Za­ła­mana. Wie, że ży­cie jej i wszyst­kich po­zo­sta­łych jest w jego rę­kach. An­to­nio ma ochotę na nią na­wrzesz­czeć. Za­py­tać, ja­kie to uczu­cie, kiedy role się od­wra­cają. Je­śli ona jest w tym po­koju, to jest jedną z nich. Po­wstrzy­muje się jed­nak.

– Weź krze­sło i usiądź przy ścia­nie.

Staje przed nimi i bie­rze głę­boki od­dech. Do­piero te­raz zna­lazł się w sy­tu­acji, z któ­rej nie ma od­wrotu. Wszystko, co się od tej pory wy­da­rzy, bę­dzie tylko gor­sze. Ko­niec jest jed­nak nie­znany. Ode­brałby so­bie ży­cie, ale nie chce wy­lą­do­wać w pie­kle. Jest oczy­wi­ście re­li­gijny. Nie ma cał­ko­wi­tej pew­no­ści, czy Bóg ist­nieje, ale je­śli tak, to głu­pio by­łoby ry­zy­ko­wać.

Za­myka drzwi do po­koju i prze­kręca za­mek, ob­ser­wu­jąc jed­no­cze­śnie usta­wio­nych przy ścia­nie lu­dzi. Każ­dej ak­cji to­wa­rzy­szy re­ak­cja i wkrótce cały świat się do­wie, kim są Ac­ker­man­no­wie i za co od­po­wia­dają. O wszyst­kich ci­chych mor­der­stwach i po­dyk­to­wa­nych chci­wo­ścią czy­nach. Je­śli ktoś ma tra­fić do pie­kła, to oni.

Ktoś krzy­czy. Szlo­cha­nie od­bija się od ścian. Kiedy idzie w stronę pła­czą­cej osoby, nie­któ­rzy opusz­czają głowy i wbi­jają wzrok w pod­łogę. An­to­nio pa­trzy na ze­ga­rek. Pod­cho­dzi do torby, wyj­muje z niej te­le­fon i sta­tyw. Usta­wia je po­środku po­koju i włą­cza stre­aming na żywo. Otwiera kom­pu­ter i pod­łą­cza ka­merę. Ota­go­wuje wszyst­kie re­dak­cje wia­do­mo­ści i przy­gląda się lu­dziom sto­ją­cym przy ścia­nie. Tylko je­den z nich się uśmie­cha.

„Pie­przony Carl Ac­ker­mann”.

Po­czu­cie wyż­szo­ści na pewno ma w ge­nach, ale ten uśmie­szek nie wy­daje się pełny na­dziei. Ra­czej jest roz­ba­wiony. An­to­nio po­wstrzy­muje im­puls po­sła­nia se­rii w za­do­wo­loną twarz tego dra­nia. Wszystko, co re­pre­zen­tuje sobą ta ro­dzina, to czy­ste zło.

„Te­raz rów­nież jego ro­dzina po­czuje, jak to jest, kiedy ktoś, kogo ko­chają, idzie w ob­ję­cia śmierci, a oni gówno mogą na to po­ra­dzić”.

Staje za ka­merą i fil­muje za­kład­ni­ków. Po­wo­lutku, żeby ująć wszyst­kie emo­cje. Ci­che szlo­cha­nie z lęku przed śmier­cią, drże­nie i płyt­kie od­de­chy. Na ko­niec sam staje przed obiek­ty­wem. Bie­rze głę­boki od­dech.

– Eva i Rolf Ac­ker­man­no­wie. Przy­jedź­cie tu, bo ina­czej Carl zgi­nie ra­zem z całą resztą tych pra­cow­ni­ków. Ma­cie go­dzinę, a po­tem za­czy­nam ich za­bi­jać, jedno po dru­gim.

6

Mona po­zdro­wiła Johna zmę­czo­nym po­ran­nym kiw­nię­ciem głowy, wto­czyła się do biura szefa i za­mknęła drzwi. John sie­dzi przy swoim biurku z kartką, na któ­rej wid­nieje na­zwi­sko ko­goś, kto kie­dyś był naj­lep­szym przy­ja­cie­lem Kurta Stranda. Mar­cus „Mulle” Sten.

Ju­liette wzięła tego ranka wolne. Pustka przy jej biurku wy­daje się Joh­nowi dziwna, kiedy prze­pi­suje na czy­sto no­tatki z roz­mowy z le­ka­rzem. Na­gle przy­cho­dzi mu do głowy pe­wien po­mysł. Może przez to, że po­my­ślał o Re­ném, jed­no­cze­śnie pa­trząc na kartkę o Kur­cie. Pod­nosi słu­chawkę i dzwoni do cen­trali szpi­tala, gdzie mo­bi­li­zu­jąc cały swój urok oso­bi­sty, przed­sta­wia się jako po­li­cjant pro­wa­dzący śledz­two. Pa­trzy na inną kartkę i czyta z niej na głos, py­ta­jąc, czy może mają pa­cjentkę o na­zwi­sku Ella Strand. Osoba na dru­gim końcu li­nii to młoda dziew­czyna, która z ra­do­ścią po­twier­dza, że rze­czy­wi­ście, Ella Strand leży na on­ko­lo­gii, czy ma go do niej prze­łą­czyć?

– Nie trzeba, ale dla do­bra śledz­twa – mówi John swoim naj­bar­dziej prze­ko­nu­ją­cym gło­sem, nie pre­cy­zu­jąc, czego to śledz­two do­ty­czy – by­łoby do­brze, gdy­byś mo­gła mnie po­wia­do­mić, gdyby ktoś od­wie­dził Ellę Strand.

Fan­ta­stycz­nie miła pie­lę­gniarka zga­dza się chęt­nie rów­nież na to, a kiedy John od­kłada słu­chawkę, czuje się już nieco le­piej niż przed chwilą.

Co za szczę­śliwy traf, że ona tam rze­czy­wi­ście leży. René na pewno wła­śnie to miał na my­śli, za­strze­ga­jąc się, że nie może o tym roz­ma­wiać ze względu na ta­jem­nicę le­kar­ską. To dla­tego John miał to prze­czu­cie. I dla­tego nikt nie otwie­rał, kiedy pu­kał do jej drzwi.

„In­stynkt gli­nia­rza. Może nie cał­kiem znik­nął w tej mgle mó­zgo­wej”.