Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To już szósty wyczekiwany tom z serii ELENA.
W czasie przejażdżki w lesie Elena i jej najlepsza przyjaciółka Melike ratują sarenkę. Zaniepokojony leśniczy informuje dziewczyny, że od niedawna jest podejrzanie dużo ataków na dzikie zwierzęta… To sprawia, że Elena zaczyna się bać o źrebaki, które dopiero mają przyjść na świat. A potem przeżywa szok – w lesie przy stadninie grasuje wilk! Na szczęście nie jest sama i zawsze może liczyć na pomoc Farida oraz paczki przyjaciół. Razem ruszają tropem niebezpiecznej tajemnicy…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 357
Erja –ta książkajest dla Ciebie.
Dziękuję zapierwsze czytanie!
Nowy rok rozpoczął się dokładnie tak, jak zakończył się poprzedni, czyli przejmującym mrozem. Nawet w ciągu dnia temperatura rzadko kiedy przekraczała minus pięć stopni Celsjusza, a ja nie potrafiłam sobie wyobrazić, że jeszcze kiedykolwiek zrobi się ciepło i słonecznie. Wieczorem, kiedy wydarzyła się ta historia z siostrą Tima, właśnie spadł pierwszy śnieg, a potem, przez cały kolejny tydzień, śnieżyło tak bardzo, jakby nigdy nie miało przestać. Dwa dni przed sylwestrem nadciągnął nad kraj zimny front ze wschodu i wszystko skuł lód.
Ostrożnie prowadziłam Lenziego za wodze do hali z dużą ujeżdżalnią. Szliśmy wąską dróżką, którą Heinrich za pomocą traktorka oczyścił ze śniegu i wysypał żwirem. Z tęsknotą wspominałam farmę Brendy Murray w Massachusetts, gdzie razem z moją najlepszą przyjaciółką Melike spędziłyśmy ostatnie wakacje. Tam ogrzewanie miały nie tylko kryte ujeżdżalnie, ale też wszystkie dróżki między stajniami i pozostałymi obiektami w stadninie, żeby żaden z drogich sportowych koni nie przewrócił się na śniegu albo lodzie, bo mógłby zrobić sobie krzywdę.
– O czymś takim możemy tylko pomarzyć – mruknęłam pod nosem i otworzyłam bramę prowadzącą do przedsionka dużej ujeżdżalni. Twix, mój jack russell terrier w biało-czarne plamy, zwinnie wskoczył do środka i pobiegł na wysokie trybuny ustawione równolegle do dłuższego boku placu. Na krzesełku w piątym rzędzie czekała na niego ciepła owcza skóra, na której mógł się wygodnie położyć i obserwować mnie w czasie treningu, co zawsze chętnie robił. Od kiedy zostawiłam go samego na sześć wakacyjnych tygodni, nie odstępował mnie ani na krok. Gdyby tylko mógł, chodziłby ze mną nawet do szkoły.
– Brama! – zawołałam.
– Brama wolna! – odpowiedział tata, mijając nas w galopie.
Poza nim na Cotopaxi cała wielka ujeżdżalnia była wolna. Nasz pomocnik Jens do piątego stycznia miał urlop, który spędzał ze swoją dziewczyną Glorią, nauczycielką jazdy w stylu western w naszej stadninie, więc jeszcze przez przynajmniej dwa dni musiałam wspomagać tatę. Bez Jensa w zasadzie nie miał szans poradzić sobie z pełnym pensum, czyli treningiem piętnastu koni dziennie. A do tego dochodziły przecież konie Glorii do jazdy westernowej, które też nie mogły spędzać tyle czasu w bezruchu. Po długim i wyczerpującym sezonie nasze wierzchowce turniejowe cieszyły się z zasłużonej zimowej przerwy, jednak nie można było pozwolić, żeby na pierwsze zawody w połowie lutego pojechały zupełnie bez formy. Dlatego przynajmniej dwa razy dziennie opuszczały swoje boksy – najpierw spędzały godzinę wpięte w karuzelę, a potem chodziły trochę pod siodłem.
Pchnęłam ciężkie drzwi w bandzie i wprowadziłam Lenziego na plac. Było jeszcze wcześnie rano, słońce dopiero co pokazało się nad horyzontem. Czerwone światło wdzierało się do hali przez duże okna i zmieniało obłoczki pary wodnej wydychane przez Lenziego w płomienie plującego ogniem smoka. Niesamowicie to wyglądało!
Dociągnęłam popręg, opuściłam strzemiona i wskoczyłam na siodło, zastanawiając się intensywnie, czy dałoby się ten widok uwiecznić aparatem.
Od kiedy wróciłam z Ameryki, rzadko zadawałam sobie trud wkładania bryczesów i butów do jazdy konnej, choć tata nie krył niezadowolenia z tego powodu. Jeźdźcy w stylu western zawsze nosili dżinsy i buty kowbojki, co szczególnie przy tej nieznośnie niskiej temperaturze wydawało się znacznie lepszym rozwiązaniem, bo wymagało jedynie zapięcia skórzanych czapsów na ciepłych spodniach. Ubierałam się tak bez względu na to, czy miałam dosiadać konie sportowe, czy Hildę, moją klacz rasy quarterhorse. Do tego włożyłam grubą wełnianą czapkę i rękawice.
– A gdzie masz toczek, Elena? – zapytał tata, przejeżdżając obok.
– W siodlarni – odpowiedziałam. – Odmroziłabym sobie uszy.
– Lepsze odmrożone uszy niż pęknięta czaszka – oznajmił mój ojciec i zatrzymał się obok. – No, szybko, biegnij po niego. Przytrzymam ci Lenziego.
– Jejku! – jęknęłam głośno. – Przecież nie spadnę!
– Chyba już kiedyś to słyszałem...
Moi rodzice nie dopuszczali jakiejkolwiek dyskusji, jeśli chodzi o noszenie kasku. Mimo to od czasu do czasu próbowałam postawić na swoim, choć wiedziałam, że takie starania są z góry skazane na niepowodzenie.
Westchnęłam ciężko, zeskoczyłam z siodła, podałam ojcu wodze i poszłam z powrotem do stajni. Twix znalazł się przy mnie, ledwie zamknęły się drzwi w bandzie, i nie ukrywał radości. Pewnie uznał, że skończyłam już jazdy, i miał nadzieję, że wreszcie uwolnię go z kubraczka w kratkę, który miał chronić go przed zimnem. Najwyraźniej uważał, że noszenie go obraża psią dumę, więc walczył ze mną za każdym razem, gdy nakładałam mu ubranko. Pewnie dlatego skakał teraz wokół mnie i szczekał wyczekująco.
– Jeszcze trochę cierpliwości, Twixi-Bixi. – Uśmiechnęłam się szeroko, na co psiak wyraźnie zmarkotniał. – To nie koniec jazd, idę tylko po kask.
Mój brat Christian śmiał się ze mnie, ilekroć słyszał, jak przemawiam do swoich zwierząt, bo twierdził, że i tak nie rozumieją ani jednego słowa. Na jego miejscu nie byłabym wcale taka pewna, bo Twix rozumiał wszystko, bez wyjątku.
W stajni sportowej, w której tata trzymał swoje konie, panował spokój. Tylko zakurzone stare radio grało cicho jakąś muzykę. Mój brat nie lubił wstawać rano, więc przed dziewiątą się tu nie pojawiał. Konie drzemały w swoich boksach albo skubały siano. Żeby nie zamarzły automatyczne poidła, wszystkie okna były zamknięte. Mój ogier Fritzi, którego pełne imię brzmiało Fritz Power, wysunął głowę z boksu po lewej stronie i zarżał cicho na mój widok.
– Ty jedziesz zaraz po Lenzim – powiedziałam, podeszłam do niego i cmoknęłam go w chrapy, a potem weszłam do siodlarni. Zdjęłam czapkę, włożyłam kask i nasunęłam na uszy miękkie, różowe ocieplacze, obiekt żartów Jensa, któremu wiele lat temu nadałam przezwisko Pryszczol.
Trzy minuty później wskoczyłam z powrotem na siodło, podciągnęłam popręg i ruszyłam z miejsca.
Po dramatycznych wydarzeniach krótko przed świętami, w wyniku których Gina, młodsza siostra Tima Jungbluta, mojego byłego chłopaka, odniosła tak poważne obrażenia, że do dzisiaj nie wypuścili jej ze specjalistycznej kliniki w Mannheim, żadne z nas nie miało ochoty na planowaną wcześniej imprezę sylwestrową u Niklasa. Zamiast tego, on i Melike, razem z Christianem, Ariane i jego rodzicami pojechali do ich domu w St. Moritz. Zapytali również Farida i mnie, czy mielibyśmy ochotę do nich dołączyć, ale z racji wysokiego ryzyka kontuzji Faridowi nie było wolno jeździć na nartach – co zostało wyraźnie wyszczególnione w kontrakcie zawodniczym – a ja nigdy jeszcze nie miałam nart na nogach i nie uśmiechało mi się jechać w miejsce, gdzie leżało więcej śniegu niż u nas. W dodatku wczoraj Farid wyleciał na dziesięć długich dni do Abu Dhabi, na obóz treningowo-przygotowawczy drużyny przed pierwszą rundą sezonu Bundesligi.
Farid! Przejeżdżałam akurat przed wielkim lustrem i zauważyłam, że znów uśmiecham się do siebie jak wariatka. Za każdym razem, kiedy o nim myślałam – a zdarzało mi się to w zasadzie bez przerwy – miałam motylki w brzuchu, serce waliło jak szalone i uginały się pode mną kolana. Czy to kiedykolwiek miało się zmienić? Poznaliśmy się sześć miesięcy temu na letnim balu przedmaturalnym. To było tuż po tym, jak rozpadł się mój związek z Timem, i w ogóle nie myślałam o nowym chłopaku. Jeszcze krótko przed zerwaniem byłam święcie przekonana, że Tim i ja to miłość na zawsze i że pewnego dnia się pobierzemy. Kiedy obaj z Niklasem złożyli mi i Melike niespodziewaną wizytę w stadninie Brendy Murray w Massachusetts, a potem razem z dziećmi właścicielki, czyli Joaną i Lukiem, przeżyliśmy niebezpieczną przygodę, miałam wrażenie, że między mną i Timem wszystko jest w najlepszym porządku. Jednak krótko po powrocie ze Stanów Zjednoczonych coś się zmieniło. Wszystko. Dlaczego? To do dziś pozostawało dla mnie tajemnicą. Nasz związek nigdy nie należał do najłatwiejszych i bezustannie zmagaliśmy się z wieloma przeszkodami. Z powodu pewnych zaszłości nasi rodzice byli do siebie wrogo nastawieni, więc początkowo musieliśmy trzymać łączące nas uczucie w ścisłej tajemnicy. Mimo że taki sekret miał w sobie coś ekscytującego, poczułam ulgę i szczęście, kiedy Tim w końcu mógł oficjalnie odwiedzić naszą stadninę, już jako mój chłopak.
Później, kiedy było już po wszystkim, zauważyłam, że bez nerwów i aury tajemniczości nasz związek szybko popadł w rutynę i wypełniła go nuda. Ze strachu przed utratą Tima nie chciałam dostrzec, że w najważniejszej sprawie coś między nami nie grało, a mianowicie, że od samego początku brakowało prawdziwego zaufania. Jedno głupie nieporozumienie po drugim niszczyły nasze uczucie, bo Tim w zasadzie wszystko, co do niego mówiłam, interpretował w zły sposób, jakbym go atakowała. W pewnym momencie stał się okropnie mrukliwy i podejrzliwy, a ja zrobiłam się strasznie zestresowana. Wiedziałam, że miał bardzo ciężkie dzieciństwo, ale wierzyłam, że mogę dać mu szczęście – wystarczy, że będę go bardzo mocno kochała. Tylko że to mi się nie udało. Jego obojętność i wręcz wrogie zachowanie raniły mnie do żywego. Czułam się coraz gorzej i coraz podlej, jakbym była ohydna i do niczego się nie nadawała. Traciłam przez to poczucie własnej wartości.
Kiedy w minione wakacje młodsza siostra Tima publicznie mnie zaatakowała, ku mojemu ogromnemu rozczarowaniu nie ujął się za mną. Przeprosił tylko moich rodziców i wyszedł, nawet nie spoglądając w moim kierunku. Wtedy coś we mnie pękło. Nagle zrozumiałam, że Tim nie był dla mnie właściwym wyborem. Nigdy jeszcze nie doświadczyłam niczego boleśniejszego. Krótko potem w moim życiu pojawił się Farid, zupełnie jakby był przystojnym księciem z bajki. Przeniósł się do naszej szkoły i miał dołączyć do nowej klasy, więc nikogo nie znał, i tylko z grzeczności przyszedł na bal przedmaturalny. Ja i jeszcze kilka osób mieliśmy pomagać przy organizacji imprezy, jednak zostałam ze wszystkim sama, więc Farid bez wahania ruszył mi z pomocą i zajął się podawaniem napojów. Wyznał mi później, że zakochał się we mnie, kiedy tylko mnie zobaczył. Ja też szybko przepadłam... Abstrahując od tego, że między innymi dzięki ciemnoczekoladowym oczom Farid wyglądał po prostu bosko – co moja najlepsza przyjaciółka Melike często podkreślała w rozmowach – okazał się też najsłodszym chłopakiem, jakiego poznałam: czułam, że jestem dla niego ważna. Mogłam z nim rozmawiać o wszystkim i o niczym, śmiać się i płakać, a poza tym on jako jedyna osoba na świecie rozumiał, skąd się brało moje poczucie winy oraz brak pewności siebie po bardzo nieprzyjemnym upadku z Bittersweet w czasie zawodów w Biblis, i – co najważniejsze – jak mogę z tym walczyć. Tylko jemu zawdzięczałam, że pokonałam strach przed skakaniem, bo...
– Elena! – Głos taty wyrwał mnie z zamyślenia. – Nie pozwalaj Lenziemu łazić jak chce! – Skończył już trening z Cotopaxi i zdążył nawet zarzucić gniademu wałachowi derkę na zad, żeby osuszyć go z potu. – Zbierz go i poprowadź! Od pięciu minut jeździcie zygzakiem po całej ujeżdżalni!
– Myślałam, że ma się po prostu trochę poruszać – odpowiedziałam.
– Przecież wyraźnie poprosiłem cię o trochę gimnastyki – poprawił mnie ojciec. – A to nie znaczy, że masz przez pół godziny dać mu chodzić samopas. Jeśli chcesz pomóc, a nie masz ochoty na jazdę, to może siodłaj mi kolejne konie i odprowadzaj je do boksów, jak skończę.
– Nie, nie, już okej – zapewniłam go i zebrałam wodze. – Mam ochotę na jazdę.
– To proszę jeździć poprawnie, bo w przeciwnym razie nie pomagasz mi, tylko przeszkadzasz.
W kwestii koni tata nie uznawał żadnej taryfy ulgowej. I absolutnie nie znosił niedbalstwa. Wyszedł z ujeżdżalni, prowadząc Cotopaxi na wodzy. Ponownie podciągnęłam popręg i popędziłam Lenziego do galopu. Trzy tygodnie temu, w czasie turnieju halowego we Frankfurcie, zajęłam pierwsze miejsce w finale Youngster Tour dla młodych, siedmio- i ośmioletnich koni, dosiadając drobnego ciemnogniadego Lancelota. Pokonaliśmy wtedy znacznie bardziej doświadczonych i utytułowanych jeźdźców, a w czasie uroczystej dekoracji uhonorowano nas nawet odegraniem hymnu państwowego, bo zawody zaliczały się do klasyfikacji międzynarodowej. Na samo wspomnienie nawet dzisiaj dostawałam gęsiej skórki. Po wszystkim podszedł do mnie trener reprezentacji juniorów, żeby zaprosić mnie z Fritzim i Lenzim na pierwsze zgrupowanie kwalifikacyjne przed mistrzostwami Europy, które miało się odbyć na początku lutego.
– Hej, hej! – usłyszałam nagle. Twix zeskoczył z legowiska, jakby go prąd poraził, i zaczął oszczekiwać okutaną postać, która powoli wspinała się po schodach na trybunę. Lenzi odskoczył przestraszony.
– Odbiło ci, Twixi? – Spod neoprenowej maski, która zasłaniała całą twarz z wyjątkiem oczu, wydobywał się głos Melike. – Przecież to ja!
Mój terier nie chciał zaufać dziwnie wyglądającemu stworzeniu, więc nastroszony dalej powarkiwał groźnie. Dopiero kiedy Melike uniosła maskę, rozpoznał ją i zapiszczał radośnie. Po kilku chwilach udało mi się opanować Lenziego, więc zawróciłam i zatrzymałam się na wysokości przyjaciółki.
– Wracasz z napadu na bank? – zapytałam kpiącym tonem.
– Przecież jest tak zimno, że można zamarznąć! – poskarżyła się przyjaciółka. – W porównaniu z tą pogodą, w St. Moritz było jak latem, słowo honoru!
– Człowiek się rozgrzewa, jak trochę pojeździ.
– Domyślam się. Idąc tutaj, prawie odmroziłam sobie twarz – jęknęła Melike. – Nie mogę zrozumieć, dlaczego obiecałam Glorii, że zajmę się jej końmi! Ja to jednak jestem głupia, co? A mogłam teraz wylegiwać się w ciepłym, miękkim łóżeczku...
– Ciesz się, że dzisiaj przynajmniej świeci słońce – przerwałam jej. – Może weźmiemy Hildę i Smiley, żeby wyskoczyć sobie na chwilę w teren? – zaproponowałam.
– W teren? Chcesz mnie zabić? – Melike z wrażenia otworzyła szerzej oczy. – Przecież jest przynajmniej minus czterdzieści stopni!
Moja przyjaciółka miała skłonności do przesady, od dawna o tym wiedziałam.
– Bzdura. Kiedy patrzyłam wcześniej, było tylko minus dziewięć. – Pokręciłam głową.
– Minus dziewięć stopni! Ja jednak jestem stworzona do życia w ciepłym klimacie! – Melike westchnęła teatralnie.
– I dlatego byłaś właśnie na nartach, tak? – Zaśmiałam się. – Zaraz będę gotowa z Lenzim, więc zostają mi tylko Fritzi, Never, Cornado i Conny.
– No dobra. – Melike wzruszyła ramionami. – To ja zacznę od Gray Jaca. Stanie i narzekanie nic mi nie pomoże.
Tata wrócił do hali, prowadząc Calvadora, siwego ogiera rasy holsztyńskiej, a ja odprowadziłam Lenziego do stajni, rozsiodłałam go szybko i wstawiłam do solarium, żeby osuszyć spoconą sierść, zanim nałożę mu derkę. Czekając, aż skończy się wygrzewać, poszłam do karuzeli, w której chodziły w kółko Qantas, Conny, Latus Lex i Cornado. Guzikiem zatrzymałam maszynę, otworzyłam drzwi i wypięłam Cornado, a kiedy był już na zewnątrz, z powrotem uruchomiłam mechanizm.
Wracając do stajni, spotkałam nową klientkę, która dopiero dwa dni wcześniej sprowadziła swojego konia do naszej stadniny. Jej czarny wałach andaluzyjski zajął ostatni wolny boks przy padoku. Kobieta nosiła podwójne nazwisko, którego nie potrafiłam sobie przypomnieć, a z informacji, które przekazała mi mama, trafiła do nas przez stronę internetową stadniny.
– Dzień dobry – przywitałam ją z sympatią. – Nieźle dzisiaj przymroziło!
Kobieta miała nasuniętą na oczy wełnianą czapkę, grubą puchową kurtkę, czapsy i ocieplone buty do jazdy konnej.
– W końcu to styczeń, prawda? Na naszej szerokości geograficznej raczej ciężko się spodziewać letnich temperatur o tej porze roku. – Spojrzała na mnie z wyższością i nawet nie spróbowała się uśmiechnąć. – Gdybyś włożyła porządną kurtkę, pewnie byś nie narzekała.
I nie czekając na moją odpowiedź, ruszyła dalej, a ja zaniemówiłam i patrzyłam, jak odchodzi.
– Co za nadęte babsko! – sapnęłam w końcu rozeźlona.
Chciałam jedynie miło się do niej odezwać, ale po jej odpowiedzi poczułam się jak wariatka. Złotą zasadą naszej rodziny było uprzejme i przyjazne zachowanie wobec najemców w naszej stadninie, niezależnie od okoliczności. Można powiedzieć, że ja i mój brat Christian wyssaliśmy to z mlekiem matki, bo od zawsze żyliśmy z pieniędzy, jakie płacili za najem boksów i trening koni w „Kosach”. Przy czym większość klientów była miła; niektórzy bardziej sympatyczni, inni mniej, jednak czasem trafiał się ktoś, kogo po prostu nie potrafiłam znieść. Nie miałam wątpliwości, że nowa najemczyni trafi właśnie do tej kategorii. Tak wyniosłej osoby dawno nie spotkałam – nawet Teichertowie nigdy nie byli aż tak aroganccy!