Elena. Fałszywy trop - Nele Neuhaus - ebook + książka

Elena. Fałszywy trop ebook

Nele Neuhaus

4,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

To już szósty wyczekiwany tom z serii ELENA.

W czasie przejażdżki w lesie Elena i jej najlepsza przyjaciółka Melike ratują sarenkę. Zaniepokojony leśniczy informuje dziewczyny, że od niedawna jest podejrzanie dużo ataków na dzikie zwierzęta… To sprawia, że Elena zaczyna się bać o źrebaki, które dopiero mają przyjść na świat. A potem przeżywa szok – w lesie przy stadninie grasuje wilk! Na szczęście nie jest sama i zawsze może liczyć na pomoc Farida oraz paczki przyjaciół. Razem ruszają tropem niebezpiecznej tajemnicy…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 357

Oceny
4,9 (7 ocen)
6
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nałuELENA – EINE FAL­SCHE FÄHRTE
Nele Neu­haus, Elena – Ein Le­ben für Pferde. Eine fal­sche Fährte © 2017 by Pla­net! in Thie­ne­mann-Es­slin­ger Ver­lag GmbH, Stut­t­gart
Co­py­ri­ght © 2024 for the Po­lish trans­la­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Zdję­cie na okładce © Shut­ter­stock / Cal­lip­so88
Pro­jekt okładki i skład i ła­ma­nieRa­do­sław Stęp­niak
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać książki.
ISBN 978-83-8265-781-4
Must Read jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Erja –ta książkajest dla Cie­bie.

Dzię­kuję zapierw­sze czy­ta­nie!

Nowy rok roz­po­czął się do­kład­nie tak, jak za­koń­czył się po­przedni, czyli przej­mu­ją­cym mro­zem. Na­wet w ciągu dnia tem­pe­ra­tura rzadko kiedy prze­kra­czała mi­nus pięć stopni Cel­sju­sza, a ja nie po­tra­fi­łam so­bie wy­obra­zić, że jesz­cze kie­dy­kol­wiek zrobi się cie­pło i sło­necz­nie. Wie­czo­rem, kiedy wy­da­rzyła się ta hi­sto­ria z sio­strą Tima, wła­śnie spadł pierw­szy śnieg, a po­tem, przez cały ko­lejny ty­dzień, śnie­żyło tak bar­dzo, jakby ni­gdy nie miało prze­stać. Dwa dni przed syl­we­strem nad­cią­gnął nad kraj zimny front ze wschodu i wszystko skuł lód.

Ostroż­nie pro­wa­dzi­łam Len­ziego za wo­dze do hali z dużą ujeż­dżal­nią. Szli­śmy wą­ską dróżką, którą He­in­rich za po­mocą trak­torka oczy­ścił ze śniegu i wy­sy­pał żwi­rem. Z tę­sk­notą wspo­mi­na­łam farmę Brendy Mur­ray w Mas­sa­chu­setts, gdzie ra­zem z moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką Me­like spę­dzi­ły­śmy ostat­nie wa­ka­cje. Tam ogrze­wa­nie miały nie tylko kryte ujeż­dżal­nie, ale też wszyst­kie dróżki mię­dzy staj­niami i po­zo­sta­łymi obiek­tami w stad­ni­nie, żeby ża­den z dro­gich spor­to­wych koni nie prze­wró­cił się na śniegu albo lo­dzie, bo mógłby zro­bić so­bie krzywdę.

– O czymś ta­kim mo­żemy tylko po­ma­rzyć – mruk­nę­łam pod no­sem i otwo­rzy­łam bramę pro­wa­dzącą do przed­sionka du­żej ujeż­dżalni. Twix, mój jack rus­sell ter­rier w biało-czarne plamy, zwin­nie wsko­czył do środka i po­biegł na wy­so­kie try­buny usta­wione rów­no­le­gle do dłuż­szego boku placu. Na krze­sełku w pią­tym rzę­dzie cze­kała na niego cie­pła owcza skóra, na któ­rej mógł się wy­god­nie po­ło­żyć i ob­ser­wo­wać mnie w cza­sie tre­ningu, co za­wsze chęt­nie ro­bił. Od kiedy zo­sta­wi­łam go sa­mego na sześć wa­ka­cyj­nych ty­go­dni, nie od­stę­po­wał mnie ani na krok. Gdyby tylko mógł, cho­dziłby ze mną na­wet do szkoły.

– Brama! – za­wo­ła­łam.

– Brama wolna! – od­po­wie­dział tata, mi­ja­jąc nas w ga­lo­pie.

Poza nim na Co­to­paxi cała wielka ujeż­dżal­nia była wolna. Nasz po­moc­nik Jens do pią­tego stycz­nia miał urlop, który spę­dzał ze swoją dziew­czyną Glo­rią, na­uczy­cielką jazdy w stylu we­stern w na­szej stad­ni­nie, więc jesz­cze przez przy­naj­mniej dwa dni mu­sia­łam wspo­ma­gać tatę. Bez Jensa w za­sa­dzie nie miał szans po­ra­dzić so­bie z peł­nym pen­sum, czyli tre­nin­giem pięt­na­stu koni dzien­nie. A do tego do­cho­dziły prze­cież ko­nie Glo­rii do jazdy we­ster­no­wej, które też nie mo­gły spę­dzać tyle czasu w bez­ru­chu. Po dłu­gim i wy­czer­pu­ją­cym se­zo­nie na­sze wierz­chowce tur­nie­jowe cie­szyły się z za­słu­żo­nej zi­mo­wej prze­rwy, jed­nak nie można było po­zwo­lić, żeby na pierw­sze za­wody w po­ło­wie lu­tego po­je­chały zu­peł­nie bez formy. Dla­tego przy­naj­mniej dwa razy dzien­nie opusz­czały swoje boksy – naj­pierw spę­dzały go­dzinę wpięte w ka­ru­zelę, a po­tem cho­dziły tro­chę pod sio­dłem.

Pchnę­łam cięż­kie drzwi w ban­dzie i wpro­wa­dzi­łam Len­ziego na plac. Było jesz­cze wcze­śnie rano, słońce do­piero co po­ka­zało się nad ho­ry­zon­tem. Czer­wone świa­tło wdzie­rało się do hali przez duże okna i zmie­niało ob­łoczki pary wod­nej wy­dy­chane przez Len­ziego w pło­mie­nie plu­ją­cego ogniem smoka. Nie­sa­mo­wi­cie to wy­glą­dało!

Do­cią­gnę­łam po­pręg, opu­ści­łam strze­miona i wsko­czy­łam na sio­dło, za­sta­na­wia­jąc się in­ten­syw­nie, czy da­łoby się ten wi­dok uwiecz­nić apa­ra­tem.

Od kiedy wró­ci­łam z Ame­ryki, rzadko za­da­wa­łam so­bie trud wkła­da­nia bry­cze­sów i bu­tów do jazdy kon­nej, choć tata nie krył nie­za­do­wo­le­nia z tego po­wodu. Jeźdźcy w stylu we­stern za­wsze no­sili dżinsy i buty kow­bojki, co szcze­gól­nie przy tej nie­zno­śnie ni­skiej tem­pe­ra­tu­rze wy­da­wało się znacz­nie lep­szym roz­wią­za­niem, bo wy­ma­gało je­dy­nie za­pię­cia skó­rza­nych czap­sów na cie­płych spodniach. Ubie­ra­łam się tak bez względu na to, czy mia­łam do­sia­dać ko­nie spor­towe, czy Hildę, moją klacz rasy qu­ar­ter­horse. Do tego wło­ży­łam grubą weł­nianą czapkę i rę­ka­wice.

– A gdzie masz to­czek, Elena? – za­py­tał tata, prze­jeż­dża­jąc obok.

– W sio­dlarni – od­po­wie­dzia­łam. – Od­mro­zi­ła­bym so­bie uszy.

– Lep­sze od­mro­żone uszy niż pęk­nięta czaszka – oznaj­mił mój oj­ciec i za­trzy­mał się obok. – No, szybko, bie­gnij po niego. Przy­trzy­mam ci Len­ziego.

– Jejku! – jęk­nę­łam gło­śno. – Prze­cież nie spadnę!

– Chyba już kie­dyś to sły­sza­łem...

Moi ro­dzice nie do­pusz­czali ja­kiej­kol­wiek dys­ku­sji, je­śli cho­dzi o no­sze­nie ka­sku. Mimo to od czasu do czasu pró­bo­wa­łam po­sta­wić na swoim, choć wie­dzia­łam, że ta­kie sta­ra­nia są z góry ska­zane na nie­po­wo­dze­nie.

Wes­tchnę­łam ciężko, ze­sko­czy­łam z sio­dła, po­da­łam ojcu wo­dze i po­szłam z po­wro­tem do stajni. Twix zna­lazł się przy mnie, le­d­wie za­mknęły się drzwi w ban­dzie, i nie ukry­wał ra­do­ści. Pew­nie uznał, że skoń­czy­łam już jazdy, i miał na­dzieję, że wresz­cie uwol­nię go z ku­braczka w kratkę, który miał chro­nić go przed zim­nem. Naj­wy­raź­niej uwa­żał, że no­sze­nie go ob­raża psią dumę, więc wal­czył ze mną za każ­dym ra­zem, gdy na­kła­da­łam mu ubranko. Pew­nie dla­tego ska­kał te­raz wo­kół mnie i szcze­kał wy­cze­ku­jąco.

– Jesz­cze tro­chę cier­pli­wo­ści, Twixi-Bixi. – Uśmiech­nę­łam się sze­roko, na co psiak wy­raź­nie zmar­kot­niał. – To nie ko­niec jazd, idę tylko po kask.

Mój brat Chri­stian śmiał się ze mnie, ile­kroć sły­szał, jak prze­ma­wiam do swo­ich zwie­rząt, bo twier­dził, że i tak nie ro­zu­mieją ani jed­nego słowa. Na jego miej­scu nie by­ła­bym wcale taka pewna, bo Twix ro­zu­miał wszystko, bez wy­jątku.

W stajni spor­to­wej, w któ­rej tata trzy­mał swoje ko­nie, pa­no­wał spo­kój. Tylko za­ku­rzone stare ra­dio grało ci­cho ja­kąś mu­zykę. Mój brat nie lu­bił wsta­wać rano, więc przed dzie­wiątą się tu nie po­ja­wiał. Ko­nie drze­mały w swo­ich bok­sach albo sku­bały siano. Żeby nie za­mar­zły au­to­ma­tyczne po­idła, wszyst­kie okna były za­mknięte. Mój ogier Fritzi, któ­rego pełne imię brzmiało Fritz Po­wer, wy­su­nął głowę z boksu po le­wej stro­nie i za­rżał ci­cho na mój wi­dok.

– Ty je­dziesz za­raz po Len­zim – po­wie­dzia­łam, po­de­szłam do niego i cmok­nę­łam go w chrapy, a po­tem we­szłam do sio­dlarni. Zdję­łam czapkę, wło­ży­łam kask i na­su­nę­łam na uszy mięk­kie, ró­żowe ocie­pla­cze, obiekt żar­tów Jensa, któ­remu wiele lat temu nada­łam prze­zwi­sko Prysz­czol.

Trzy mi­nuty póź­niej wsko­czy­łam z po­wro­tem na sio­dło, pod­cią­gnę­łam po­pręg i ru­szy­łam z miej­sca.

Po dra­ma­tycz­nych wy­da­rze­niach krótko przed świę­tami, w wy­niku któ­rych Gina, młod­sza sio­stra Tima Jung­bluta, mo­jego by­łego chło­paka, od­nio­sła tak po­ważne ob­ra­że­nia, że do dzi­siaj nie wy­pu­ścili jej ze spe­cja­li­stycz­nej kli­niki w Man­n­heim, żadne z nas nie miało ochoty na pla­no­waną wcze­śniej im­prezę syl­we­strową u Ni­klasa. Za­miast tego, on i Me­like, ra­zem z Chri­stia­nem, Ariane i jego ro­dzi­cami po­je­chali do ich domu w St. Mo­ritz. Za­py­tali rów­nież Fa­rida i mnie, czy mie­li­by­śmy ochotę do nich do­łą­czyć, ale z ra­cji wy­so­kiego ry­zyka kon­tu­zji Fa­ri­dowi nie było wolno jeź­dzić na nar­tach – co zo­stało wy­raź­nie wy­szcze­gól­nione w kontr­ak­cie za­wod­ni­czym – a ja ni­gdy jesz­cze nie mia­łam nart na no­gach i nie uśmie­chało mi się je­chać w miej­sce, gdzie le­żało wię­cej śniegu niż u nas. W do­datku wczo­raj Fa­rid wy­le­ciał na dzie­sięć dłu­gich dni do Abu Dhabi, na obóz tre­nin­gowo-przy­go­to­waw­czy dru­żyny przed pierw­szą rundą se­zonu Bun­de­sligi.

Fa­rid! Prze­jeż­dża­łam aku­rat przed wiel­kim lu­strem i za­uwa­ży­łam, że znów uśmie­cham się do sie­bie jak wa­riatka. Za każ­dym ra­zem, kiedy o nim my­śla­łam – a zda­rzało mi się to w za­sa­dzie bez prze­rwy – mia­łam mo­tylki w brzu­chu, serce wa­liło jak sza­lone i ugi­nały się pode mną ko­lana. Czy to kie­dy­kol­wiek miało się zmie­nić? Po­zna­li­śmy się sześć mie­sięcy temu na let­nim balu przed­ma­tu­ral­nym. To było tuż po tym, jak roz­padł się mój zwią­zek z Ti­mem, i w ogóle nie my­śla­łam o no­wym chło­paku. Jesz­cze krótko przed ze­rwa­niem by­łam świę­cie prze­ko­nana, że Tim i ja to mi­łość na za­wsze i że pew­nego dnia się po­bie­rzemy. Kiedy obaj z Ni­kla­sem zło­żyli mi i Me­like nie­spo­dzie­waną wi­zytę w stad­ni­nie Brendy Mur­ray w Mas­sa­chu­setts, a po­tem ra­zem z dziećmi wła­ści­cielki, czyli Jo­aną i Lu­kiem, prze­ży­li­śmy nie­bez­pieczną przy­godę, mia­łam wra­że­nie, że mię­dzy mną i Ti­mem wszystko jest w naj­lep­szym po­rządku. Jed­nak krótko po po­wro­cie ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych coś się zmie­niło. Wszystko. Dla­czego? To do dziś po­zo­sta­wało dla mnie ta­jem­nicą. Nasz zwią­zek ni­gdy nie na­le­żał do naj­ła­twiej­szych i bez­u­stan­nie zma­ga­li­śmy się z wie­loma prze­szko­dami. Z po­wodu pew­nych za­szło­ści nasi ro­dzice byli do sie­bie wrogo na­sta­wieni, więc po­cząt­kowo mu­sie­li­śmy trzy­mać łą­czące nas uczu­cie w ści­słej ta­jem­nicy. Mimo że taki se­kret miał w so­bie coś eks­cy­tu­ją­cego, po­czu­łam ulgę i szczę­ście, kiedy Tim w końcu mógł ofi­cjal­nie od­wie­dzić na­szą stad­ninę, już jako mój chło­pak.

Póź­niej, kiedy było już po wszyst­kim, za­uwa­ży­łam, że bez ner­wów i aury ta­jem­ni­czo­ści nasz zwią­zek szybko po­padł w ru­tynę i wy­peł­niła go nuda. Ze stra­chu przed utratą Tima nie chcia­łam do­strzec, że w naj­waż­niej­szej spra­wie coś mię­dzy nami nie grało, a mia­no­wi­cie, że od sa­mego po­czątku bra­ko­wało praw­dzi­wego za­ufa­nia. Jedno głu­pie nie­po­ro­zu­mie­nie po dru­gim nisz­czyły na­sze uczu­cie, bo Tim w za­sa­dzie wszystko, co do niego mó­wi­łam, in­ter­pre­to­wał w zły spo­sób, jak­bym go ata­ko­wała. W pew­nym mo­men­cie stał się okrop­nie mru­kliwy i po­dejrz­liwy, a ja zro­bi­łam się strasz­nie ze­stre­so­wana. Wie­dzia­łam, że miał bar­dzo cięż­kie dzie­ciń­stwo, ale wie­rzy­łam, że mogę dać mu szczę­ście – wy­star­czy, że będę go bar­dzo mocno ko­chała. Tylko że to mi się nie udało. Jego obo­jęt­ność i wręcz wro­gie za­cho­wa­nie ra­niły mnie do ży­wego. Czu­łam się co­raz go­rzej i co­raz pod­lej, jak­bym była ohydna i do ni­czego się nie nada­wała. Tra­ci­łam przez to po­czu­cie wła­snej war­to­ści.

Kiedy w mi­nione wa­ka­cje młod­sza sio­stra Tima pu­blicz­nie mnie za­ata­ko­wała, ku mo­jemu ogrom­nemu roz­cza­ro­wa­niu nie ujął się za mną. Prze­pro­sił tylko mo­ich ro­dzi­ców i wy­szedł, na­wet nie spo­glą­da­jąc w moim kie­runku. Wtedy coś we mnie pę­kło. Na­gle zro­zu­mia­łam, że Tim nie był dla mnie wła­ści­wym wy­bo­rem. Ni­gdy jesz­cze nie do­świad­czy­łam ni­czego bo­le­śniej­szego. Krótko po­tem w moim ży­ciu po­ja­wił się Fa­rid, zu­peł­nie jakby był przy­stoj­nym księ­ciem z bajki. Prze­niósł się do na­szej szkoły i miał do­łą­czyć do no­wej klasy, więc ni­kogo nie znał, i tylko z grzecz­no­ści przy­szedł na bal przed­ma­tu­ralny. Ja i jesz­cze kilka osób mie­li­śmy po­ma­gać przy or­ga­ni­za­cji im­prezy, jed­nak zo­sta­łam ze wszyst­kim sama, więc Fa­rid bez wa­ha­nia ru­szył mi z po­mocą i za­jął się po­da­wa­niem na­po­jów. Wy­znał mi póź­niej, że za­ko­chał się we mnie, kiedy tylko mnie zo­ba­czył. Ja też szybko prze­pa­dłam... Abs­tra­hu­jąc od tego, że mię­dzy in­nymi dzięki ciem­no­cze­ko­la­do­wym oczom Fa­rid wy­glą­dał po pro­stu bo­sko – co moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka Me­like czę­sto pod­kre­ślała w roz­mo­wach – oka­zał się też naj­słod­szym chło­pa­kiem, ja­kiego po­zna­łam: czu­łam, że je­stem dla niego ważna. Mo­głam z nim roz­ma­wiać o wszyst­kim i o ni­czym, śmiać się i pła­kać, a poza tym on jako je­dyna osoba na świe­cie ro­zu­miał, skąd się brało moje po­czu­cie winy oraz brak pew­no­ści sie­bie po bar­dzo nie­przy­jem­nym upadku z Bit­ter­sweet w cza­sie za­wo­dów w Bi­blis, i – co naj­waż­niej­sze – jak mogę z tym wal­czyć. Tylko jemu za­wdzię­cza­łam, że po­ko­na­łam strach przed ska­ka­niem, bo...

– Elena! – Głos taty wy­rwał mnie z za­my­śle­nia. – Nie po­zwa­laj Len­ziemu ła­zić jak chce! – Skoń­czył już tre­ning z Co­to­paxi i zdą­żył na­wet za­rzu­cić gnia­demu wa­ła­chowi derkę na zad, żeby osu­szyć go z potu. – Zbierz go i po­pro­wadź! Od pię­ciu mi­nut jeź­dzi­cie zyg­za­kiem po ca­łej ujeż­dżalni!

– My­śla­łam, że ma się po pro­stu tro­chę po­ru­szać – od­po­wie­dzia­łam.

– Prze­cież wy­raź­nie po­pro­si­łem cię o tro­chę gim­na­styki – po­pra­wił mnie oj­ciec. – A to nie zna­czy, że masz przez pół go­dziny dać mu cho­dzić sa­mo­pas. Je­śli chcesz po­móc, a nie masz ochoty na jazdę, to może sio­dłaj mi ko­lejne ko­nie i od­pro­wa­dzaj je do bok­sów, jak skoń­czę.

– Nie, nie, już okej – za­pew­ni­łam go i ze­bra­łam wo­dze. – Mam ochotę na jazdę.

– To pro­szę jeź­dzić po­praw­nie, bo w prze­ciw­nym ra­zie nie po­ma­gasz mi, tylko prze­szka­dzasz.

W kwe­stii koni tata nie uzna­wał żad­nej ta­ryfy ulgo­wej. I ab­so­lut­nie nie zno­sił nie­dbal­stwa. Wy­szedł z ujeż­dżalni, pro­wa­dząc Co­to­paxi na wo­dzy. Po­now­nie pod­cią­gnę­łam po­pręg i po­pę­dzi­łam Len­ziego do ga­lopu. Trzy ty­go­dnie temu, w cza­sie tur­nieju ha­lo­wego we Frank­fur­cie, za­ję­łam pierw­sze miej­sce w fi­nale Young­ster Tour dla mło­dych, sied­mio- i ośmio­let­nich koni, do­sia­da­jąc drob­nego ciem­no­gnia­dego Lan­ce­lota. Po­ko­na­li­śmy wtedy znacz­nie bar­dziej do­świad­czo­nych i uty­tu­ło­wa­nych jeźdź­ców, a w cza­sie uro­czy­stej de­ko­ra­cji uho­no­ro­wano nas na­wet ode­gra­niem hymnu pań­stwo­wego, bo za­wody za­li­czały się do kla­sy­fi­ka­cji mię­dzy­na­ro­do­wej. Na samo wspo­mnie­nie na­wet dzi­siaj do­sta­wa­łam gę­siej skórki. Po wszyst­kim pod­szedł do mnie tre­ner re­pre­zen­ta­cji ju­nio­rów, żeby za­pro­sić mnie z Frit­zim i Len­zim na pierw­sze zgru­po­wa­nie kwa­li­fi­ka­cyjne przed mi­strzo­stwami Eu­ropy, które miało się od­być na po­czątku lu­tego.

– Hej, hej! – usły­sza­łam na­gle. Twix ze­sko­czył z le­go­wi­ska, jakby go prąd po­ra­ził, i za­czął oszcze­ki­wać oku­taną po­stać, która po­woli wspi­nała się po scho­dach na try­bunę. Lenzi od­sko­czył prze­stra­szony.

– Od­biło ci, Twixi? – Spod neo­pre­no­wej ma­ski, która za­sła­niała całą twarz z wy­jąt­kiem oczu, wy­do­by­wał się głos Me­like. – Prze­cież to ja!

Mój te­rier nie chciał za­ufać dziw­nie wy­glą­da­ją­cemu stwo­rze­niu, więc na­stro­szony da­lej po­war­ki­wał groź­nie. Do­piero kiedy Me­like unio­sła ma­skę, roz­po­znał ją i za­pisz­czał ra­do­śnie. Po kilku chwi­lach udało mi się opa­no­wać Len­ziego, więc za­wró­ci­łam i za­trzy­ma­łam się na wy­so­ko­ści przy­ja­ciółki.

– Wra­casz z na­padu na bank? – za­py­ta­łam kpią­cym to­nem.

– Prze­cież jest tak zimno, że można za­mar­z­nąć! – po­skar­żyła się przy­ja­ciółka. – W po­rów­na­niu z tą po­godą, w St. Mo­ritz było jak la­tem, słowo ho­noru!

– Czło­wiek się roz­grzewa, jak tro­chę po­jeź­dzi.

– Do­my­ślam się. Idąc tu­taj, pra­wie od­mro­zi­łam so­bie twarz – jęk­nęła Me­like. – Nie mogę zro­zu­mieć, dla­czego obie­ca­łam Glo­rii, że zajmę się jej końmi! Ja to jed­nak je­stem głu­pia, co? A mo­głam te­raz wy­le­gi­wać się w cie­płym, mięk­kim łó­żeczku...

– Ciesz się, że dzi­siaj przy­naj­mniej świeci słońce – prze­rwa­łam jej. – Może weź­miemy Hildę i Smi­ley, żeby wy­sko­czyć so­bie na chwilę w te­ren? – za­pro­po­no­wa­łam.

– W te­ren? Chcesz mnie za­bić? – Me­like z wra­że­nia otwo­rzyła sze­rzej oczy. – Prze­cież jest przy­naj­mniej mi­nus czter­dzie­ści stopni!

Moja przy­ja­ciółka miała skłon­no­ści do prze­sady, od dawna o tym wie­dzia­łam.

– Bzdura. Kiedy pa­trzy­łam wcze­śniej, było tylko mi­nus dzie­więć. – Po­krę­ci­łam głową.

– Mi­nus dzie­więć stopni! Ja jed­nak je­stem stwo­rzona do ży­cia w cie­płym kli­ma­cie! – Me­like wes­tchnęła te­atral­nie.

– I dla­tego by­łaś wła­śnie na nar­tach, tak? – Za­śmia­łam się. – Za­raz będę go­towa z Len­zim, więc zo­stają mi tylko Fritzi, Ne­ver, Cor­nado i Conny.

– No do­bra. – Me­like wzru­szyła ra­mio­nami. – To ja za­cznę od Gray Jaca. Sta­nie i na­rze­ka­nie nic mi nie po­może.

Tata wró­cił do hali, pro­wa­dząc Ca­lva­dora, si­wego ogiera rasy holsz­tyń­skiej, a ja od­pro­wa­dzi­łam Len­ziego do stajni, roz­sio­dła­łam go szybko i wsta­wi­łam do so­la­rium, żeby osu­szyć spo­coną sierść, za­nim na­łożę mu derkę. Cze­ka­jąc, aż skoń­czy się wy­grze­wać, po­szłam do ka­ru­zeli, w któ­rej cho­dziły w kółko Qan­tas, Conny, La­tus Lex i Cor­nado. Gu­zi­kiem za­trzy­ma­łam ma­szynę, otwo­rzy­łam drzwi i wy­pię­łam Cor­nado, a kiedy był już na ze­wnątrz, z po­wro­tem uru­cho­mi­łam me­cha­nizm.

Wra­ca­jąc do stajni, spo­tka­łam nową klientkę, która do­piero dwa dni wcze­śniej spro­wa­dziła swo­jego ko­nia do na­szej stad­niny. Jej czarny wa­łach an­da­lu­zyj­ski za­jął ostatni wolny boks przy pa­doku. Ko­bieta no­siła po­dwójne na­zwi­sko, któ­rego nie po­tra­fi­łam so­bie przy­po­mnieć, a z in­for­ma­cji, które prze­ka­zała mi mama, tra­fiła do nas przez stronę in­ter­ne­tową stad­niny.

– Dzień do­bry – przy­wi­ta­łam ją z sym­pa­tią. – Nie­źle dzi­siaj przy­mro­ziło!

Ko­bieta miała na­su­niętą na oczy weł­nianą czapkę, grubą pu­chową kurtkę, czapsy i ocie­plone buty do jazdy kon­nej.

– W końcu to sty­czeń, prawda? Na na­szej sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej ra­czej ciężko się spo­dzie­wać let­nich tem­pe­ra­tur o tej po­rze roku. – Spoj­rzała na mnie z wyż­szo­ścią i na­wet nie spró­bo­wała się uśmiech­nąć. – Gdy­byś wło­żyła po­rządną kurtkę, pew­nie byś nie na­rze­kała.

I nie cze­ka­jąc na moją od­po­wiedź, ru­szyła da­lej, a ja za­nie­mó­wi­łam i pa­trzy­łam, jak od­cho­dzi.

– Co za na­dęte bab­sko! – sap­nę­łam w końcu ro­ze­źlona.

Chcia­łam je­dy­nie miło się do niej ode­zwać, ale po jej od­po­wie­dzi po­czu­łam się jak wa­riatka. Złotą za­sadą na­szej ro­dziny było uprzejme i przy­ja­zne za­cho­wa­nie wo­bec na­jem­ców w na­szej stad­ni­nie, nie­za­leż­nie od oko­licz­no­ści. Można po­wie­dzieć, że ja i mój brat Chri­stian wy­ssa­li­śmy to z mle­kiem matki, bo od za­wsze ży­li­śmy z pie­nię­dzy, ja­kie pła­cili za na­jem bok­sów i tre­ning koni w „Ko­sach”. Przy czym więk­szość klien­tów była miła; nie­któ­rzy bar­dziej sym­pa­tyczni, inni mniej, jed­nak cza­sem tra­fiał się ktoś, kogo po pro­stu nie po­tra­fi­łam znieść. Nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, że nowa na­jem­czyni trafi wła­śnie do tej ka­te­go­rii. Tak wy­nio­słej osoby dawno nie spo­tka­łam – na­wet Te­icher­to­wie ni­gdy nie byli aż tak aro­ganccy!

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki