Era Zero. Era Zero. Ego. Ostatnie starcie - Olszańska-Rozbicka Michalina - ebook

Era Zero. Era Zero. Ego. Ostatnie starcie ebook

Olszańska-Rozbicka Michalina

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Spika jest lekko zbuntowaną, za to silnie rozczarowaną życiem nastolatką. Podczas nudnej klasówki dostaje dziwnego ataku, w wyniku którego przenosi się do tytułowej Ery Zero. To miejsce w przyszłości Ziemi, gdzie cywilizacja ludzka wyewoluowała w wyższe byty, zniknęły wszelkie konflikty, podziały, panuje pokój i harmonia. Dziewczyna musi przejść kolejne próby by stać się pełnoprawną obywatelką Ery Zero. Czy jednak rzeczywiście wszystko jest tu tak idealne? Jakie prawdy o tym świecie odkryje Spika? A jakie o sobie? Zwariowana mieszanka powieści fantastycznej, młodzieżowej i psychologicznej, gdzie Ferdydurke spotyka Monty Pythonów w Las Vegas Parano.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 704

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Michalina Olszańska-Rozbicka Era Zero. Ego Ostatnie Starcie ISBN Copyright © Michalina Olszańska-Rozbicka 2020 Prawa autorskie © Michalina Olszańska-Rozbicka 2020Wszystkie prawa zastrzeżone Redakcja i redaktor prowadzący Łukasz Radecki Ilustracja na okładce Sergiej Nachajew Projekt graficzny okładki i stron tytułowych Joanna Wasilewska Opracowanie techniczne Jarosław Szumski Wydanie 1 Wydawnictwo Nowa Baśń ul. Święty Marcin 77 lok. 8, 61-717 Poznań telefon 881 000 125www.nowabasn.com Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonała Jarosław Szumski.

Cześć, jestem Spika. Kiedyś nazywałam się inaczej, ale to już pewnie nigdy nie będzie miało znaczenia. Postanowiłam opowiedzieć wam historię mojego życia przede wszystkim dlatego, że tu, gdzie teraz jestem, spisywanie czegokolwiek jest kategorycznie zakazane. Rozumiecie więc, że nie mogłam się powstrzymać.

Wstęp dedykuję tym, którzy przeczytają tę książkę na długo przed tym, nim zostanie napisana. Albo też — mimo że nigdy nie zostanie napisana… Nie mam pewności. Tak, tak, dobrze zrozumieliście. I nie przejmujcie się, niebawem wszystko zacznie się wyjaśniać. Mnie też trochę zajęło, zanim przyzwyczaiłam się do nowych zasad.

A teraz trochę suchych faktów. Jest rok nie wiadomo który, bo czas działa teraz inaczej i stare pomiary przestały być adekwatne. Ale jeśli bym się miała uprzeć, to podejrzewam, że od kiedy przyszłam na świat w mojej cudownie drobnomieszczańskiej rodzinie, minęło dobrych kilka tysięcy lat. Plus minus. To znaczy plus minus dobrych… Ale od początku.

Kojarzycie te utopijne brednie hippisów o Erze Wodnika? O tym, jak to zostaniemy uwolnieni, na powrót połączymy się z przyrodą i generalnie wszyscy będą wielbić kwiaty i ćpać powietrze? No. Więc to się wydarzyło. Nie znam szczegółów, bo to wiedza zakazana, ale z tego, do czego zdołałam się dogrzebać, wynika, że pod koniec Ery Ryb coś zaczęło się dziać z ludzkim DNA. Aktywowało się czy przeprogramowało, w każdym razie dostało jakiegoś niezłego kopa i nagle wszystko, co wiedzieliśmy o uniwersum, poszło do śmieci. Wyobraźcie sobie, że mokry sen fizyków kwantowych spotyka się z mokrym snem świrów od New Age. W skrócie — jednego dnia byliśmy pasożytniczą cywilizacją, cwałującą ku autodestrukcji i w ogóle destrukcji wszystkiego naokoło. Zagrzybioną przez ego, ślepą i głuchą. A nazajutrz rozmawialiśmy z wodą, zachwycaliśmy się istnieniem i przede wszystkim poczuliśmy tę legendarną jedność, o której gderali wielcy prorocy wszystkich religii. Dla szczęśliwców, którzy byli świadkami zmiany, wyglądało to, jakby dotąd każdy człowiek zamknięty był w szklanym sześcianie i dusząc się we własnych gazach, obserwował nieufnie świat zewnętrzny, w jego mniemaniu w ogóle go niedotyczący. I nagle te sześciany się rozpadły, a człowiek stał się integralną częścią kosmosu.

O! Albo jakby miliardy pojedynczych kropel wpadły do oceanu i poczuły potęgę grupy. Nastał czas spokoju, czas zrozumienia. Każdy był każdym i wszyscy byli jednym, i John Lennon oszalałby ze szczęścia. Fajnie, nie? No to teraz najlepsze.

Era Wodnika, ta wymarzona, wymodlona przez filozofów era, która miała być końcem wielkiego testu, jakiemu wszechświat poddał człowieka — nie pociągnęła zbyt długo. Tadaaam! Okazało się, że parę nowych skillów, jak telepatia i przyjaźń z żywiołami, oraz kilka cudownie przypomnianych funfactów z początków świata nie wystarcza, by zmienić naturę ludzką. Ha, ha, serio? To znaczy może łatwo mi się wymądrzać z perspektywy czasu, ale czy kiedykolwiek było inaczej? Przecież każdą rzuconą nam piękną ideę braliśmy i zamienialiśmy w potwora Frankensteina. Każdą!

Ale wracając do naszej historii. Podczas gdy świeżo uwolnieni ludzie hasali sobie po chmurkach, spijali światło z porannej rosy i kochali dżdżownice, z resztek cienia wyłonili się ci, którzy albo nie zdążyli wyewoluować, albo też wyewoluowali bardziej.

Kiedy jeszcze żyłam sobie w moim ciemnym, smutnym, wspaniale przewidywalnym XXI wieku, byłam zdania, że lewactwo nie ma żadnych szans. Głównie dlatego że lewactwo nie chce wojny. Ono chce kochać i rozumieć. W momencie, gdy postanawia się bronić i odpiera atak, z automatu przestaje być lewactwem. Zaś jeśli odmawia przemocy, to albo zostaje wyrżnięte, albo zaprzęgnięte do pługa. Cóż… Nie to, że się chwalę, ale miałam rację. Mniej więcej coś takiego stało się z Erą Wodnika.

Wspomniałam o tych, co wyszli z cienia. Na razie nazwijmy ich roboczo Cieniami. To, co ich różniło od podobnych im cwaniaków z dobrze nam znanej historii, to fakt, że nie próbowali wprowadzić reżimu. W klasycznym rozumieniu tego słowa. Wiedzieli doskonale, że sprawy zaszły za daleko. Że człowiek Ery Wodnika nie da się nabrać na wojsko, zastraszanie czy jakikolwiek inny ucisk. Nie mogli się też zasłonić religią, bo świat, z jakim przyszło im się zmierzyć, był spełnieniem obietnic każdego systemu wiary. Pojawiło się więc pytanie, jak objąć władzę w raju. Jak przekonać ludzi w pełni szczęśliwych, że nie są szczęśliwi? Jak zastraszyć kogoś, kto się niczego nie boi? Co obiecać komuś, kto ma wszystko?

Nasze Cienie kminiły, kminiły, aż zrozumiały, że muszą się do tego zabrać od dupy strony. Wykorzystać jedyną lukę, jedyny słaby punkt tego wszystkiego. Wyszło im perfekcyjnie, szacun dla nich. Załatwili Wodnika jego własną bronią i zaczęli głosić, że ewolucja DNA nie potraktowała wszystkich równo. Że niektórzy widzą więcej kolorów, mają lepszy kontakt z którymś z żywiołów, mogą żyć w kilku ciałach naraz albo zmieniać kształt — a innym to wychodzi gorzej. Ergo, ci inni są bardzo, bardzo biedni i czują się gorsi.

To jest oczywiście kompletna bzdura. Bo po pierwsze, jak można być lepszym lub gorszym, kiedy jest się jednym wielkim idealnym organizmem. A po drugie, ta mityczna równość Ery Wodnika polegała właśnie na tym, że nie było dwóch takich samych istnień. Tak jak nie ma dwóch identycznych kropli wody — wbrew przysłowiu — a mimo wszystko razem tworzą ocean. Ta różnorodność była jedyną prawdziwą równością w dziejach wszechświata, dlatego to ją właśnie Cienie musiały ukatrupić. Strach był chwastem, który nie miał prawa istnieć w tym świecie, a jednak okazało się, że Cienie potrafiły wyłuskać jedno ostatnie ziarenko. Każdy, kto próbował powiedzieć to, co ja przed chwilą, był od razu uciszany. Zarzucali mu, że chce, by inni byli gorsi i takie różne pierdoły. Cienie wykorzystywały fakt, że część społeczeństwa pamiętała jeszcze czasy sprzed zmiany i umiejętnie podsycały strach przed powrotem. To było o tyle proste, że empatia stanowiła jedną z najważniejszych cech ludzi Wodnika. Odczuwanie emocji innych jako własnych, nieskończona miłość i troska o każde najmniejsze istnienie.

Najśmieszniejsze jest to, że owa „grupa pokrzywdzonych” nigdy nie istniała. Została wymyślona przez Cienie jako medialne zjawisko-widmo, dzięki czemu każdy myślał o sobie jak o niesłusznie uprzywilejowanym. A tamci biedni, kimkolwiek są, tak bardzo muszą cierpieć…

Cienie zaproponowały rozwiązanie idealne. A jakże. Stworzyły system reguł, dzięki którym każdy miał cieszyć się nowym światem w równym stopniu. Żeby odsunąć od siebie resztki podejrzeń i tak łatwowiernego społeczeństwa, ogłosili, że sami zrzekają się wszystkiego, co przyniosła ewolucja, i będą żyli tak jak ludzie sprzed zmiany. Żeby być niby bardziej wyczulonym na wszystko, co złe. Zamknęli się w ogromnym szklanym budynku — o ironio — i sterują wszystkim zdalnie. Aha, no i żeby postawić wielką kropę nad „i”, nazwali siebie litościwie „Opiekunami”. Klasyk taki, że ja nie mogę! O historio, nie uczysz się na błędach. Po raz kolejny dałaś się oszukać. Po raz kolejny najwięksi wrogowie idei mianowali się jej obrońcami i spijają miodek produkowany przez zdezorientowane pszczółki. A pszczółki się dziwią, gdzie jest miodek…

No dobrze. To to by było takie brutalne streszczenie. Smaczki będą wychodzić po drodze, bo zmiany, o których wspomniałam, to zaledwie promil tego, co Wodnik zrobił ze znanym nam światem.

Ale wspomniałam, że tamta era trwała krótko, więc jeszcze szybko wytłumaczę. Wśród tych wszystkich zmian coś się stało z czasem. Napomknęłam o tym. Trudno opisać co, ale minuta może trwać rok, a wiek bywa nie dłuższy od sekundy. W ciągu dnia może dwukrotnie nadejść i minąć każda pora roku, a co niektórzy są w stanie żyć jednocześnie w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. To jest, rzecz jasna, zabronione. Oczywiście prawda jest taka, że jeżeli czas kiedykolwiek istniał, to działa sobie tak samo, jak działał, tylko nasza percepcja się zmieniła.

Tak czy inaczej Opiekunowie uznali, że Wodnik się nie sprawdził, i zapragnęli mieć swoją własną erę. W założeniu przedwieczną, nieskończoną i jedynie słuszną. Taką, w którą nie da się wkroczyć, ani z niej wyjść. Erę Zero.

A teraz proszę was bardzo, zapomnijcie o wszystkim, co wam powiedziałam. Zależy mi, żebyście mieli szansę poznać ten świat tak, jak poznałam go ja. Z rozkoszną naiwnością totalnej idiotki. Zatem cofnijmy się w czasie.

Dawno, dawno temu przyszłam na świat w dużym, brzydkim mieście. Mniejsza o to, w którym. Moja mama była Japonką, wyglądała jak porcelanowa lalka i mniej więcej tak samo dużo mówiła. Ojciec był Europejczykiem, postępowym w granicach rozsądku. Jak tak teraz na to patrzę, dochodzę do wniosku, że moje życie było skazane na anomalię od samego początku, bo wlewano mi do głowy dwa różne światy. Matka, jako efemeryczna malarko-rzeźbiarka, tworzyła wymyślne kwiaty i jeszcze wymyślniejsze stwory na ceramicznych dzbankach. Opowiadała mi baśnie, które jako dziecko uważałam za wspaniałe, a potem, po prostu, za śmieszne.

Ojciec był wykładowcą akademickim i twierdził, że nauka ma niepodzielne prawo rządzenia ludzkością. Czasem sobie myślę, że jego miłość do matki miała w sobie coś z fascynacji botanika egzotyczną chryzantemą. Nie oceniam, widocznie obojgu taki układ pasował. Ja zaś… no cóż. Stałam w rozkroku pomiędzy tymi światami i moje nogi nigdy nie doszły do porozumienia, którą ścieżką chcą podążyć. Nie miałam żadnego określonego talentu artystycznego, a jeśli chodzi o naukę, to mój organizm musiał wytworzyć potężne antyciała, bo cudem prześlizgiwałam się z klasy do klasy. Pamiętam, jak denerwowało mnie, że rodzice są tak różni. Ale jeszcze gorszy był moment, w którym nagle się zjednoczyli i jednogłośnie orzekli, że powinnam grać na fortepianie. Och, jak ja tego nie znosiłam. To była ta jedyna kwestia, w której nie mogłam pobiec do jednego z nich z płaczem, że drugie każe mi robić coś bezsensownego. Oboje uważali, że gra na instrumencie jest super i każde znajdywało potwierdzenie tej tezy w swoim światopoglądzie. Mówię wam, koszmar. Musiałam się poddać i przez całą podstawówkę męczyłam się z tą wielką, zębatą trumną, udając, że mi to sprawia przyjemność. Tylko po to, by nie kazali mi znaleźć sobie innego hobby.

Co to jest w ogóle za pomysł, że każdy musi mieć hobby? Gdyby ktoś mnie wtedy zapytał, co tak naprawdę chciałabym robić, odpowiedziałabym, że chcę leżeć cały dzień na łóżku i gapić się w sufit. Bardzo lubiłam gapić się w sufit, ten w moim pokoju był całkiem porządny… No, może mogłabym sobie robić przerwę na basen. Tak ze trzy razy dziennie.

OK, lubiłam pływać. Ale żabką, powoli, głównie po to, żeby gapić się na ściany basenu i delektować szumem wody w uszach. Więc też o żadnej karierze sportowej nie mogło być mowy. Później, kiedy znalazłam się w Erze Zero, ta sympatia do wody nabrała sensu, i to bardzo, ale w znanym mi świecie nie niosła ze sobą żadnego pożytku.

Dobra, to jeszcze powiem wam, jak wyglądam, żebyście nie wyobrażali sobie nie wiadomo czego.

Od najmłodszych lat chciałam być podobna do mamy. Chciałam być śliczną, porcelanową Azjatką. Kropka. Ale widocznie geny ojca wikinga okazały się tak dominujące jak jego osobowość. Ostatecznie to dziwaczne równanie dało mi wygląd wiecznie niewyspanej białej kobiety o spuchniętych oczach, spuchniętych wargach i wąskim nosie… W zasadzie lubię mój nos. To spoko nos.

Włosy mam czarne, ale nie takie piękne, atramentowe, lejące się niczym welon królowej nocy, tylko sztywne i napuszone. I zawsze mam wrażenie, że kiedy się wściekam, stroszą się jeszcze bardziej, jak u kota. No trudno, mogło być gorzej. Nos jest fajny.

Można więc powiedzieć, że byłam zwyczajną, zbuntowaną nastolatką, ale nawet to mi nie wychodziło, bo nie miałam znajomych. Ludzie denerwowali mnie, od kiedy pamiętam. Zastanawiałam się nawet, czy nie zostać emo. Żeby móc się tym zasłaniać na wypadek pytań, co chcę robić w życiu. Ale nie bywałam smutna, raczej wiecznie poirytowana. No i cięcie się absolutnie nie wchodziło w grę.

Mówię wam, nie nadawałam się do niczego. Dlatego żyłam sobie z dnia na dzień, zakładając, że jakaś ekscytująca profesja sama się o mnie upomni. A jeśli nie, to trudno, pójdę pracować na kasie w sklepie. Lub też wybiorę jakiś kretyński kierunek studiów i dalej będę się gapić w sufit. Jak się miało okazać, moje przeznaczenie czyhało na mnie kilka tysięcy lat później…

Ale wróćmy do osi czasu. Nie będę się już rozwodzić nad tym, jak wyglądało moje podwórko i co jadłam na śniadanie. Nawet w biografii obowiązują pewne granice ekshibicjonizmu. Instagramowi mówimy stanowcze nie. Zacznijmy tę epopeję od dnia, w którym zdarzyło się To.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Burgund

Dzień był paskudny, jak zresztą wszystkie dni w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Zimno, brudno, szaro… wszystko źle. Wstałam wcześniej, bo na pierwszej lekcji miałam pisać poprawkę z matmy, więc musiałam jeszcze ogarnąć ściągę. Wyprzedzę wasze pytanie i odpowiem: zgadza się, nigdy się nie uczyłam. Gdybym miała jakąś pasję, tłumaczyłabym, że nie chciałam zaśmiecać głowy niepotrzebnymi danymi. Ale prawda była taka, że moja głowa przypominała pusty, bezwietrzny step i za wszelką cenę chciałam utrzymać taki stan rzeczy. Dlatego opanowałam do perfekcji system ściąg. Słowo, mogłabym go opatentować. Oszukiwanie było moją osobistą, cichą formą walki z systemem. Gdyby mi nie wyszło na kasie w sklepie, zostałabym bizneswoman i kantowałabym państwo na podatkach. Zastanawiałam się często, czy tylko ja widzę, że żyjemy w świecie, w którym obowiązuje wyłącznie prawo dżungli.

Z moich wieloletnich obserwacji wynikało, że nauczyciele dzielili się na trzy kategorie. Wściekłe psy esesmańskie, wierzące w ideę edukacji, tych, którym wszystko wisiało, i zwyczajnych idiotów. Nasza babka od matematyki należała do tej trzeciej grupy, dzięki czemu, patrząc całościowo, wydawałam się całkiem dobra z matmy. Nie musiałam się uciekać do niemal magicznych sztuczek, jak w przypadku biologii lub chemii. Laska pozwalała nam używać brudnopisów, więc wystarczyło sobie kilka przygotować. Brudnopis idealny zawiera parę przypadkowych notatek z jakiegoś humanistycznego przedmiotu, ze dwa obsceniczne rysunki, niedokończone kółko i krzyżyk, i oczywiście wszystkie wzory, jakie będą potrzebne na klasówce. Dobrze jest zostawić trochę wolnego miejsca z czystej przyzwoitości.

Poprawka miała być z geometrii. Mogłabym nawet lubić geometrię, gdyby nie moje żelazne zasady. Nie lubię przymusu do nauki. Nigdy w życiu nie ogarnę wzoru na objętość walca, ale za to będę waliła z pamięci całe fragmenty „Ulissesa”, bo nie muszę.

Tu jednak dochodzimy do momentu, w którym coś mi powinno zacząć śmierdzieć. Gdybym się wtedy zastanowiła, uderzyłaby mnie dziwaczność tej sytuacji…

Otóż, mimo że w każdym tygodniu miałam minimum jedną poprawkę, to nigdy z matmy. Klasówki z matmy traktowałam jako ćwiczenie nowych systemów ściąg przed starciem z dziadem od biologii. Dlaczego więc… Ale nie wyprzedzajmy faktów. Było rano, nie wyspałam się, a w takich okolicznościach mój mózg pracuje wolniej niż Windows 99. Nie pomyślałam.

Dokończyłam brudnopis, dorysowałam jeszcze dwa kwiatki na wszelki wypadek i poszłam do szkoły.

To, że nie zauważyłam, kiedy tam się znalazłam, nie wzbudziło moich podejrzeń. Mam tendencję do wyłączania się, zwłaszcza kiedy idę dobrze mi znaną trasą. Przełączam wtedy ciało na automatycznego pilota i zazwyczaj bez przeszkód docieram do celu. Zaniepokoiło mnie jednak to, że ocknęłam się przy wejściu na zjeżdżalnię na naszym szkolnym basenie. W dodatku w kostiumie kąpielowym i w butach. Przeszło mi przez myśl, że może tak ubrana wyszłam z domu, ale to by było już za dużo, nawet jak na mnie. Chociaż…

Przetarłam oczy, bo wydawały się jeszcze bardziej spuchnięte niż zwykle, i zrobiłam krok do tyłu, ale wtedy zorientowałam się, że nie jestem na basenie, tylko na boisku. Dziwnie pustym jak na kilka minut przed pierwszą lekcją. Obmacałam się, bo wzrok mnie ewidentnie zawodził, i z ulgą stwierdziłam, że mam na sobie bluzę i spódnicę. Wszystko w miarę normalnie. Za to byłam boso i już zaczęło mi odmrażać stopy. Dobra, pomyślałam, to dziwne. Ale musicie wiedzieć, że ja się tak łatwo nie ekscytuję. Nawet jako dziecko nie zadawałam pytań w stylu: „a dlaczego” czy „a co to” i potem nauczyciele zarzucali mi kompletny brak ciekawości.

Tylko że ciekawość jest strasznie wyczerpująca i raczej bez sensu. Jeżeli się spokojnie obserwuje, to i tak się wszystko prędzej czy później wyjaśnia. Postanowiłam więc obserwować.

Weszłam do klasy na dwie minuty przed dzwonkiem i uznałam, że to najdziwniejsze, co się dzisiejszego ranka wydarzyło. Powinni za każde przyjście wcześniej kasować spóźnienia, to by było fair.

Zajęłam swoje miejsce przy oknie, przygotowałam brudnopis, naciągnęłam kaptur i czekałam. Babka od matmy wbiegła do klasy, a jej kończyny jak zwykle latały chaotycznie na wszystkie strony, jakby w ogóle nie były ze sobą połączone. Zaczęła rozdawać wszystkim egzemplarze klasówki… Wszystkim, rozumiecie? Nawet takiej jednej największej kujonicy, którą należałoby rozstrzelać już teraz, bo i tak umrze śmiercią męczeńską w myśl jakiejś wielkiej idei. No, tu się oburzyłam.

— Jak to? — wymsknęło mi się. — Wszyscy poprawiają?

Babka spojrzała na mnie z ukosa, niczym wielka kura. Jeżeli oczy są oknami duszy, to ona powinna mieć rozbieżnego zeza. To bardzo nie w porządku z jej strony, że nie miała.

— Co to znaczy poprawiają? — zarechotała, jak gdybym zapodała jakiś niesamowicie dobry żart. — Przecież to pierwszy termin.

— Pani profesor jej od razu da poprawkę — zawołała kujonica. — Tak będzie ekonomiczniej.

Klasa, ten jeden z najbardziej wypaczonych i sztucznych tworów społecznych, parsknęła śmiechem. Krótkim i wymuszonym, jak widownia w amerykańskich sitcomach. Postanowiłam nie drążyć, choć pamiętałam doskonale, że już pisałam tę klasówkę… A może mi się wydawało?

Wygrzebałam z kieszeni długopis i pochyliłam się nad kartką. I wtedy zaczął się cyrk. Może nie jestem jakimś orłem, ale nawet ja wiem, że to, co zobaczyłam, nie miało nic wspólnego z geometrią. Na kartce widniało jedno jedyne zadanie:

„Bitwa o Troję w kontekście twórczości Beatlesów wobec zagadnień kuchni molekularnej w procesie rozrodczym wielbłądów. Wytłumacz i cofnij”.

Taaak… Mam nadzieję, że nie powiedziałam na głos tego, co pomyślałam. I trzech kolejnych słów. Rozejrzałam się po klasie, wszyscy już grzecznie obgryzali długopisy i marszczyli czoła. Przeniosłam wzrok na babkę… tylko że babka już nie była babką. Zamiast niej za biurkiem siedział Obleśny Tłuścioch, czyli nasz nauczyciel od Wiedzy o Społeczeństwie. Odruchowo podciągnęłam spódnicę, szukając ściągi pod rajstopami. Na tych zajęciach to było najlepsze miejsce na ściągę, bo Obleśny Tłuścioch miał oczywistą skłonność do nieletnich dziewcząt i w ramach samodyscypliny tam właśnie nie patrzył. Ściągi nie było. Ani rajstop, jeśli chodzi o ścisłość, bo znów byłam w kostiumie kąpielowym i glanach. Spojrzałam na kartkę, ale pytanie jak na złość nie chciało się zmienić.

— Bitwa o Troję w kontekście twórczości Beatlesów wobec zagadnień kuchni molekularnej w procesie rozrodczym wielbłądów. Wytłumacz i cofnij — szepnęłam. — Co to w ogóle znaczy?!

Podniosłam rękę i krzyknęłam, że muszę siku. Tłuścioch spojrzał na mnie z tym swoim pełnym ulgi uśmiechem, który rezerwował dla dziewcząt, których nie uważał za atrakcyjne.

— Dobrze, młoda damo, ale najpierw zjedz kolację.

Zatkało mnie. Popatrzyłam na klasę, po raz pierwszy w życiu oczekując od niej jakiejś reakcji, i wtedy spadłam z krzesła. Nie w przenośni. Naprawdę spadłam. Bo zamiast dwudziestu jeden twarzy — nudnych i bez wyrazu, ale jednak twarzy — zobaczyłam wielkie szare coś, co przypominało ślimaka bez muszli i mozolnie zżerało pelargonie z doniczki na końcu sali. Zaczęłam się pocić i zrobiło mi się duszno. Zamknęłam oczy, a kiedy je otworzyłam, ludzie znów byli ludźmi, babka babką, a ja byłam ubrana. Tylko pytanie pozostawało to samo, jakby się na mnie uwzięło.

— To bez sensu… — wymamrotałam. Zerwałam się na równe nogi i wybiegłam na korytarz. Kręciło mi się w głowie i trochę mdliło. Każda normalna osoba wzięłaby w tym momencie pod uwagę dwie opcje: albo że śni, albo że ma guza mózgu. Ja natomiast złapałam się na tym, że ślimak z pelargonią wydał mi się czymś zwyczajnym i stosownym, za to nie mogłam zrozumieć, jakim cudem znalazło się tam nagle dwadzieścia jeden dzieciaków.

Pochyliłam się i zwymiotowałam literami. Nie no, spoko. Litery wystrzeliwały ze mnie jak konfetti, a po zetknięciu z ziemią zamieniły się w małego brzydkiego jednorożca o pysku świni i pogalopowały w stronę stołówki.

Moi drodzy — nie, nie biorę narkotyków. Może bym i brała, ale to by się wiązało z kumplowaniem z bogatymi dzieciakami, a prędzej dałabym się obedrzeć ze skóry.

Odetchnęłam głęboko i policzyłam do dziesięciu. Tylko że zapomniałam, jak się liczy do dziesięciu, więc zaczęłam wymieniać kolory od najcichszego do najcięższego… Co?! Zanim zdążyłam się nad tym zastanowić, usłyszałam swoje imię. Nie to, które wtedy uznawałam za swoje, tylko to drugie, jakie miało mi być dopiero nadane. Spika… Nie wiem, czemu zareagowałam na nie i nawet odczułam coś w rodzaju ulgi. Spojrzałam w stronę, z której dobiegał głos.

Na końcu korytarza, ubrana w kostium kąpielowy i glany, stałam ja. I machałam do siebie. Niemal w tym samym momencie ja byłam tą mną w kostiumie i machałam do tej mnie w bluzie, która przed chwilą wyrzygała jednorożca… Przeskakiwałam tak z jednej do drugiej mnie kilka razy, aż w końcu zakotwiczyłam się w tej w bluzie. Pływaczka zaśmiała się i dała mi znak, bym szła za nią. Poszłam, no bo co? Wy byście nie poszli?

Doszłyśmy aż na basen, co miało chyba sens. Druga ja zniknęła i oto stałam w kostiumie i butach w długiej kolejce uczniów, która ciągnęła się od pierwszego toru przez schodki aż po wlot zjeżdżalni. Tam na samej górze stała babka od matmy i uroczystym głosem przedstawiała każdemu to samo zadanie:

— Bitwa o Troję w kontekście twórczości Beatlesów wobec zagadnień kuchni molekularnej w procesie rozrodczym wielbłądów. Wytłumacz i cofnij.

Wszyscy zachowywali się, jakby to było zupełnie normalne. Każdy odpowiadał, wypowiedzi niektórych zdawały się ciągnąć godzinami. Kiedy kończyli, nad wlotem zjeżdżalni zapalała się zielona lampka. Babka z uznaniem klaskała i wskazywała basen pięćdziesiąt metrów niżej. Swoją drogą nigdy nie zauważyłam, że ten budynek jest aż tak wysoki, ale mniejsza z tym.

Po zaliczeniu zadania uczniowie uśmiechali się od ucha do ucha, sztywnieli jak kłody, po czym przerzucali się przez barierkę i wpadali na główkę do basenu. Następnie wypływali jako ryby, białymi brzuchami do góry, a Obleśny Tłuścioch pływał między nimi jak rekin w dmuchanym kółku.

Zaczęłam… Zaczęłam im zazdrościć. Patrzyłam z zachwytem na te ich martwe, białe brzuchy i cieszyłam się, że zaraz do nich dołączę. To znaczy miałam taką nadzieję. Szłam równym krokiem za resztą, noga w nogę, i uśmiechałam się. To było takie cudowne, takie mądre i potrzebne… Snułam plany, jak to sobie będę gnić razem z innymi. Kiedy ostatnia osoba przede mną dostąpiła zaszczytu rzucenia się w rybną zupę, zapragnęłam od razu skoczyć za nią, żeby nawet dotrzeć tam szybciej, żeby być jeszcze lepsza, ale wiedziałam, że nie wolno. Jeszcze nie zasłużyłam. Babka, ta miła pani, pogroziła mi palcem, aż się zawstydziłam i zasmuciłam, że byłam taka niegrzeczna. Ale ona, kochana, uśmiechnęła się słodko i przeczytała zadanie…

I wtedy coś tak mnie rąbnęło w mózg, że do dzisiaj czuję. Jakby mi ktoś przyłożył elektrody do piersi i boleśnie przywrócił pracę serca. Aż się zatoczyłam i musiałam się złapać barierki, by nie runąć do tyłu na domino z uczniów stojących za mną w kolejce. Zobaczyłam w dole basen pełen rybich trupów i już ledwo co przeciskającego się między ciałami Obleśnego Tłuściocha. Znów zrobiło mi się niedobrze, Bogu dzięki. Nie rozumiałam, jakim cudem chciałam do nich dołączyć. To było tak, jakbym ja, ta znana mi ja, z którą męczyłam się od kilkunastu lat, ten nieufny flejtuch — przestała na chwilę istnieć. A zamiast niej pojawiła się pusta skorupa, klocek, Pinokio.

Spoliczkowałam się z całej siły, by się upewnić, że jeszcze coś czuję. Czułam, to dobry znak. Więc spoliczkowałam się jeszcze raz za karę za tę chwilę otumanienia. Robiłam się naprawdę wściekła. Babka wlepiła we mnie wzrok, aż jej wyłupiaste oczy omal nie wyskoczyły z orbit, i jak robot wycedziła słowo po słowie zadanie:

— Bitwa o Troję w kontekście twórczości Beatlesów wobec zagadnień kuchni molekularnej w procesie rozrodczym wielbłądów. Wytłumacz i cofnij.

— Nie rozumiem! — krzyknęłam.

— Niech odpowie. Bitwa o Troję w kontekście twórczości Beatlesów wobec zagadnień kuchni molekularnej w procesie rozrodczym wielbłądów. Wytłumacz i cofnij.

— Ale co to w ogóle znaczy?

— Niech odpowie. Bitwa o Troję w kontekście twórczości Beatlesów wobec zagadnień kuchni molekularnej w procesie rozrodczym wielbłądów. Wytłumacz i cofnij.

Ludzie z tyłu zaczęli na mnie napierać, a ja miałam coraz bardziej sucho w ustach. Czułam się jak zwierzę złapane w pułapkę i im bardziej próbowałam to wszystko zrozumieć, tym mniej rozumiałam. Nie miałam gdzie uciec, tłum pchał się coraz agresywniej. Babka zaczęła mnie wściekle szczypać i jestem niemal pewna, że poczułam na łydce czyjeś zęby…

W końcu usłyszałam swoje własne słowa, jakby wyrwały mi się z gardła niezależnie ode mnie:

— To jest bez sensu…

Babka zamilkła i zesztywniała, i przez chwilę wyglądała jak bardzo brzydki manekin. Zresztą wszyscy zesztywnieli. Widocznie nagły błąd systemu wymagał szybkiej aktualizacji danych. Po chwili ręka babki uniosła się powoli i wskazała złowieszczy, czarny jak dupa diabła wlot zjeżdżalni, nad którym równie złowieszczo rozbłysła czerwona lampka.

Zgłupiałam. Zaprawdę powiadam wam, zgłupiałam. Podejrzewałam, że za niesubordynację chcą mnie wysłać do piekła i trochę mnie to przeraziło. Z drugiej strony przez całe życie podskórnie czułam, że właśnie tam skończę. Więc równie dobrze mogłam iść już teraz.

Zerknęłam jeszcze raz na basen w dole, gdzie Obleśny Tłuścioch zaczął już powoli konsumować rybie zwłoki, i to przeważyło szalę. Dygot obrzydzenia podrzucił mną i pchnął na zjeżdżalnię, już ani trochę nie panowałam nad własnym ciałem…

Ej, byliście kiedyś na zjeżdżalni wodnej? Mam na myśli taką długaśną, straszną, ciemną rurę, w której poślizg zapewnia wąska zimna stróżka, a dodatkową atrakcją jest myśl, że zaraz utkniesz i ktoś ci wjedzie w nerki? No to to było coś w tym rodzaju. Tylko jeszcze straszniej, jeszcze ciemniej i stróżka po chwili zmieniła się we wściekle rwący potok. Miotało mną na wszystkie strony, z trudem łapałam oddech.

Kiedyś myślałam, że w obliczu śmierci najdzie mnie jakaś światła refleksja, rozkmina o kruchości istnienia czy coś. Albo że klasycznie całe życie stanie mi przed oczami… Guzik. Jedyne, o czym mogłam myśleć, to to, że już wiem, jak się czuje samotna skarpetka wrzucona do pralki. Na moje usprawiedliwienie — wcale nie miałam wtedy zginąć. Ale uwierzcie mi, nie brałam tego pod uwagę.

Po jakimś czasie, a mogło to być pięć minut albo pięć dekad, zobaczyłam światło na końcu tunelu. Dosłownie. Bardzo jasne, amarantowo-śliwkowe światło zbliżało się i w końcu zjeżdżalnia plunęła mną z ogromną siłą w przestrzeń…

Zaczęłam się drzeć. Nienawidzę, kiedy laski drą ryja, ale to było silniejsze ode mnie. Bo oto znalazłam się w kosmosie. Wpiszcie sobie w Google „galaktyka”, będzie łatwiej, niż gdybym to miała opisywać. Pomyślicie sobie pewnie — to piękne. Ja pomyślałam — o kuźwa.

Zawisłam w obłoku nieskończoności i to nie żadna kiczowata metafora. Naprawdę dyndałam w obłoku, różowo-fioletowo-niebieskim, upstrzonym brokatem tryliardów gwiazd, i był to obłok nieskończony. Nie wiem, jakim cudem oddychałam, ale na chwilę obecną wydawało się to najmniejszym z moich zmartwień. Po raz pierwszy w ciągu tego dziwacznego dnia mogłam myśleć trzeźwo i to było chyba najgorsze. Zdałam sobie bowiem sprawę, że utknęłam gdzieś pomiędzy cudem a chorobą psychiczną. Nie mogłam się zdecydować, która opcja przeraża mnie bardziej.

Spróbowałam się poruszyć. Ruchy te były powolne i ociężałe, jak w wodzie. Lub raczej czymś gęstszym, o konsystencji kisielu… W zasadzie to nawet kolorem przypominało kisiel. Zaryzykowałam i zaczęłam z trudem płynąć bardzo wolną żabką. Nie wiedziałam gdzie ani po co. Jednak bezruch nie wchodził w rachubę, był nie do zniesienia. Gdybym nie była taką straszną ignorantką, pomyślałabym, że przecież doświadczam czegoś niezwykłego. Znalazłam się w miejscu, o którym ludzkość marzy od niepamiętnych czasów. Płynę sobie przez kosmos jak gwiezdny wieloryb, jestem wolna, jestem częścią wszechświata, jest cudownie!

Taaak. Tylko że, jak już wcześniej wspominałam, musiałam być nieobecna tego dnia, kiedy Wróżka Zębuszka rozdawała dzieciom euforię. W tym momencie ten nieskończenie piękny bezkres galaktyki ekscytował mnie mniej więcej w tym samym stopniu, co kolejka do kibla na dworcu kolejowym.

Naraz przyjazne fiolety zaczęły się zmieniać w żółtawą poświatę i gdzieś w oddali pojawiło się coś, co wywołało u mnie panikę, jeszcze zanim świadomie zdałam sobie sprawę, co to. W miejscu, które bardzo umownie określę horyzontem, srożył się złowieszczo czarny punkt. Tak, wiem, że czarny punkt nie może się srożyć, ale ten to potrafił. Moja śliczna galaktyka ściekała do niego jak do odpływu w zlewie, a ja razem z nią. Pięknie, pomyślałam, odbyt kosmosu. Mityczna Czarna Dziura. Mogłam się tego spodziewać.

Niewiele się zastanawiając, zrobiłam w tył zwrot i rozpaczliwym pieskiem próbowałam się oddalić. Ale gdzie tam. Już znalazłam się w wirze gwiezdnego planktonu i jedyne, co mogłam zrobić, to się pomodlić. Gdybym tylko w cokolwiek wierzyła.

Czarne coś, co chyba jednak nie do końca było dziurą, zbliżało się nieuchronnie, aż usłyszałam, że emituje dziwny, niepokojący dźwięk. Niski i rozwibrowany, jednostajny, jak milion pszczół. Im byłam bliżej, tym stawał się wyraźniejszy, aż w końcu przeszył mnie i zaatakował od środka, z mojego własnego mózgu. Stał się nie do zniesienia. Złapałam się za głowę, bo poczułam, że za chwilę eksploduje mi czaszka. Ból się nasilał, dźwięk się nasilał, a galaktyczny wir kołował w dół coraz szybciej…

Aż wpadłam w ramiona ciemności.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tango

Kiedy się ocknęłam, nadal było ciemno, a do tego mokro, gorąco i niemiłosiernie śmierdziało. Znów usłyszałam dźwięk, ale zupełnie inny. Jakiś taki groteskowy. Chrząkanie, trąbienie, dudnienie… Coś pomiędzy amatorską orkiestrą dętą a…

Nie zdążyłam wymyślić drugiego porównania, bo naraz bagienko, w którym utkwiłam, chlupnęło i wystrzeliło gejzerem, porywając mnie ze sobą. Nie zdążyłam nawet krzyknąć. Najpierw siła odrzutu zatkała mi dech w piersiach, a potem rozbłysło światło… i zaryłam twarzą w ziemię.

Rozległy się oklaski, ktoś coś mówił, nie rozumiałam jednak co. Powietrze wdarło mi się do płuc tak, że aż mną potrząsnęło. Byłam cała oblepiona jakąś lepką mazią, która skleiła mi nawet powieki. Przetarłam je więc ostrożnie. W ustach miałam piach i… włosy?! Splunęłam kilka razy, cała dygotałam. Ktoś otulił mnie kocem i pomógł wstać.

Przyznaję, przeszło mi przez myśl, że może narodziłam się ponownie. Może to miała być dla mnie szansa, by tym razem stać się lepszym człowiekiem. Wyobraziłam sobie, że jestem noworodkiem, całym w śluzach, czerwonym i pomarszczonym, i zaraz zobaczę moją matkę, całą szczęśliwą…

Nie. To nie było to. W życiu bym nie wymyśliła tego, co zobaczyłam, kiedy wreszcie udało mi się rozkleić powieki.

Stałam na plaży, za mną rozciągała się tafla oceanu, spokojna jak lustro. Dziewczyna mniej więcej w moim wieku otaczała mnie ramieniem i pomagała utrzymać się na nogach. Przede mną stało z dziesięć kobiet w śmiesznych łososiowych tuniczkach, a między nimi siedział kot. Kobiety gaworzyły z radością.

— Grzeczna dziewczynka, taka dzielna, tak się świetnie spisała!

Nie wiedziałam, co na to odpowiedzieć, ale z niezręcznej sytuacji uratował mnie fakt, że mówiły do kota. Kot był dużym czarnym persem o wklęsłym pysku i oczach wielkich jak dwie mandarynki. Jak to pers. Siedział dumnie na kamieniu i gapił się na mnie, lekko poruszając koniuszkiem ogona. Jedna z kobiet podeszła do mnie i uśmiechnęła się. Tak jak wszystkie pozostałe była Azjatką o szerokiej twarzy i pulchnych policzkach.

— Witaj w Erze Zero, drogie dziecko — powiedziała. — Pewnie jesteś zdezorientowana, ale nie martw się, niedługo wszystko zrozumiesz. Nasza miła Alnilam będzie twoją przewodniczką.

Dziewczyna, która cały czas dzielnie mnie podtrzymywała, skinęła głową.

— Zaraz, zaraz! — Wracały mi siły, mogłam więc reaktywować zołzę. — Wszystko fajnie, ale jak ja się tu w ogóle znalazłam?

— Bezkresna cię tu sprowadziła.

— Aha, Bezkresna. Kim jest Bezkresna? — Zerknęłam na dziewczynę. To, że się nazywała Alal-coś tam, nie oznaczało, że nie mogła być bezkresna. Kobieta zaśmiała się.

— Nie, nie. To jest Bezkresna. — Wskazała na kota. Spojrzałam podejrzliwie najpierw na nią, potem na persa. Ku mojej rozpaczy z pyska pchlarza zwisało kilka glutowatych kropel tego samego czegoś, czym byłam oblepiona ja. Wzdrygnęłam się, wyrwałam z objęć Alnilam, a potem potknęłam się i upadłam.

— Kot mnie wyrzygał?! — wrzasnęłam. Na głos to brzmiało jeszcze gorzej niż w mojej głowie. Wymierzyłam oskarżycielsko palec w obślinioną Bezkresną. — Kocur mnie wybełtał?

— Spokojnie. — Kobieta chciała pomóc mi wstać, ale ją odepchnęłam. Nie zważając na to, dalej tłumaczyła bez emocji: — Koty zawsze były najlepszymi portalami. To najbezpieczniejszy sposób, biorąc pod uwagę, jak długą i daleką podróż miałaś odbyć.

Sapnęłam ciężko. Byłam zmęczona, zdegustowana i wściekła. Chciałam spytać, jakim cudem zmieściłam się w kocie, ale biorąc pod uwagę wszystko, co się dziś wydarzyło, wyszłabym na idiotkę. Musiałam pomyśleć. Miałam dwie opcje do wyboru: oszaleć albo się dostosować. Nie jestem fanką SF czy fantasy, czy do czego to tam zakwalifikować, ale coś tam w życiu oglądałam. Postanowiłam to wykorzystać.

Wstałam, wyprostowałam się i udając, że mnie to wszystko nie rusza, spytałam:

— Który mamy rok? — O dziwo, to najprostsze z pytań wzbudziło lekki popłoch wśród kobiet.

— Nie liczymy lat — powiedziała Alnilam. — To jest Era Zero. Z twojej perspektywy trafiłaś do odległej przyszłości.

— Aha. No jasne. — Wcale wtedy tego nie rozumiałam, ale grałam w to dalej. — Zacnie. A na jakiej planecie… wylądowałażem była? — skrzywiłam się. Nadal uważałam, że sposób podróży był uwłaczający. Kobieta — ta wiecie która, ich szefowa — szepnęła coś do Alnilam, po czym zwróciła się do mnie.

— Jesteś cały czas na Ziemi, kochanie. Jeśli chodzi o przestrzeń, to nie przemieściłaś się o więcej niż kilka kroków. Niczym się nie przejmuj, jesteś bezpieczna, wśród przyjaciół. Dostąpiłaś ogromnego zaszczytu i w pełni na niego zasłużyłaś. Teraz sobie odpocznij. Alnilam się tobą zaopiekuje.

— Mam jeszcze jedno pytanie. — Czułam się coraz pewniej, to był dobry znak. — Kiedy wrócę do domu?

Kobieta popatrzyła na mnie szczerze zdumiona.

— Jesteś w domu.

Wcale a wcale nie podobała mi się ta odpowiedź. Zaczynałam rozumieć, że dotarłam do jakiejś dziwacznej sekty z przyszłości.

Kobiety oddaliły się i zostałam sama z Alnilam. Łypnęłam na nią nieufnie. Wyglądała na Chinkę, była jeszcze niższa ode mnie, o kościach jak gałązki. Nie sprawiała wrażenia groźnej.

— Rozumiem, że teraz mi wszystko zgrabnie wytłumaczysz — syknęłam. Zaśmiała się.

— Nie da się wszystkiego wytłumaczyć.

O, i tu zarobiła wielkiego minusa. Bardziej niż tępe dzidy denerwowały mnie wyłącznie dzidy filozofujące.

— Słuchaj, jeśli masz zamiar bawić się ze mną w Yodę, to od razu im powiedz, że żądam innego… pazia.

— Nie, nie. — Pokręciła głową. Jej włosy były piękne, atramentowe i lejące się. Miałam zamiar jej za to nie lubić. — Chodziło mi o to, że teraz się nie wyjaśnia rzeczy, tak jak za twoich czasów.

— Tak? A co ty wiesz o moich czasach?

— Zostałam przygotowana. Żeby móc się tobą zająć.

— Pewnie jeszcze zgłosiłaś się na ochotnika?

— Tu nikt nikogo do niczego nie przymusza.

— Oczywiście.

W sumie nie wiedziałam, dlaczego jestem niemiła. Chyba z przyzwyczajenia. A może wolałam udawać hardą niż przyznać, że cholernie mnie to wszystko przeraża. Westchnęłam. Nie odnajdywałam się nawet w swoim własnym świecie, więc jakim cudem miałam odnaleźć się w tym?

— Zawrzyjmy rozejm — zaproponowałam. — To nie będzie przyjaźń, ani żadna zażyłość, ale chyba gdybyś chciała mnie skrzywdzić, już byś to zrobiła. Albo też pozwolilibyście kotu wyrzucić mnie drugą stroną…

— Nikt cię nie chce skrzywdzić.

— Ja o tym zadecyduję. A teraz zaprowadź mnie, gdziekolwiek tam masz mnie zaprowadzić, i po drodze wyjaw mi sekrety przyszłości.

— Lepiej, jeśli opowiem ci teraz. Usiądźmy może.

— Dlaczego?

— Bo z każdym kolejnym krokiem będziesz miała więcej pytań i nie nadążę. Pogubię się. Nasz sposób myślenia różni się od waszego, trudno nam uszeregować fakty.

Wolałam nie mówić jej, że w życiu nie uszeregowałam żadnych faktów.

— Jestem gotowa na to przystać. Ale pozwól, że najpierw zmyję z siebie kocie soki trawienne.

Zrzuciłam koc, zdjęłam buty i poszłam do morza. Ledwo postawiłam stopę w wodzie, usłyszałam za sobą zdławione „nie!” i w tym momencie coś podcięło mi nogi. Nic fizycznego, raczej ogromna siła pociągnęła mnie w dół.

Topiliście się kiedyś? Jeśli tak, to kojarzycie pewnie tę otaczającą was zieloną toń, ucisk w klatce piersiowej i panikę, która powoli zmienia się w niezrozumiałą fascynację. Gdyby to było tylko to, jakoś dałabym sobie radę. Ale spróbujcie sobie wyobrazić, że do tego pojawia się nagle wokół was tysiąc mglistych postaci. Słyszcie tysiąc głosów. Czujecie każdą możliwą emocję jednocześnie. Obce dusze przepływają przez wasze ciała ławicą, za każdym razem zostawiając w was coś z siebie. Mdli was słodkawy zapach każdej ich myśli. W tych okolicznościach wdzierająca się do płuc woda wydaje się nieistotnym szczegółem.

To właśnie mi się przydarzyło. Opisuję to tak, jak umiem, z pamięci, bo jakoś nie miałam głowy do chłodnej analizy. Byłam przerażona i to, co pamiętam najlepiej, to że zaczęłam gubić siebie. Przez ułamki sekund nie wiedziałam, kim jestem, przez chwilę nie wiedziałam nawet, co znaczy słowo „być”. Moja osobowość, wszystko, co nazywam sobą, było rozbijane na tysiące kawałków przez ławicę dusz i z trudem zlewało się z powrotem. Resztki świadomości podpowiadały mi, że jeśli zostanę tu dłużej, rozsypię się na dobre. Ale nie miałam też jak uciec, nie mogłam się ruszyć.

Nagle poczułam na nadgarstku — który widocznie nadal jednak miałam — silny uścisk. Krzyknęłam odruchowo, a woda, korzystając z okazji, wlała się we mnie gwałtownie. Była słona. To niby oczywiste, ale w moim świecie morska woda jest taka, bo jest morska. Tu zaś miałam wrażenie, że dławię się płynami fizjologicznymi gigantycznego stworzenia. Albo milionów stworzeń.

Nie wiem, skąd wzięłam siłę na szarpnięcie ręką. Może to wcale nie ja, może to coś, co we mnie wlazło, walczyło za mnie. Odepchnęłam istotę, która próbowała mnie chwycić. Wierzgnęłam, znów się zachłysnęłam i wtedy poczułam ten spokój topielca. Rzadko się o nim mówi, prawda? Zazwyczaj straszą nas, że to najgorsza śmierć, że ciśnienie rozrywa ci całe ciało i ból jest nie do opisania. Pewnie dlatego, że ten moment agonii to ostatni dzwonek. Jeszcze masz szansę się uratować. Dlatego ci, którym się udało, opowiadają właśnie o nim. Kiedy jednak ogarnie cię spokój, nie masz już raczej szans. Paradoksalnie właśnie wtedy tonący jest w stanie zebrać siły i nieobezwładniony paniką wypłynąć na powierzchnię. Tylko trik polega na tym, że już nie chce. Bo po co, skoro jest tak błogo i niedługo wszystko się skończy…

Zamknęłam oczy z decyzją, że pozwolę ciału się rozpłynąć. I tak wydawało mi się śmieszne i jakieś takie niepotrzebne… Wtedy coś dużego rąbnęło mnie w brzuch i wyniosło do góry.

Złapałam łapczywie powietrze, kurczowo trzymając się śliskiego cielska. Spojrzałam w dół i pisnęłam. Nawet najbardziej cyniczny żłób, nawet najbardziej megalomański nihilista zesrałby się ze szczęścia, widząc pod sobą delfina, holującego go do brzegu. Serio, to jedna z takich chwil, w których zapominasz o wszystkich systemach obronnych i wyłazi z ciebie dzieciak. No a kiedy delfin zamienia się w dziewczynę, mówisz:

— …

Alnilam wyciągnęła mnie na piach jak worek kartofli. Leżałam chwilę, próbując dojść do siebie, po czym usiadłam gwałtownie.

— Co… co… co się właśnie wydarzyło? — wydyszałam, bo to jedyne, na co było mnie stać.

— O czym dokładnie mówisz?

No właśnie, o czym dokładnie?

— Tamto! — Wskazałam na morze. — Co to jest? Styks?!

— Nie… To była pamięć wody.

— Co, proszę?

— Woda jest żywą istotą, jedną z najstarszych we wszechświecie, i ma pamięć.

— Jezu, co jej zrobiliście?

— Nic, zawsze taka była. Po prostu kiedyś ludzie nie byli na to wrażliwi. Przed Przebudzeniem i Wielką Ewolucją. W twoich czasach…

— Gówno, dupa! Zaraz oszaleję.

— Przestań się wiercić i uciekać mi, to ci opowiem. Ale proszę, obiecaj mi coś.

— Co mianowicie?

Alnilam rozejrzała się, spojrzała mi głęboko w oczy i szepnęła:

— Nie mów nikomu, że to zrobiłam.

— Że mnie uratowałaś?

— To drugie. Nie powinnam… Ale w ludzkiej postaci nie mogłam cię okiełznać. — Uśmiechnęła się, a ja gapiłam się na nią jak chora sowa. Tak, uratowała mnie. Tak, zamieniła się w tym celu w delfina, jakkolwiek to brzmi. Ale powiem wam szczerze, że wygrała wszystko tą jedną prośbą. „Nie mów nikomu”.

Może jestem prosta i przewidywalna, ale nic na to nie poradzę. Wszelkie objawy niesubordynacji rozmiękczają mi serce. Trafiają w najczulszy punkt. Uwielbiam ludzi, którzy robią coś, czego nie wolno. Jakoś mnie to łaskocze z tyłu czaszki i niesamowicie jara. Nie mówię oczywiście o kretynach w stylu — przypalę se ryj żelazkiem, bo mama mówiła, że nie wolno. Albo — walnę graffiti na zabytku i nawciągam się kleju. Między buntem debila, a tym, o czym ja myślę, jest cieniutka granica. Jednak lata praktyki pozwalają przekraczać ją o wiele rzadziej.

— Dobra! — zgodziłam się, może aż nazbyt entuzjastycznie. — Nie wydam cię. A teraz opowiedz mi o tym świecie i dlaczego nie wolno się zamieniać w delfina. A potem mnie tego naucz.

Usiadłyśmy pod wydmami na piasku, który, trzeba mu przyznać, był różowawy i mięciutki jak mąka. W prawo i w lewo jak okiem sięgnąć ciągnęło się wybrzeże. Nie dostrzegłam na nim najmniejszego śladu ludzkiej działalności i coraz bardziej mnie to wszystko intrygowało. Alnilam zaczęła swoją opowieść:

— Żyjemy w Erze Zero. Drugiej epoce od Przebudzenia. Wszystko, czego cię uczyli o prawach rządzących światem, to pomyłka, więc nie przejmuj się, jeśli to, co tu zobaczysz, wyda ci się abstrakcyjne i niewiarygodne.

Spojrzałam na nią z politowaniem.

— Trafiłaś na świetny grunt, siostro. Nie pamiętam nic z tego, czego próbowali mnie nauczyć.

— Tak ci się tylko wydaje. Ludzie sprzed Przebudzenia chłonęli przekazywaną im wiedzę instynktownie. Choćby nie wiem jak się próbowali temu oprzeć. Wynikało to z tego, że nie umieli sami obserwować. Ich najważniejsze zmysły były uśpione, a te, którymi dysponowali, przekręcały rzeczywistość jak w krzywym zwierciadle. Widzieliście kolory, ale nie potrafiliście ich usłyszeć ani poczuć ich zapachu. Wylewaliście z siebie setki słów, z całej siły zagłuszając to, co naprawdę pozwoliłoby wam się komunikować. Wierzyliście w fakty, a nie ma czegoś takiego jak fakt, bo wszystko się zmienia, płynie, oddycha.

— Alleluja.

— Byliście jak ślepcy uparcie twierdzący, że świat jest czarny. Albo jak głusi próbujący udowodnić, że dźwięk jest mitycznym zjawiskiem, które nigdy nie istniało.

— Długo trenowałaś tę formułkę? Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że traktujesz mnie bardzo protekcjonalnie. Wy to, wy tamto…

— Widzisz? To nie ty masz takie wrażenie. To twoje ego.

— Odpieprz się od mojego ego. Jest moim jedynym sprzymierzeńcem.

— Wiem. Tego właśnie mnie o was uczono.

— No dobra, pani profesor. Jak to wasze oświecenie…

— Przebudzenie.

— Jak to wasze przebudzenie przekłada się na praktykę?

Pokręciła głową.

— Widzę, że odpychacie od siebie nawet coś, czego sami doświadczyliście. Nie pamiętasz już, co poczułaś w wodzie?

— Pamiętam. To było okropne.

— Nie, nie okropne. Nowe, niezrozumiałe. Pokonałaś całe lata, żeby się do nas dostać…

— I koci układ trawienny.

— …twoje uśpione DNA zaczęło się aktywować w przyśpieszonym tempie. Ale musiałaś się już urodzić jako dziecko nowej ery. Dlatego cię tu ściągnęli. To właśnie robią. Znajdują takich jak ty w przeszłości i sprowadzają, żeby pomóc im się w pełni rozwinąć.

— Kto robi? Jacy oni?

— Opiekunowie — oznajmiła i zaraz zamilkła z poważną miną, a ja chwilę na nią patrzyłam, zanim wybuchnęłam śmiechem.

— Kto? To jacyś tutejsi masoni?

— Opiekunowie pilnują, żeby wolność, którą odzyskaliśmy po Przebudzeniu, nie wymknęła się spod kontroli.

— Z całym szacunkiem dla wielmożnych Onych. Czy definicją wolności nie jest przypadkiem brak kontroli?

— W teorii… Ale zostawmy to na razie.

— Jak chcesz. Poznam dyrektorstwo? Zawsze chciałam jechać na jacht z tymi od New World Order.

— Nie są tym, kim myślisz. Nie da się do nich dotrzeć. Bardzo dawno temu wycofali się ze społeczeństwa, pozbawiając się wszystkiego, co przyniosło Przebudzenie. Tylko tak mogą nad nami czuwać…

— Aha. Czyli mam rozumieć, że to są ci dobrzy, tak?

Łypnęła na mnie szybko, a ja czułam, co zaraz powie, więc ją ubiegłam.

— Czekaj, rozumiem. Pojęcie zła i dobra już nie istnieje, co?

— Nie wiem tego — przyznała. To było rozbrajająco szczere i mnie zaskoczyło. — Nie poznaliśmy odpowiedzi na wszystkie fundamentalne pytania. Dobro i zło, Bóg, geneza życia… Nie wiem, czy kiedykolwiek zrozumiemy, jak to działa. Wiemy natomiast, że jesteśmy jednym, wielkim, żywym organizmem. Granica tego, gdzie kończę się ja, a zaczynasz ty, gdzie kończysz się ty, a zaczyna słońce, gdzie kończy się słońce, a zaczyna ziarnko piasku — to iluzja. Jesteśmy jedną i tą samą energią, manifestującą się w różny sposób.

— No taaak! — Plasnęłam się w uda, aż zapiekło. — Teraz czaję. Energia! Ludzie w moich czasach dostali świra na jej punkcie. Cały Internet srał teoriami na ten temat. Naukowcy i neodruidzi chwycili się za rączki i tańczyli w kółeczku, śpiewając o wibracjach. Jezu, w życiu bym nie pomyślała, że to się kiedyś przerodzi w taką ogromną rewolucję!

— Nie?

— Co „nie”?

— Nie pomyślałabyś.

Zastanowiłam się. Faktycznie, jeśli najwięksi wrogowie, jakimi od zawsze była nauka i wiara, dochodzą do porozumienia, to to musi się skończyć epickim, metafizycznym seksem. Zachowałam dla siebie tę refleksję. Postawa sceptyczna była moją jedyną tarczą i nie czułam się gotowa jej opuścić.

— Czyli twierdzisz, że jestem wyjątkowa i dlatego mnie porwaliście?

— Twoje DNA jest gotowe do aktywacji, a w swoim świecie musiałabyś czekać na to wiele, wiele lat. Pomożemy ci przez to przejść. To może być trochę… dyskomfortowe.

— O-o. Co to znaczy?

— Twoje ciało wyewoluuje w przyśpieszonym tempie. Zawroty głowy, wysypki, piszczenie w uszach — to wszystko skutki programowania się na wyższą częstotliwość.

— A nie. To ja nie chcę.

— Nie bój się. To naturalny proces.

— I potem będę umiała zamienić się w delfina?

Zawiesiła się. Niestety lubiłam wprawiać ludzi w zakłopotanie i nie sądziłam, by mi się kiedykolwiek zmieniło.

— Odnośnie tamtego…

— Taaak?

— Dzięki przebudzeniu zyskujesz kontrolę nad każdą komórką swojego ciała. Rozumiesz, że jesteś wibracją. Materia to czysta iluzja, gra świateł. Dlatego możesz przybrać dowolną postać. Już teraz w sensie fizycznym jesteś w takim samym stopniu człowiekiem co, dajmy na to, truskawką. Kiedyś ludzie automatycznie powielali wybory swoich przodków, dlatego jeśli urodziłaś się w jakiejś formie, już w niej pozostawałaś. Myślałaś, że to normalne, bo tak ci powiedzieli. Tak samo powiedzieli ci, że przez obecność grawitacji nigdy nie będziesz w stanie latać. A używając umownego języka znanej ci nauki, ciało ludzkie składa się w większości z wody. Woda paruje i unosi się w powietrzu. Każda twoja cząsteczka może to zrobić.

— Mogę latać?!

Zaśmiała się.

— Możesz latać.

— Wreszcie jakiś przydatny news! A mogę… zamienić kamień w złoto?

— Możesz nawet zamienić powietrze w złoto. Chociaż z ogniem jest łatwiej…

— Dziewczyno, na Boga! Trzeba mi było powiedzieć od razu!

— Co?

— Że jestem czarodziejką!

— W czasach uśpienia czarodziejami nazywano tych, którzy byli częściowo przebudzeni. Więc chyba tak. Jesteś czarodziejką.

Wrzasnęłam i wierzgnęłam jak źrebak. To było silniejsze ode mnie. Nie miałam już siły udawać, że mnie to nie jara. Zaczęłam biegać dokoła, nie wiedząc, czy mam sobie wyrywać włosy, czy bić się po twarzy z podniecenia.

— Wiedziałam! Wiedziałam! Lata upokorzeń, bycia odszczepieńcem i dziwolągiem nie mogły pójść na marne… A wsadźcie se w dupę ten list z Hogwartu! Jestem czarodziejką! Wrócę i obrabuję bank! Na miotle! A potem zamienię się w wielką kałamarnicę i razem z moją nową kumpelą wodą będziemy topić turystów! A potem… Ej, Alnilala?

— Słucham.

— Dlaczego mam nikomu nie mówić o sama wiesz czym? Chyba mi nie powiesz, że ludzkość zdobyła te wszystkie nowe moce tylko po to, żeby je zdelegalizować? To by było bardzo po ludzkościowemu.

— No więc…

— Jasne. Było za pięknie.

— Te… nowe moce, jak je określiłaś, nie są czymś, co można zdobyć. To nie jest umiejętność. Przebudzenie powinno być stanem naturalnym każdej istoty. Stanem zero. Załóżmy, że na świecie są sami niewidomi i nagle ktoś odzyskuje wzrok. Dla reszty społeczeństwa ten ktoś posiada nadprzyrodzone zdolności.

— Był kiedyś taki film. No i co?

— Nie wszyscy… przebudzili się w równym stopniu. Ewolucja rządzi się swoimi prawami i te prawa nie są nam do końca znane. Okazało się, że na przykład ktoś świetnie panuje nad swoją wibracją i może zmieniać kształt, ale barwy do niego nie mówią.

— Barwy do niego… Nieważne. Kontynuuj.

— Albo ktoś ma niezwykle silny związek z ogniem, ale nie widzi przyszłości.

— Też mi upośledzenie. W dupach wam się poprzewracało.

— Podejrzewamy, że nasi przodkowie właśnie dlatego wprowadzili stan uśpienia, czyli to, co było przed Przebudzeniem. Albo ktoś im go narzucił.

— Że co, że Bóg?

— Nie wiadomo. Ważne jest to, że nie ma równości. A równość jest wszystkim, w co wierzymy. Dlatego Opiekunowie zaproponowali, żeby każdy ograniczył się do jednego daru.

— Chyba żartujesz!

— Dzięki temu nikt nie czuje się gorszy.

— Brednie! Gdybym umiała latać, wisiałoby mi, że nie mogę się teleportować.

— Wszyscy podróżnicy tak mówią. To znaczy tacy jak ty, z przeszłości. Ale potem zaczynają rozumieć. Jesteśmy czymś więcej niż rodziną. Jesteśmy jednością. Jedność nie może się dzielić na lepszą i gorszą.

— Tylko że z tego, co rozumiem, szanowna jedność miała takie zapędy. Coś tu się nie trzyma kupy, Aniu.

— Zrozumiesz. Kiedy się połączysz.

— Z czym? Z kim?

— Kiedy poczujesz, że jesteś mną, a ja tobą. To się stanie, obiecuję ci.

Patrzyłam na nią bez przekonania. Nie byłam pewna, czy chcę się z kimkolwiek łączyć.

— Załóżmy, że się w to bawię — zaryzykowałam. — Czy jeśli ja jestem tobą, to nie oznacza, że powinnam umieć to, co ty?

— A czy każda myśl w twojej głowie jest idealną kopią drugiej?

— To teraz nagle jesteśmy myślami w czyjejś głowie!

— Próbuję ci wytłumaczyć rzeczy, których nie da się wyrazić słowami. Na dobrą sprawę nie da się ich nawet pojąć, można tylko poczuć. Próbowałaś kiedyś opisać kolor? Zimny, ciepły, jasny, ciemny… Tyle możesz powiedzieć. Ale czy te określenia oddają istotę koloru choćby w przybliżeniu?

Prychnęłam. Nie lubię, kiedy ktoś mnie przegaduje.

— Mogę powiedzieć, że kolor jest wesoły. Albo smutny.

— Po pierwsze, te cechy wynikają z poprzednich, a po drugie, zarówno żółty, jak i różowy można uznać za wesołe. A to przecież zupełnie inne barwy.

— OK, zrozumiałam. Nie krzycz na mnie.

— Przecież nie krzyczę…

— Wiem, ale mój mechanizm obronny potęguje brzmienie twojego głosu. Podsumujmy. Jesteście super mocnymi herosami, ale w ramach kółeczka wzajemnej adoracji wybieracie sobie jednego skilla i tak się bawicie. Twój to metamorfoza, tak?

Pobladła, a ja poczułam się pewniej.

— Nie. Moją specjalizacją jest powietrze.

— Powietrze? I co ci to daje? Łatwiej ci się oddycha?

— Przyjaźń z żywiołem jest jak przyjaźń z dzikim zwierzęciem. Możesz robić z nim wszystko, na co ci pozwoli.

Dłubałam stopą w piasku, kiedy to mówiła, i nie patrzyłam na nią. Kiedy spojrzałam w miejsce, gdzie siedziała, już jej tam nie było.

— W górze! — zawołała. Podniosłam wzrok. Alnilam unosiła się jakieś pięć metrów nade mną, a powietrze wokół niej wydawało się bardziej gęste i lekko błękitne. Wykonała delikatny ruch ręką, a ja poczułam mocniejszy podmuch i nagle oderwało mnie od ziemi. To było całkiem przyjemne, przyznaję, choć mój błędnik zaczynał wariować.

— Zrozumiałam! — jęknęłam. — Postaw mnie z powrotem!

— Ludzie nigdy nie zauważali powietrza, bo wydawało im się czymś neutralnym. Czymś, co im się należy. Myśleli, że jest przeźroczyste i puste, a to wielki błąd.

— Nie zgodzę się. Tam, skąd pochodzę, powietrze na pewno nie jest przeźroczyste. I śmierdzi.

— To, czego doświadczyłaś w morzu, to pamięć wody. Powietrze też ma pamięć. I o wiele więcej.

— Wściekłe zjawy próbują cię teraz rozerwać na strzępy? Dlaczego tego nie widzę?

— Woda jest najsilniejszym przekaźnikiem. Nierozerwalnie związanym z tym, co nazywasz emocjami. Na poziomie przebudzenia, na którym jesteś, najłatwiej ci się skontaktować właśnie z nią. Za to rzadko się z kimś naprawdę zaprzyjaźnia.

— Całe szczęście. Nie wyobrażam sobie, jak to jest czuć to wszystko cały czas.

— Tamto doświadczenie wydało ci się przerażające, dlatego że nie byłaś na nie przygotowana. I twoje podstawowe zmysły są ciągle wyostrzone. Patrzysz i słuchasz, zamiast czuć.

— Można to jakoś przełączyć?

— Oczywiście. Byłaś kiedyś pijana albo pod wpływem czegokolwiek?

— Czy to jest podchwytliwe pytanie?

— Wcale. W czasach uśpienia ludzie wprawiali się w odurzenie, żeby poczuć prawdę. To droga na skróty, która ostatecznie oddalała ich od Przebudzenia, bo znali cel, ale nie znali drogi. Przeskakiwali z jednego stanu świadomości do drugiego za szybko, nie rozumiejąc, co się z nimi dzieje. Przez to stawali się jeszcze bardziej nieczuli i otępiali. No, ale doznawali tych krótkich chwil częściowego przebudzenia i to im wystarczyło.

— Chcesz powiedzieć, że naćpany człowiek to przebudzony człowiek?!

— Nie. To gość w prawdziwym świecie. To ktoś, kto uchyla okno, ale im szerzej je uchyla, tym bardziej oddala się od drzwi.

— Czyli narkotyki jednak be, mamo?

— Jeśli masz pączek kwiatu i na siłę za wcześnie go otworzysz, zniszczysz kwiat. To samo dotyczy jaźni. — Wskazała palcem na środek czoła. Nie wytrzymałam.

— Błagam, chyba nie zaczniesz mi teraz gadać o szyszynce? Nie zniosę tego, całe życie gardziłam teorią trzeciego oka.

Uśmiechnęła się. Wyglądała teraz jak cholerna Mona Lisa.

— Mogę nie gadać.

— W porządku, Ostatni Władco Wiatru. A jak te wiatropędne zdolności mają się do czary-mary w delfina?

— Nijak. Nie powinnam tego robić. To poza moją specjalizacją.

— O, ty mała rebeliantko. Może nawet cię polubię. Czyli nikt nie przestrzega reżimu?

— Wszyscy go przestrzegają. I to nie jest reżim. Rozumiemy słuszność zasad.

— Jaaasne. I co? Już od niemowlęctwa mamusia wam mówi: „Kochanie, wolno ci bawić się ogniem, ale czytać koleżance w myślach już nie, bo to nie twoja brocha”?

— Dzieci… — Ściągnęła brwi. — Dzieci należą do innej grupy. Nie są do końca podłączone pod świadomą zbiorowość. Robią, co chcą, a potem…

— Potem z tego wyrastają? No, to nic się nie zmieniło.

Zamilkła, a ja splotłam ręce na piersi, uśmiechnęłam się złośliwie… A potem zrobiło mi się głupio. Mój odwieczny imperatyw, by być przeciwko wszystkiemu i obśmiewać czyjeś zdanie, po raz pierwszy w życiu wydał mi się nieco nie na miejscu. Przyzwyczaiłam się, że jestem tą niemiłą, interakcje społeczne były moim najsłabszym punktem. Ilekroć ktoś próbował się do mnie zbliżyć, nadymałam się jak ta kolczasta ryba i udawałam straszniejszą, niż byłam w rzeczywistości. Pytanie tylko, po co? Pierwszy lepszy psycholog powiedziałby, że to z nieśmiałości i strachu. Wolałam odrzucać, niż być odrzucona. Ale, do jasnej cholery, są chyba chwile, kiedy można, a nawet trzeba, opuścić barykady. Schować kolce i dać się ponieść z prądem. Na przykład, kiedy przenosisz się w czasie, trafiasz do idyllicznego świata przyszłości i dyndasz sobie w powietrzu, a twój rozmówca traktuje cię jak wybrańca.

— Sorry — burknęłam. Ledwo przecisnęło mi się to przez zęby. — Nie ogarniam, przerasta mnie to.

— Nie szkodzi. — Rozpromieniła się. — Wiem, co czujesz.

— A teraz użyłaś standardowego pocieszenia, czy czytasz mi w myślach?

— Nie słyszę słów z twojej głowy, jeśli o to ci chodzi. Ale czuję cię. To kwintesencja Przebudzenia, jesteśmy połączeni. Nie dokończyłam ci o powietrzu.

— Dajesz.

— Powietrze jest… nieskończoną bazą danych. Zawiera informacje o wszystkim, co było, jest i będzie.

— My na to mówimy Internet.

— Świat przypomina gigantyczną sieć. My i wszystko, co nas otacza, jesteśmy jej częścią.

— I ty, jako panna od wiatru, możesz z niej sobie wyczytać, co ci się podoba?

— Nie. Ale niektóre informacje mogą przeze mnie przepływać, jeśli uznają to za potrzebne.

— Jeśli informacje uznają? Przykład poproszę.

— Te przykłady akurat są ci dobrze znane. Nawet w czasach najgłębszego uśpienia wiedza docierała do ludzi. Nazywali to pomysłami. Wynalazkami, rozwiązaniami. Uważali, że sami coś wymyślili, ale nie da się wymyślić informacji. Przykładowo: rozniecanie ognia. Myślisz, że ktoś pocierał kamieniem o kamień tak długo, aż uzyskał iskrę?

— Tak mi mówiono.

— No dobrze. Ale dlaczego w ogóle zaczął pocierać kamienie?

— Nie wiem. Dla zabawy.

— Możliwe. Ale dlaczego?

— Matko Boska, daj mi spokój!

— Ten ktoś pewnego dnia obudził się, wziął dwa kamienie i zaczął się nimi bawić. Dostał sygnał, by to zrobić. Jakaś siła popchnęła go w tym kierunku.

— To mi pachnie słynnym „eureka”.

— To jest dokładnie to.

— W porządku. Rozumiem, że każdego może nagle oświecić. W jaki sposób ty jesteś uprzywilejowana?

— Ja mogę o to poprosić.

— Prosisz i bach! Wpada ci do głowy jakiś świetny pomysł?

— Jeśli powietrze uzna, że tak trzeba. Jak myślisz, w jaki sposób cię znaleźliśmy?

— Ty mnie wymyśliłaś?!

— Ktoś taki jak ja.

— Świetnie… — Nie mogłam się powstrzymać. Musiałam zadać to pytanie: — Ej… Czy ja istnieję?

Roześmiała się. Ja do niej na serio, a ona się roześmiała!

— Jasne, że istniejesz. Wszystko, co jesteś w stanie sobie wyobrazić, gdzieś tam istnieje. Czasem tylko trudno to znaleźć.

Nie byłam pewna, czy jej odpowiedź mnie usatysfakcjonowała, ale wolałam nie wnikać. Alnilam sprowadziła nas z powrotem na ziemię, po czym skinęła na mnie.

— Myślę, że na razie wystarczy — powiedziała. — Musimy iść.

— Ale fajnie. Gdzie?

— Jak to gdzie? Do Gniazda — wyjaśniła konspiracyjnym ­tonem.

Gniazdo. Jasne. Jakże oryginalnie, pomyślałam. Nie komentowałam. Nie chciałam dać jej satysfakcji.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Karminowy

Kiedy się wspinałyśmy, moja wyobraźnia podrzucała mi różne propozycje tego, jak może wyglądać utopijne polis. Ostatecznie wahałam się między trzema wersjami: futurystycznym miastem z latającymi samolotami, chatkami na drzewach w stylu „Władcy Pierścieni” i olbrzymim ulem. Ul wydawał się bardzo na miejscu. Miałam nadzieję, że to będzie ul. Ale kiedy w końcu pokonałyśmy wzgórze, moim oczom ukazało się coś, czego nie wygrzebałabym nawet z najciemniejszych zakamarków mózgu.

Wydmy odgradzały od plaży wielką zieloną oazę, której centralnym punktem było szmaragdowe jezioro. Nie przesadzam, naprawdę było szmaragdowe i tak czyste, że mogłam dostrzec każdą najmniejszą rybę czy kamień. Za jeziorem wznosiło się pasmo gór. Jeżeli miałam wierzyć w to, co usłyszałam, i znajdowałam się w tym samym miejscu, z którego mnie ściągnęli, to przez te kilka tysięcy lat musiało ziemią nieźle wstrząsnąć. Nie przypominam sobie takich gór w moim rodzinnym mieście. Ale co do miasta…

Na wystających z jeziora kamiennych palisadach wznosiły się wielokształtne, kryształowe bryły. Łączyły się między sobą długimi mostami, u podstawy i w najwyższych punktach. Wszystko przypominało bardziej skomplikowaną, ażurową rzeźbę jubilera z ambicjami niż siedlisko mieszkalne. Z mostów zwisały jeszcze mniejsze bryły, również kryształowe, ale porośnięte bujną roślinnością. Część z nich była w połowie zanurzona w wodzie. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie trafiłam do czyśćca. Nigdy, przenigdy nie pozwoliłam sobie nawet na odrobinę zachwytu czymkolwiek. A tu nagle zaatakowało mnie na widok czegoś, co z całych sił próbowałam nazwać kiczowatym i przesadzonym, ale nie byłam w stanie. Szczęka mi opadła i stałam jak wryta, gapiąc się na to kosmiczne polis i nie mogąc wydusić słowa. Alnilam podeszła i złapała mnie za rękę. Nie wyrwałam się.

— Oto nasze Gniazdo — oznajmiła. Przyszło mi do głowy, że zaraz zacznie ze mnie szydzić, bo musiałam wyglądać jak przygłup. Ale potem przypomniałam sobie, że to by nie było w jej stylu.

— Kto to zbudował? — spytałam w końcu, głównie po to, by przerwać ciszę.

— Nikt — odpowiedziała. — To kryształy. Kiedy ludzie przestali im przeszkadzać, zaczęły swobodnie rosnąć. Teraz żyjemy w symbiozie. Tak jak być powinno.

Przełknęłam ślinę.

— Zawsze słyszałam, że cywilizacja to tryumf człowieka nad przyrodą. A tymczasem… Nawet nie wiem, co tymczasem. Nie rozumiem tego, przeraża mnie, chcę do domu. Proszę, nie wytrzymam. — Popatrzyłam na nią błagalnie. Dużo bym dała, żeby się teraz znaleźć w moim nudnym pokoju z plastikowymi oknami i widokiem na parking. Nie nadawałam się do tej nowej ery, byłam o tym święcie przekonana. Jak tak o tym myślałam, to wręcz nie mogli trafić gorzej. Tyle jest na świecie uduchowionych dzieciaków, artystycznych dusz, które dałyby się obedrzeć ze skóry, żeby tu trafić. Więc dlaczego wybrali mnie? Mnie, która nie ma do zaoferowania nic, prócz oślego uporu, zblazowania i paru cynicznych odzywek wątpliwej jakości.

Uświadomienie sobie, jak beznadziejna jestem, podniosło mnie trochę na duchu.

— Pomyliliście się — burknęłam. — Szukacie kogoś, kto wam tu będzie piszczał z zachwytu, kto z uśmiechem na ustach stanie się częścią waszej disneyowskiej komuny. Jeżeli maszyna losująca wypluła wam mnie, to znaczy, że musicie odświeżyć system. I to gruntownie.

Alnilam pokręciła głową z tym swoim tajemniczym uśmiechem, który zaczynał mnie doprowadzać do szału.

— Jesteś niezwykła — stwierdziła. Rozwścieczyła mnie tym ostatecznie.

— Właśnie, że nie! Jestem pospolita! Jestem najbardziej pospolitą rzeczą ze wszystkich pospolitych rzeczy na świecie!

— Hej. Nawet gdyby to była prawda, to każde „naj” jest niezwykłe. I jedyne w swoim rodzaju.

Zatkało mnie. Nie miałam już pola manewru, musiałam się poddać. Łypnęłam na nią spode łba i wyzwałam po cichu od najgorszych. To jeszcze miałam — słowa. Brzydkie słowa. Jedną z moich ukochanych zdobyczy cywilizacji.

Zeszłyśmy nad brzeg jeziora, gdzie czekała na nas krzyżówka meduzy z poduszką z Ikei.

— Co to ma być?

— To Zeta. Pomoże nam się dostać do Truncus Cerebri.

— Że hę?

— To takie nasze centrum. Tam spotkasz się ze Starszyzną.

— Starszyzna. Dlaczego zawsze musi być jakaś Starszyzna? Nie wsiądę na to coś.

To coś, meduzo-poducha, nie miało oczu, ale przysięgłabym, że się na mnie gapi.

— Kto ci powiedział, że masz na nią wsiadać?