Evergreen - Devin Greenlee - ebook + audiobook + książka

Evergreen ebook

Greenlee Devin

3,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Siedemnastoletni Quill pragnie odpocząć od rodzinnego biznesu i domu – jego bliscy prowadzą kwiaciarnię i opiekują się magicznym ogrodem. Ale mama go nie wypuszcza na zewnątrz mówiąc, że nie jest na to gotowy. Wszystko dlatego, że Quill jest driadą. I to męską. Pierwszą w historii! Lecz w przeciwieństwie do pozostałych członków rodziny nie posiada żadnych magicznych mocy.

Z kolei życie Liama Watsona to świat wirtualny, gdzie nie ma ani krzty magii ani nawet wiary w nią. I chociaż Quill uważa Liama za irytującego (jest tak uroczy, że aż denerwujący), każdego dnia czeka na odpowiedni moment, by go zobaczyć, łamiąc tym samym zakazy matki. Poznaje smak świata na zewnątrz oraz… Liama. I chce więcej. Jednak dokądkolwiek się nie udaje, niebezpieczeństwo rośnie… Ktoś lub coś pragnie go zniszczyć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 370

Oceny
3,6 (39 ocen)
12
10
8
9
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MagdaT89

Nie oderwiesz się od lektury

"Siedemnaście długich lat żyłem odizolowany od ludzi, ale to nic w porównaniu z tysiącem kolejnych". Quill od siedemnastu lat żyje zamknięty w domu. A powód tego jest taki, że chłopak jest driadą. Jego mama z siostrą prowadzą kwiaciarnię a chłopak zajmuje się magicznym ogrodem. Jego ciekawość świata jest ogromna, jednak matka uważa, że nie jest gotowy na spotkanie ze światem zewnętrznym. I Quill stosuje się do zakazu mamy. Przynajmniej do czasu.... Chłopak zauważa, że ktoś włamał się do ich magicznego ogrodu. A pierwszym podejrzanym staje się jego nowy sąsiad Liam. Z początku chłopak postanawia zbliżyć się do sąsiada aby potwierdzić swoje podejrzenia. Jednak czym częściej go widuje, podejrzenia schodzą na drugi plan, ale rodzi się fascynacja przystojnym chłopakiem. Do tego stopnia, że Quill postanawia złamać zakazy matki.... Evergreen to historia o nastolatkach. O fascynacji drugą osobą i dorastaniu. O podejmowanym ryzyku i poznawaniu samego siebie. Autor ukazał jak ciężko jest wybr...
10
NataliaM2000

Całkiem niezła

Dobrze się czytało, ale momentami mi się dłużyła..
10
Niccole002

Dobrze spędzony czas

Przyjemnie się słuchało!
00
mysilicielka

Nie oderwiesz się od lektury

Quill, nasz narrator i główny bohater, jest dosyć skrytym i wycofanym nastolatkiem. Nie zna świata poza swoim domem, bo odkąd pamięta, matka ze względów bezpieczeństwa zakazuje mu wychodzić do ludzi. Jest męską driadą, czyli istotą (dosłownie) jedyną w swoim rodzaju. Niestety nie posiada żadnych mocy podobnych do tych jego matki i siostry, a przynajmniej nic takiego jeszcze się nie uwidoczniło. Odizolowanie Quilla dobiega końca wraz z poznaniem nowego sąsiada - energicznego Liama. „Evergreen” to urocza i lekka romantyczna historia dla młodzieży. Relacja pomiędzy bohaterami rozkwita bardzo naturalnie, miło było czytać o ich rozmowach i przekomarzaniach (kto się czubi, ten się lubi). Dla Quilla każde wydarzenie było czymś nowym, a z drugiej strony Liam dostał okazję, żeby spojrzeć na swoją rzeczywistość pod innym kątem. Cieszę się, że autor tak rozwinął fantastyczną stronę tej powieści. Driady są wiarygodne, faktycznie potrafią używać swojej magii i trochę inaczej odbierają różne rzecz...
00
Jasminka78

Nie oderwiesz się od lektury

Lekka i przyjemna, szybko się czytało. Polubiłam głównych bohaterów. Fajnie było by poznać dalsze ich losy. Polecam!
00

Popularność




Rozdział pierwszy

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

– Więc pew­nie będziesz musiał wstać kilka godzin wcze­śniej niż zwy­kle – traj­ko­tała mama, poru­sza­jąc bez zasta­no­wie­nia dłońmi w wodzie i zanu­rza­jąc w pia­nie naczy­nia z dzi­siej­szej kola­cji. – Wydruk zamó­wie­nia zosta­wi­łam na ladzie. Tuż przed zamknię­ciem zadzwo­nił ktoś ze zle­ce­niem na ostat­nią chwilę, trzeba je zre­ali­zo­wać jutro do połu­dnia.

Odbie­ra­łem od niej kolejne tale­rze, wycie­ra­łem je i sta­ra­łem się nie myśleć o kolej­nym bole­snym dla krę­go­słupa dniu w ogro­dzie.

– Wspa­niale. Kolejna rumiana panna młoda.

– Tak w zasa­dzie to dwie – uświa­do­miła mnie mama. Kątem oka zauwa­ży­łem, że zaci­snęła usta. – Pro­szę, nie bądź zły.

– Nie jestem – sta­ra­łem się zabrzmieć bez­tro­sko. Jed­nak bez suk­cesu. Słowo „zły” nie było tym wła­ści­wym, żeby opi­sać to, co poczu­łem w tam­tej chwili. Bar­dziej paso­wa­łoby „poko­nany”.

Każdy dzień był taki sam. Pobudka, kawa, praca. Jesz­cze tro­chę pracy, a potem jesz­cze tro­chę i tak dalej, aż do końca dnia. Powrót do domu, kola­cja z mamą, sen. A kolej­nego dnia? Znów to samo. Nic się nie zmie­niało, od kiedy skoń­czy­łem trzy­na­ście lat. Cztery dłu­gie lata temu. Cho­ciaż to pew­nie nic w porów­na­niu z całymi wie­kami, które były przede mną.

Mama zakrę­ciła wodę i spoj­rzała na mnie. Mój wzrost ni­gdy nie prze­szka­dzał jej zaj­rzeć mi w oczy.

– Znam cię lepiej niż kto­kol­wiek inny. Jesteś zły.

Nie zno­si­łem, kiedy miała rację. Zawsze sta­ra­łem się ukry­wać uczu­cia, a moim natu­ral­nym śro­do­wi­skiem był sar­kazm, ale jakimś cudem mama potra­fiła mnie prze­świe­tlić i zaj­rzeć mi do głowy. To było bar­dziej niż wku­rza­jące.

Wes­tchnęła i poło­żyła dłoń na mojej, deli­kat­nie przy­ci­ska­jąc ją do drew­nia­nego blatu. Nasze opa­lone ręce miały dokład­nie ten sam złoty odcień.

– Quill, jeśli masz jakiś pro­blem, wiesz, że zawsze możesz ze mną poroz­ma­wiać – lekko pokrę­ciła głową, a burza jej się­ga­ją­cych do ramion rudych loków pod­ska­ki­wała jak sprę­żynki.

O to wła­śnie cho­dziło… Już o tym roz­ma­wia­li­śmy i to wię­cej niż tysiąc razy, ale jej odpo­wiedź zawsze była taka sama. A ja chcia­łem cze­goś wię­cej niż tylko praca dzień w dzień w rodzin­nym ogro­dzie, nawet jeśli był magiczny. Magia jest prze­re­kla­mo­wana. A szcze­rze mówiąc, wręcz cał­kiem nudna… Codzienna praca wokół cza­ro­dziej­skich roślin też z cza­sem spo­wsze­dnieje.

Zna­łem zasady – tu cho­dziło o rytuał przej­ścia. Odbyła go każda driada – moje bab­cie, potem mama, następ­nie Lau­rel, a teraz przy­szła kolej na mnie. Zasada była taka, że jeśli potra­fi­łeś zadbać o ogród, udo­wad­nia­łeś, że umiesz też zadbać o samego sie­bie. Nie udało ci się, to… w zasa­dzie to nie wie­dzia­łem co. Dotych­czas ni­gdy się to nie zda­rzyło. A moja mama chyba myślała, że ni­gdy nie będę na tyle silny, żeby żyć samo­dziel­nie.

Cała moja rodzina, w tym nasi przod­ko­wie, miała moce. A moja moc jak dotąd się nie ujaw­niła i ist­niała moż­li­wość, że w ogóle to nie nastąpi, cho­ciaż ni­gdy tak naprawdę o tym nie roz­ma­wia­li­śmy. Myśla­łem, że mama po pro­stu nie wie­dzia­łaby, co powie­dzieć, mogłaby jedy­nie pod­trzy­my­wać mnie na duchu i zapew­niać, że kie­dyś to się wyda­rzy. Z tym że to mogła być jedna z nie­wielu rze­czy, któ­rych mama nie była pewna. Przez setki lat, które spę­dziła na Ziemi, zdo­była ogromną wie­dzę, ale ja byłem dla niej zagadką – byłem pierw­szym męskim potom­kiem driad, a do tego ze związku z czło­wie­kiem. Sta­ra­łem się nie myśleć, jak bar­dzo to wszystko było zagma­twane.

– Po pro­stu jestem zmę­czony – powie­dzia­łem, wzru­sza­jąc ramio­nami i odkła­da­jąc ostatni talerz na półkę. – Jestem zmę­czony, wszystko mnie boli, a kiedy pró­buję zasnąć, to przy­się­gam, że zamiast owiec widzę kwiaty. Rodzinny biz­nes ofi­cjal­nie zawład­nął moim życiem.

Mama uśmiech­nęła się krzywo i przy­tak­nęła ze zro­zu­mie­niem.

– Dobrze to pamię­tam. Byłam kie­dyś na twoim miej­scu i odby­łam dokład­nie taką samą roz­mowę z twoją bab­cią. Z cza­sem będzie lepiej. To minie.

Wyglą­dała tak młodo. Patrząc na nią, nie­mal zapo­mi­na­łem, jak sza­lona jest liczba jej lat. Ta świa­do­mość jesz­cze pogar­szała mój nastrój.

Jęk­ną­łem i usia­dłem na jed­nej z trzech brą­zo­wych kanap, które stały w salo­nie, mięk­kich i stwo­rzo­nych ide­al­nie do drzemki. Cały ten pokój był tak urzą­dzony, żeby spra­wiał wra­że­nie cie­płego i przy­tul­nego. W każ­dym rogu pokoju stały doniczki dia­bel­skiej wino­ro­śli, któ­rej pną­cza zwi­sały z sufitu. Dwa drew­niane regały po brzegi wypeł­nione były księ­gami o rośli­nach oraz księ­gami z prze­pi­sami na roślinne elik­siry. Ściany w kolo­rze cze­ko­la­do­wym ota­czały wyso­kie okna. Było tu tak swoj­sko i uspo­ka­ja­jąco, jed­nak ostat­nio odno­si­łem wra­że­nie, że te ściany chcą mnie przy­gnieść.

– Nie możemy po pro­stu powie­dzieć, że poszło mi wspa­niale i poszedł­bym do szkoły już teraz? Mogła­byś nawet sama zde­cy­do­wać do któ­rej. Mogłaby być nawet z inter­na­tem. I to na Sybe­rii. Z łazien­kami na zewnątrz. Wszystko mi jedno.

Umowa, że kiedy skoń­czę trzy­na­ście lat, a potem spraw­dzę się w pracy w ogro­dzie, zyskam wstęp do świata zewnętrz­nego ze wszyst­kimi jego aspek­tami, w tym szkołą – obo­wią­zy­wała od wie­ków. Z tym że nie zakła­dała kon­kret­nej daty. Gdy­bym cho­dził do szkoły, zaczy­nał­bym wła­śnie ostat­nią klasę. I świa­do­mość, że powoli mijała moja ostat­nia szansa na nor­mal­ność, powo­do­wała, że czu­łem ogromną pre­sję.

Znane było mi tylko wnę­trze budynku, który mama kupiła, kiedy prze­pro­wa­dziła się ze mną i z moją star­szą sio­strą Lau­rel do małego, sen­nego mia­steczka Castle­view. Była to ide­alna miej­scówka dla rodziny driad szu­ka­ją­cych miej­sca do upra­wia­nia swo­jego ogrodu bez zwra­ca­nia na sie­bie szcze­gól­nej uwagi. Mie­li­śmy zwy­czajną kwia­ciar­nię na par­te­rze i bez­kre­sny magiczny ogród, któ­rym od zawsze zaj­mo­wała się moja rodzina, ukryty za drzwiami w naszym miesz­ka­niu. Mama podzie­liła resztę budynku na oddzielne miesz­ka­nia, nawet jedno przy­dzie­la­jąc mojej sio­strze. Ja też pew­nego dnia mia­łem dostać swoje.

Magiczne stwo­rze­nia ukry­wały się przed świa­tem dla swo­jego wła­snego dobra, a także dla dobra ludzi. Jed­nak od czasu do czasu zda­rzało się, że jedno czy dwa łamały te zasady. Na przy­kład mama, która sta­rała się postę­po­wać naj­ostroż­niej, jak tylko się dało, całe życie poświę­ciła poma­ga­niu ludziom. Spra­wiało jej to radość i dla­tego zamie­rzała kon­ty­nu­ować tę dzia­łal­ność, tylko dzięki któ­rej nie ukryła nas przed świa­tem gdzieś w lesie.

Wpa­try­wa­łem się w nią, ocze­ku­jąc odpo­wie­dzi, ale ona tylko przy­tak­nęła cier­pli­wie i z tą samą miło­ścią w zie­lo­nych oczach, która zawsze się w nich poja­wiała, kiedy patrzyła na mnie.

– To kuszące. Ale patrząc na to, jak się tutaj zado­mo­wi­łeś, nie mogę sobie wyobra­zić, że sta­niesz się duszą towa­rzy­stwa. Szcze­gól­nie w takim miej­scu.

– Jeśli nie dasz mi szansy, ni­gdy się tego nie dowiesz – odpar­łem ze szcze­rym uśmie­chem i z nadzieją w gło­sie.

Mama zaśmiała się łagod­nie, poło­żyła dło­nie na bio­drach, a rdzawa spód­nica osła­nia­jąca jej krą­gło­ści zamio­tła z sze­le­stem pod­łogę.

– Kaza­liby mi przed­sta­wić listę żądań i pytali, co takiego zro­bili, że mnie ura­zili.

– Dobrze, w takim razie nie szkoła. Zacznijmy od cze­goś mniej­szego. Może cen­trum han­dlowe?

– Kocha­nie, tutaj prze­cież nie ma cen­trum han­dlo­wego – odparła, krę­cąc głową.

Cokol­wiek zapro­po­no­wa­łem, zawsze znaj­do­wała powód, żeby powie­dzieć „nie”. Cią­gle to samo. Stra­ci­łem cier­pli­wość.

– No dobrze. W takim razie może Wal­mart – zapro­po­no­wa­łem gło­sem bez emo­cji.

Mama znowu wes­tchnęła, a na jej twa­rzy w kształ­cie serca ryso­wało się współ­czu­cie.

– Kocha­nie, pamię­tam o tym. Przy­rze­kam. Ale jesz­cze nie teraz. Tyle jesz­cze muszę ci prze­ka­zać i nauczyć cię oby­cia… Jesz­cze tro­chę…

– …pocze­kaj. Wiem, wiem – odwró­ci­łem się od blatu i ruszy­łem do swo­jego pokoju.

– Kocham cię! – zawo­łała za mną.

– Ja cie­bie też – odpo­wie­dzia­łem cicho, a potem zamkną­łem za sobą drzwi.

Sam nie wiem, czego się spo­dzie­wa­łem. Ode­pchną­łem od sie­bie te myśli i sta­ra­łem się nie czuć smutku. Uczu­cia i tak były prze­re­kla­mo­wane.

Woda mogła spra­wić, że poczuję się lepiej, ode­rwę myśli od tego wszyst­kiego. Wcho­dząc do pokoju, zdej­mo­wa­łem z sie­bie ubra­nia i cho­ciaż bar­dzo się sta­ra­łem, i tak byłem sfru­stro­wany tą roz­mową. Ona ni­gdy nie ustąpi.

Prysz­nic zasy­czał, kiedy odkrę­ci­łem wodę. Zatrzy­ma­łem się na chwilę przed lustrem. Ciężka praca zmie­niła moje ciało przez te kilka lat. Moja skóra przy­brała złoty odcień, a gład­kie mię­śnie dopeł­niły wyro­śniętą gwał­tow­nie syl­wetkę. Nie wiem, czym ona się tak mar­twiła. Prze­cież wyglą­da­łem jak każdy nor­malny nasto­la­tek. Zna­czy poza jed­nym wyjąt­kiem. Oczy mia­łem co prawda w tym samym co mama odcie­niu leśnej zie­leni, ale kolor moich wło­sów także był zie­lony. To zna­czy… nie wyglą­dały tak cał­ko­wi­cie dzi­wacz­nie… Ech, kogo ja pró­bo­wa­łem oszu­kać? Nic dziw­nego, że według mamy nie dał­bym rady dopa­so­wać się do ludzi.

Utkną­łem tu na zawsze.

Rozdział drugi

ROZ­DZIAŁ DRUGI

Grzmot.

Bły­ska­wica roze­rwała let­nie niebo, a wiatr usi­ło­wał ode­rwać od ściany budynku zardze­wiałe schody poża­rowe. Więk­szość ludzi mia­łaby z tego powodu kosz­mary, ale mnie te dźwięki koły­sały, przy­no­sząc naj­lep­sze sny. Schody poża­rowe były moim ulu­bio­nym miej­scem na ziemi, moim jedy­nym łącz­ni­kiem ze świa­tem, kiedy nikogo nie było w pobliżu. Już samo ich trzesz­cze­nie koiło moje zmy­sły.

To była dla mnie naj­lep­sza koły­sanka – ten moment, zanim spad­nie deszcz i pobło­go­sławi wszystko, czego dotknie. Do pokoju wkradł się zapach burzy, a wraz z nim prze­do­sta­wały się roz­bły­ski pio­ru­nów i huk grzmo­tów w oddali tak silny, że trzę­sły się od niego ściany. To wszystko mnie uspo­ka­jało. Ale nagle odnio­słem wra­że­nie, że coś jest nie tak. Wyczu­łem czy­jąś obec­ność. Obcą. I chcącą cze­goś. Sta­ra­łem się z całych sił odciąć zarówno od świata, jak i od tego dozna­nia, lecz wtem okno zamknęło się z trza­skiem, a ja gwał­tow­nie otwo­rzy­łem oczy. Na zewnątrz znaj­do­wał się jakiś cień i zaglą­dał do środka przez okno.

Zasko­czony gło­śno wcią­gną­łem powie­trze i na uła­mek sekundy zamar­łem, zasta­na­wia­jąc się, co powi­nie­nem teraz zro­bić. Ucie­kać? Wal­czyć? Wysko­czy­łem z łóżka i wycią­gną­łem zza szafki noc­nej broń – gałąź róży tak grubą jak kij bejs­bo­lowy i do tego na­dal pokrytą kol­cami. Nie sądzi­łem, że kie­dy­kol­wiek będę musiał jej użyć, zresztą ni­gdy też tego nie chcia­łem.

Ten ktoś na zewnątrz wyrzu­cił ręce w górę i zro­bił krok w tył, nie­mal spa­da­jąc z meta­lo­wego pode­stu. Otwo­rzy­łem wyso­kie okno i wysze­dłem na zewnątrz, w nała­do­waną elek­trycz­no­ścią od pio­ru­nów noc.

– Co tu robisz? – krzyk­ną­łem, ści­ska­jąc mocno swoją broń.

Przy­rze­kam, musia­łem się sta­rać z całych sił, żeby powstrzy­mać drże­nie głosu, a różę ści­ska­łem tak mocno, jak tylko umia­łem. I mia­łem nadzieję, że cho­ciaż wyglą­dam groź­nie.

– Miesz­kam tutaj! – postać zdjęła kap­tur bluzy, którą miała pod żółtą spor­tową kurtką, a potem znowu unio­sła ręce. Wiatr tar­gał jego ciem­no­ru­dymi wło­sami. Intruz zro­bił jesz­cze dwa kroki w tył.

– Kła­miesz – odpo­wie­dzia­łem sta­now­czo. – Tylko my tutaj miesz­kamy!

Od szes­na­stu lat – doda­łem w myślach. Poważ­nie? – myśla­łem – naj­pierw się tu wła­mał, a potem jak gdyby ni­gdy nic wci­ska mi kłam­stwo?

Nie ruszył się z miej­sca, a ja mia­łem teraz moż­li­wość lepiej mu się przyj­rzeć i zda­łem sobie sprawę, że… był w moim wieku i miał w oczach strach. Był tro­chę wyż­szy i zde­cy­do­wa­nie lepiej zbu­do­wany niż ja. Gdyby chciał, mógłby mnie z łatwo­ścią obez­wład­nić, cho­ciaż to nie on dzier­żył w dłoni bota­niczną maczugę. Krę­ci­łem nią w dło­niach, żeby się uspo­koić, ale iry­ta­cja mi na to nie pozwala. On wkro­czył na teren, który był dla mnie święty.

– Przy­się­gam, dopiero co się wpro­wa­dzi­li­śmy – powie­dział, wska­zu­jąc na okno miesz­czące się zale­d­wie kil­ka­dzie­siąt cen­ty­me­trów od mojego. Nale­żało do pustego, jak sądzi­łem, miesz­ka­nia po sąsiedzku. W środku tliło się świa­tło ginące w ota­cza­ją­cej nas ciem­no­ści. Niebo znowu roze­rwał ryk grzmotu, a błysk pio­runa zalał nas bia­łym świa­tłem. Dostrze­głem piegi na jego policz­kach.

Zmru­ży­łem oczu. Nie kupo­wa­łem tego. Być może jego słowa brzmiały wia­ry­god­nie, ale prze­cież mama nie prze­mil­cza­łaby wyna­ję­cia komuś pustego miesz­ka­nia. To chyba było coś waż­nego. W każ­dym razie chło­pak wyglą­dał na bar­dziej wystra­szo­nego niż ja. Dobre i to. Opu­ści­łem gałąź i opar­łem ją o metal pod naszymi sto­pami.

– Ale co, do cho­lery, robi­łeś przed moim oknem?

Rozdział trzeci

ROZ­DZIAŁ TRZECI

Uliczką pod nami prze­je­chało z dużą pręd­ko­ścią auto, ale nie odry­wa­łem wzroku od chło­paka, a on wło­żył ręce do kie­szeni.

– Wysze­dłem się prze­wie­trzyć i zoba­czy­łem, że jest otwarte. Pomy­śla­łem, że zacho­wam się jak dobry sąsiad i je zamknę, zanim roz­sza­leje się ulewa… – przyj­rzał mi się od stóp do głów i uśmiech­nął się lekko. Z jego oczu cał­ko­wi­cie znik­nął strach. Zastą­piło go… Na co on się, do cho­lery, gapił? Zaraz. Wie­dzia­łem już dokład­nie na co.

– Naprawdę chcia­łeś mnie zaata­ko­wać w bie­liź­nie? – spy­tał, uno­sząc ze zdzi­wie­niem gęste brwi i lekko nimi poru­sza­jąc. – Pozwól, że cię zapro­szę na kola­cję.

Twarz mnie parzyła, ale zmu­si­łem się do zacho­wa­nia spo­koju.

– Dzię­kuję. Ale znam jedno miej­sce, w które możesz sobie wsa­dzić ten kij, i to z kol­cami.

Uśmiech znik­nął natych­miast z jego twa­rzy. Prze­stą­pił z nogi na nogę, patrząc na mnie z dziw­nie skrzy­wioną miną.

– Prze­pra­szam, mój błąd. Ale włosy masz za to fajne. Bar­dzo… zie­lone – powie­dział. Nagle wziął ogromny wdech i kich­nął, zakry­wa­jąc usta ramie­niem.

Mia­łem dość. Prych­ną­łem drwiąco i odwró­ci­łem się w stronę mojego pokoju. Przy odro­bi­nie szczę­ścia powinno mi się udać szybko z powro­tem zasnąć, jed­nak kiedy tylko zro­bi­łem krok, ostry ból prze­szył mi stopę. Odsko­czy­łem i pod­nio­słem ją w górę wraz z zardze­wia­łym gwoź­dziem, który wbił się głę­boko w ciało.

– Cho­lera jas… – rzu­ci­łem przez zaci­śnięte zęby, powstrzy­mu­jąc się przed pusz­cze­niem wią­zanki prze­kleństw.

– Nic ci się nie stało? – spy­tał, przy­su­wa­jąc się bli­żej.

Poka­za­łem ręką, żeby się nie zbli­żał. Byłem wście­kły i chcia­łem zapo­mnieć, że to wszystko się w ogóle wyda­rzyło. Cho­ciaż w tam­tej chwili zado­wo­lił­bym się także paroma godzi­nami nie­za­kłó­co­nego snu.

– Zostań, kurwa, po swo­jej stro­nie – wark­ną­łem. Kiedy kuś­ty­ka­łem przez para­pet do środka, krew spły­wała mi po sto­pie stru­gami.

– Jestem Liam – krzyk­nął za mną. – A ty?

– Kimś, kto lubi swoją pry­watną prze­strzeń – krzyk­ną­łem, nie oglą­da­jąc się za sie­bie. Mia­łem nadzieję, że zro­zu­mie alu­zję.

Zamkną­łem z impe­tem okno i prze­krę­ci­łem zamek. Różany kij wró­cił do swo­jego zaku­rzo­nego kąta. Opa­dłem na łóżko i opar­łem stopę na kola­nie. No tak. Wbity po sam łeb. Cho­lera.

Nie pierw­szy raz zda­rzyło mi się ska­le­czyć. Znane mi były zacię­cia skóry na nogach i sto­pach albo wbi­cie cze­goś w dło­nie. Na szczę­ście driady szybko się goiły, zwłasz­cza przy odro­bi­nie bota­nicz­nej pomocy. Pod­nio­słem z pod­łogi koszulkę, która przy­naj­mniej wyglą­dała na czy­stą, a potem wycią­gną­łem gwóźdź, krzy­wiąc się przy tym. Może i nie byłem czło­wie­kiem, ale tak samo jak oni odczu­wa­łem ból.

Mały meta­lowy przed­miot brzdęk­nął, upa­da­jąc na blat szafki noc­nej, a ja owi­ną­łem stopę koszulką. Jak wywa­bia się plamy z krwi? Wodą? Octem? Wybie­la­czem? Mia­łem nadzieję, że jeden z elik­si­rów mamy wyste­ry­li­zuje ranę i choć tro­chę ulży w bólu.

Nie­czę­sto zda­rzało nam się ranić, a tym bar­dziej cho­ro­wać, a sytu­acja jak ta rze­czy­wi­ście była rzadka. Wrzu­ci­łem na sie­bie przy­pad­kowe ubra­nia i, uty­ka­jąc, posze­dłem kory­ta­rzem do szafy mamy, prze­bie­ga­jąc w myślach po wszyst­kich fiol­kach, które tam trzy­mała.

Czer­wona na bóle głowy, zie­lona na nud­no­ści, biała na opa­rze­nia, nie­bie­ska na sen… Mama nie wie­rzyła w neo­my­cynę, bo sama znała lep­sze spo­soby, by leczyć, ale za nic w świe­cie nie pamię­ta­łem jakie. Skrę­ci­łem kory­ta­rzem i zamar­łem, a wło­ski na ciele sta­nęły mi dęba.

Drzwi do ogrodu były otwarte.

Rozdział czwarty

ROZ­DZIAŁ CZWARTY

Strach, który odczu­wa­łem na widok kogoś sto­ją­cego za oknem, tamto prze­ra­że­nie… były abso­lut­nie niczym w porów­na­niu z tym, co czu­łem na myśl, że ktoś mógł się tutaj dostać.

Przez drzwi ze środka wyła­niał się ogromny las, który zna­łem jak wła­sną kie­szeń i który od poko­leń podą­żał za moją rodziną od domu do domu. Dniem czy nocą magicz­nie roz­cią­gnięte sufit i ściany prze­sła­niały gra­na­towe i fio­le­towe chmury, a zza nich migo­tały białe świa­tełka przy­po­mi­na­jące reflek­tory, które peł­niły funk­cję maleń­kich słońc.

Ogród wzy­wał mnie do sie­bie, dawał schro­nie­nie przed praw­dzi­wym świa­tem. Chciał, żebym pił z jego stru­mieni, odpo­czy­wał na jego pola­nach, pozby­wa­jąc się trosk i zmar­twień. To było naj­spo­koj­niej­sze miej­sce, jakie zna­łem, ale teraz, kiedy patrzy­łem na te otwarte drzwi, daleko mi było do spo­koju. Ktoś tam wcho­dził.

I mogłem się zało­żyć kto.

***

Popę­dzi­łem do środka i, zamknąw­szy za sobą drzwi, pokuś­ty­ka­łem kamienną ścieżką, któ­rej odnogi pro­wa­dziły do róż­nych miejsc w ogro­dzie. Ner­wowo wodzi­łem wzro­kiem po wszyst­kim, co znaj­do­wało się wzdłuż ścieżki. Musia­łem się dowie­dzieć, co on zro­bił, co znisz­czył albo ukradł… Cho­lera jasna. Było źle.

Gdy­bym cho­ciaż zauwa­żył, jak stąd wycho­dził. Trudno było powie­dzieć, jakich znisz­czeń mógł doko­nać w tak krót­kim cza­sie, cho­ciaż było tu jedno miej­sce, w któ­rym szkody byłyby nie­od­wra­calne.

Zanim puści­łem się na skróty w odle­glej­szą część ogrodu, wez­brał we mnie cał­kiem nowy rodzaj paniki. Znaj­do­wały się tutaj rośliny tak wraż­liwe jak żadne inne i naj­cen­niej­sze ze wszyst­kich. Były wyjąt­kowe i nie prze­trwa­łyby poza tymi czte­rema ścia­nami. Od nich zale­żało nasze ist­nie­nie, a ich ist­nie­nie od nas. Jeśli zgi­nę­łaby jedna z nich, sta­li­by­śmy się słabsi. Pew­nych rze­czy nie dałoby się już odwró­cić.

Droga przez sad, w któ­rym wzdłuż ścieżki cią­gnęła się tęcza zawsze doj­rza­łych owo­ców, to naj­dłuż­sze dwie minuty w moim życiu. Słod­kie zapa­chy mie­szały się z wil­got­nym powie­trzem i bła­gały mnie, żebym przy­sta­nął i sku­sił się na kęs. Ale nie mogłem zwol­nić. Skrę­ci­łem w prawo przy sta­wie, który jest domem dla naszych loto­sów, malu­ją­cych na jego tafli różowe, białe i zie­lone obrazy, a ich kwiaty wychy­lają się zza jego brze­gów. Wyglą­dały tak spo­koj­nie, co w jakiś spo­sób jesz­cze wzmo­gło moje zde­ner­wo­wa­nie. Skąd on w ogóle wie­dział o tym miej­scu? I jak, do cho­lery, udało mu się przejść obok, nie budząc mnie?

Po lewej stro­nie był wysoki wodo­spad, gdzie kry­sta­licz­nie czy­sta woda, roz­trza­sku­jąc się na kamie­niach, zmie­niała się w mgiełkę. Maleń­kie kro­pelki przy­wie­rały mi do skóry, kiedy przez kilka kolej­nych minut sze­dłem ścieżką, a potem wchła­niały się w nią przez kilka następ­nych kro­ków. Mama wście­kłaby się, jeśli nie uda­łoby mi się tego zatu­szo­wać. Wini­łaby mnie. Ludzie abso­lut­nie nie mieli tutaj wstępu… To nie ich wina, ale znisz­czy­liby wszystko, czego by tu dotknęli.

Skrę­ci­łem w lewo koło warzyw­nika z gigan­tycz­nymi oka­zami. Dynie wiel­ko­ści cię­ża­ró­wek zasła­niały mi widok tego, co było za zakrę­tem. Roz­glą­da­łem się sza­leń­czo na boki, szu­ka­jąc znisz­czeń albo odstępstw od normy. Jak dotąd nic takiego nie wpa­dło mi w oko, ale kto wie, co mogłem zna­leźć na końcu… Kto wie, co by się stało, jeśli on zro­bił coś strasz­nego w naszym raju?

Jesz­cze jeden skręt w prawo, potem pro­sto wzdłuż cią­gną­cych się w nie­skoń­czo­ność grzą­dek z zio­łami tak wyso­kimi, że pomię­dzy nimi mógłby się ukryć koń. Mie­sza­nina ich woni zaata­ko­wała moje noz­drza, jed­nak pie­cze­nie w nosie było naj­mniej­szym z moich pro­ble­mów. Prze­ci­sną­łem się przez wąskie ścieżki bie­gnące pomię­dzy poszcze­gól­nymi gatun­kami i wresz­cie dotar­łem do naszego ogródka, ukry­tego naj­da­lej, jak się da.

Prze­bie­głem wzro­kiem po naszych naj­rzad­szych kwia­tach i drze­wach, które znaj­do­wały się w zagaj­niku wycza­ro­wa­nym przez mamę. Maleń­kie świa­tła przy­po­mi­na­jące gwiazdy oświe­tlały je z góry jak reflek­tory, po jed­nym na każdą grządkę. Wszystko było na swoim miej­scu, z wyjąt­kiem fili­gra­no­wej osóbki z dłu­gimi blond wło­sami zaple­cio­nymi w war­ko­cze, sto­ją­cej przed oran­że­rią.

Wypu­ści­łem z ulgą powie­trze z płuc, które wstrzy­my­wa­łem, od sam nie wiem jak dawna. Powoli zaczęło ustę­po­wać tęt­nie­nie w uszach i roz­luź­nia­łem napięte dotąd mię­śnie.

– Kiedy wró­ci­łaś? – zawo­ła­łem i pod­sze­dłem do niej, nie zwal­nia­jąc kroku.

To nie był wła­my­wacz. Nie zło­dziej. Tylko moja sio­stra, Lau­rel, która zapo­mniała zamknąć drzwi.

Odwró­ciła się do mnie. Miała jasną cerę, a na sobie długą do ziemi białą suk­nię, która falo­wała przy każ­dym ruchu. Wyglą­dała zachwy­ca­jąco, jak zawsze, ale nie ucie­szyła się na mój widok, tak jak ja, widząc ją.

– Wczo­raj. Quill, kiedy byłeś tutaj po raz ostatni?

Dziwne pyta­nie. Nie byłem pewien, czy podoba mi się, dokąd zmie­rzała ta roz­mowa.

– Po połu­dniu. A co?

Pod­nio­sła drobną rękę i wska­zała pal­cem na zamek oran­że­rii. Był znie­kształ­cony i otwarty w naj­bru­tal­niej­szy z moż­li­wych spo­so­bów.

Cho­lera. Zde­cy­do­wa­nie nie podo­bało mi się, dokąd to wszystko zmie­rzało.

– Kiedy to zauwa­ży­łaś? – spy­ta­łem, przy­su­wa­jąc się jed­no­cze­śnie i prze­bie­ga­jąc dło­nią po zamku.

Nie był to zwy­czajny zamek. Został zamknięty za pomocą wino­ro­śli, które trzy­mały drzwi mocno niczym sta­lowe liny. Czło­wiek mógłby go otwo­rzyć tylko z uży­ciem nie­wy­obra­żal­nej siły. Nawet ja tego nie umia­łem bez uprzed­niego uszko­dze­nia wino­ro­śli. Tylko mama potra­fiła otwo­rzyć te drzwi bez znisz­czeń.

Obawa ude­rzyła we mnie na powrót, i to z podwo­joną mocą.

– Może pół godziny temu. Przy­wio­złam nowe nasiona i pomy­śla­łam, że mama przy­go­to­wała dla nich grządkę. Zasta­łam otwarte drzwi do ogrodu, a zamek do oran­że­rii w takim sta­nie.

Pokrę­ci­łem głową i spoj­rza­łem na nią.

– Dla­czego mnie nie obu­dzi­łaś?

Lau­rel skrzy­żo­wała ramiona.

– Pomy­śla­łam, że sprawca może na­dal znaj­do­wać się w ogro­dzie. Ale nikogo nie zna­la­złam.

Zaci­sną­łem zęby i zasta­na­wia­łem się, czy powi­nie­nem jej powie­dzieć o tym, co mi się przed chwilą przy­tra­fiło. Wes­tchną­łem. A co mi tam…

– Ktoś stał na moich scho­dach poża­ro­wych. Obu­dził mnie. Powie­dział, że jest naszym nowym sąsia­dem.

Lau­rel unio­sła brwi.

– Myślisz, że doko­nał tego czło­wiek?

Jak­kol­wiek wyda­wało się to nie­wia­ry­godne, nie można było tego zba­ga­te­li­zo­wać, więc pod­sze­dłem do sprawy naj­po­waż­niej, jak to tylko moż­liwe.

– Nie wiem, ale obu­dzi­łem się w chwili, w któ­rej zamy­kał moje okno.

Sio­stra otwo­rzyła sze­roko szma­rag­dowe oczy i spy­tała z nie­po­ko­jem:

– Quill, czy ty wiesz, co ukry­wają te wino­ro­śle?

Może nie trzeba było pod­cho­dzić do tego aż tak poważ­nie… Może jesz­cze dało się to jakoś zba­ga­te­li­zo­wać?

– Ja… nie. Nie wiem. Ale to na pewno nic gor­szego od innych rze­czy, które tutaj trzy­mamy, prawda?

Na pewno prze­sa­dzała. Może i w moim pokoju pię­trzyły się na pod­ło­dze ubra­nia, ale o ogród naprawdę dba­łem. Skru­pu­lat­nie go stu­dio­wa­łem i pie­czo­ło­wi­cie pie­lę­gno­wa­łem non stop od wielu lat. W zasa­dzie zna­łem tutaj na pamięć każdy liść i źdźbło trawy. A mama ni­gdy nie mówiła o tym, co znaj­duje się za drzwiami oran­że­rii i, prawdę mówiąc, ni­gdy nie przy­szło mi nawet do głowy, żeby ją o to zapy­tać. Dzięki temu cho­ciaż tej maleń­kiej czę­ści ogrodu nie musia­łem ujmo­wać w spi­sie codzien­nych obo­wiąz­ków. Tak przy­naj­mniej myśla­łem… aż do teraz.

– To praw­do­po­dob­nie naj­cen­niej­sza i naj­nie­bez­piecz­niej­sza rzecz z całego ogrodu – odpo­wie­działa Lau­rel, zamy­ka­jąc oczy.

O ile ją zna­łem, to w tam­tej chwili prze­ży­wała wła­śnie nad­cho­dzący koniec świata. Tak. Czyli było źle. Ale zna­łem ją. I kocha­łem, nawet jeśli histe­ry­zo­wała.

– Lau­rel, daj spo­kój. Na pewno nie jest aż tak źle.

Sio­stra pod­nio­sła brwi, ale zaraz prze­rwała.

– A co ci się stało w nogę?

Spoj­rza­łem w dół i prze­krę­ci­łem stopę na bok. Wyglą­dała ohyd­nie. Zaczy­na­łem zosta­wiać krwawe ślady.

– Ech, kiedy wyga­nia­łem tego dupka…

Lau­rel kiw­nęła głową.

– Wygląda na to, że przyda ci się mała demon­stra­cja. Chodź.

Podą­ży­łem więc za nią. Prze­szli­śmy przez próg oran­że­rii i sta­nę­li­śmy w deli­kat­nej czer­wo­nej poświa­cie, która uno­siła się wewnątrz. Było nie­mal tak, jak­by­śmy wkra­czali do snu. Z pozoru zło­wiesz­czego, ale jed­no­cze­śnie uspo­ka­ja­ją­cego. Na odle­głym końcu pomiesz­cze­nia znaj­do­wał się podest, na któ­rym stała szklana minio­ran­że­ria, a w niej naj­pięk­niej­szy kwiat, jaki widzia­łem. Cien­kie, zwi­ja­jące się szkar­łatne płatki koły­sały się w przód i w tył w swoim małym wię­zie­niu. Pod­sze­dłem bli­żej i zauwa­ży­łem, że w miej­scach, w któ­rych wcze­śniej znaj­do­wały się kwiaty, rosły krwi­sto­czer­wone jagody.

– To jest to? – byłem ocza­ro­wany, a mimo to wcale mną to nie wstrzą­snęło, ponie­waż po reak­cji sio­stry spo­dzie­wa­łem się w środku raczej Char­lesa Man­sona.

– To kwiat Aza­zela. Weź tam­ten zestaw – powie­działa, wska­zu­jąc na małą drew­nianą skrzynkę sto­jącą w rogu obok drzwi.

Przy­nio­słem ją szybko, po czym posta­wi­łem na pode­ście. Obser­wo­wa­łem, jak sio­stra zdej­muje szklaną kopułę. Kwiat odwró­cił się w jej stronę, sunął do niej, bła­gał, żeby się zbli­żyła. To było nie­po­ko­jące. Co prawda cią­gle widzia­łem, jak mama i sio­stra prze­miesz­czają kwiaty ruchem pal­ców, ale po raz pierw­szy przy­glą­da­łem się rośli­nie, która poru­szała się sama. Jed­nak Lau­rel nie wyglą­dała na zasko­czoną. Zerwała poje­dyn­czą jagodę i z powro­tem zamknęła kwiat w szkle.

Zmru­ży­łem oczy.

– Czyli to ten wielki sekret? Zwy­kła jagoda?

– Pocze­kaj, pocze­kaj… – mruk­nęła.

Wzięła nożyk i zeskro­bała ze skórki owocu czarne kropki, a potem przy­kryła szmatką fiolkę i przy­wią­zała ją do jej szyjki. Następ­nie wyjęła ze skrzynki tłu­czek i moź­dzierz, a potem zmiaż­dżyła w nim jagodę, wyci­ska­jąc z niej czer­wony sok.

– Lek­cja pierw­sza i naj­waż­niej­sza, nie wolno w żad­nym wypadku uży­wać jej nasion. Jasne?

– Żad­nych nasion – przy­tak­ną­łem. – Odno­to­wane.

Czy byłem cie­kawy? Tak. Ale był to naj­praw­do­po­dob­niej kolejny rodzaj magii, o któ­rej nie mia­łem zie­lo­nego poję­cia, dla­tego przyj­mo­wa­łem tę wie­dzę jak gorzką pigułkę.

– Dobrze.

Lau­rel zdjęła szmatkę, odsta­wiła skrzynkę z powro­tem na miej­sce, a potem ruchem ręki wska­zała, abym wyszedł z nią na zewnątrz.

– Lek­cja druga – szła za róg oran­że­rii, po czym poka­zała na łodygę wiel­ko­ści tej od cebuli dymki, tylko ta tutaj była biało-czarna. – Wiesz, co to?

Mia­łem wra­że­nie, że robiła sobie ze mnie żarty.

– Fan­to­mowy korzeń? Chcesz powie­dzieć, że on w ogóle do cze­goś służy?

– Ogra­ni­cza skutki dzia­ła­nia magii, a w tym przy­padku spra­wia, że kon­sump­cja tej jagody staje się bez­pieczna. Mama mówiła, że jeśli go nie uży­jesz, to wystą­pią okropne skutki uboczne. Nie wyja­śniła jakie, ale wolę się o tym nie prze­ko­ny­wać.

Przy­tak­ną­łem. Cudow­nie. Wyglą­dało na to, że mimo tylu spę­dzo­nych tu lat na­dal były w tym ogro­dzie rze­czy, o któ­rych nie mia­łem poję­cia.

– Powi­nie­neś posta­rać się dowie­dzieć wię­cej o tych rośli­nach – powie­działa, jak zwy­kle czy­ta­jąc mi w myślach. – Nie tylko elik­siry mogą się oka­zać przy­datne w czar­nej godzi­nie.

– Przy­ją­łem – wtrą­ci­łem, usi­łu­jąc ją pośpie­szyć. – A co z tym fan­to­mo­wym korze­niem?

– Potrzy­maj – podała mi fiolkę.

Wyrwała jedną z łodyg, przy­trzy­mała ją poziomo nad szyjką fiolki i zła­mała wpół. Prze­zro­czy­sty sok wypły­nął z każ­dej połówki rośliny i wypeł­nił naczy­nie. Lau­rel zako­pała resztki łodygi w ziemi, chwy­ciła fiolkę i wyjęła z kie­szeni korek. Przez kilka sekund potrzą­sała zamkniętą bute­leczką, a płyn w jej środku szybko przy­brał kolor fuk­sji. Następ­nie mi ją podała.

– Pro­szę. Elik­sir, który wyle­czy wszystko.

Obró­ci­łem szklane naczy­nie w pal­cach.

– Czyli… co mam z tym zro­bić?

– Wypić.

Zamar­łem i spoj­rza­łem na nią śmier­tel­nie poważ­nie.

– Żar­tu­jesz?

– Nie. Powi­nien wystar­czyć jeden łyk.

Wes­tchną­łem. A co mi tam!

– No to siup – powie­dzia­łem i wzią­łem mały łyczek.

Było słodko-kwa­śne… Ana­nas? Malina? Nie przy­po­mi­nało w smaku żad­nego zna­nego mi owocu. Poczu­łem cie­pło w brzu­chu, które roz­cho­dziło się aż do koń­czyn, a wraz z nim deli­katne mro­wie­nie. Poru­szy­łem stopą i obró­ci­łem nią w kostce, wycze­ku­jąc naj­mniej­szego bólu. Ale stopa była jak nowa.

– Jak się czu­jesz? – spy­tała Lau­rel.

– Lepiej niż kie­dy­kol­wiek – odpar­łem, sku­piony na swoim ska­le­cze­niu. Odwi­ną­łem koszulkę ze stopy, żeby ją obej­rzeć. Lecz po ranie nie został nawet naj­mniej­szy ślad.

– Resztę zacho­waj sobie na póź­niej. I ani słowa mamie – dodała i spoj­rzała na mnie sze­roko otwar­tymi oczami.

– Chcia­łem powie­dzieć to samo – odpar­łem. Nie mógł­bym tego wyja­śnić, bo zde­cy­do­wa­nie nie mia­łem takich umie­jęt­no­ści. – Więc myślisz, że wła­mał się tutaj, żeby ukraść tę wła­śnie roślinę? Czy jest cała?

– Tylko oran­że­ria ule­gła znisz­cze­niu, więc raczej tak. Ten, kto się tu wła­mał, zde­cy­do­wa­nie miał jakiś plan. Ale wygląda na to, że niczego nie udało mu się stąd zabrać. A przy­naj­mniej nie tym razem – stwier­dziła Lau­rel, domy­ka­jąc drzwi i obra­ca­jąc dło­nią nad zam­kiem. Grube srebrne pną­cza wino­ro­śli zaczęły odra­stać i odbu­do­wy­wać mecha­nizm, jed­no­cze­śnie go zamy­ka­jąc.

Na­dal nie byłem prze­ko­nany, czy intruz nie zna­lazł raczej cze­goś lep­szego po dro­dze tutaj. Dia­menty z pną­cza Midasa byłyby dla czło­wieka bar­dziej przy­datne. Albo kwiaty lotosu, które słu­żyły do wpły­wa­nia na ludzi… Były ide­alne do tym­cza­so­wej kon­troli umy­słu.

– Na szczę­ście nic stąd nie prze­trwa poza ogro­dem – kon­ty­nu­owała sio­stra. – Mogła­bym przy­siąc, że sły­sza­łam kroki, kiedy tutaj dotar­łam – pokrę­ciła głową. – Gdy­bym tylko zja­wiła się tu wcze­śniej… Naprawdę sądzisz, że to był tam­ten?

– Raczej tak. Nie przy­cho­dzi mi do głowy nikt inny. Przez cały dzień byłem w domu – prze­rwa­łem, przy­po­mi­na­jąc sobie ostry pisk opon, który sły­sza­łem w trak­cie roz­mowy z tam­tym kole­siem.

Lau­rel pokrę­ciła głową i skrzy­żo­wała ramiona.

– „Raczej tak” nie daje stu­pro­cen­to­wej pew­no­ści. Zna­czy… jeśli cokol­wiek stąd wyniósł, to bez magii ogrodu i tak to umrze w ciągu kilku godzin. Ale sprawdź to, żeby­śmy mieli stu­pro­cen­tową pew­ność, a ja ci w tym pomogę.

– Co masz na myśli?

– Coś wykom­bi­nu­jemy – Lau­rel wes­tchnęła i pokrę­ciła głową. – Ale on może wró­cić i zro­bić coś jesz­cze gor­szego. Jeśli ogród znaj­duje się w nie­bez­pie­czeń­stwie, to zagro­żona jest także nasza magia.

– No prze­cież wiem.

Sio­stra poki­wała głową.

– Przy­szłam tutaj wysiać nasiona, ale na dziś mam już dość prze­żyć. Musisz roz­gryźć, co się tu dzieje, zanim mama się poła­pie. Zna­czy, chyba że chcesz utknąć w tym domu na zawsze. Mama zamknę­łaby go na cztery spu­sty, i to z tobą w środku.

Słowo klu­czowe: „ja”. To ja musia­łem roz­gryźć tę sprawę. A naj­gor­sze w tym wszyst­kim było to, że wie­dzia­łem, że Lau­rel ma rację. Żołą­dek ści­snął mi się na myśl o mojej przy­szło­ści albo braku tako­wej, gdyby coś poszło nie tak. Sie­dem­na­ście dłu­gich lat żyłem odizo­lo­wany od ludzi, ale to nic w porów­na­niu z tysią­cem kolej­nych.

Rozdział piąty

ROZ­DZIAŁ PIĄTY

Otar­łem ramie­niem pot z czoła, a przy­naj­mniej to, czego moja skóra nie zdo­łała od razu wchło­nąć. Dzięki magii rośliny miały tutaj ide­alne warunki do roz­woju, ale jak dla mnie – przy­da­łaby się tu kli­ma­ty­za­cja.

Miło byłoby się zanu­rzyć w stru­mie­niu, ale byłem wykoń­czony. Bolało mnie całe ciało, nie czu­łem nóg i marzy­łem tylko o poło­że­niu się do łóżka. Cały ranek bez prze­rwy pra­co­wa­łem w ogro­dzie. Było to wyczer­pu­jące i odczu­wa­łem zmę­cze­nie w każ­dej czę­ści ciała. A do tego myśl o zło­dzieju w naszym rodzin­nym ogro­dzie nie dała mi w nocy spać. W zasa­dzie to w ogóle już nie zasną­łem. Dla czło­wieka, który wie­dzie nudne życie, strach jest obcym uczu­ciem, dla­tego kiedy się on poja­wia, jest jesz­cze trud­niej. Nagle oddał­bym wszystko, żeby moim naj­więk­szym pro­ble­mem były za bar­dzo roz­ro­śnięte kłą­cza albo skóra lepka od pył­ków. Przed totalną paniką mogła mnie uchro­nić jedy­nie praca nad dzi­siej­szym zamó­wie­niem. Pomy­śla­łem też, że jeśli dobrze się spi­szę, to odwrócę uwagę mamy.

Cho­ciaż wie­dzia­łem, że jeśli skra­dziono coś, co spro­wa­dza na nas zagro­że­nie, to nie ist­nieje taka rzecz, która odwró­ci­łaby jej uwagę. Znisz­cze­nie ogrodu driad ozna­cza znisz­cze­nie ich magii, a także ich przod­ków. I ich nie­śmier­tel­no­ści.

Pod­nio­słem z pobli­skiego kamie­nia koszulkę i wytar­łem nią z sie­bie tyle wil­goci, ile się dało, a potem wło­ży­łem ją na sie­bie. Ostat­nie kwiaty z poran­nego zamó­wie­nia ledwo mie­ściły mi się na wózku, który cią­gną­łem z ogrodu przez las do miesz­ka­nia. Wol­niutko dotar­łem do scho­dów obok pokoju mamy i zsze­dłem na dół na zaple­cze kwia­ciarni, która zaj­mo­wała cały par­ter budynku. A na jej zaple­czu znaj­do­wała się chłod­nia.

Mija­łem półki z mami­nymi elik­si­rami i mik­stu­rami, pousta­wia­nymi w dłu­gie rzędy nie­bie­skich, czer­wo­nych i żół­tych fla­ko­nów, zie­lo­nych i fio­le­to­wych papek oraz bia­łych i poma­rań­czo­wych zasy­pek. Był tu cały kalej­do­skop natu­ral­nych lekarstw na wszystko, na co czło­wiek tylko może zapaść. Nikt nie potra­fił przy­rzą­dzać mik­stur tak jak mama.

Prze­ło­ży­łem ostat­nie narę­cze kwia­tów na zimny meta­lowy stół, a potem powkła­da­łem je do sto­ją­cych przy prze­ciw­le­głej ścia­nie wia­der, segre­gu­jąc wedle pory zbio­rów.

Przez ścianę sły­sza­łem łagodny głos mamy, która roz­ma­wiała z klientką.

– No tak, ale orga­ni­za­torka ślubu powie­działa, że…

– Nie obcho­dzi mnie, co ona powie­działa, ja mówię, że potrze­buję sto­kro­tek.

– Sto­krotki są piękne, ale powo­dują aler­gie. Ozdo­bie­nie nimi całego lokalu może u pani gości spo­wo­do­wać…

– Nie inte­re­suje mnie pani opi­nia, przy­je­cha­łam zło­żyć zamó­wie­nie. Czy to jakiś pro­blem?

Otwo­rzy­łem sze­roko oczy, przy­słu­chu­jąc się tej kon­wer­sa­cji. Jasna cho­lera, jak można tak trak­to­wać ludzi?

Głos mamy nie zdra­dzał żad­nych emo­cji.

– Cóż, fre­zje, które pani zamó­wiła, cze­kają już gotowe w chłodni…

– To ode­ślij­cie je. Wymień­cie. Albo spal­cie. Nie ma zna­cze­nia, co z nimi zro­bi­cie, bo już ich nie chcę.

Zła­pa­łem się dłońmi za głowę i sta­ra­łem się nie wrza­snąć. One mówiły o zamó­wie­niu, nad któ­rym pra­co­wa­łem cały pora­nek. Mia­łem ochotę udu­sić tę babę.

Mama zamil­kła. Jak ją zna­łem, to wła­śnie pró­bo­wała uspo­koić klientkę, kiwa­jąc głową albo uśmie­cha­jąc się do niej.

– To na kiedy ich pani potrze­buje?

Kobieta prych­nęła.

– Ślub jest jutro, to jak pani myśli?

– W takim razie do zoba­cze­nia dziś po połu­dniu.

Cze­ka­łem jesz­cze przez kilka sekund, aż do moich uszu dobie­gło brzę­cze­nie dzwonka zamon­to­wa­nego na drzwiach.

– Możesz już wyjść – zawo­łała mama.

Zawsze wie­działa, że ktoś jest w pobliżu.

Otwo­rzy­łem prze­suwne drzwi i wysta­wi­łem zza nich głowę.

– Rany. Trudny dzień, co?

Odwró­ciła się do mnie z uśmie­chem się­ga­ją­cym aż do jej zie­lo­nych oczu. Moich zie­lo­nych oczu.

– Kolejny dzień w raju – odpo­wie­działa. – Nie stój tam tak długo. Wyjdź, bo się prze­zię­bisz.

Zachi­cho­ta­łem i wysze­dłem z chłodni. Cho­ro­wa­łem tylko raz w życiu, i to nie od jakie­goś chłod­nego powie­trza. Zamkną­łem za sobą drzwi i rozej­rza­łem się po skle­pie. Rzadko tutaj bywa­łem. A było tu przy­tul­nie jak w domu. Kwia­ciar­nia miała drew­niane pod­łogi i drew­niane półki, a pod ścia­nami stały szklane regały. Pano­wał lekki nie­ład, ale to dzięki temu było tak przy­jem­nie. Z sufitu zwi­sały pędy wino­ro­śli, a w powie­trzu uno­sił się drzewny zapach. Gdyby natura była bar­dziej zor­ga­ni­zo­wana, można by pomy­śleć, że kwia­ciar­nia sama wyro­sła z ziemi.

– Co z nią nie tak? – spy­ta­łem, zasu­wa­jąc szklane drzwi.

– To tylko panna młoda marząca o ide­al­nym ślu­bie – odpo­wie­działa mama spo­koj­nie, a potem wró­ciła do swo­jej księgi zamó­wień i coś w niej zapi­sała. – Nic nowego.

Prych­ną­łem szy­der­czo, a potem usia­dłem na ladzie obok. Należy wspo­mnieć, że prze­ści­gną­łem ją już wzro­stem, a z tego miej­sca już w ogóle nad nią góro­wa­łem.

– Wydała mi się kre­tyn…

– Wyra­żaj się – skar­ciła mnie, celu­jąc pal­cem w moją klatkę pier­siową i nie odry­wa­jąc wzroku od księgi. Jej wście­kle rude loki lekko zafa­lo­wały. – Ona jest po pro­stu zestre­so­wana. I tyle. Wyczu­łam też, że z ner­wów boli ją brzuch.

– To nie daje jej prawa, żeby tak do cie­bie mówić.

Mama posłała mi spoj­rze­nie pełne cier­pli­wo­ści, a na jej peł­nych ustach czaił się lekki uśmiech.

– Więk­szość ludzi jest z natury dobra, jeśli dać im szansę.

Odchy­li­łem głowę i spoj­rza­łem na sufit.

– Mówi to kobieta, która trzyma mnie od nich naj­da­lej, jak się tylko da – mruk­ną­łem.

Wie­dzia­łem, że zda­rza mi się powie­dzieć coś, zanim pomy­ślę, ale nawet jak na mnie to było nie­miłe. Od razu poża­ło­wa­łem tych słów. Podob­nie rośliny w kwia­ciarni – ich liście i płatki zaczęły opa­dać i więd­nąć. Poczu­cie winy prze­szyło mnie aż do szpiku kości, bo zra­ni­łem osobę, która tak o mnie dbała. Jak dotąd tylko kilka razy tak się czu­łem i ta chwila zali­czała się do tej kate­go­rii. Mama wes­tchnęła i odło­żyła dłu­go­pis. Luźne rękawy jej bluzki roz­ło­żyły się na ladzie.

– Wiesz, że jesz­cze nie jest tam dla cie­bie bez­piecz­nie.

Zamkną­łem oczy i poża­ło­wa­łem, że nie mogę cof­nąć tam­tych słów.

– Wiem. Prze­pra­szam. Po pro­stu jestem zmę­czony.

– Spa­łeś choć tro­chę w nocy? – mama pode­szła do mnie i zła­pała dłońmi moją głowę, przy­glą­da­jąc się oczom i skó­rze.

Cho­lera. Już coś zała­pała. Musia­łem sprze­dać jej jakąś pół­prawdę.

– Nie, nie mogłem przez tę burzę – powi­nie­nem był zamilk­nąć, ale być może był to wła­ściwy moment, żeby coś od niej wycią­gnąć. – I jakieś dźwięki zza ściany. Wyna­ję­łaś tamto miesz­ka­nie?

– No tak. Pew­nemu miłemu panu z rów­nie miłym synem. Pan Wat­son i jego syn Liam – wyja­śniła mama, na­dal badaw­czo mi się przy­glą­da­jąc. – Pew­nie się urzą­dzają. Będę musiała z nim poroz­ma­wiać.

– To zna­czy, nie było aż tak źle – doda­łem szybko. Tylko tego było mi jesz­cze trzeba, żeby mama dowie­działa się o jego wła­ma­niu. Wie­dzia­łem, że im dalej uda mi się ją utrzy­mać od tego, co się tutaj wyda­rzyło wczo­raj­szej nocy, tym będę bli­żej uwol­nie­nia się od ogrodu.

Mama poło­żyła dło­nie na bio­drach i ener­gicz­nie pokrę­ciła głową.

– Kocha­nie, prze­cież znasz zasady.

– Nic się nie stało. I tak nie będzie mnie pew­nie pamię­tał – zesko­czy­łem z blatu, żeby sta­nąć z nią twa­rzą w twarz. Mama prze­cze­sała dło­nią moje włosy, okrę­ca­jąc kilka kosmy­ków wokół pal­ców, jed­no­cze­śnie spo­glą­da­jąc na mnie zna­cząco. Znów zaczęła się we mnie rodzić ostrożna nadzieja, że oto przy­szła kolejna szansa, żeby namó­wić ją na zmianę zda­nia.

– Mówi­łem ci – kon­ty­nu­owa­łem. – Coraz wię­cej ludzi far­buje włosy na sza­lone kolory. Wszy­scy pomy­ślą po pro­stu, że jestem dzi­wa­kiem.

– Och, prze­cież jesteś cał­kiem zwy­czajny – zaprze­czyła, chi­cho­cząc. Zmierz­wiła mi włosy i poca­ło­wała w czoło. – Mój piękny chło­piec. Wra­caj na górę i zdrzem­nij się. Mógł­byś po dro­dze zaha­czyć o ogród po kozłka lekar­skiego. Od razu byś po nim zasnął.

– Dzięki, mamo – powie­dzia­łem. Zauwa­ży­łem, że kiedy zmie­rza­łem do wyj­ścia, rośliny w kwia­ciarni na powrót się oży­wiały.

– À pro­pos – zawo­łała za mną mama. – Mogłeś go zabrać, kiedy byłeś tam w nocy.

Spoj­rza­łem na nią cały blady. Czas na kolejną pół­prawdę.

– Nawet jak­bym zjadł i cały korzeń, to tamta burza i tak by mnie obu­dziła.

Mama uśmiech­nęła się drwiąco.

– Dobra, dobra… Nie chcemy spraw­dzać tej teo­rii.

***

Ucie­kłem ze sklepu i wspią­łem się po scho­dach do naszego miesz­ka­nia. Zamkną­łem za sobą drzwi, wdzięczny za dwie rze­czy: moż­li­wość odpo­czynku i jego krót­kie nazwi­sko. Wyją­łem z kie­szeni tele­fon i zabra­łem się do poszu­ki­wa­nia infor­ma­cji o Lia­mie Wat­so­nie. Po spo­rej dawce wzmia­nek o męż­czy­znach w śred­nim wieku z róż­nych zakąt­ków kraju zna­la­złem wresz­cie arty­kuł godny uwagi: Liceum z Castle­view jedzie na zawody kra­jowe.

– Mam cię – mruk­ną­łem, zado­wo­lony z sie­bie.

Klik­ną­łem w link i od razu sta­nęła mi przed oczami dru­żyna pły­wacka, a jego uśmiech­nięta twarz i mokre rude włosy znaj­do­wały się na samym środku zdję­cia. Naj­wy­raź­niej był dobrym uczniem, skoro dostał się do dru­żyny, naj­wy­raź­niej potra­fił dobrze współ­pra­co­wać z innymi i naj­wy­raź­niej prze­cho­dził testy na obec­ność róż­nych sub­stan­cji. Ale kto wie, co robił poza zasię­giem obiek­tywu albo czuj­nego spoj­rze­nia tre­nera? Musia­łem się dowie­dzieć o nim wię­cej, ale byłem zbyt wyczer­pany, żeby zająć się tym od razu. Posta­no­wi­łem, że zro­bię to póź­niej, i powę­dro­wa­łem do łazienki, szu­ra­jąc zmę­czo­nymi sto­pami. Gorąca woda try­skała z prysz­nica, kiedy zdej­mo­wa­łem z sie­bie brudne ubra­nia i zrzu­ca­łem je na pod­łogę. Oczy mi się kle­iły, koń­czyny mia­łem bez­władne, a skórę napiętą i tłu­stą. Okrop­ność.

Kiedy woda oble­wała mi ciało, mój umysł powę­dro­wał do Liama. Wyda­wał się typo­wym mię­śnia­kiem… aro­gan­tem. Jesz­cze go nie pozna­łem, a już mnie iry­to­wał. To dziwne, bo mama zazwy­czaj traf­nie oce­niała ludz­kie cha­rak­tery. Powie­działa, że to miły chło­piec. Może miała rację, a ja się myli­łem. W końcu nie mia­łem za dużego doświad­cze­nia w kon­tak­tach z ludźmi. Z tym że, na miłość Natury, on dosłow­nie czy­hał za moim oknem. Zakła­da­jąc, że to mama się myliła, fru­stro­wało mnie, że aku­rat on potra­fił ją zmy­lić.

Zakrę­ci­łem wodę i przy­glą­da­łem się, jak zbłą­kane kro­pelki wsią­kały mi w skórę, nie potrze­bo­wa­łem ręcz­nika. Wyglą­dało na to, że byłem bar­dziej spra­gniony, niż sądzi­łem. Zapo­mnia­łem rano zabrać ze sobą butelki z wodą, ale już czu­łem się o niebo lepiej.

Pro­mie­nie słońca wpa­dały przez wyso­kie okno, oświe­tla­jąc bal­da­chim z liści, który okry­wał mój sufit. Wzdłuż ścian rosły drzewa, skrę­ca­jące się w geo­me­tryczne wzory i pod­trzy­mu­jące setki moich ksią­żek i bibe­lo­tów. Taka zaleta mat­czy­nej magii: meble hodo­wane w domu. Rzu­ci­łem brudne ubra­nia z powro­tem na pod­łogę, z któ­rej zgar­ną­łem je dziś bole­śnie wcze­snym ran­kiem, ubra­łem się w coś czy­stego z szafy i padłem na łóżko.

Zagrze­ba­łem się pod kocami i marzy­łem, aby sen potrwał choć kilka godzin.

Rozdział szósty

ROZ­DZIAŁ SZÓ­STY

– Pobudka! – obu­dził mnie rado­sny gło­sik.

– Nie­eeeee – jęk­ną­łem, zakry­wa­jąc się szczel­nie koł­drą.

Usły­sza­łem skrzy­pie­nie zawia­sów, co ozna­czało, że Lau­rel namó­wiła moje drzwi do otwar­cia.

– Nie masz nic do roboty?

– Na­dal mam waka­cje – zadrwi­łem.

– Prze­cież uczysz się w domu – powie­działa ze śmie­chem. Nie musia­łem jej widzieć, żeby się domy­ślić, że zbli­żała się do mnie.

– Tym bar­dziej mam prawo do waka­cji – odpar­łem, kiwa­jąc wolno głową. W tam­tym momen­cie oddał­bym wszystko za wię­cej snu.

Może kon­kretna dawka sar­ka­zmu dałaby jej do zro­zu­mie­nia, że jestem poiry­to­wany, i poszłaby sobie. Oka­zuje się, że nie mia­łem racji. Usia­dła obok mnie, pozna­łem to po deli­kat­nym naci­sku jej ciała na mate­rac.

– No weź, mama kazała mi zejść i pomóc. Mówiła, że rano wyglą­da­łeś okrop­nie. Chyba oboje wiemy dla­czego.

Prze­wró­ci­łem oczami, cho­ciaż wie­dzia­łem, że ona tego nie widzi.

– No to idź.

– Sama? I mam pobru­dzić nową sukienkę? Raczej nie.

To typowe dla Lau­rel. Miała dwa­dzie­ścia dwa lata, wła­sne miesz­ka­nie, a jeśli cho­dzi o wygląd, na­dal zacho­wy­wała się jak szes­na­sto­latka.

– A nie mogła zro­bić dla mnie elik­siru pod­no­sze­nia z łóżka?

– A sam nie mogłeś go sobie zro­bić?

Zaśmia­łem się krótko, roz­go­ry­czony.

– Wiesz, że to mogłoby się skoń­czyć śmier­cią.

Lau­rel zamil­kła i poło­żyła dłoń na moim ramie­niu okry­tym stertą koców.

– Quill, nie mów tak. Idzie ci coraz lepiej. W końcu zała­piesz.

– I kto to mówi: geniusz wśród driad.

A tak na poważ­nie, to wolał­bym być teraz sam i w samot­no­ści prze­ży­wać porażkę. Nie zna­łem się na magii. Nie potra­fi­łem robić elik­si­rów. Nie umia­łem nawet ochro­nić przed intru­zami tajem­nego ogrodu ukry­tego na pierw­szym pię­trze w zamknię­tym na klucz miesz­ka­niu.

– Geniusz, który po dłu­giej nie­obec­no­ści w domu chce spę­dzić tro­chę czasu ze swoim bra­cisz­kiem.

Zrzu­ci­łem z sie­bie koce i skrzy­wi­łem się.

– Dobra.

– Brawo! – odsło­niła w uśmie­chu ide­alne uzę­bie­nie, a w jej ide­al­nie pro­stych zło­tych wło­sach błysz­czały pro­mie­nie słońca. Nie­na­wi­dził­bym jej, gdyby nie to, że ją kocha­łem. – A teraz coś poważ­niej­szego. Jak tam poszu­ki­wa­nie infor­ma­cji o gościu z sąsiedz­twa?

– Wygląda na to, że w week­endy nosi kąpie­lówki.

Lau­rel wes­tchnęła.

– Coś mi się wydaje, że to za mało. Może będziesz się musiał do niego nieco zbli­żyć.

Zamil­kłem na chwilę, zasta­na­wia­jąc się, czy mówi poważ­nie.

– Znasz zasadę mamy o moich kon­tak­tach z ludźmi.

– Nie­stety, trudne sprawy wyma­gają poświę­ceń, Quill. Ja mogła­bym go spło­szyć. A cie­bie już zna – wzru­szyła ramio­nami.

Jęk­ną­łem nie­za­do­wo­lony i opa­dłem na plecy.

– Dobra – powtó­rzy­łem.

– OK. Teraz wyjdę, a ty się ubierz – powie­działa i dwu­krot­nie pokle­pała łóżko. – Do zoba­cze­nia zaraz w ogro­dzie. Mamy robotę.

***

Tak naprawdę to miała na myśli mnie. To ja mia­łem robotę. A ona będzie się wtrą­cać.

Dogo­ni­łem ją na kamien­nej ścieżce pro­wa­dzą­cej przez las. Lau­rel prze­my­kała z jed­nej strony drogi na drugą i z powro­tem, żeby pową­chać mijane kwiaty. A te otwie­rały się dla niej gwał­tow­nie, bła­ga­jąc, żeby pode­szła bli­żej. Zwal­czy­łem w sobie chęć prze­wró­ce­nia oczami. Chwa­li­pięta. Lau­rel uśmiech­nęła się, wes­tchnęła i spoj­rzała w górę na wiru­jący sufit uda­jący roz­le­głą galak­tykę.

– Ni­gdy nie prze­stanę się zachwy­cać tym miej­scem.

– Tylko dla­tego, że możesz od niego odpo­cząć. Gdzie cię ponio­sło tym razem?

– Do Indii. Nie uwie­rzysz, jakie tam mają lasy. A ich mia­sta! A jedze­nie! Na samą myśl ciek­nie mi ślinka.

– Tak, tak… Weź prze­stań już – powie­dzia­łem, kiedy skrę­ca­li­śmy przy sło­necz­ni­kach wiel­ko­ści kół od cię­ża­rówki. Na myśl o smacz­nym posiłku zabur­czało mi w brzu­chu. Posta­no­wi­łem wró­cić tutaj potem i ściąć jeden na kola­cję.

– Nie zro­zum mnie źle – mówiła Lau­rel, wska­zu­jąc na mnie wypie­lę­gno­wa­nym pal­cem. – Ale namie­rze­nie tego, czego potrze­bo­wa­li­śmy, wcale nie było łatwe. Musia­łam się nie­źle nagim­na­sty­ko­wać.

– Och, i przy oka­zji zoba­czyć to wszystko – wtrą­ci­łem, być może zbyt sar­ka­stycz­nie. – Tra­fił ci się tym razem jakiś dżen­tel­men do pomocy?

– A kto powie­dział, że to musi być dżen­tel­men? – odpowie­działa, pusz­cza­jąc do mnie oko i łagod­nie odrzu­ca­jąc włosy za ramię – Może się i tra­fił… Ale znasz zasady: naj­pierw zada­nie.

Jej życie, jej wybór. Ale co się tyczyło mnie, to ni­gdy nie mia­łem nawet przy­ja­ciela, nie mówiąc już o jakim­kol­wiek związku. Wszystko, co mia­łem, to praca. Jed­nakże czy poświę­ce­nie życia ogro­dowi było o tyle lep­sze? Lau­rel się­gnęła do kie­szeni w sukience i wyjęła mały wore­czek z nasio­nami.

– Co za rodzina? Sami pra­co­ho­licy – wes­tchną­łem.

Lau­rel zatrzy­mała się i poło­żyła mi dłoń na ramie­niu.

– Quill, to nie praca, to nasza spu­ści­zna – szep­nęła.

– Sama radość. Całe życie z motyką w dłoni – burk­ną­łem, a ona rzu­ciła mi groźne spoj­rze­nie i zmru­żyła oczy. – Mówi­łem o sobie – doda­łem.

Sio­stra prze­wró­ciła oczami i pokrę­ciła głową.

– Czy posia­dasz dar, czy nie, i tak jesteś ważny. Wiesz o tym. Musisz pozo­stać bli­sko tylko do czasu, aż zrobi się bez­piecz­nie.

No wła­śnie.

– Czyli roz­ma­wia­łaś z mamą?

– Quill, wiem, że aż cię nosi, żeby się wyrwać do świata. I wierz mi, kie­dyś tak się sta­nie – kon­ty­nu­owała.

– Tak, tylko nikt nie wie kiedy. Ty hodo­wa­łaś róże w pokoju już jako dwu­latka. A twoje włosy prze­szły prze­mianę, kiedy mia­łaś sześć lat.

– Jesteś pierw­szą męską driadą na świe­cie. Z tobą… Jest ina­czej.

– Ina­czej… Czyli masz na myśli, że jestem pod­róbką driady?

To wszystko była prawda. Faj­nie byłoby mieć moce, ale już pogo­dzi­łem się z ich bra­kiem.

– Tego nie powie­dzia­łam. Powie­dzia­łam, że jesteś inny.

– Lau­rel, jestem bez­na­dziej­nym stwo­rze­niem z głową w kolo­rze bro­ku­łów. Poza paroma róż­ni­cami w zasa­dzie jestem czło­wie­kiem. Mogłaby mi po pro­stu pozwo­lić nor­mal­nie żyć – sta­ra­łem się nie brzmieć żało­śnie, cho­ciaż tak wła­śnie się czu­łem.

Uwiel­bia­łem swój wygląd, nawet jeśli mar­twił on mamę. Zasta­na­wia­łem się, jak by to było, gdyby odpu­ściła. Czy mógł­bym pójść do szkoły? Czy­bym się tam dopa­so­wał? Może zna­la­zł­bym coś, w czym był­bym dobry, poza ogrod­nic­twem oczy­wi­ście… Czy miał­bym przy­ja­ciół?

– Zaufaj jej. Tak naprawdę to wiesz, że ona ma rację. A poza tym spójrz na mnie, jakoś przez to prze­szłam.

Nie napa­wało mnie to zbyt­nio nadzieją. Ale posta­no­wi­łem to prze­mil­czeć.

Weszli­śmy w las głę­biej, niż sam na co dzień się zapusz­cza­łem. Ścieżkę zaczy­nały ota­czać coraz mniej mi znane i coraz brzyd­sze rośliny. Nie­czę­sto widy­wa­łem pospo­lite gatunki, które można było spo­tkać w zwy­czaj­nych ogro­dach. Lau­rel nuciła swoją ulu­bioną melo­dię, a jej kroki odbi­jały się echem. Nato­miast ja byłem coraz bar­dziej zacie­ka­wiony.

– Opo­wiedz o tej nowo­ści – zagad­ną­łem. – Chyba była dla cie­bie dość ważna, że poje­cha­łaś po nią na drugi koniec świata.

– Krą­żyły pogło­ski, że można ją zna­leźć głę­boko, w sercu lasu. Miły chło­piec z wio­ski prze­ko­ny­wał, że mnie tam zapro­wa­dzi, ale oboje wiemy, że potra­fię zna­leźć drogę przez las lepiej niż kto­kol­wiek inny – w jej gło­sie i oczach rosła eks­cy­ta­cja.

– Już ja wiem, do czego on chciał zna­leźć drogę – mruk­ną­łem pod nosem. Ale zaraz gruba fio­le­towa gałąź drzewa ude­rzyła mnie w tył głowy. Obej­rza­łem się na sio­strę, roz­cie­ra­jąc miej­sce, w które ude­rzyła mnie gałąź, ale ona szła dalej przed sie­bie, spraw­dza­jąc, czy nie zła­mała paznok­cia.

– To nie­zwy­kle rzadka roślina – mówiła dalej. – Naj­czę­ściej szu­kają jej pary, ale rzadko ją odnaj­dują. Nie zawsze ich miłość jest praw­dziwa, a przy­naj­mniej nie tak, aby wyczuła ją ta roślinka.

– Skąd ty w ogóle to wiesz?

– Jest taka legenda, że książę i jego uko­chana dostali tę roślinę w noc swo­ich zarę­czyn. On sądził, że pięk­nie zakwit­nie. Ale kiedy to się nie stało, wpadł w furię i naka­zał ją spa­lić. Księż­niczka nale­gała, aby ją jesz­cze zatrzy­mać, suge­ru­jąc, że jesz­cze odpo­wied­nio nie wyro­sła. Kazała ją wsta­wić do swo­ich kom­nat. Wie­czo­rem, kiedy szy­ko­wała się do snu, jak zwy­kle sama, do pokoju weszli straż­nicy, żeby spraw­dzić, czy wszystko u niej w porządku. W tym momen­cie roślina zakwi­tła, wyda­jąc kwiat o wyglą­dzie bia­łego pło­mie­nia. Księż­niczka natych­miast kazała ją wynieść. Następ­nego poranka księż­niczka oraz jeden z jej naj­bar­dziej zaufa­nych straż­ni­ków zagi­nęli. Kwiat miał rację… bo ona wcale nie kochała księ­cia. Miała już swoją brat­nią duszę.

– A co się stało potem? Udało im się?

Lau­rel zachi­cho­tała.

– No nie. Książę ich wytro­pił i stra­cił publicz­nie, a potem zna­lazł nową żonę. I żył długo i nie­szczę­śli­wie, aż go oba­lono, tor­tu­ro­wano i ska­zano. Nie naj­lep­szy to finał… Pew­nie dla­tego rzadko opo­wia­dają tę histo­rię. A jej morał jest taki, że praw­dziwa miłość nie kła­mie.

Dotar­li­śmy wresz­cie do pustej grządki, która wyglą­dała nie­po­ko­jąco zna­jomo.

– Jeste­śmy na miej­scu – oznaj­miła Lau­rel.

To ta sama część ogrodu, w któ­rej byli­śmy wczo­raj. Spoj­rza­łem nie­spo­koj­nie na oran­że­rię. Wyglą­dała na nie­dra­śniętą. Nikt by się nie poznał, że wczo­raj ją uszko­dzono. Lau­rel przy­glą­dała się rośli­nom ota­cza­ją­cym pustą grządkę, nakrę­ca­jąc na palec kosmyk wło­sów. Zamy­śliła się, a potem kiw­nęła potwier­dza­jąco głową.

– Tak. Mama cał­kiem nie­źle to zapla­no­wała. Tuż obok smo­czej skóry. Rze­czy­wi­ście kwiat namięt­no­ści lubi cie­pło.

– Tylko nie wsiej go zbyt bli­sko – ostrze­głem. – Listki mogłyby się zająć ogniem, a ja wolał­bym unik­nąć tutaj pożaru.

Lau­rel prze­wró­ciła oczami.

– Spo­koj­nie, prze­cież wiem, co robię.

Deli­kat­nie potrzą­snęła worecz­kiem, wysy­pu­jąc sobie nasiona na dłoń. Wsu­nęła wore­czek z powro­tem do kie­szeni, zamknęła oczy, a potem połą­czyła dło­nie, skry­wa­jąc w nich nasiona, jakby te mogły odle­cieć.

Widzia­łem już wcze­śniej, jak ona i mama uży­wają swo­ich mocy w ten spo­sób, ale i tak cze­ka­łem, aż sio­stra zacznie przed­sta­wie­nie. Ze zwy­kłymi sto­krot­kami było łatwo. Ale z tymi rzad­szymi rośli­nami trzeba było postę­po­wać bar­dziej deli­kat­nie.

Lau­rel ostroż­nie klęk­nęła, przy­su­nęła zaci­śnięte dło­nie do ust i dmuch­nęła w szparę mię­dzy nimi. Wokół jej pal­ców zaczęły się poja­wiać błysz­czące złote dro­binki, a potem otwo­rzyła dło­nie, w któ­rych znaj­do­wał się płyn koloru słońca. Prze­chy­liła palce w kie­runku gleby i wylała go na nią. Płyn wiro­wał i skrę­cał się na ziemi, tań­cząc wraz z jej dro­bin­kami. Kiedy Lau­rel pod­nio­sła się z kolan, płyn zaczął zwal­niać tempo. Blask z pędów, które ufor­mo­wały się z płynu, świe­cił coraz jaśniej, był nie­mal biały od żaru, a potem roz­bły­snął i naszym oczom uka­zała się w pełni wyro­śnięta roślina.

Była zwy­czajna. W kolo­rze limonki. Matowa. Wyglą­dała nie­swojo, pozba­wiona kwia­tów. Z jed­nej strony trudno mi było się temu przy­glą­dać. Skła­mał­bym, gdy­bym powie­dział, że nie byłem zazdro­sny o dar mojej sio­stry. Jed­nak byłem ogrom­nie dumny z bycia człon­kiem tak potęż­nej rodziny. Za każ­dym razem, kiedy któ­raś z nich robiła coś podob­nego, byłem pełen zachwytu. Jed­nak w przy­padku tego kwiatu… Może nie tak bar­dzo.

– Hmmm… Tro­chę roz­cza­ro­wu­jący.

Lau­rel wes­tchnęła.

– Zawsze taki będzie. Wąt­pię, żeby kie­dy­kol­wiek tutaj zakwitł, ale mama na pewno ma co do niego jakiś plan.

Przy­glą­da­łem się tej rośli­nie i mimo­wol­nie porów­ny­wa­łem ją do sie­bie. Była uwię­ziona w tym ogro­dzie i ocze­ki­wało się od niej prze­miany w coś, czym się ni­gdy nie sta­nie.

O Matko Zie­mio, co ja wypra­wiam! Porów­na­łem swoje życie do kępy liści. Zbyt długo tutaj tkwię. Muszę się wydo­stać z tego ogrodu, choćby nie wiem co.

Rozdział siódmy

ROZ­DZIAŁ SIÓDMY

Była pół­noc.

Jesz­cze nie mia­łem oka­zji skon­fron­to­wać się z Lia­mem i usta­lić, czy to on był zło­dzie­jem z ogrodu, ale cią­gle o nim myśla­łem. Prze­cież to nie mógł być nikt inny. Zwłasz­cza sądząc po dźwię­kach filmu wojen­nego, które dud­niły za ścianą: śmi­głowce, strzały i eks­plo­zje. Modli­łem się, żeby wszy­scy w tym fil­mie jak naj­szyb­ciej zgi­nęli, to może wtedy ten typ pój­dzie wresz­cie spać. Nie mogłem się uło­żyć i rzu­ca­łem się na łóżku, podob­nie było poprzed­niej nocy. A zaży­łem już aż dwa korze­nie wale­riany.

Czy to uspo­ko­iło moje ciało? Tak.

A mój umysł? Abso­lut­nie nie.

Zaska­ku­jąc samego sie­bie, zgrzyt­ną­łem zębami, ponie­waż aż tak napięte mia­łem mię­śnie karku. Z całych sił usi­ło­wa­łem nasta­wić sobie krę­go­słup, ale pożą­dane chrup­nię­cie nie poja­wiało się, nie­ważne pod jakim kątem usta­wi­łem plecy. Ech.

Przy­po­mniała mi się mina mamy, kiedy jej powie­dzia­łem, że chcę poroz­ma­wiać z Lia­mem. Zde­cy­do­wa­nie zasko­czyło ją, że myślę o wyj­ściu z naszego miesz­ka­nia, ale na jej twa­rzy malo­wało się przede wszyst­kim potę­pie­nie. Cie­szy­łem się, że nie zauwa­żyła, że coś ukry­wam. Na pewno by się wście­kła. Mogłaby tro­chę odpu­ścić. Rozu­mia­łem, że mar­twiło ją ujaw­nie­nie się przed ludźmi, ale co to miało wspól­nego ze mną. Prze­cież nie mia­łem żad­nych mocy. W zasa­dzie byłem pra­wie czło­wie­kiem, więc czy nie powinna po pro­stu pozwo­lić mi żyć jak oni?

Mia­łem dość tego, że cac­kały się ze mną jak z jaj­kiem. Jak­bym był jakiś ułomny. Dawno temu zaak­cep­to­wa­łem to, że róż­nię się od innych driad. Mama i sio­stra też mogłyby to zro­bić.

Łóżko znów zadrżało od kolej­nej eks­plo­zji za ścianą. Liście nade mną zasze­le­ściły. W świe­tle księ­życa prze­są­cza­ją­cym się przez okna widzia­łem, że kilka nawet zaczęło opa­dać. Zanim wylą­do­wały mi na piersi, jeden po dru­gim, na ścia­nie tań­czyły cie­nie.

– Na miłość Natury! – powie­dzia­łem, ciska­jąc przez pokój poduszką, a następ­nie zwlo­kłem się z łóżka. Niech sobie mama potę­pia, ile chce. Idę tam. Nało­ży­łem koszulkę, spodenki i poma­sze­ro­wa­łem przez dom.

Mama miała szczę­ście, że zasy­piała, kiedy tylko się ściem­niało. Bo cho­ciaż była naj­spo­koj­niej­szą osobą na świe­cie, byłem prze­ko­nany, że ten hałas nawet ją wypro­wa­dziłby z rów­no­wagi.

Otwo­rzy­łem drzwi wej­ściowe i prze­sze­dłem całe nie­po­trzebne dzie­sięć kro­ków przez beżowy kory­tarz. Nie zapusz­cza­łem się tutaj za czę­sto, cho­dzi­łem tylko na górę do Lau­rel. Odczu­wa­łem nie­po­kój zwią­zany z ponow­nym spo­tka­niem z Lia­mem, jed­nak to było nic w porów­na­niu z tym, jaki byłem wku­rzony. Zwłasz­cza że to on mógł być tam­tym wła­my­wa­czem.

Ude­rzy­łem pię­ścią trzy razy w ich drzwi. Wojenne hałasy gwał­tow­nie uci­chły i zastą­piły je cięż­kie kroki, które zbli­żały się w moją stronę. Stu­ka­łem stopą o cienki chod­nik, zasta­na­wia­jąc się, co tym razem wypad­nie mi z ust. Zda­rzało mi się mówić total­nie bez zasta­no­wie­nia. Obym teraz niczego nie musiał żało­wać.

Usły­sza­łem klik­nię­cie zamka, prze­su­wa­nie zasuwy z łań­cusz­kiem i drzwi się otwo­rzyły. Poja­wił się Liam ubrany jedy­nie w białą obci­słą koszulkę na ramiącz­kach i krót­kie spor­towe spodenki. Uśmiech­nął się na mój widok, skrzy­żo­wał ramiona i oparł się o fra­mugę drzwi. Tak jak ostat­nio ema­no­wał pew­no­ścią sie­bie. Tylko ubrany w mniej ciu­chów niż wcze­śniej.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki