Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Siedemnastoletni Quill pragnie odpocząć od rodzinnego biznesu i domu – jego bliscy prowadzą kwiaciarnię i opiekują się magicznym ogrodem. Ale mama go nie wypuszcza na zewnątrz mówiąc, że nie jest na to gotowy. Wszystko dlatego, że Quill jest driadą. I to męską. Pierwszą w historii! Lecz w przeciwieństwie do pozostałych członków rodziny nie posiada żadnych magicznych mocy.
Z kolei życie Liama Watsona to świat wirtualny, gdzie nie ma ani krzty magii ani nawet wiary w nią. I chociaż Quill uważa Liama za irytującego (jest tak uroczy, że aż denerwujący), każdego dnia czeka na odpowiedni moment, by go zobaczyć, łamiąc tym samym zakazy matki. Poznaje smak świata na zewnątrz oraz… Liama. I chce więcej. Jednak dokądkolwiek się nie udaje, niebezpieczeństwo rośnie… Ktoś lub coś pragnie go zniszczyć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 370
ROZDZIAŁ PIERWSZY
– Więc pewnie będziesz musiał wstać kilka godzin wcześniej niż zwykle – trajkotała mama, poruszając bez zastanowienia dłońmi w wodzie i zanurzając w pianie naczynia z dzisiejszej kolacji. – Wydruk zamówienia zostawiłam na ladzie. Tuż przed zamknięciem zadzwonił ktoś ze zleceniem na ostatnią chwilę, trzeba je zrealizować jutro do południa.
Odbierałem od niej kolejne talerze, wycierałem je i starałem się nie myśleć o kolejnym bolesnym dla kręgosłupa dniu w ogrodzie.
– Wspaniale. Kolejna rumiana panna młoda.
– Tak w zasadzie to dwie – uświadomiła mnie mama. Kątem oka zauważyłem, że zacisnęła usta. – Proszę, nie bądź zły.
– Nie jestem – starałem się zabrzmieć beztrosko. Jednak bez sukcesu. Słowo „zły” nie było tym właściwym, żeby opisać to, co poczułem w tamtej chwili. Bardziej pasowałoby „pokonany”.
Każdy dzień był taki sam. Pobudka, kawa, praca. Jeszcze trochę pracy, a potem jeszcze trochę i tak dalej, aż do końca dnia. Powrót do domu, kolacja z mamą, sen. A kolejnego dnia? Znów to samo. Nic się nie zmieniało, od kiedy skończyłem trzynaście lat. Cztery długie lata temu. Chociaż to pewnie nic w porównaniu z całymi wiekami, które były przede mną.
Mama zakręciła wodę i spojrzała na mnie. Mój wzrost nigdy nie przeszkadzał jej zajrzeć mi w oczy.
– Znam cię lepiej niż ktokolwiek inny. Jesteś zły.
Nie znosiłem, kiedy miała rację. Zawsze starałem się ukrywać uczucia, a moim naturalnym środowiskiem był sarkazm, ale jakimś cudem mama potrafiła mnie prześwietlić i zajrzeć mi do głowy. To było bardziej niż wkurzające.
Westchnęła i położyła dłoń na mojej, delikatnie przyciskając ją do drewnianego blatu. Nasze opalone ręce miały dokładnie ten sam złoty odcień.
– Quill, jeśli masz jakiś problem, wiesz, że zawsze możesz ze mną porozmawiać – lekko pokręciła głową, a burza jej sięgających do ramion rudych loków podskakiwała jak sprężynki.
O to właśnie chodziło… Już o tym rozmawialiśmy i to więcej niż tysiąc razy, ale jej odpowiedź zawsze była taka sama. A ja chciałem czegoś więcej niż tylko praca dzień w dzień w rodzinnym ogrodzie, nawet jeśli był magiczny. Magia jest przereklamowana. A szczerze mówiąc, wręcz całkiem nudna… Codzienna praca wokół czarodziejskich roślin też z czasem spowszednieje.
Znałem zasady – tu chodziło o rytuał przejścia. Odbyła go każda driada – moje babcie, potem mama, następnie Laurel, a teraz przyszła kolej na mnie. Zasada była taka, że jeśli potrafiłeś zadbać o ogród, udowadniałeś, że umiesz też zadbać o samego siebie. Nie udało ci się, to… w zasadzie to nie wiedziałem co. Dotychczas nigdy się to nie zdarzyło. A moja mama chyba myślała, że nigdy nie będę na tyle silny, żeby żyć samodzielnie.
Cała moja rodzina, w tym nasi przodkowie, miała moce. A moja moc jak dotąd się nie ujawniła i istniała możliwość, że w ogóle to nie nastąpi, chociaż nigdy tak naprawdę o tym nie rozmawialiśmy. Myślałem, że mama po prostu nie wiedziałaby, co powiedzieć, mogłaby jedynie podtrzymywać mnie na duchu i zapewniać, że kiedyś to się wydarzy. Z tym że to mogła być jedna z niewielu rzeczy, których mama nie była pewna. Przez setki lat, które spędziła na Ziemi, zdobyła ogromną wiedzę, ale ja byłem dla niej zagadką – byłem pierwszym męskim potomkiem driad, a do tego ze związku z człowiekiem. Starałem się nie myśleć, jak bardzo to wszystko było zagmatwane.
– Po prostu jestem zmęczony – powiedziałem, wzruszając ramionami i odkładając ostatni talerz na półkę. – Jestem zmęczony, wszystko mnie boli, a kiedy próbuję zasnąć, to przysięgam, że zamiast owiec widzę kwiaty. Rodzinny biznes oficjalnie zawładnął moim życiem.
Mama uśmiechnęła się krzywo i przytaknęła ze zrozumieniem.
– Dobrze to pamiętam. Byłam kiedyś na twoim miejscu i odbyłam dokładnie taką samą rozmowę z twoją babcią. Z czasem będzie lepiej. To minie.
Wyglądała tak młodo. Patrząc na nią, niemal zapominałem, jak szalona jest liczba jej lat. Ta świadomość jeszcze pogarszała mój nastrój.
Jęknąłem i usiadłem na jednej z trzech brązowych kanap, które stały w salonie, miękkich i stworzonych idealnie do drzemki. Cały ten pokój był tak urządzony, żeby sprawiał wrażenie ciepłego i przytulnego. W każdym rogu pokoju stały doniczki diabelskiej winorośli, której pnącza zwisały z sufitu. Dwa drewniane regały po brzegi wypełnione były księgami o roślinach oraz księgami z przepisami na roślinne eliksiry. Ściany w kolorze czekoladowym otaczały wysokie okna. Było tu tak swojsko i uspokajająco, jednak ostatnio odnosiłem wrażenie, że te ściany chcą mnie przygnieść.
– Nie możemy po prostu powiedzieć, że poszło mi wspaniale i poszedłbym do szkoły już teraz? Mogłabyś nawet sama zdecydować do której. Mogłaby być nawet z internatem. I to na Syberii. Z łazienkami na zewnątrz. Wszystko mi jedno.
Umowa, że kiedy skończę trzynaście lat, a potem sprawdzę się w pracy w ogrodzie, zyskam wstęp do świata zewnętrznego ze wszystkimi jego aspektami, w tym szkołą – obowiązywała od wieków. Z tym że nie zakładała konkretnej daty. Gdybym chodził do szkoły, zaczynałbym właśnie ostatnią klasę. I świadomość, że powoli mijała moja ostatnia szansa na normalność, powodowała, że czułem ogromną presję.
Znane było mi tylko wnętrze budynku, który mama kupiła, kiedy przeprowadziła się ze mną i z moją starszą siostrą Laurel do małego, sennego miasteczka Castleview. Była to idealna miejscówka dla rodziny driad szukających miejsca do uprawiania swojego ogrodu bez zwracania na siebie szczególnej uwagi. Mieliśmy zwyczajną kwiaciarnię na parterze i bezkresny magiczny ogród, którym od zawsze zajmowała się moja rodzina, ukryty za drzwiami w naszym mieszkaniu. Mama podzieliła resztę budynku na oddzielne mieszkania, nawet jedno przydzielając mojej siostrze. Ja też pewnego dnia miałem dostać swoje.
Magiczne stworzenia ukrywały się przed światem dla swojego własnego dobra, a także dla dobra ludzi. Jednak od czasu do czasu zdarzało się, że jedno czy dwa łamały te zasady. Na przykład mama, która starała się postępować najostrożniej, jak tylko się dało, całe życie poświęciła pomaganiu ludziom. Sprawiało jej to radość i dlatego zamierzała kontynuować tę działalność, tylko dzięki której nie ukryła nas przed światem gdzieś w lesie.
Wpatrywałem się w nią, oczekując odpowiedzi, ale ona tylko przytaknęła cierpliwie i z tą samą miłością w zielonych oczach, która zawsze się w nich pojawiała, kiedy patrzyła na mnie.
– To kuszące. Ale patrząc na to, jak się tutaj zadomowiłeś, nie mogę sobie wyobrazić, że staniesz się duszą towarzystwa. Szczególnie w takim miejscu.
– Jeśli nie dasz mi szansy, nigdy się tego nie dowiesz – odparłem ze szczerym uśmiechem i z nadzieją w głosie.
Mama zaśmiała się łagodnie, położyła dłonie na biodrach, a rdzawa spódnica osłaniająca jej krągłości zamiotła z szelestem podłogę.
– Kazaliby mi przedstawić listę żądań i pytali, co takiego zrobili, że mnie urazili.
– Dobrze, w takim razie nie szkoła. Zacznijmy od czegoś mniejszego. Może centrum handlowe?
– Kochanie, tutaj przecież nie ma centrum handlowego – odparła, kręcąc głową.
Cokolwiek zaproponowałem, zawsze znajdowała powód, żeby powiedzieć „nie”. Ciągle to samo. Straciłem cierpliwość.
– No dobrze. W takim razie może Walmart – zaproponowałem głosem bez emocji.
Mama znowu westchnęła, a na jej twarzy w kształcie serca rysowało się współczucie.
– Kochanie, pamiętam o tym. Przyrzekam. Ale jeszcze nie teraz. Tyle jeszcze muszę ci przekazać i nauczyć cię obycia… Jeszcze trochę…
– …poczekaj. Wiem, wiem – odwróciłem się od blatu i ruszyłem do swojego pokoju.
– Kocham cię! – zawołała za mną.
– Ja ciebie też – odpowiedziałem cicho, a potem zamknąłem za sobą drzwi.
Sam nie wiem, czego się spodziewałem. Odepchnąłem od siebie te myśli i starałem się nie czuć smutku. Uczucia i tak były przereklamowane.
Woda mogła sprawić, że poczuję się lepiej, oderwę myśli od tego wszystkiego. Wchodząc do pokoju, zdejmowałem z siebie ubrania i chociaż bardzo się starałem, i tak byłem sfrustrowany tą rozmową. Ona nigdy nie ustąpi.
Prysznic zasyczał, kiedy odkręciłem wodę. Zatrzymałem się na chwilę przed lustrem. Ciężka praca zmieniła moje ciało przez te kilka lat. Moja skóra przybrała złoty odcień, a gładkie mięśnie dopełniły wyrośniętą gwałtownie sylwetkę. Nie wiem, czym ona się tak martwiła. Przecież wyglądałem jak każdy normalny nastolatek. Znaczy poza jednym wyjątkiem. Oczy miałem co prawda w tym samym co mama odcieniu leśnej zieleni, ale kolor moich włosów także był zielony. To znaczy… nie wyglądały tak całkowicie dziwacznie… Ech, kogo ja próbowałem oszukać? Nic dziwnego, że według mamy nie dałbym rady dopasować się do ludzi.
Utknąłem tu na zawsze.
ROZDZIAŁ DRUGI
Grzmot.
Błyskawica rozerwała letnie niebo, a wiatr usiłował oderwać od ściany budynku zardzewiałe schody pożarowe. Większość ludzi miałaby z tego powodu koszmary, ale mnie te dźwięki kołysały, przynosząc najlepsze sny. Schody pożarowe były moim ulubionym miejscem na ziemi, moim jedynym łącznikiem ze światem, kiedy nikogo nie było w pobliżu. Już samo ich trzeszczenie koiło moje zmysły.
To była dla mnie najlepsza kołysanka – ten moment, zanim spadnie deszcz i pobłogosławi wszystko, czego dotknie. Do pokoju wkradł się zapach burzy, a wraz z nim przedostawały się rozbłyski piorunów i huk grzmotów w oddali tak silny, że trzęsły się od niego ściany. To wszystko mnie uspokajało. Ale nagle odniosłem wrażenie, że coś jest nie tak. Wyczułem czyjąś obecność. Obcą. I chcącą czegoś. Starałem się z całych sił odciąć zarówno od świata, jak i od tego doznania, lecz wtem okno zamknęło się z trzaskiem, a ja gwałtownie otworzyłem oczy. Na zewnątrz znajdował się jakiś cień i zaglądał do środka przez okno.
Zaskoczony głośno wciągnąłem powietrze i na ułamek sekundy zamarłem, zastanawiając się, co powinienem teraz zrobić. Uciekać? Walczyć? Wyskoczyłem z łóżka i wyciągnąłem zza szafki nocnej broń – gałąź róży tak grubą jak kij bejsbolowy i do tego nadal pokrytą kolcami. Nie sądziłem, że kiedykolwiek będę musiał jej użyć, zresztą nigdy też tego nie chciałem.
Ten ktoś na zewnątrz wyrzucił ręce w górę i zrobił krok w tył, niemal spadając z metalowego podestu. Otworzyłem wysokie okno i wyszedłem na zewnątrz, w naładowaną elektrycznością od piorunów noc.
– Co tu robisz? – krzyknąłem, ściskając mocno swoją broń.
Przyrzekam, musiałem się starać z całych sił, żeby powstrzymać drżenie głosu, a różę ściskałem tak mocno, jak tylko umiałem. I miałem nadzieję, że chociaż wyglądam groźnie.
– Mieszkam tutaj! – postać zdjęła kaptur bluzy, którą miała pod żółtą sportową kurtką, a potem znowu uniosła ręce. Wiatr targał jego ciemnorudymi włosami. Intruz zrobił jeszcze dwa kroki w tył.
– Kłamiesz – odpowiedziałem stanowczo. – Tylko my tutaj mieszkamy!
Od szesnastu lat – dodałem w myślach. Poważnie? – myślałem – najpierw się tu włamał, a potem jak gdyby nigdy nic wciska mi kłamstwo?
Nie ruszył się z miejsca, a ja miałem teraz możliwość lepiej mu się przyjrzeć i zdałem sobie sprawę, że… był w moim wieku i miał w oczach strach. Był trochę wyższy i zdecydowanie lepiej zbudowany niż ja. Gdyby chciał, mógłby mnie z łatwością obezwładnić, chociaż to nie on dzierżył w dłoni botaniczną maczugę. Kręciłem nią w dłoniach, żeby się uspokoić, ale irytacja mi na to nie pozwala. On wkroczył na teren, który był dla mnie święty.
– Przysięgam, dopiero co się wprowadziliśmy – powiedział, wskazując na okno mieszczące się zaledwie kilkadziesiąt centymetrów od mojego. Należało do pustego, jak sądziłem, mieszkania po sąsiedzku. W środku tliło się światło ginące w otaczającej nas ciemności. Niebo znowu rozerwał ryk grzmotu, a błysk pioruna zalał nas białym światłem. Dostrzegłem piegi na jego policzkach.
Zmrużyłem oczu. Nie kupowałem tego. Być może jego słowa brzmiały wiarygodnie, ale przecież mama nie przemilczałaby wynajęcia komuś pustego mieszkania. To chyba było coś ważnego. W każdym razie chłopak wyglądał na bardziej wystraszonego niż ja. Dobre i to. Opuściłem gałąź i oparłem ją o metal pod naszymi stopami.
– Ale co, do cholery, robiłeś przed moim oknem?
ROZDZIAŁ TRZECI
Uliczką pod nami przejechało z dużą prędkością auto, ale nie odrywałem wzroku od chłopaka, a on włożył ręce do kieszeni.
– Wyszedłem się przewietrzyć i zobaczyłem, że jest otwarte. Pomyślałem, że zachowam się jak dobry sąsiad i je zamknę, zanim rozszaleje się ulewa… – przyjrzał mi się od stóp do głów i uśmiechnął się lekko. Z jego oczu całkowicie zniknął strach. Zastąpiło go… Na co on się, do cholery, gapił? Zaraz. Wiedziałem już dokładnie na co.
– Naprawdę chciałeś mnie zaatakować w bieliźnie? – spytał, unosząc ze zdziwieniem gęste brwi i lekko nimi poruszając. – Pozwól, że cię zaproszę na kolację.
Twarz mnie parzyła, ale zmusiłem się do zachowania spokoju.
– Dziękuję. Ale znam jedno miejsce, w które możesz sobie wsadzić ten kij, i to z kolcami.
Uśmiech zniknął natychmiast z jego twarzy. Przestąpił z nogi na nogę, patrząc na mnie z dziwnie skrzywioną miną.
– Przepraszam, mój błąd. Ale włosy masz za to fajne. Bardzo… zielone – powiedział. Nagle wziął ogromny wdech i kichnął, zakrywając usta ramieniem.
Miałem dość. Prychnąłem drwiąco i odwróciłem się w stronę mojego pokoju. Przy odrobinie szczęścia powinno mi się udać szybko z powrotem zasnąć, jednak kiedy tylko zrobiłem krok, ostry ból przeszył mi stopę. Odskoczyłem i podniosłem ją w górę wraz z zardzewiałym gwoździem, który wbił się głęboko w ciało.
– Cholera jas… – rzuciłem przez zaciśnięte zęby, powstrzymując się przed puszczeniem wiązanki przekleństw.
– Nic ci się nie stało? – spytał, przysuwając się bliżej.
Pokazałem ręką, żeby się nie zbliżał. Byłem wściekły i chciałem zapomnieć, że to wszystko się w ogóle wydarzyło. Chociaż w tamtej chwili zadowoliłbym się także paroma godzinami niezakłóconego snu.
– Zostań, kurwa, po swojej stronie – warknąłem. Kiedy kuśtykałem przez parapet do środka, krew spływała mi po stopie strugami.
– Jestem Liam – krzyknął za mną. – A ty?
– Kimś, kto lubi swoją prywatną przestrzeń – krzyknąłem, nie oglądając się za siebie. Miałem nadzieję, że zrozumie aluzję.
Zamknąłem z impetem okno i przekręciłem zamek. Różany kij wrócił do swojego zakurzonego kąta. Opadłem na łóżko i oparłem stopę na kolanie. No tak. Wbity po sam łeb. Cholera.
Nie pierwszy raz zdarzyło mi się skaleczyć. Znane mi były zacięcia skóry na nogach i stopach albo wbicie czegoś w dłonie. Na szczęście driady szybko się goiły, zwłaszcza przy odrobinie botanicznej pomocy. Podniosłem z podłogi koszulkę, która przynajmniej wyglądała na czystą, a potem wyciągnąłem gwóźdź, krzywiąc się przy tym. Może i nie byłem człowiekiem, ale tak samo jak oni odczuwałem ból.
Mały metalowy przedmiot brzdęknął, upadając na blat szafki nocnej, a ja owinąłem stopę koszulką. Jak wywabia się plamy z krwi? Wodą? Octem? Wybielaczem? Miałem nadzieję, że jeden z eliksirów mamy wysterylizuje ranę i choć trochę ulży w bólu.
Nieczęsto zdarzało nam się ranić, a tym bardziej chorować, a sytuacja jak ta rzeczywiście była rzadka. Wrzuciłem na siebie przypadkowe ubrania i, utykając, poszedłem korytarzem do szafy mamy, przebiegając w myślach po wszystkich fiolkach, które tam trzymała.
Czerwona na bóle głowy, zielona na nudności, biała na oparzenia, niebieska na sen… Mama nie wierzyła w neomycynę, bo sama znała lepsze sposoby, by leczyć, ale za nic w świecie nie pamiętałem jakie. Skręciłem korytarzem i zamarłem, a włoski na ciele stanęły mi dęba.
Drzwi do ogrodu były otwarte.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Strach, który odczuwałem na widok kogoś stojącego za oknem, tamto przerażenie… były absolutnie niczym w porównaniu z tym, co czułem na myśl, że ktoś mógł się tutaj dostać.
Przez drzwi ze środka wyłaniał się ogromny las, który znałem jak własną kieszeń i który od pokoleń podążał za moją rodziną od domu do domu. Dniem czy nocą magicznie rozciągnięte sufit i ściany przesłaniały granatowe i fioletowe chmury, a zza nich migotały białe światełka przypominające reflektory, które pełniły funkcję maleńkich słońc.
Ogród wzywał mnie do siebie, dawał schronienie przed prawdziwym światem. Chciał, żebym pił z jego strumieni, odpoczywał na jego polanach, pozbywając się trosk i zmartwień. To było najspokojniejsze miejsce, jakie znałem, ale teraz, kiedy patrzyłem na te otwarte drzwi, daleko mi było do spokoju. Ktoś tam wchodził.
I mogłem się założyć kto.
***
Popędziłem do środka i, zamknąwszy za sobą drzwi, pokuśtykałem kamienną ścieżką, której odnogi prowadziły do różnych miejsc w ogrodzie. Nerwowo wodziłem wzrokiem po wszystkim, co znajdowało się wzdłuż ścieżki. Musiałem się dowiedzieć, co on zrobił, co zniszczył albo ukradł… Cholera jasna. Było źle.
Gdybym chociaż zauważył, jak stąd wychodził. Trudno było powiedzieć, jakich zniszczeń mógł dokonać w tak krótkim czasie, chociaż było tu jedno miejsce, w którym szkody byłyby nieodwracalne.
Zanim puściłem się na skróty w odleglejszą część ogrodu, wezbrał we mnie całkiem nowy rodzaj paniki. Znajdowały się tutaj rośliny tak wrażliwe jak żadne inne i najcenniejsze ze wszystkich. Były wyjątkowe i nie przetrwałyby poza tymi czterema ścianami. Od nich zależało nasze istnienie, a ich istnienie od nas. Jeśli zginęłaby jedna z nich, stalibyśmy się słabsi. Pewnych rzeczy nie dałoby się już odwrócić.
Droga przez sad, w którym wzdłuż ścieżki ciągnęła się tęcza zawsze dojrzałych owoców, to najdłuższe dwie minuty w moim życiu. Słodkie zapachy mieszały się z wilgotnym powietrzem i błagały mnie, żebym przystanął i skusił się na kęs. Ale nie mogłem zwolnić. Skręciłem w prawo przy stawie, który jest domem dla naszych lotosów, malujących na jego tafli różowe, białe i zielone obrazy, a ich kwiaty wychylają się zza jego brzegów. Wyglądały tak spokojnie, co w jakiś sposób jeszcze wzmogło moje zdenerwowanie. Skąd on w ogóle wiedział o tym miejscu? I jak, do cholery, udało mu się przejść obok, nie budząc mnie?
Po lewej stronie był wysoki wodospad, gdzie krystalicznie czysta woda, roztrzaskując się na kamieniach, zmieniała się w mgiełkę. Maleńkie kropelki przywierały mi do skóry, kiedy przez kilka kolejnych minut szedłem ścieżką, a potem wchłaniały się w nią przez kilka następnych kroków. Mama wściekłaby się, jeśli nie udałoby mi się tego zatuszować. Winiłaby mnie. Ludzie absolutnie nie mieli tutaj wstępu… To nie ich wina, ale zniszczyliby wszystko, czego by tu dotknęli.
Skręciłem w lewo koło warzywnika z gigantycznymi okazami. Dynie wielkości ciężarówek zasłaniały mi widok tego, co było za zakrętem. Rozglądałem się szaleńczo na boki, szukając zniszczeń albo odstępstw od normy. Jak dotąd nic takiego nie wpadło mi w oko, ale kto wie, co mogłem znaleźć na końcu… Kto wie, co by się stało, jeśli on zrobił coś strasznego w naszym raju?
Jeszcze jeden skręt w prawo, potem prosto wzdłuż ciągnących się w nieskończoność grządek z ziołami tak wysokimi, że pomiędzy nimi mógłby się ukryć koń. Mieszanina ich woni zaatakowała moje nozdrza, jednak pieczenie w nosie było najmniejszym z moich problemów. Przecisnąłem się przez wąskie ścieżki biegnące pomiędzy poszczególnymi gatunkami i wreszcie dotarłem do naszego ogródka, ukrytego najdalej, jak się da.
Przebiegłem wzrokiem po naszych najrzadszych kwiatach i drzewach, które znajdowały się w zagajniku wyczarowanym przez mamę. Maleńkie światła przypominające gwiazdy oświetlały je z góry jak reflektory, po jednym na każdą grządkę. Wszystko było na swoim miejscu, z wyjątkiem filigranowej osóbki z długimi blond włosami zaplecionymi w warkocze, stojącej przed oranżerią.
Wypuściłem z ulgą powietrze z płuc, które wstrzymywałem, od sam nie wiem jak dawna. Powoli zaczęło ustępować tętnienie w uszach i rozluźniałem napięte dotąd mięśnie.
– Kiedy wróciłaś? – zawołałem i podszedłem do niej, nie zwalniając kroku.
To nie był włamywacz. Nie złodziej. Tylko moja siostra, Laurel, która zapomniała zamknąć drzwi.
Odwróciła się do mnie. Miała jasną cerę, a na sobie długą do ziemi białą suknię, która falowała przy każdym ruchu. Wyglądała zachwycająco, jak zawsze, ale nie ucieszyła się na mój widok, tak jak ja, widząc ją.
– Wczoraj. Quill, kiedy byłeś tutaj po raz ostatni?
Dziwne pytanie. Nie byłem pewien, czy podoba mi się, dokąd zmierzała ta rozmowa.
– Po południu. A co?
Podniosła drobną rękę i wskazała palcem na zamek oranżerii. Był zniekształcony i otwarty w najbrutalniejszy z możliwych sposobów.
Cholera. Zdecydowanie nie podobało mi się, dokąd to wszystko zmierzało.
– Kiedy to zauważyłaś? – spytałem, przysuwając się jednocześnie i przebiegając dłonią po zamku.
Nie był to zwyczajny zamek. Został zamknięty za pomocą winorośli, które trzymały drzwi mocno niczym stalowe liny. Człowiek mógłby go otworzyć tylko z użyciem niewyobrażalnej siły. Nawet ja tego nie umiałem bez uprzedniego uszkodzenia winorośli. Tylko mama potrafiła otworzyć te drzwi bez zniszczeń.
Obawa uderzyła we mnie na powrót, i to z podwojoną mocą.
– Może pół godziny temu. Przywiozłam nowe nasiona i pomyślałam, że mama przygotowała dla nich grządkę. Zastałam otwarte drzwi do ogrodu, a zamek do oranżerii w takim stanie.
Pokręciłem głową i spojrzałem na nią.
– Dlaczego mnie nie obudziłaś?
Laurel skrzyżowała ramiona.
– Pomyślałam, że sprawca może nadal znajdować się w ogrodzie. Ale nikogo nie znalazłam.
Zacisnąłem zęby i zastanawiałem się, czy powinienem jej powiedzieć o tym, co mi się przed chwilą przytrafiło. Westchnąłem. A co mi tam…
– Ktoś stał na moich schodach pożarowych. Obudził mnie. Powiedział, że jest naszym nowym sąsiadem.
Laurel uniosła brwi.
– Myślisz, że dokonał tego człowiek?
Jakkolwiek wydawało się to niewiarygodne, nie można było tego zbagatelizować, więc podszedłem do sprawy najpoważniej, jak to tylko możliwe.
– Nie wiem, ale obudziłem się w chwili, w której zamykał moje okno.
Siostra otworzyła szeroko szmaragdowe oczy i spytała z niepokojem:
– Quill, czy ty wiesz, co ukrywają te winorośle?
Może nie trzeba było podchodzić do tego aż tak poważnie… Może jeszcze dało się to jakoś zbagatelizować?
– Ja… nie. Nie wiem. Ale to na pewno nic gorszego od innych rzeczy, które tutaj trzymamy, prawda?
Na pewno przesadzała. Może i w moim pokoju piętrzyły się na podłodze ubrania, ale o ogród naprawdę dbałem. Skrupulatnie go studiowałem i pieczołowicie pielęgnowałem non stop od wielu lat. W zasadzie znałem tutaj na pamięć każdy liść i źdźbło trawy. A mama nigdy nie mówiła o tym, co znajduje się za drzwiami oranżerii i, prawdę mówiąc, nigdy nie przyszło mi nawet do głowy, żeby ją o to zapytać. Dzięki temu chociaż tej maleńkiej części ogrodu nie musiałem ujmować w spisie codziennych obowiązków. Tak przynajmniej myślałem… aż do teraz.
– To prawdopodobnie najcenniejsza i najniebezpieczniejsza rzecz z całego ogrodu – odpowiedziała Laurel, zamykając oczy.
O ile ją znałem, to w tamtej chwili przeżywała właśnie nadchodzący koniec świata. Tak. Czyli było źle. Ale znałem ją. I kochałem, nawet jeśli histeryzowała.
– Laurel, daj spokój. Na pewno nie jest aż tak źle.
Siostra podniosła brwi, ale zaraz przerwała.
– A co ci się stało w nogę?
Spojrzałem w dół i przekręciłem stopę na bok. Wyglądała ohydnie. Zaczynałem zostawiać krwawe ślady.
– Ech, kiedy wyganiałem tego dupka…
Laurel kiwnęła głową.
– Wygląda na to, że przyda ci się mała demonstracja. Chodź.
Podążyłem więc za nią. Przeszliśmy przez próg oranżerii i stanęliśmy w delikatnej czerwonej poświacie, która unosiła się wewnątrz. Było niemal tak, jakbyśmy wkraczali do snu. Z pozoru złowieszczego, ale jednocześnie uspokajającego. Na odległym końcu pomieszczenia znajdował się podest, na którym stała szklana minioranżeria, a w niej najpiękniejszy kwiat, jaki widziałem. Cienkie, zwijające się szkarłatne płatki kołysały się w przód i w tył w swoim małym więzieniu. Podszedłem bliżej i zauważyłem, że w miejscach, w których wcześniej znajdowały się kwiaty, rosły krwistoczerwone jagody.
– To jest to? – byłem oczarowany, a mimo to wcale mną to nie wstrząsnęło, ponieważ po reakcji siostry spodziewałem się w środku raczej Charlesa Mansona.
– To kwiat Azazela. Weź tamten zestaw – powiedziała, wskazując na małą drewnianą skrzynkę stojącą w rogu obok drzwi.
Przyniosłem ją szybko, po czym postawiłem na podeście. Obserwowałem, jak siostra zdejmuje szklaną kopułę. Kwiat odwrócił się w jej stronę, sunął do niej, błagał, żeby się zbliżyła. To było niepokojące. Co prawda ciągle widziałem, jak mama i siostra przemieszczają kwiaty ruchem palców, ale po raz pierwszy przyglądałem się roślinie, która poruszała się sama. Jednak Laurel nie wyglądała na zaskoczoną. Zerwała pojedynczą jagodę i z powrotem zamknęła kwiat w szkle.
Zmrużyłem oczy.
– Czyli to ten wielki sekret? Zwykła jagoda?
– Poczekaj, poczekaj… – mruknęła.
Wzięła nożyk i zeskrobała ze skórki owocu czarne kropki, a potem przykryła szmatką fiolkę i przywiązała ją do jej szyjki. Następnie wyjęła ze skrzynki tłuczek i moździerz, a potem zmiażdżyła w nim jagodę, wyciskając z niej czerwony sok.
– Lekcja pierwsza i najważniejsza, nie wolno w żadnym wypadku używać jej nasion. Jasne?
– Żadnych nasion – przytaknąłem. – Odnotowane.
Czy byłem ciekawy? Tak. Ale był to najprawdopodobniej kolejny rodzaj magii, o której nie miałem zielonego pojęcia, dlatego przyjmowałem tę wiedzę jak gorzką pigułkę.
– Dobrze.
Laurel zdjęła szmatkę, odstawiła skrzynkę z powrotem na miejsce, a potem ruchem ręki wskazała, abym wyszedł z nią na zewnątrz.
– Lekcja druga – szła za róg oranżerii, po czym pokazała na łodygę wielkości tej od cebuli dymki, tylko ta tutaj była biało-czarna. – Wiesz, co to?
Miałem wrażenie, że robiła sobie ze mnie żarty.
– Fantomowy korzeń? Chcesz powiedzieć, że on w ogóle do czegoś służy?
– Ogranicza skutki działania magii, a w tym przypadku sprawia, że konsumpcja tej jagody staje się bezpieczna. Mama mówiła, że jeśli go nie użyjesz, to wystąpią okropne skutki uboczne. Nie wyjaśniła jakie, ale wolę się o tym nie przekonywać.
Przytaknąłem. Cudownie. Wyglądało na to, że mimo tylu spędzonych tu lat nadal były w tym ogrodzie rzeczy, o których nie miałem pojęcia.
– Powinieneś postarać się dowiedzieć więcej o tych roślinach – powiedziała, jak zwykle czytając mi w myślach. – Nie tylko eliksiry mogą się okazać przydatne w czarnej godzinie.
– Przyjąłem – wtrąciłem, usiłując ją pośpieszyć. – A co z tym fantomowym korzeniem?
– Potrzymaj – podała mi fiolkę.
Wyrwała jedną z łodyg, przytrzymała ją poziomo nad szyjką fiolki i złamała wpół. Przezroczysty sok wypłynął z każdej połówki rośliny i wypełnił naczynie. Laurel zakopała resztki łodygi w ziemi, chwyciła fiolkę i wyjęła z kieszeni korek. Przez kilka sekund potrząsała zamkniętą buteleczką, a płyn w jej środku szybko przybrał kolor fuksji. Następnie mi ją podała.
– Proszę. Eliksir, który wyleczy wszystko.
Obróciłem szklane naczynie w palcach.
– Czyli… co mam z tym zrobić?
– Wypić.
Zamarłem i spojrzałem na nią śmiertelnie poważnie.
– Żartujesz?
– Nie. Powinien wystarczyć jeden łyk.
Westchnąłem. A co mi tam!
– No to siup – powiedziałem i wziąłem mały łyczek.
Było słodko-kwaśne… Ananas? Malina? Nie przypominało w smaku żadnego znanego mi owocu. Poczułem ciepło w brzuchu, które rozchodziło się aż do kończyn, a wraz z nim delikatne mrowienie. Poruszyłem stopą i obróciłem nią w kostce, wyczekując najmniejszego bólu. Ale stopa była jak nowa.
– Jak się czujesz? – spytała Laurel.
– Lepiej niż kiedykolwiek – odparłem, skupiony na swoim skaleczeniu. Odwinąłem koszulkę ze stopy, żeby ją obejrzeć. Lecz po ranie nie został nawet najmniejszy ślad.
– Resztę zachowaj sobie na później. I ani słowa mamie – dodała i spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami.
– Chciałem powiedzieć to samo – odparłem. Nie mógłbym tego wyjaśnić, bo zdecydowanie nie miałem takich umiejętności. – Więc myślisz, że włamał się tutaj, żeby ukraść tę właśnie roślinę? Czy jest cała?
– Tylko oranżeria uległa zniszczeniu, więc raczej tak. Ten, kto się tu włamał, zdecydowanie miał jakiś plan. Ale wygląda na to, że niczego nie udało mu się stąd zabrać. A przynajmniej nie tym razem – stwierdziła Laurel, domykając drzwi i obracając dłonią nad zamkiem. Grube srebrne pnącza winorośli zaczęły odrastać i odbudowywać mechanizm, jednocześnie go zamykając.
Nadal nie byłem przekonany, czy intruz nie znalazł raczej czegoś lepszego po drodze tutaj. Diamenty z pnącza Midasa byłyby dla człowieka bardziej przydatne. Albo kwiaty lotosu, które służyły do wpływania na ludzi… Były idealne do tymczasowej kontroli umysłu.
– Na szczęście nic stąd nie przetrwa poza ogrodem – kontynuowała siostra. – Mogłabym przysiąc, że słyszałam kroki, kiedy tutaj dotarłam – pokręciła głową. – Gdybym tylko zjawiła się tu wcześniej… Naprawdę sądzisz, że to był tamten?
– Raczej tak. Nie przychodzi mi do głowy nikt inny. Przez cały dzień byłem w domu – przerwałem, przypominając sobie ostry pisk opon, który słyszałem w trakcie rozmowy z tamtym kolesiem.
Laurel pokręciła głową i skrzyżowała ramiona.
– „Raczej tak” nie daje stuprocentowej pewności. Znaczy… jeśli cokolwiek stąd wyniósł, to bez magii ogrodu i tak to umrze w ciągu kilku godzin. Ale sprawdź to, żebyśmy mieli stuprocentową pewność, a ja ci w tym pomogę.
– Co masz na myśli?
– Coś wykombinujemy – Laurel westchnęła i pokręciła głową. – Ale on może wrócić i zrobić coś jeszcze gorszego. Jeśli ogród znajduje się w niebezpieczeństwie, to zagrożona jest także nasza magia.
– No przecież wiem.
Siostra pokiwała głową.
– Przyszłam tutaj wysiać nasiona, ale na dziś mam już dość przeżyć. Musisz rozgryźć, co się tu dzieje, zanim mama się połapie. Znaczy, chyba że chcesz utknąć w tym domu na zawsze. Mama zamknęłaby go na cztery spusty, i to z tobą w środku.
Słowo kluczowe: „ja”. To ja musiałem rozgryźć tę sprawę. A najgorsze w tym wszystkim było to, że wiedziałem, że Laurel ma rację. Żołądek ścisnął mi się na myśl o mojej przyszłości albo braku takowej, gdyby coś poszło nie tak. Siedemnaście długich lat żyłem odizolowany od ludzi, ale to nic w porównaniu z tysiącem kolejnych.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Otarłem ramieniem pot z czoła, a przynajmniej to, czego moja skóra nie zdołała od razu wchłonąć. Dzięki magii rośliny miały tutaj idealne warunki do rozwoju, ale jak dla mnie – przydałaby się tu klimatyzacja.
Miło byłoby się zanurzyć w strumieniu, ale byłem wykończony. Bolało mnie całe ciało, nie czułem nóg i marzyłem tylko o położeniu się do łóżka. Cały ranek bez przerwy pracowałem w ogrodzie. Było to wyczerpujące i odczuwałem zmęczenie w każdej części ciała. A do tego myśl o złodzieju w naszym rodzinnym ogrodzie nie dała mi w nocy spać. W zasadzie to w ogóle już nie zasnąłem. Dla człowieka, który wiedzie nudne życie, strach jest obcym uczuciem, dlatego kiedy się on pojawia, jest jeszcze trudniej. Nagle oddałbym wszystko, żeby moim największym problemem były za bardzo rozrośnięte kłącza albo skóra lepka od pyłków. Przed totalną paniką mogła mnie uchronić jedynie praca nad dzisiejszym zamówieniem. Pomyślałem też, że jeśli dobrze się spiszę, to odwrócę uwagę mamy.
Chociaż wiedziałem, że jeśli skradziono coś, co sprowadza na nas zagrożenie, to nie istnieje taka rzecz, która odwróciłaby jej uwagę. Zniszczenie ogrodu driad oznacza zniszczenie ich magii, a także ich przodków. I ich nieśmiertelności.
Podniosłem z pobliskiego kamienia koszulkę i wytarłem nią z siebie tyle wilgoci, ile się dało, a potem włożyłem ją na siebie. Ostatnie kwiaty z porannego zamówienia ledwo mieściły mi się na wózku, który ciągnąłem z ogrodu przez las do mieszkania. Wolniutko dotarłem do schodów obok pokoju mamy i zszedłem na dół na zaplecze kwiaciarni, która zajmowała cały parter budynku. A na jej zapleczu znajdowała się chłodnia.
Mijałem półki z maminymi eliksirami i miksturami, poustawianymi w długie rzędy niebieskich, czerwonych i żółtych flakonów, zielonych i fioletowych papek oraz białych i pomarańczowych zasypek. Był tu cały kalejdoskop naturalnych lekarstw na wszystko, na co człowiek tylko może zapaść. Nikt nie potrafił przyrządzać mikstur tak jak mama.
Przełożyłem ostatnie naręcze kwiatów na zimny metalowy stół, a potem powkładałem je do stojących przy przeciwległej ścianie wiader, segregując wedle pory zbiorów.
Przez ścianę słyszałem łagodny głos mamy, która rozmawiała z klientką.
– No tak, ale organizatorka ślubu powiedziała, że…
– Nie obchodzi mnie, co ona powiedziała, ja mówię, że potrzebuję stokrotek.
– Stokrotki są piękne, ale powodują alergie. Ozdobienie nimi całego lokalu może u pani gości spowodować…
– Nie interesuje mnie pani opinia, przyjechałam złożyć zamówienie. Czy to jakiś problem?
Otworzyłem szeroko oczy, przysłuchując się tej konwersacji. Jasna cholera, jak można tak traktować ludzi?
Głos mamy nie zdradzał żadnych emocji.
– Cóż, frezje, które pani zamówiła, czekają już gotowe w chłodni…
– To odeślijcie je. Wymieńcie. Albo spalcie. Nie ma znaczenia, co z nimi zrobicie, bo już ich nie chcę.
Złapałem się dłońmi za głowę i starałem się nie wrzasnąć. One mówiły o zamówieniu, nad którym pracowałem cały poranek. Miałem ochotę udusić tę babę.
Mama zamilkła. Jak ją znałem, to właśnie próbowała uspokoić klientkę, kiwając głową albo uśmiechając się do niej.
– To na kiedy ich pani potrzebuje?
Kobieta prychnęła.
– Ślub jest jutro, to jak pani myśli?
– W takim razie do zobaczenia dziś po południu.
Czekałem jeszcze przez kilka sekund, aż do moich uszu dobiegło brzęczenie dzwonka zamontowanego na drzwiach.
– Możesz już wyjść – zawołała mama.
Zawsze wiedziała, że ktoś jest w pobliżu.
Otworzyłem przesuwne drzwi i wystawiłem zza nich głowę.
– Rany. Trudny dzień, co?
Odwróciła się do mnie z uśmiechem sięgającym aż do jej zielonych oczu. Moich zielonych oczu.
– Kolejny dzień w raju – odpowiedziała. – Nie stój tam tak długo. Wyjdź, bo się przeziębisz.
Zachichotałem i wyszedłem z chłodni. Chorowałem tylko raz w życiu, i to nie od jakiegoś chłodnego powietrza. Zamknąłem za sobą drzwi i rozejrzałem się po sklepie. Rzadko tutaj bywałem. A było tu przytulnie jak w domu. Kwiaciarnia miała drewniane podłogi i drewniane półki, a pod ścianami stały szklane regały. Panował lekki nieład, ale to dzięki temu było tak przyjemnie. Z sufitu zwisały pędy winorośli, a w powietrzu unosił się drzewny zapach. Gdyby natura była bardziej zorganizowana, można by pomyśleć, że kwiaciarnia sama wyrosła z ziemi.
– Co z nią nie tak? – spytałem, zasuwając szklane drzwi.
– To tylko panna młoda marząca o idealnym ślubie – odpowiedziała mama spokojnie, a potem wróciła do swojej księgi zamówień i coś w niej zapisała. – Nic nowego.
Prychnąłem szyderczo, a potem usiadłem na ladzie obok. Należy wspomnieć, że prześcignąłem ją już wzrostem, a z tego miejsca już w ogóle nad nią górowałem.
– Wydała mi się kretyn…
– Wyrażaj się – skarciła mnie, celując palcem w moją klatkę piersiową i nie odrywając wzroku od księgi. Jej wściekle rude loki lekko zafalowały. – Ona jest po prostu zestresowana. I tyle. Wyczułam też, że z nerwów boli ją brzuch.
– To nie daje jej prawa, żeby tak do ciebie mówić.
Mama posłała mi spojrzenie pełne cierpliwości, a na jej pełnych ustach czaił się lekki uśmiech.
– Większość ludzi jest z natury dobra, jeśli dać im szansę.
Odchyliłem głowę i spojrzałem na sufit.
– Mówi to kobieta, która trzyma mnie od nich najdalej, jak się tylko da – mruknąłem.
Wiedziałem, że zdarza mi się powiedzieć coś, zanim pomyślę, ale nawet jak na mnie to było niemiłe. Od razu pożałowałem tych słów. Podobnie rośliny w kwiaciarni – ich liście i płatki zaczęły opadać i więdnąć. Poczucie winy przeszyło mnie aż do szpiku kości, bo zraniłem osobę, która tak o mnie dbała. Jak dotąd tylko kilka razy tak się czułem i ta chwila zaliczała się do tej kategorii. Mama westchnęła i odłożyła długopis. Luźne rękawy jej bluzki rozłożyły się na ladzie.
– Wiesz, że jeszcze nie jest tam dla ciebie bezpiecznie.
Zamknąłem oczy i pożałowałem, że nie mogę cofnąć tamtych słów.
– Wiem. Przepraszam. Po prostu jestem zmęczony.
– Spałeś choć trochę w nocy? – mama podeszła do mnie i złapała dłońmi moją głowę, przyglądając się oczom i skórze.
Cholera. Już coś załapała. Musiałem sprzedać jej jakąś półprawdę.
– Nie, nie mogłem przez tę burzę – powinienem był zamilknąć, ale być może był to właściwy moment, żeby coś od niej wyciągnąć. – I jakieś dźwięki zza ściany. Wynajęłaś tamto mieszkanie?
– No tak. Pewnemu miłemu panu z równie miłym synem. Pan Watson i jego syn Liam – wyjaśniła mama, nadal badawczo mi się przyglądając. – Pewnie się urządzają. Będę musiała z nim porozmawiać.
– To znaczy, nie było aż tak źle – dodałem szybko. Tylko tego było mi jeszcze trzeba, żeby mama dowiedziała się o jego włamaniu. Wiedziałem, że im dalej uda mi się ją utrzymać od tego, co się tutaj wydarzyło wczorajszej nocy, tym będę bliżej uwolnienia się od ogrodu.
Mama położyła dłonie na biodrach i energicznie pokręciła głową.
– Kochanie, przecież znasz zasady.
– Nic się nie stało. I tak nie będzie mnie pewnie pamiętał – zeskoczyłem z blatu, żeby stanąć z nią twarzą w twarz. Mama przeczesała dłonią moje włosy, okręcając kilka kosmyków wokół palców, jednocześnie spoglądając na mnie znacząco. Znów zaczęła się we mnie rodzić ostrożna nadzieja, że oto przyszła kolejna szansa, żeby namówić ją na zmianę zdania.
– Mówiłem ci – kontynuowałem. – Coraz więcej ludzi farbuje włosy na szalone kolory. Wszyscy pomyślą po prostu, że jestem dziwakiem.
– Och, przecież jesteś całkiem zwyczajny – zaprzeczyła, chichocząc. Zmierzwiła mi włosy i pocałowała w czoło. – Mój piękny chłopiec. Wracaj na górę i zdrzemnij się. Mógłbyś po drodze zahaczyć o ogród po kozłka lekarskiego. Od razu byś po nim zasnął.
– Dzięki, mamo – powiedziałem. Zauważyłem, że kiedy zmierzałem do wyjścia, rośliny w kwiaciarni na powrót się ożywiały.
– À propos – zawołała za mną mama. – Mogłeś go zabrać, kiedy byłeś tam w nocy.
Spojrzałem na nią cały blady. Czas na kolejną półprawdę.
– Nawet jakbym zjadł i cały korzeń, to tamta burza i tak by mnie obudziła.
Mama uśmiechnęła się drwiąco.
– Dobra, dobra… Nie chcemy sprawdzać tej teorii.
***
Uciekłem ze sklepu i wspiąłem się po schodach do naszego mieszkania. Zamknąłem za sobą drzwi, wdzięczny za dwie rzeczy: możliwość odpoczynku i jego krótkie nazwisko. Wyjąłem z kieszeni telefon i zabrałem się do poszukiwania informacji o Liamie Watsonie. Po sporej dawce wzmianek o mężczyznach w średnim wieku z różnych zakątków kraju znalazłem wreszcie artykuł godny uwagi: Liceum z Castleview jedzie na zawody krajowe.
– Mam cię – mruknąłem, zadowolony z siebie.
Kliknąłem w link i od razu stanęła mi przed oczami drużyna pływacka, a jego uśmiechnięta twarz i mokre rude włosy znajdowały się na samym środku zdjęcia. Najwyraźniej był dobrym uczniem, skoro dostał się do drużyny, najwyraźniej potrafił dobrze współpracować z innymi i najwyraźniej przechodził testy na obecność różnych substancji. Ale kto wie, co robił poza zasięgiem obiektywu albo czujnego spojrzenia trenera? Musiałem się dowiedzieć o nim więcej, ale byłem zbyt wyczerpany, żeby zająć się tym od razu. Postanowiłem, że zrobię to później, i powędrowałem do łazienki, szurając zmęczonymi stopami. Gorąca woda tryskała z prysznica, kiedy zdejmowałem z siebie brudne ubrania i zrzucałem je na podłogę. Oczy mi się kleiły, kończyny miałem bezwładne, a skórę napiętą i tłustą. Okropność.
Kiedy woda oblewała mi ciało, mój umysł powędrował do Liama. Wydawał się typowym mięśniakiem… arogantem. Jeszcze go nie poznałem, a już mnie irytował. To dziwne, bo mama zazwyczaj trafnie oceniała ludzkie charaktery. Powiedziała, że to miły chłopiec. Może miała rację, a ja się myliłem. W końcu nie miałem za dużego doświadczenia w kontaktach z ludźmi. Z tym że, na miłość Natury, on dosłownie czyhał za moim oknem. Zakładając, że to mama się myliła, frustrowało mnie, że akurat on potrafił ją zmylić.
Zakręciłem wodę i przyglądałem się, jak zbłąkane kropelki wsiąkały mi w skórę, nie potrzebowałem ręcznika. Wyglądało na to, że byłem bardziej spragniony, niż sądziłem. Zapomniałem rano zabrać ze sobą butelki z wodą, ale już czułem się o niebo lepiej.
Promienie słońca wpadały przez wysokie okno, oświetlając baldachim z liści, który okrywał mój sufit. Wzdłuż ścian rosły drzewa, skręcające się w geometryczne wzory i podtrzymujące setki moich książek i bibelotów. Taka zaleta matczynej magii: meble hodowane w domu. Rzuciłem brudne ubrania z powrotem na podłogę, z której zgarnąłem je dziś boleśnie wczesnym rankiem, ubrałem się w coś czystego z szafy i padłem na łóżko.
Zagrzebałem się pod kocami i marzyłem, aby sen potrwał choć kilka godzin.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
– Pobudka! – obudził mnie radosny głosik.
– Nieeeeee – jęknąłem, zakrywając się szczelnie kołdrą.
Usłyszałem skrzypienie zawiasów, co oznaczało, że Laurel namówiła moje drzwi do otwarcia.
– Nie masz nic do roboty?
– Nadal mam wakacje – zadrwiłem.
– Przecież uczysz się w domu – powiedziała ze śmiechem. Nie musiałem jej widzieć, żeby się domyślić, że zbliżała się do mnie.
– Tym bardziej mam prawo do wakacji – odparłem, kiwając wolno głową. W tamtym momencie oddałbym wszystko za więcej snu.
Może konkretna dawka sarkazmu dałaby jej do zrozumienia, że jestem poirytowany, i poszłaby sobie. Okazuje się, że nie miałem racji. Usiadła obok mnie, poznałem to po delikatnym nacisku jej ciała na materac.
– No weź, mama kazała mi zejść i pomóc. Mówiła, że rano wyglądałeś okropnie. Chyba oboje wiemy dlaczego.
Przewróciłem oczami, chociaż wiedziałem, że ona tego nie widzi.
– No to idź.
– Sama? I mam pobrudzić nową sukienkę? Raczej nie.
To typowe dla Laurel. Miała dwadzieścia dwa lata, własne mieszkanie, a jeśli chodzi o wygląd, nadal zachowywała się jak szesnastolatka.
– A nie mogła zrobić dla mnie eliksiru podnoszenia z łóżka?
– A sam nie mogłeś go sobie zrobić?
Zaśmiałem się krótko, rozgoryczony.
– Wiesz, że to mogłoby się skończyć śmiercią.
Laurel zamilkła i położyła dłoń na moim ramieniu okrytym stertą koców.
– Quill, nie mów tak. Idzie ci coraz lepiej. W końcu załapiesz.
– I kto to mówi: geniusz wśród driad.
A tak na poważnie, to wolałbym być teraz sam i w samotności przeżywać porażkę. Nie znałem się na magii. Nie potrafiłem robić eliksirów. Nie umiałem nawet ochronić przed intruzami tajemnego ogrodu ukrytego na pierwszym piętrze w zamkniętym na klucz mieszkaniu.
– Geniusz, który po długiej nieobecności w domu chce spędzić trochę czasu ze swoim braciszkiem.
Zrzuciłem z siebie koce i skrzywiłem się.
– Dobra.
– Brawo! – odsłoniła w uśmiechu idealne uzębienie, a w jej idealnie prostych złotych włosach błyszczały promienie słońca. Nienawidziłbym jej, gdyby nie to, że ją kochałem. – A teraz coś poważniejszego. Jak tam poszukiwanie informacji o gościu z sąsiedztwa?
– Wygląda na to, że w weekendy nosi kąpielówki.
Laurel westchnęła.
– Coś mi się wydaje, że to za mało. Może będziesz się musiał do niego nieco zbliżyć.
Zamilkłem na chwilę, zastanawiając się, czy mówi poważnie.
– Znasz zasadę mamy o moich kontaktach z ludźmi.
– Niestety, trudne sprawy wymagają poświęceń, Quill. Ja mogłabym go spłoszyć. A ciebie już zna – wzruszyła ramionami.
Jęknąłem niezadowolony i opadłem na plecy.
– Dobra – powtórzyłem.
– OK. Teraz wyjdę, a ty się ubierz – powiedziała i dwukrotnie poklepała łóżko. – Do zobaczenia zaraz w ogrodzie. Mamy robotę.
***
Tak naprawdę to miała na myśli mnie. To ja miałem robotę. A ona będzie się wtrącać.
Dogoniłem ją na kamiennej ścieżce prowadzącej przez las. Laurel przemykała z jednej strony drogi na drugą i z powrotem, żeby powąchać mijane kwiaty. A te otwierały się dla niej gwałtownie, błagając, żeby podeszła bliżej. Zwalczyłem w sobie chęć przewrócenia oczami. Chwalipięta. Laurel uśmiechnęła się, westchnęła i spojrzała w górę na wirujący sufit udający rozległą galaktykę.
– Nigdy nie przestanę się zachwycać tym miejscem.
– Tylko dlatego, że możesz od niego odpocząć. Gdzie cię poniosło tym razem?
– Do Indii. Nie uwierzysz, jakie tam mają lasy. A ich miasta! A jedzenie! Na samą myśl cieknie mi ślinka.
– Tak, tak… Weź przestań już – powiedziałem, kiedy skręcaliśmy przy słonecznikach wielkości kół od ciężarówki. Na myśl o smacznym posiłku zaburczało mi w brzuchu. Postanowiłem wrócić tutaj potem i ściąć jeden na kolację.
– Nie zrozum mnie źle – mówiła Laurel, wskazując na mnie wypielęgnowanym palcem. – Ale namierzenie tego, czego potrzebowaliśmy, wcale nie było łatwe. Musiałam się nieźle nagimnastykować.
– Och, i przy okazji zobaczyć to wszystko – wtrąciłem, być może zbyt sarkastycznie. – Trafił ci się tym razem jakiś dżentelmen do pomocy?
– A kto powiedział, że to musi być dżentelmen? – odpowiedziała, puszczając do mnie oko i łagodnie odrzucając włosy za ramię – Może się i trafił… Ale znasz zasady: najpierw zadanie.
Jej życie, jej wybór. Ale co się tyczyło mnie, to nigdy nie miałem nawet przyjaciela, nie mówiąc już o jakimkolwiek związku. Wszystko, co miałem, to praca. Jednakże czy poświęcenie życia ogrodowi było o tyle lepsze? Laurel sięgnęła do kieszeni w sukience i wyjęła mały woreczek z nasionami.
– Co za rodzina? Sami pracoholicy – westchnąłem.
Laurel zatrzymała się i położyła mi dłoń na ramieniu.
– Quill, to nie praca, to nasza spuścizna – szepnęła.
– Sama radość. Całe życie z motyką w dłoni – burknąłem, a ona rzuciła mi groźne spojrzenie i zmrużyła oczy. – Mówiłem o sobie – dodałem.
Siostra przewróciła oczami i pokręciła głową.
– Czy posiadasz dar, czy nie, i tak jesteś ważny. Wiesz o tym. Musisz pozostać blisko tylko do czasu, aż zrobi się bezpiecznie.
No właśnie.
– Czyli rozmawiałaś z mamą?
– Quill, wiem, że aż cię nosi, żeby się wyrwać do świata. I wierz mi, kiedyś tak się stanie – kontynuowała.
– Tak, tylko nikt nie wie kiedy. Ty hodowałaś róże w pokoju już jako dwulatka. A twoje włosy przeszły przemianę, kiedy miałaś sześć lat.
– Jesteś pierwszą męską driadą na świecie. Z tobą… Jest inaczej.
– Inaczej… Czyli masz na myśli, że jestem podróbką driady?
To wszystko była prawda. Fajnie byłoby mieć moce, ale już pogodziłem się z ich brakiem.
– Tego nie powiedziałam. Powiedziałam, że jesteś inny.
– Laurel, jestem beznadziejnym stworzeniem z głową w kolorze brokułów. Poza paroma różnicami w zasadzie jestem człowiekiem. Mogłaby mi po prostu pozwolić normalnie żyć – starałem się nie brzmieć żałośnie, chociaż tak właśnie się czułem.
Uwielbiałem swój wygląd, nawet jeśli martwił on mamę. Zastanawiałem się, jak by to było, gdyby odpuściła. Czy mógłbym pójść do szkoły? Czybym się tam dopasował? Może znalazłbym coś, w czym byłbym dobry, poza ogrodnictwem oczywiście… Czy miałbym przyjaciół?
– Zaufaj jej. Tak naprawdę to wiesz, że ona ma rację. A poza tym spójrz na mnie, jakoś przez to przeszłam.
Nie napawało mnie to zbytnio nadzieją. Ale postanowiłem to przemilczeć.
Weszliśmy w las głębiej, niż sam na co dzień się zapuszczałem. Ścieżkę zaczynały otaczać coraz mniej mi znane i coraz brzydsze rośliny. Nieczęsto widywałem pospolite gatunki, które można było spotkać w zwyczajnych ogrodach. Laurel nuciła swoją ulubioną melodię, a jej kroki odbijały się echem. Natomiast ja byłem coraz bardziej zaciekawiony.
– Opowiedz o tej nowości – zagadnąłem. – Chyba była dla ciebie dość ważna, że pojechałaś po nią na drugi koniec świata.
– Krążyły pogłoski, że można ją znaleźć głęboko, w sercu lasu. Miły chłopiec z wioski przekonywał, że mnie tam zaprowadzi, ale oboje wiemy, że potrafię znaleźć drogę przez las lepiej niż ktokolwiek inny – w jej głosie i oczach rosła ekscytacja.
– Już ja wiem, do czego on chciał znaleźć drogę – mruknąłem pod nosem. Ale zaraz gruba fioletowa gałąź drzewa uderzyła mnie w tył głowy. Obejrzałem się na siostrę, rozcierając miejsce, w które uderzyła mnie gałąź, ale ona szła dalej przed siebie, sprawdzając, czy nie złamała paznokcia.
– To niezwykle rzadka roślina – mówiła dalej. – Najczęściej szukają jej pary, ale rzadko ją odnajdują. Nie zawsze ich miłość jest prawdziwa, a przynajmniej nie tak, aby wyczuła ją ta roślinka.
– Skąd ty w ogóle to wiesz?
– Jest taka legenda, że książę i jego ukochana dostali tę roślinę w noc swoich zaręczyn. On sądził, że pięknie zakwitnie. Ale kiedy to się nie stało, wpadł w furię i nakazał ją spalić. Księżniczka nalegała, aby ją jeszcze zatrzymać, sugerując, że jeszcze odpowiednio nie wyrosła. Kazała ją wstawić do swoich komnat. Wieczorem, kiedy szykowała się do snu, jak zwykle sama, do pokoju weszli strażnicy, żeby sprawdzić, czy wszystko u niej w porządku. W tym momencie roślina zakwitła, wydając kwiat o wyglądzie białego płomienia. Księżniczka natychmiast kazała ją wynieść. Następnego poranka księżniczka oraz jeden z jej najbardziej zaufanych strażników zaginęli. Kwiat miał rację… bo ona wcale nie kochała księcia. Miała już swoją bratnią duszę.
– A co się stało potem? Udało im się?
Laurel zachichotała.
– No nie. Książę ich wytropił i stracił publicznie, a potem znalazł nową żonę. I żył długo i nieszczęśliwie, aż go obalono, torturowano i skazano. Nie najlepszy to finał… Pewnie dlatego rzadko opowiadają tę historię. A jej morał jest taki, że prawdziwa miłość nie kłamie.
Dotarliśmy wreszcie do pustej grządki, która wyglądała niepokojąco znajomo.
– Jesteśmy na miejscu – oznajmiła Laurel.
To ta sama część ogrodu, w której byliśmy wczoraj. Spojrzałem niespokojnie na oranżerię. Wyglądała na niedraśniętą. Nikt by się nie poznał, że wczoraj ją uszkodzono. Laurel przyglądała się roślinom otaczającym pustą grządkę, nakręcając na palec kosmyk włosów. Zamyśliła się, a potem kiwnęła potwierdzająco głową.
– Tak. Mama całkiem nieźle to zaplanowała. Tuż obok smoczej skóry. Rzeczywiście kwiat namiętności lubi ciepło.
– Tylko nie wsiej go zbyt blisko – ostrzegłem. – Listki mogłyby się zająć ogniem, a ja wolałbym uniknąć tutaj pożaru.
Laurel przewróciła oczami.
– Spokojnie, przecież wiem, co robię.
Delikatnie potrząsnęła woreczkiem, wysypując sobie nasiona na dłoń. Wsunęła woreczek z powrotem do kieszeni, zamknęła oczy, a potem połączyła dłonie, skrywając w nich nasiona, jakby te mogły odlecieć.
Widziałem już wcześniej, jak ona i mama używają swoich mocy w ten sposób, ale i tak czekałem, aż siostra zacznie przedstawienie. Ze zwykłymi stokrotkami było łatwo. Ale z tymi rzadszymi roślinami trzeba było postępować bardziej delikatnie.
Laurel ostrożnie klęknęła, przysunęła zaciśnięte dłonie do ust i dmuchnęła w szparę między nimi. Wokół jej palców zaczęły się pojawiać błyszczące złote drobinki, a potem otworzyła dłonie, w których znajdował się płyn koloru słońca. Przechyliła palce w kierunku gleby i wylała go na nią. Płyn wirował i skręcał się na ziemi, tańcząc wraz z jej drobinkami. Kiedy Laurel podniosła się z kolan, płyn zaczął zwalniać tempo. Blask z pędów, które uformowały się z płynu, świecił coraz jaśniej, był niemal biały od żaru, a potem rozbłysnął i naszym oczom ukazała się w pełni wyrośnięta roślina.
Była zwyczajna. W kolorze limonki. Matowa. Wyglądała nieswojo, pozbawiona kwiatów. Z jednej strony trudno mi było się temu przyglądać. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie byłem zazdrosny o dar mojej siostry. Jednak byłem ogromnie dumny z bycia członkiem tak potężnej rodziny. Za każdym razem, kiedy któraś z nich robiła coś podobnego, byłem pełen zachwytu. Jednak w przypadku tego kwiatu… Może nie tak bardzo.
– Hmmm… Trochę rozczarowujący.
Laurel westchnęła.
– Zawsze taki będzie. Wątpię, żeby kiedykolwiek tutaj zakwitł, ale mama na pewno ma co do niego jakiś plan.
Przyglądałem się tej roślinie i mimowolnie porównywałem ją do siebie. Była uwięziona w tym ogrodzie i oczekiwało się od niej przemiany w coś, czym się nigdy nie stanie.
O Matko Ziemio, co ja wyprawiam! Porównałem swoje życie do kępy liści. Zbyt długo tutaj tkwię. Muszę się wydostać z tego ogrodu, choćby nie wiem co.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Była północ.
Jeszcze nie miałem okazji skonfrontować się z Liamem i ustalić, czy to on był złodziejem z ogrodu, ale ciągle o nim myślałem. Przecież to nie mógł być nikt inny. Zwłaszcza sądząc po dźwiękach filmu wojennego, które dudniły za ścianą: śmigłowce, strzały i eksplozje. Modliłem się, żeby wszyscy w tym filmie jak najszybciej zginęli, to może wtedy ten typ pójdzie wreszcie spać. Nie mogłem się ułożyć i rzucałem się na łóżku, podobnie było poprzedniej nocy. A zażyłem już aż dwa korzenie waleriany.
Czy to uspokoiło moje ciało? Tak.
A mój umysł? Absolutnie nie.
Zaskakując samego siebie, zgrzytnąłem zębami, ponieważ aż tak napięte miałem mięśnie karku. Z całych sił usiłowałem nastawić sobie kręgosłup, ale pożądane chrupnięcie nie pojawiało się, nieważne pod jakim kątem ustawiłem plecy. Ech.
Przypomniała mi się mina mamy, kiedy jej powiedziałem, że chcę porozmawiać z Liamem. Zdecydowanie zaskoczyło ją, że myślę o wyjściu z naszego mieszkania, ale na jej twarzy malowało się przede wszystkim potępienie. Cieszyłem się, że nie zauważyła, że coś ukrywam. Na pewno by się wściekła. Mogłaby trochę odpuścić. Rozumiałem, że martwiło ją ujawnienie się przed ludźmi, ale co to miało wspólnego ze mną. Przecież nie miałem żadnych mocy. W zasadzie byłem prawie człowiekiem, więc czy nie powinna po prostu pozwolić mi żyć jak oni?
Miałem dość tego, że cackały się ze mną jak z jajkiem. Jakbym był jakiś ułomny. Dawno temu zaakceptowałem to, że różnię się od innych driad. Mama i siostra też mogłyby to zrobić.
Łóżko znów zadrżało od kolejnej eksplozji za ścianą. Liście nade mną zaszeleściły. W świetle księżyca przesączającym się przez okna widziałem, że kilka nawet zaczęło opadać. Zanim wylądowały mi na piersi, jeden po drugim, na ścianie tańczyły cienie.
– Na miłość Natury! – powiedziałem, ciskając przez pokój poduszką, a następnie zwlokłem się z łóżka. Niech sobie mama potępia, ile chce. Idę tam. Nałożyłem koszulkę, spodenki i pomaszerowałem przez dom.
Mama miała szczęście, że zasypiała, kiedy tylko się ściemniało. Bo chociaż była najspokojniejszą osobą na świecie, byłem przekonany, że ten hałas nawet ją wyprowadziłby z równowagi.
Otworzyłem drzwi wejściowe i przeszedłem całe niepotrzebne dziesięć kroków przez beżowy korytarz. Nie zapuszczałem się tutaj za często, chodziłem tylko na górę do Laurel. Odczuwałem niepokój związany z ponownym spotkaniem z Liamem, jednak to było nic w porównaniu z tym, jaki byłem wkurzony. Zwłaszcza że to on mógł być tamtym włamywaczem.
Uderzyłem pięścią trzy razy w ich drzwi. Wojenne hałasy gwałtownie ucichły i zastąpiły je ciężkie kroki, które zbliżały się w moją stronę. Stukałem stopą o cienki chodnik, zastanawiając się, co tym razem wypadnie mi z ust. Zdarzało mi się mówić totalnie bez zastanowienia. Obym teraz niczego nie musiał żałować.
Usłyszałem kliknięcie zamka, przesuwanie zasuwy z łańcuszkiem i drzwi się otworzyły. Pojawił się Liam ubrany jedynie w białą obcisłą koszulkę na ramiączkach i krótkie sportowe spodenki. Uśmiechnął się na mój widok, skrzyżował ramiona i oparł się o framugę drzwi. Tak jak ostatnio emanował pewnością siebie. Tylko ubrany w mniej ciuchów niż wcześniej.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki