Five Nights At Freddy's. Aport - Scott Cawthon - ebook + książka

Five Nights At Freddy's. Aport ebook

Scott Cawthon

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czytelnicy, strzeżcie się! Przed wami kolejne mrożące krew w żyłach opowieści, które nie pozwolą zasnąć nawet najodważniejszemu fanowi gry Five Nights at Freddy's... Greg, Alec i Oscar zawsze byli popychadłami. Teraz są gotowi przejąć kontrolę nad swoim życiem. Greg decyduje się wcielić w życie kontrowersyjne tezy, które od jakiegoś czasu zgłębia. Alec w końcu chce pokazać światu, jak paskudnym i rozpuszczonym bachorem jest jego siostra. A Oscar, który zbyt wcześnie musiał dorosnąć, postanawia zrobić coś, o czym zawsze marzył…nawet jeśli miałoby to być złe. Chłopcy jednak szybko się przekonają, że w złowrogim świecie Five Nights at Freddy's sprawowanie kontroli nad sytuacją jest tylko iluzją...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 242

Oceny
4,5 (31 ocen)
19
8
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AnWy81

Nie oderwiesz się od lektury

🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣 🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣 🟣⬛⬜🟣⬛⬜🟣 🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣 🟣⬛⬛⬛⬛⬛🟣 🟣🟣⬛⬛⬛🟣🟣 🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣 Książka spoko 🟨 🟪🟪🟪🟪🟪 🟪🟪🟪🟪🟪🟪🟪 🟪⬛⬜🟪⬛⬜🟪 🟧🟧🟧🟧🟧🟧🟧 🟧🟧🟧🟧🟧🟧🟧 🟧🟧🟧🟧🟧 Książka spoko Chica cupcace
00
dzasta87

Nie oderwiesz się od lektury

Książka bardzo ciekawa
00
Blueemi

Nie oderwiesz się od lektury

On top
00

Popularność



Podobne


Aport

Morska piana, wiatr i deszcz wal­czyły ze sobą, ude­rza­jąc o stary budy­nek z taką siłą, że Greg zaczął się zasta­na­wiać, czy słabe mury wytrzy­mają taki napór. Kiedy za oknem zabi­tym deskami roz­legł się kolejny potężny grzmot, Greg odsko­czył do tyłu, wpadł na Cyryla i nadep­nął mu na stopę.

– Aj! – Cyryl ode­pchnął Grega, wyma­chu­jąc nie­zdar­nie latarką skie­ro­waną na ścianę.

Snop świa­tła prze­su­nął się po odła­żą­cej, nie­bie­skiej, pasia­stej tape­cie i czymś, co wyglą­dało jak dwie czer­wone litery „Fr”. Na tape­cie były jakieś ciemne plamy. Sos do pizzy czy może coś innego?

Hadi roze­śmiał się, widząc sza­mo­ta­ninę przy­ja­ciół.

– Chło­paki, to tylko wiatr. Weź­cie się w garść.

W budy­nek ude­rzył kolejny podmuch. Ściany zadrżały, zagłu­sza­jąc głos Hadiego. Deszcz jesz­cze moc­niej zabęb­nił w bla­szany dach, a jed­no­cze­śnie w środku, gdzieś nie­opo­dal, coś meta­licz­nego zadzwo­niło tak gło­śno, że prze­biło się przez hałasy z zewnątrz.

– Co to było? – Cyryl odwró­cił się gwał­tow­nie, dziko macha­jąc latarką. Cho­ciaż dopiero co skoń­czył trzy­na­ście lat i był o rok młod­szy od Grega i Hadiego, to razem z nimi cho­dził do tej samej nie­dawno utwo­rzo­nej pierw­szej klasy. Był niski i chudy, miał dzie­cinne rysy, cien­kie brą­zowe włosy, a do tego, co gor­sza, głos jak mysz z kre­skówki. Nie przy­spa­rzało mu to wielu przy­ja­ciół. – „Chodźmy zwie­dzić starą piz­ze­rię”. – Teraz Cyryl zaczął prze­drzeź­niać pro­po­zy­cję Grega. – Tak, cóż to był za dosko­nały pomysł.

Była chłodna jesienna noc. Nad­mor­skie mia­steczko tonęło w ciem­no­ściach, pozba­wione prądu przez burzę. Greg i jego kole­dzy pla­no­wali spę­dzić sobotni wie­czór, gra­jąc na kom­pu­te­rach i jedząc chipsy. Gdy tylko padł prąd, rodzice Hadiego pró­bo­wali ich namó­wić na gry plan­szowe – tra­dy­cję rodzinną kul­ty­wo­waną wła­śnie wów­czas, gdy bra­kło prądu – ale Hadi zdo­łał ich prze­ko­nać, by pozwo­lili mu poje­chać z kole­gami na rowe­rach do domu Grega, gdzie mogliby zagrać w jego nową grę stra­te­giczną. Kiedy jed­nak tam dotarli, Greg namó­wił ich na zwie­dza­nie piz­ze­rii.

Już od dawna czuł, że musi to zro­bić. Czuł, że coś go do tego miej­sca przy­ciąga.

A może wszystko pomy­lił. Może to szu­ka­nie wia­tru w polu. Greg oświe­tlił latarką kory­tarz. Dopiero co skoń­czyli badać wzro­kiem kuch­nię opusz­czo­nej restau­ra­cji i z zasko­cze­niem stwier­dzili, że wciąż stały tam garnki, patel­nie i naczy­nia. Kto zosta­wia takie rze­czy, zamy­ka­jąc piz­ze­rię?

Po wyj­ściu z kuchni tra­fili na dużą scenę na końcu pomiesz­cze­nia, które kie­dyś musiało być główną salą jadalną. Na tyłach sceny zwi­sała ciężka czarna kotara. Żaden z chłop­ców nie odwa­żył się za nią zaj­rzeć… Żaden też nie wspo­mniał, że widział, jak coś się za nią ruszało, gdy prze­cho­dzili obok.

Hadi znów się roze­śmiał.

– To lep­sze niż sie­dze­nie z rodzi… Hej, co to jest?

– Co takiego? – Cyryl skie­ro­wał świa­tło latarki w stronę, w którą patrzył Hadi.

Greg poszedł w jego ślady, oświe­tla­jąc odle­gły kąt dużej, zasta­wio­nej sto­li­kami sali. Świa­tło spo­częło na rzę­dzie nie­zgrab­nych kształ­tów usta­wio­nych na brud­nym, szkla­nym kon­tu­arze. Blask latarki odbi­jał się w rzę­dach lśnią­cych oczu.

– Fajne! – zawo­łał Hadi, kop­nął odła­maną nogę od sto­lika i ruszył w ich kie­runku.

Moż­liwe, pomy­ślał Greg, marsz­cząc brwi na widok lśnią­cych oczu.

Jedna para wbi­jała swój wzrok wła­śnie w niego. Mimo wcze­śniej­szej pew­no­ści sie­bie zaczął się zasta­na­wiać, co tu w ogóle robi.

Hadi jako pierw­szy dotarł do kon­tu­aru.

– Ale super! – krzyk­nął, po czym się­gnął po coś i kich­nął, gdy z blatu uniósł się kurz.

Zanim wyszli z domu, Greg zapro­po­no­wał, by wzięli ze sobą chu­s­teczki do zasło­nię­cia ust i nosa, ale nie mogli żad­nych zna­leźć. Sądził, że w pustej restau­ra­cji zastaną kurz, pleśń, stę­chli­znę i tego typu rze­czy. Co cie­kawe, mimo nad­mor­skiego kli­matu w środku zna­leźli tylko kurz – było go za to mnó­stwo.

Greg prze­szedł nad prze­wró­co­nym meta­lo­wym krze­słem i minął Cyryla, który stał oparty ple­cami o brudny, obła­żący z farby słup pośrodku sali. Poza tym, że jeden ze sto­łów był poła­many, a dwa krze­sła prze­wró­cone, wyglą­dało na to, że wystar­czy­łoby porządne sprzą­ta­nie i znów można by tu przyj­mo­wać gości. To także wyda­wało się dziwne. Greg wie­dział, że coś tu musiało zostać, ale nie spo­dzie­wał się, że w budynku wciąż będą naczy­nia, meble i… kto wie, co jesz­cze?

Greg popa­trzył na to, co Hadi trzy­mał w ręku, i aż mu zaparło dech. Czy to wła­śnie po to tu przy­szedł? Czy to z tego powodu wzy­wało go to roz­sy­pu­jące się miej­sce?

– Co to? – zapy­tał Cyryl, nie pod­cho­dząc ani na krok bli­żej.

– Myślę, że kot. – Hadi obró­cił w rękach pękaty kształt pokryty szorstką sier­ścią. – A może fretka?

Dźgnął to pal­cem.

– Może to jest ani­ma­tro­niczny zwie­rzak? – Odło­żył tajem­ni­czy przed­miot i skie­ro­wał świa­tło na kolejne kształty. – Ale super. To nagrody. Widzi­cie? – Hadi pod­świe­tlił nie­ru­chome zwie­rzątka.

To wyja­śniało, czym były klitki, które mijali w kory­ta­rzu pro­wa­dzą­cym do tej sali. W tych wnę­kach musiały stać auto­maty do gier.

– Nie wie­rzę, że wciąż tu są – powie­dział Hadi.

– No. – Greg zmarsz­czył brwi, przy­glą­da­jąc się cze­muś, co przy­po­mi­nało zesztyw­niałą wydrę mor­ską i poskrę­caną ośmior­nicę. Czemu wciąż tu były?

Stara piz­ze­ria była zabita dechami i ata­ko­wana przez nad­mor­skie sztormy od nie wia­domo jak dawna. Widać było, że jest opusz­czona, i wyglą­dało na to, że zaraz się zawali. Panele ścienne były tak posza­rzałe i znisz­czone, że trudno nawet było powie­dzieć, czym są, a nazwy piz­ze­rii nie dało się odczy­tać już od dawna. Więc czemu w środku wszystko spra­wiało tak dobre wra­że­nie? No, może nie­zu­peł­nie dobre. Ale zda­niem Grega z wewnątrz budy­nek wyglą­dał tak solid­nie, jakby mógł tu postać jesz­cze ze sto lat.

Greg i jego rodzice wpro­wa­dzili się do tego mia­steczka, gdy był w pią­tej kla­sie, dobrze więc znał to miej­sce. Ale nie bar­dzo je rozu­miał. Z jed­nej strony zawsze się dzi­wił, że w miej­sco­wo­ści uwa­ża­nej za tury­styczną stoi zamknięta piz­ze­ria. Z dru­giej strony nie był to spe­cjal­nie popu­larny kurort. Mama Grega nazy­wała go misz­ma­szem. Duże, ele­ganc­kie wille sąsia­do­wały z malut­kimi, paskud­nymi dom­kami let­ni­sko­wymi, obwie­szo­nymi bojami i oto­czo­nymi ster­tami sta­rego drewna i poła­ma­nych mebli ogro­do­wych. Na podwórku naprze­ciwko domu Grega stał na cegłach wielki, kan­cia­sty sedan z lat sie­dem­dzie­sią­tych. Mimo to Greg zasta­na­wiał się, dla­czego piz­ze­rii nie prze­ro­biono na coś uży­tecz­nego, zamiast zosta­wiać stary, opusz­czony budy­nek, który wręcz krzy­czał do miej­sco­wych dzie­cia­ków: „Włam­cie się tu!”.

Wyglą­dało jed­nak na to, że przed Gre­giem, Cyry­lem i Hadim nikt tego nie zro­bił. Greg spo­dzie­wał się, że zastaną jakieś ślady stóp, śmieci, graf­fiti – dowody na to, że byli tu już przed nimi jacyś „poszu­ki­wa­cze”. Nie zna­leźli nic takiego. Zupeł­nie jakby to miej­sce zostało opusz­czone, zato­pione w for­mal­de­hy­dzie i zacho­wane w nie­zmie­nio­nym sta­nie do czasu, gdy Greg poczuł nagłą potrzebę, by tu przyjść.

– Jestem pewien, że zostały, bo to naprawdę dobre nagrody – powie­dział Hadi.

– Nikt ni­gdy nie wygrywa głów­nych nagród – dodał Cyryl.

Pod­szedł tro­chę bli­żej, ale na­dal trzy­mał się na dystans.

– Cyryl, tu nie ma żad­nych klau­nów.

Greg musiał zapew­nić Cyryla, że w restau­ra­cji nie będzie klau­nów, by chło­pak zgo­dził się z nimi przyjść. Oczy­wi­ście Greg nie miał poję­cia, co tak naprawdę tu zastaną.

– A to co? – Cyryl wska­zał zwie­rzaka z wielką głową i dużym nosem, który stał pod napi­sem: „Główna wygrana”.

Greg pod­niósł go, zanim zdą­żył po niego się­gnąć Hadi. Zwie­rzak był ciężki i miał zma­to­wiałe, szorst­kie futro. Greg czuł, że coś do tego plu­szaka cią­gnęło, cho­ciaż nie potra­fił powie­dzieć co. Spoj­rzał na spi­cza­ste uszy, pochyłe czoło, długi pysk i prze­szy­wa­jące żółte oczy. Zauwa­żył też nie­bie­ską obrożę na jego szyi. Zwi­sała z niej lśniąca pla­kietka. Czyżby z imie­niem? Uniósł ją.

– Aport – prze­czy­tał Gre­gowi przez ramię Hadi. – To pies, który wabi się Aport.

Cho­ciaż Greg uwiel­biał psy, miał nadzieję, że takiego ni­gdy nie spo­tka. Uniósł zwie­rzaka i przyj­rzał mu się z obu stron.

Nawet agre­sywny stary pies, który miesz­kał u sąsia­dów, nie był tak paskudny. Aport wyglą­dał, jakby ktoś skrzy­żo­wał złego wilka z reki­nem ze Szczęk. Miał (bo to musiał być on, prawda?) trój­kątną głowę, zwę­ża­jącą się ku górze i zde­cy­do­wa­nie zbyt wielką pasz­czę. W świe­tle lata­rek sierść Aporta wyglą­dała na sza­ro­brą­zową, a miej­scami wyzie­rał spod niej zardze­wiały metal. Z wiel­kich uszu wysta­wało kilka kabel­ków, a w czę­ściowo odsło­nię­tej wnęce w jego brzu­chu widać było pro­stą płytkę obwodu dru­ko­wa­nego.

– Spójrz­cie na to. – Cyryl nagle zain­te­re­so­wał się przed­mio­tami leżą­cymi na bla­cie i pod­niósł z niego zafo­lio­waną bro­szurę. – To chyba instruk­cja.

– Pokaż. – Greg wyrwał Cyry­lowi ksią­żeczkę.

– Hej! – pisnął Cyryl.

Greg zigno­ro­wał go. To mogło być to.

Odsta­wił Aporta z powro­tem na blat, wycią­gnął z folii instruk­cję i zaczął ją prze­glą­dać. Hadi czy­tał mu przez ramię. Cyryl wepchnął się pomię­dzy instruk­cję a pierś Grega, zmu­sza­jąc go do odsu­nię­cia ksią­żeczki na tyle daleko, aby wszy­scy mogli czy­tać naraz. Aport, jak gło­siła instruk­cja, był ani­ma­tro­nicz­nym psem, zapro­jek­to­wa­nym tak, by syn­chro­ni­zo­wał się z tele­fo­nem komór­ko­wym i zdo­by­wał dla wła­ści­ciela infor­ma­cje i przed­mioty.

– Ale super – zawo­łał Hadi. – Myślisz, że jesz­cze działa?

– Od jak dawna ta piz­ze­ria jest zamknięta? – zapy­tał Greg. – Aport wygląda, jakby był star­szy od mojego ojca, a prze­cież wtedy nie było jesz­cze smart­fo­nów.

Hadi wzru­szył ramio­nami. Greg w końcu też to uznał, że to bez zna­cze­nia i zaczął obma­cy­wać zwie­rzaka w poszu­ki­wa­niu panelu ste­ro­wa­nia. Hadi i Cyryl odsu­nęli się na bok.

– Nie zadziała. To star­sza tech­no­lo­gia. Nie będzie współ­pra­co­wać z naszymi tele­fo­nami – stwier­dził Cyryl, kuląc się, gdy wiatr znów ude­rzył w budy­nek.

Grega prze­szedł dreszcz. Nie był pewien, czy z powodu upior­nego wia­tru, czy cze­goś innego. Sku­pił się na Apor­cie. Chciał spraw­dzić, czy zdoła uru­cho­mić zwie­rzaka. Miał prze­czu­cie, że wła­śnie on go tutaj wezwał.

Nie dzi­wiło go, że Cyryl pod­cho­dził do psa z dystan­sem Chło­pak nie zauwa­żyłby oka­zji, nawet gdyby się o nią potknął.

Nato­miast Hadi był nie­po­praw­nym opty­mi­stą. Był tak pozy­tyw­nie nasta­wiony, że doko­ny­wał rze­czy, do któ­rych zda­niem Grega potrzebna była magia – na przy­kład kole­go­wał się z popu­lar­nymi dzie­cia­kami, mimo że więk­szość czasu spę­dzał z Gre­giem i Cyry­lem, naj­więk­szymi ner­dami w szkole.

Może cho­dziło o jego wygląd. Greg sły­szał, jak dziew­czyny roz­ma­wiały o Hadim. Według nich był „fajny”, „słodki”, „nie­zły”, „pocią­ga­jący” albo po pro­stu „mniam”, w zależ­no­ści od tego, która go opi­sy­wała.

Hadi zaczął roz­glą­dać się po sali, a Cyryl opadł na krze­sło przy naj­bliż­szym sto­liku.

– Powin­ni­śmy już iść – stwier­dził.

– Nie – prych­nął Hadi. – Tu jest jesz­cze mnó­stwo miejsc do spraw­dze­nia.

Greg zigno­ro­wał ich. Pod­niósł Aporta i zna­lazł na jego brzu­chu panel ste­ro­wa­nia. Żon­glu­jąc instruk­cją, latarką i psem, przy­gry­zał wargę i sta­rał się przy­ci­skać odpo­wied­nie guziki w odpo­wied­niej kolej­no­ści.

Wiatr i deszcz na moment zelżały, a w budynku zapa­dła zło­wroga cisza. Greg spoj­rzał na sufit. Zauwa­żył nad głową dużą plamę. Czyżby od wody? Omiótł świa­tłem latarki cały sufit. Żad­nych innych plam. Wła­ści­wie dla­czego nie kapało w całym budynku? Kiedy po raz pierw­szy ujrzał piz­ze­rię, wyda­wało mu się, że na dachu bra­ko­wało kawał­ków bla­chy. Dla­czego nic nie prze­cieka? Wzru­szył ramio­nami i znów sku­pił się na Apor­cie. Teraz już przy­ci­skał guziki na chy­bił tra­fił. Żadna z kom­bi­na­cji poda­nych w instruk­cji nie dzia­łała.

Wiatr i deszcz ude­rzyły rów­nie nagle, jak wcze­śniej uci­chły. I wtedy Aport drgnął.

Uniósł łeb, wyda­jąc przy tym ter­ko­czące dźwięki. A potem otwo­rzyła się jego wielka, pełna zębów pasz­cza. I wark­nął.

– Co u licha! – Greg upu­ścił psa na blat i odsko­czył do tyłu.

W tym samym momen­cie Cyryl pode­rwał się z krze­sła.

– Co? – Pod­biegł do nich Hadi.

Greg wska­zał Aporta, któ­rego łeb był teraz w zupeł­nie innej pozy­cji, niż kiedy go zna­leźli.

– To chore – jęk­nął Hadi.

Wpa­tru­jąc się w psa, jak na zawo­ła­nie cof­nęli się wszy­scy o kilka kro­ków, na wypa­dek gdyby Aport zro­bił coś jesz­cze.

Cze­kali.

Aport także.

Hadi znu­dził się pierw­szy. Skie­ro­wał snop świa­tła na scenę.

– Jak sądzi­cie, co jest za zasłoną?

– Nie chcę wie­dzieć – odparł Cyryl.

Za nimi… wewnątrz budynku, roz­legł się huk zatrza­ski­wa­nych drzwi.

Chłopcy jak jeden mąż pognali przez salę do kory­ta­rza pro­wa­dzą­cego do skła­dziku, przez który się wła­mali. I cho­ciaż Cyryl był naj­mniej­szy, to on dotarł tam pierw­szy. Wydo­stał się na otwartą prze­strzeń, nim pozo­stali chłopcy zdo­łali się prze­ci­snąć przez szparę, którą udało im się zro­bić w zamknię­tych drzwiach dla per­so­nelu.

Na zewnątrz, ata­ko­wani przez sie­kący z ukosa deszcz, chwy­cili swoje rowery. Greg pomy­ślał, że wieje z pręd­ko­ścią osiem­dzie­się­ciu kilo­me­trów na godzinę. Spoj­rzał na Hadiego, któ­remu krę­cone włosy przy­kle­iły się do głowy. Hadi roze­śmiał się, a Greg poszedł w jego ślady. Cyryl zawa­hał się chwilę, po czym także zaczął się śmiać.

– Chodź­cie – zawo­łał Hadi, prze­krzy­ku­jąc wichurę.

Nie oglą­da­jąc się za sie­bie, chłopcy opu­ścili głowy i zaczęli pchać rowery pod wiatr.

Idąc obok przy­ja­ciół, Greg zasta­na­wiał się, dla­czego chciał, by przy­szli do opusz­czo­nej restau­ra­cji. Tylu miejsc nie zdą­żyli tam zoba­czyć… Nie spraw­dzili na przy­kład, co było za kur­tyną. Greg mar­twił się, że nie udało mu się osią­gnąć tego, co go tam przy­wio­dło. A może zro­bił to, co miał zro­bić?

Greg był już bli­sko domu, gdy usły­szał głos kobiety:

– Wystar­cza­jąco mokro?

Zatrzy­mał się, otarł oczy i rozej­rzał w desz­czu.

– Dzień dobry, pani Peters – zawo­łał, gdy ujrzał star­szą sąsiadkę sto­jącą na zada­szo­nym ganku.

– Uwiel­biam te burze! – krzyk­nęła, uno­sząc ręce do góry.

Roze­śmiał się i jej poma­chał.

– Miłej zabawy! – zawo­łał.

Odma­chała mu, a on ruszył dalej. Zbli­ża­jąc się do wyso­kiego, nowo­cze­snego domu z wido­kiem na ocean, który nale­żał do jego rodzi­ców, ze zdzi­wie­niem spo­strzegł, że w salo­nie pali się świa­tło. Całe mia­sto wciąż było pogrą­żone w ciem­no­ściach. Od chwili, kiedy poże­gnał się z Cyry­lem i Hadim, jedy­nymi świa­tłami, jakie widział, były pod­ska­ku­jące niczym duszki świa­tełka ich lata­rek, a w nie­któ­rych domach migo­cące świa­tełka świec. Nato­miast z jego okien biło jasne, równe świa­tło.

Kiedy posta­wił rower obok pali o wyso­ko­ści jed­nej kon­dy­gna­cji, na któ­rych stał jego dom, odkrył, skąd pocho­dziło świa­tło. Deszcz i wiatr hała­so­wały tak bar­dzo, że sil­nik usły­szał dopiero w chwili, gdy pra­wie wpadł na sto­jący pod domem piękny, nowy gene­ra­tor. Wzdłuż garażu prze­zna­czo­nego dla dwóch samo­cho­dów i po scho­dach pro­wa­dzą­cych do drzwi wej­ścio­wych cią­gnął się kabel. Wcho­dząc na górę, Greg zdjął z sie­bie ocie­ka­jącą wodą kurtkę, a nim zdą­żył dotrzeć do drzwi wej­ścio­wych, te się otwo­rzyły.

– Tu jesteś, młody! – Dar­rin, wuj Grega, uśmiech­nął się do niego. Miał pra­wie dwa metry wzro­stu, a jego potężna, bar­czy­sta syl­wetka wypeł­niała całą futrynę. – Już mia­łem ruszyć na poszu­ki­wa­nia. Nie odbie­ra­łeś tele­fonu.

Greg wymie­nił z wujem ich tra­dy­cyjne powi­ta­nie – objęli się jed­nym ramie­niem i przy­bili dwa razy żół­wika.

– Prze­pra­szam, Dare, nic nie sły­sza­łem. – Greg wycią­gnął z kie­szeni komórkę i odblo­ko­wał ją.

Rze­czy­wi­ście, Dare wysłał mu kilka SMS-ów i wie­lo­krot­nie dzwo­nił.

– Rany, przy­się­gam, że tego nie sły­sza­łem.

– A kto by cokol­wiek sły­szał przy tym wie­trze? Właź do środka.

– Skąd wziął się ten gene­ra­tor? – zapy­tał Greg.

Tak naprawdę nic go to nie obcho­dziło. Sta­rał się po pro­stu nie myśleć o tym, że nie usły­szał tele­fonu w opusz­czo­nej piz­ze­rii.

W środku nie było aż tak gło­śno. Czy to moż­liwe, że…

– Kupi­łem go w Olim­pii. Twój tata od lat twier­dzi, że go nie potrze­bu­je­cie, ale to bzdura. Mówi­łem mu, że za takim zatę­skni. Zapo­wia­dano, że tej zimy będą znacz­nie ostrzej­sze burze, i zobacz, przy­szły w tym roku wcze­śniej! Pamię­tasz tę ulewę w zeszłym tygo­dniu? – Dare potrzą­snął głową. – Oczy­wi­ście twój tata nie chciał słu­chać.

Greg nie przy­po­mi­nał sobie tej dys­ku­sji. Z dru­giej strony Dare i Greg tak czę­sto się kłó­cili, że trudno byłoby zapa­mię­tać jakąś kon­kretną wymianę zdań.

Wujek Dar­rin był jedy­nym bra­tem matki Grega. Nie mieli innego rodzeń­stwa i byli ze sobą bar­dzo zżyci. Greg i Dare byli zżyci nawet bar­dziej. Ale tata Grega nie­na­wi­dził Dare’a z tych samych przy­czyn, z któ­rych Greg go uwiel­biał – ponie­waż Dare był eks­tra­wa­gancki i zabawny.

– Dar­rin musi doro­snąć – powta­rzał w kółko tata Grega.

Wujek miał dłu­gie, pofar­bo­wane na fio­le­towo włosy, które zapla­tał w war­kocz, i nosił kolo­rowe gar­ni­tury i kra­waty do kon­tra­sto­wych wzo­rzy­stych koszul, co spra­wiało, że wszę­dzie się wyróż­niał. A fakt, że był też boga­tym, odno­szą­cym suk­cesy pro­du­cen­tem czę­ści samo­cho­do­wych i dosko­nale inwe­sto­wał pie­nią­dze, był gwoź­dziem do trumny, jeśli cho­dziło o ojca Grega.

– Ludzie tacy jak on nie zasłu­gują na suk­ces – zrzę­dził.

Ojciec Grega był przed­się­biorcą budow­la­nym i pra­co­wał zde­cy­do­wa­nie wię­cej, niż by chciał, aby utrzy­mać ich duży dom i dro­gie samo­chody, które lubił. To, że Dare miesz­kał na czte­ro­hek­ta­ro­wej działce i zara­biał mają­tek, „bawiąc się” w warsz­ta­cie, to było zde­cy­do­wa­nie „za dużo”.

Greg kochał Dare’a tak, jak chciałby kochać tatę. Dare bez­kry­tycz­nie przy­jął Grega takiego, jaki był, już w momen­cie gdy jego mała spłasz­czona główka wyj­rzała na świat. I to mimo że Greg nie był słod­kim boba­skiem ani nie wyrósł na uro­cze dziecko. Miał za długą twarz, oczy osa­dzone zbyt bli­sko sie­bie i za mały nos. Nad­ra­biał to dłu­gimi, falu­ją­cymi blond wło­sami, „ślicz­nym uśmie­chem” (a przy­naj­mniej tak powie­działa pewna dziew­czyna, gdy byli w ósmej kla­sie) i wzro­stem oraz mię­śniami na tyle wypra­co­wa­nymi, że może po liceum nie będzie kom­plet­nie stra­cony dla świata. Ni­gdy nie cią­gnęło go do takich typowo chło­pię­cych spraw jak samo­chody czy sport, bez względu na to, jak bar­dzo ojciec sta­rał się go do nich prze­ko­nać. A Dare oka­zał się sojusz­ni­kiem, który ni­gdy nie cze­piał się tego, co Greg lubił czy czego nie lubił. Akcep­to­wał go takim, jakim był.

– Gdzie mama? – zapy­tał Dare’a chło­pak.

– W klu­bie książki.

Greg nie pytał o tatę. Po pierw­sze nic go to nie obcho­dziło. A po dru­gie wie­dział, że ojciec gra w pokera z kole­gami. W ten spo­sób spę­dzał wszyst­kie sobot­nie wie­czory, nawet jeśli musieli grać przy świe­tle świec.

– Gdzie­ście się włó­czyli w tę pogodę? – zapy­tał Dare.

– Hm… a mogę to prze­mil­czeć?

Dare prze­chy­lił głowę na bok i podra­pał się po siwie­ją­cej bródce.

– Jasne, ufam ci.

– Dzięki.

– Chcesz zagrać w tryk­traka? – zapy­tał Dare.

– Może innym razem? Chcia­łem po pro­stu poczy­tać książkę.

– Jasne. Nie ma sprawy. Przy­je­cha­łem tylko uru­cho­mić dla was gene­ra­tor. Gdy cię nie zasta­łem i nie mogłem się do cie­bie dodzwo­nić, uzna­łem, że zacze­kam, aż prze­palą mi się z nie­po­koju obwody w mózgu, a następ­nie zadzwo­nię na poli­cję.

Greg uśmiech­nął się od ucha do ucha.

– Cie­szę się, że zdą­ży­łem wró­cić, zanim zadzwo­ni­łeś po gliny.

– Ja też.

Dare się­gnął po płaszcz prze­ciw­desz­czowy w kolo­rze fuk­sji, zawa­hał się i pstryk­nął pal­cami.

– A przy oka­zji, sły­sza­łem, że udało ci się wresz­cie zała­twić sobie tę pracę jako opie­kun do dziecka. Cie­szę się, że zdo­ła­łeś prze­ko­nać swo­jego sta­ruszka.

– To twoja zasługa. Kiedy się włą­czy­łeś, zro­biło się troje na jed­nego. W przy­szłym tygo­dniu będę się opie­ko­wać dziec­kiem McNal­ly­sów, chyba ma na imię Jake. Potrze­bują kogoś, kto by się nim zajął w soboty.

– Serio? Jego mama i ja zna­li­śmy się w mło­do­ści. Może kie­dyś zaj­rzę, przy­wiozę wam coś do prze­ką­sze­nia… albo przy­wiozę mojego nowego szcze­niaka. Poważ­nie myślę o wzię­ciu psa.

– Naprawdę? Świet­nie!

– Tak, mam zna­jo­mego, któ­rego shih tzu nie­długo się oszczeni. Chyba już dość długo byłem bez psa. Tęsk­nię za zwie­rza­kiem, do któ­rego można by się przy­tu­lić.

Greg roze­śmiał się.

– Tylko upew­nij się, że to miły shih tzu. Mam wra­że­nie, że bestia od sąsia­dów też ma w sobie coś z shih tzu.

– Ten szcze­rzący się potwór? Mój pies na pewno nie będzie tak wyglą­dał. Pamię­taj – powie­dział Dare, uno­sząc palec wska­zu­jący pra­wej ręki, na któ­rym nosił swój ulu­biony złoty pier­ścień z onyk­sem – mam…

– …magiczny palec szczę­ścia – powie­dzieli jed­no­cze­śnie i roze­śmiali się.

„Magiczny palec szczę­ścia” był ich sta­łym dow­ci­pem, od kiedy Greg miał cztery lata. Pew­nego dnia chło­piec pła­kał, ponie­waż marzył o plu­szo­wej ośmior­nicy z maszyny do wyła­wia­nia zwie­rza­ków. Mama wrzu­ciła monetę do urzą­dze­nia, ale mecha­niczne ramię nie zdo­łało wycią­gnąć upra­gnio­nego plu­szaka. Wtedy Dare zastu­kał w szybę maszyny pal­cem wska­zu­ją­cym pra­wej ręki i powie­dział basem: „Mam magiczny palec szczę­ścia i zdo­będę dla cie­bie ośmior­nicę”, po czym wycią­gnął ją za pierw­szą próbą.

Od tam­tej pory Dare powo­ły­wał się na magiczny palec szczę­ścia, gdy chciał coś osią­gnąć. Dzia­łało prak­tycz­nie za każ­dym razem.

Greg prze­stał się śmiać na myśl o psie sąsia­dów.

– Do tej pory nie mogę uwie­rzyć, że to bydlę mnie użarło.

Sąsie­dzi z domu obok wpro­wa­dzili się rok wcze­śniej i dwa dni póź­niej ich pies, nie­duży, ale zło­śliwy mie­sza­niec o bar­dzo ostrych kłach i z jed­nym okiem, zaata­ko­wał Grega i ugryzł go w kostkę. Zało­żono mu na nią aż dzie­sięć szwów.

– Dobra, to ja się zbie­ram, a ty zabie­raj się do czy­ta­nia – powie­dział Dare. – Ale naj­pierw upew­nijmy się jesz­cze, że wszystko dobrze działa.

Kwa­drans póź­niej Greg leżał na swoim sze­ro­kim łóżku i czy­tał przy świe­tle zwi­sa­ją­cej z sufitu czer­wo­nej lampki noc­nej. Dare pod­piął gene­ra­tor do skrzynki elek­trycz­nej i wystar­czyło kilka prze­łącz­ni­ków, a w całym domu był prąd.

– Zała­twi­łem taki sys­tem prze­sy­łowy, żebyś mógł bez pro­blemu grać na kom­pu­te­rze – powie­dział Dare, po czym przy­tu­lił Grega jed­nym ramie­niem, przy­bił chłopcu dwa żół­wiki i wyszedł.

Greg bar­dzo chciał zabrać się do czy­ta­nia, ale nim wsu­nął się pod wielki koc, który zro­bił mu na dru­tach Dare, wyko­nał swoje wie­czorne ćwi­cze­nia jogi. To wujek nauczył ich Grega i chło­pak je uwiel­biał. Nie dość, że joga wyci­szała go przed snem, to jesz­cze dzięki niej był w for­mie. Choć „bycie w for­mie” nie­ko­niecz­nie mu wystar­czało.

Greg sta­nął przed lustrem i przyj­rzał się swoim wąskim ramio­nom i szczu­płej piersi. Miał co prawda mię­śnie na rękach i nogach, ale tułów był zbyt chudy. A twarz…

Tele­fon Grega zapisz­czał.

Chło­pak się­gnął po komórkę i prze­czy­tał wia­do­mość.

Dosze­dłeś do sie­bie?

Greg prych­nął. Prze­cież nie prze­stra­szył się tak, żeby musiał do sie­bie docho­dzić.

Po czym?

Odpi­sał, uda­jąc, że nie wie, o co cho­dzi.

Nie ściem­niaj.

Dobra. – odpi­sał Greg. – Tak. Jest OK. Chyba potrzeba wię­cej odwagi.

Potrzeba mózgu Briana Rhi­ne­he­arta. On niczego się nie boi.

Greg roze­śmiał się. Słusz­nie. Brian Rhi­ne­he­art był dawną gwiazdą fut­bolu.

Odpi­sał:

I jego nóg. Szyb­kich, do ucieczki.

LOL I może ramion Steve’a Thorn­tona?

Dość sil­nych, żeby przy­wa­lić potwo­rom.

Greg znów się roze­śmiał. Ale Hadi miał nie­złą myśl. Jeśli Greg zamie­rzał zre­ali­zo­wać swój plan, to czemu by nie wybrać tego, co by się spraw­dziło?

Dobra – odpi­sał. – Ale chcę też klatę Dona War­ringa.

Greg uśmiech­nął się od ucha do ucha na myśl o stwo­rze­niu swo­jego ciała z czę­ści ciał gra­czy fut­bo­lo­wych. Potrze­bo­wał jesz­cze dobrej twa­rzy. Zwłasz­cza jeśli chciał, żeby dziew­czyny zaczęły na niego zwra­cać uwagę.

Chcę oczu Rona Fishera – napi­sał.

OK.Może nos Neala Man­ninga?

Greg uśmiech­nął się i odpi­sał.

Jasne.

Usta?

Pomy­ślał chwilę i odpo­wie­dział: Zacha.

CWU

Greg uśmiech­nął się. Wyobra­żał sobie „cho­ler­nie wielki uśmiech” Hadiego.

Włosy?

Lubię swoje – odpi­sał.

Duże ego?

Greg roze­śmiał się.

Jasne.

Odpi­sał: Nara.

Wal­nął się na łóżko.

Się­gnął po notes i książkę o polu punktu zero­wego, w któ­rej musiał coś spraw­dzić. Nim zabrał się do czy­ta­nia, rzu­cił okiem na swoje rośliny. To one były klu­czem, prawda? To dzięki nim roz­mowa z Hadim przed chwilą nie była tylko głu­pią zabawą. Cóż, były przy­naj­mniej kata­li­za­to­rami. To nauka o eks­pe­ry­men­tach Cleve’a Back­stera spro­wa­dziła go na tę drogę. Ale tego wie­czora rośliny nie mogły mu pomóc. Musiał powtó­rzyć sobie to, co wie­dział o gene­ra­to­rach zda­rzeń loso­wych, czyli REG. Zaczął prze­glą­dać książkę. Tak, zna­lazł. Maszyny i świa­do­mość. Przy­czyna i sku­tek. Odło­żył książkę i spoj­rzał na ostatni wpis w pamięt­niku.

Chyba nie pomy­lił się w inter­pre­ta­cji wyniku, prawda? Nie, raczej nie. Albo był na dobrej dro­dze, albo nie. A jeśli nie, to wolał nie wie­dzieć, na jaką drogę tra­fił. To, jak go cią­gnęło tamto miej­sce, nie mogło być przy­pad­kowe.

Deszcz utrzy­my­wał się jesz­cze przez kolejny dzień, ale w nie­dzielną noc ucichł. Znów poja­wił się prąd. W ponie­dział­kowy pora­nek trzeba było nor­mal­nie iść do szkoły.

Greg z tru­dem prze­trzy­mał pierw­sze pół dnia i ode­tchnął z ulgą, gdy w końcu nade­szła trzy­na­sta dzie­sięć i mógł iść na zaawan­so­wane teo­rie naukowe. Były to zaję­cia dodat­kowe dla uczniów pierw­szych klas, któ­rzy w poprzed­nich dwóch latach zdo­byli nagrody w kon­kur­sach nauko­wych. Pro­wa­dził je gościn­nie pan Jacoby, który uczył też w szkole poli­ce­al­nej Grays Har­bor.

Greg jak zawsze był w kla­sie jako pierw­szy. Usiadł z przodu. Tylko Hadi sia­dał obok niego.

Gdy roz­legł się dzwo­nek na lek­cje, pan Jacoby w przed­niej czę­ści sali prak­tycz­nie pod­ska­ki­wał. Był wysoki i chudy, ale tak pełen ener­gii, że przy­po­mi­nał Gre­gowi długą sprę­żynę. Pan Jacoby był bar­dzo entu­zja­stycz­nie nasta­wiony i nie znie­chę­cali go znu­dzeni ucznio­wie. Greg z kolei uwiel­biał nauki ści­słe, nie tylko fizykę, a te zain­te­re­so­wa­nia spra­wiły, że nazy­wano go pupil­kiem nauczy­ciela.

Pro­wa­dząc lek­cje, pan Jacoby ni­gdy nie mógł usie­dzieć na miej­scu, zupeł­nie jakby miał robaki. Cza­sami pisał coś na tablicy, ale czę­ściej po pro­stu gadał. I to o cie­ka­wych rze­czach. Nie­wielka klasa z wyso­kimi sto­li­kami labo­ra­to­ryj­nymi i krze­słami przy­po­mi­na­ją­cymi stołki barowe była jed­nym z ulu­bio­nych miejsc Grega w całej szkole. Prze­pa­dał za ukła­dem okre­so­wym pier­wiast­ków i roz­wie­szo­nymi na ścia­nach pla­ka­tami przed­sta­wia­ją­cymi gwiaz­do­zbiory. Kochał zapach nawozu, któ­rym pod­le­wano hybry­dowe rośliny na tyłach sali. To wszystko koja­rzyło mu się z nauką i wie­dzą.

Pan Jacoby prze­cze­sał dło­nią potar­gane rude włosy i zaczął:

– W mecha­nice kwan­to­wej ist­nieje coś, co nazy­wamy polem punktu zero­wego. Pole to jest nauko­wym dowo­dem na to, że nie ma cze­goś takiego jak próż­nia, jak nicość. Jeśli pozba­wi­cie prze­strzeń całej mate­rii i ener­gii, to na­dal będzie tam jakaś aktyw­ność w zna­cze­niu sub­a­to­mo­wym. Ta cią­gła aktyw­ność to pole ener­gii, które jest zawsze w ruchu. Mate­ria sub­a­to­mowa, która wcho­dzi w nie­ustanne inte­rak­cje z inną mate­rią sub­a­to­mową.

Pan Jacoby podra­pał się po pie­go­wa­tym nosie.

– Wszy­scy nadą­żają?

Greg entu­zja­stycz­nie kiw­nął głową. Hadi, który sie­dział obok niego przy trzy­oso­bo­wym stole, dał mu kuk­sańca.

– To twój konik.

Greg go zigno­ro­wał.

Pan Jacoby uśmiech­nął się sze­roko do Grega i uznał jego ski­nie­nie za przy­tak­nię­cie całej klasy, co nie było roz­sądne, ale Greg nie miał nic prze­ciwko.

– Dobrze – mówił dalej pan Jacoby. – A więc ta ener­gia nazy­wana jest polem punktu zero­wego, ponie­waż mimo tem­pe­ra­tury zera abso­lut­nego w polu tym wciąż nastę­pują fluk­tu­acje. Zero abso­lutne to tem­pe­ra­tura, w któ­rej uzy­skuje się naj­niż­szą z moż­li­wych ener­gii, kiedy wszystko zostało usu­nięte i nie powinno być tam nic, co mogłoby wyko­ny­wać jakiś ruch. Jasne?

Greg znów ski­nął głową.

– Świet­nie. A więc ener­gia powinna wyno­sić zero, ale gdy ją mie­rzymy mate­ma­tycz­nie, ni­gdy nie docho­dzi do zera. Zawsze pozo­staje jakaś wibra­cja spo­wo­do­wana cią­głą wymianą czą­stek. Wciąż nadą­ża­cie?

Greg znów entu­zja­stycz­nie kiw­nął głową. Nie miał poję­cia, że pan Jacoby aku­rat o tym będzie mówił tego dnia. Jakie były na to szanse? Uśmiech­nął się od ucha do ucha. To nie szanse. To pole. Był tak prze­jęty, że umknęło mu kilka kolej­nych zdań wykładu, ale to nie miało zna­cze­nia. I tak to wszystko wie­dział.

Ponow­nie sku­pił się na wykła­dzie, gdy Kim­berly Berg­strom pod­nio­sła rękę. No, powiedzmy, że się sku­pił. Usły­szał jed­nak jej pyta­nie.

– Czy to tylko teo­ria?

Sły­szał też począ­tek odpo­wie­dzi pana Jacoby’ego.

– Nie­zu­peł­nie. Uznajmy to za trend naukowy. Przed rewo­lu­cją naukową…

Tu znów się wyłą­czył. Zaga­pił się na Kim­berly. Któż by tego nie zro­bił? Dłu­gie, czarne jak smoła włosy. Cudow­nie zie­lone oczy. Była pięk­niej­sza niż każda modelka, jaką kie­dy­kol­wiek widział Greg.

Poczuł, jak się rumieni, więc ode­rwał od niej wzrok, nim ktoś to zauważy. Za późno.

Hadi znów dał mu kuk­sańca, a gdy Greg na niego spoj­rzał, jego przy­ja­ciel zro­bił wiel­kie maślane oczy. Chło­pak ponow­nie sku­pił się na nauczy­cielu.

Greg jak zwy­kle wyszedł z sali jako ostatni. Pan Jacoby uśmiech­nął się do niego, gdy Greg zbie­rał swoje rze­czy. Wtedy chło­paka znów naszła myśl, by poroz­ma­wiać z nauczy­cie­lem. W tej samej chwili poczuł wibro­wa­nie tele­fonu. Poma­chał do pana Jacoby’ego i wycho­dząc na kory­tarz, się­gnął po komórkę. Spoj­rzał na ekran.

Cześć, Greg. Jak się masz?

Nie znał tego numeru. Rozej­rzał się wokół. Kto do niego pisał? Odpo­wie­dział:

Dobrze. Kto to?

Wpa­try­wał się w ekran.

Aport

– Bar­dzo śmieszne, Hadi – mruk­nął Greg i napi­sał te słowa.

Wia­do­mość, która przy­szła, zasko­czyła go.

Mam pyta­nie.

Jakie? – odpi­sał Greg.

Czemu sobie poszedłeś?

Greg prze­wró­cił oczami i odpi­sał:

Bar­dzo śmieszne.

Dzięki. Odpo­wiedz.

Ktoś klep­nął Grega w ramię.

– Amigo, spóź­nisz się na hisz­pań­ski – powie­dział Hadi.

Greg odwró­cił się gwał­tow­nie. Hadi uniósł brew, a Cyryl, który stał obok, cof­nął się o krok.

– Czemu do mnie piszesz, skoro sto­isz tuż obok? – zapy­tał Hadiego Greg.

– Stary, odbiło ci? Czy ja wyglą­dam, jak­bym coś pisał?

Hm, wła­ści­wie to nie. Ni­gdzie nie było widać tele­fonu Hadiego. Greg znów spoj­rzał na swoją komórkę. Ktoś, kto do niego pisał, powtó­rzył:

Odpo­wiedz.

Greg spoj­rzał na Cyryla.

– Wysła­łeś do mnie SMS-a?

– No. Por qué habría?

– Nie wiem, po co miał­byś pisać. I prze­stań mówić po hisz­pań­sku – odparł Greg.

Cyryl zigno­ro­wał go.

– Venga. – Pocią­gnął Grega za rękaw.

– Nie­na­wi­dzę hisz­pań­skiego – stwier­dził chło­pak.

Cyryl spoj­rzał Gre­gowi przez ramię i powie­dział:

– Hola, Manuel.

Greg odwró­cił się i spoj­rzał na Manu­ela Gomeza, który kilka tygo­dni wcze­śniej prze­niósł się do szkoły z Madrytu.

– Hola, Cyril. ¿Como estas?

– Estoy bien. ¿Tú?

– Bueno.

– Oye, Manuel, ¿cono­ces a Greg? – zapy­tał Cyryl, wska­zu­jąc Grega.

– No. – Manuel uśmiech­nął się do Grega i wycią­gnął rękę.

– Encan­tado de cono­certe.

– Powie­dział, że miło cię poznać – wyja­śnił Gre­gowi Cyryl.

– Lo sé – odpo­wie­dział Greg. – Nie jestem kom­plet­nie ciemny z hisz­pań­skiego.

– Ale pra­wie – odparł Cyryl.

Manuel roze­śmiał się.

– Greg tiene muchos pro­ble­mas con el español – zwró­cił się do Manu­ela Cyryl.

– Chęt­nie pomogę ci z hisz­pań­skim – powie­dział Gre­gowi Manuel. – Chcesz, żebym podał ci mój numer? – Uniósł komórkę.

– Pew­nie.

Po chwili chłopcy wymie­nili się tele­fo­nami i wpi­sali do nich swoje numery komó­rek.

– Hej, Myszaty – zawo­łał ktoś do Cyryla. – Jak tam twoja matka? Na­dal rów­nie nie­nor­malna jak ty?

Greg odwró­cił się do chło­paka, który gnę­bił Cyryla. Odchrząk­nął i powie­dział gło­śno:

– Pamię­taj, Trent: „Trzy rze­czy są w życiu ważne: po pierw­sze, dobroć; po dru­gie, dobroć; i po trze­cie, dobroć”. Tak powie­dział Henry James.

Trent pchnął Grega.

– Jesteś szur­nięty.

Kiedy Trent odszedł, Hadi dał kuk­sańca Gre­gowi.

– Za dużo czy­tasz.

– A ty za mało.

Jed­no­cze­śnie wygło­sili pod­nio­słym tonem:

– Rów­no­waga we Wszech­świe­cie została zacho­wana. – Przy­bili żół­wika i dodali: – Ha!

Kil­koro dzie­cia­ków z roz­my­słem potrą­ciło Grega, a jeden dodał:

– Jeste­ście dziwni.

– I jeste­śmy z tego dumni – zawo­łał Greg.

Hadi potrzą­snął głową.

Manuel dotknął ramie­nia Grega.

– Też lubię Henry’ego Jamesa. – Uśmiech­nął się sze­roko i wycią­gnął pięść.

Greg przy­bił z Manu­elem żół­wika, a potem scho­wał komórkę do kie­szeni i poszedł za Cyry­lem i Hadim na hisz­pań­ski.

Nie zamie­rzał na razie mówić im o SMS-ach. Ale wciąż o nich myślał. Jeśli nie wysłał ich ani Hadi, ani Cyryl, to kto? Czy ktoś jesz­cze był z nimi w sobotni wie­czór w piz­ze­rii? Czy to ta osoba zatrza­snęła wtedy drzwi? A może ktoś widział, jak wycho­dzili, a potem wszedł do środka i zna­lazł Aporta?

Myśl, że ktoś mógł ich obser­wo­wać, przy­pra­wiła Grega o dresz­cze. Ale myśl, że nikt ich nie obser­wo­wał, spo­wo­do­wała u niego poja­wie­nie się gęsiej skórki na całym ciele. Czy to moż­liwe? Nie mógł o tym myśleć. Jesz­cze nie.

Następ­nego dnia jed­nak wciąż się nad tym zasta­na­wiał. I to inten­syw­nie. Do tego czasu otrzy­mał już kil­ka­na­ście wia­do­mo­ści od Aporta. I doszedł do wnio­sku, że musiały one pocho­dzić od mecha­nicz­nego zwie­rzaka. Nie mogły być od nikogo innego, bo nikt nie wie­dział tego, o czym pisał Aport. Oczy­wi­ście Aport musiał być pod­łą­czony do Grega, jeśli można to tak nazwać. Szybko stało się jasne, że Aport zsyn­chro­ni­zo­wał się z tele­fo­nem Grega i robił wszystko, by zasłu­żyć na swoje imię. Kiedy Greg powie­dział Cyry­lowi, że potrze­buje wię­cej czasu na jakieś domowe sprawy, Aport wysłał Gre­gowi link do arty­kułu o zarzą­dza­niu cza­sem, a na komórce chło­paka poja­wił się zegar. Kiedy Greg wyszu­ki­wał w necie frazę REG, dostał link od Aporta do arty­kułu o naj­now­szych bada­niach na temat gene­ra­to­rów zda­rzeń loso­wych. A gdy skoń­czył go czy­tać, Aport wysłał mu SMS:

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki