Five Nights At Freddy's Klify Tom 7 - Scott Cawthon - ebook + książka

Five Nights At Freddy's Klify Tom 7 ebook

Scott Cawthon

4,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jeśli jesteś fanem Five Nights at Freddy’s, z pewnością nie będziesz chciał przegapić kolejnych opowiadań z przerażającego świata animatroników… a po lekturze trudno ci będzie zasnąć. Oto trzy nowe złowrogie historie z różnych zakątków uniwersum FNAF!

Niektóre sprawy trzeba odczuć na własnej skórze…

Reed dostrzega okazję, by dać nauczkę szkolnemu dręczycielowi, ale wszystko idzie całkiem inaczej, niż sobie wyobrażał.

Robert, przemęczony samotny tata, kupuje swojemu synkowi nowego misia, który ma jednocześnie pełnić funkcję ulubionej zabawki i elektronicznej niani… i przechodzi przyspieszony kurs rodzicielstwa.

Chris pragnie dołączyć do kółka naukowego w swojej szkole i wbrew sobie zgadza się na wzięcie udziału w przerażającym eksperymencie.

W świecie Five Nights Freddy’s lekcje są zawsze bolesne…

UWAGA: ta książka przerazi nawet najtwardszych czytelników!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 207

Oceny
4,9 (7 ocen)
6
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Joemonster

Nie oderwiesz się od lektury

⬜🟥⬜⬜⬜🟥⬜ 🟥🟥🟥⬜🟥🟥🟥 🟥🟥🟥🟥🟥🟥🟥 ⬜🟥🟥🟥🟥🟥⬜ ⬜⬜🟥🟥🟥⬜⬜ ⬜⬜⬜🟥⬜⬜⬜
20

Popularność



Podobne


Klify

Tyler zrzu­cił z kuchen­nego stołu swój kubek nie­ka­pek.

Znowu.

– Ostroż­nie, kolego – powie­dział Robert, pod­no­sząc naczynko, po czym znów posta­wił je przed synem. Jego mocno już wysłu­żony egzem­plarz „Wycho­wa­nia malu­cha… dla opor­nych” – publi­ka­cji, którą żar­to­bli­wie zwykł nazy­wać „instruk­cją obsługi” – pró­bo­wał prze­ko­ny­wać, że to nor­malne u dzieci w tym wieku: prze­wra­cają kubki, rzu­cają jedze­niem i wyka­zują się, gene­ral­nie rzecz bio­rąc, ogromną emo­cjo­nalną nie­sta­bil­no­ścią. Robert sta­rał się tym pocie­szać. Ale to, że coś jest nor­malne, nie staje się z tego powodu od razu łatwiej­sze do znie­sie­nia.

– Tele­fon bawić? – zapy­tał Tyler, łypiąc w stronę leżą­cej na stole komórki ojca.

Robert posta­wił przed nim zamiast tego miskę płat­ków z bana­nem.

– Póź­niej poba­wisz się tele­fo­nem taty. Teraz zjedz śnia­da­nie i szy­ku­jemy się do żłobka.

Na szczę­ście Tyler zaczął bez sprze­ciwu i z ape­ty­tem zaja­dać – miska zbo­żo­wych kółe­czek Che­erios, do któ­rych Robert wkroił banana, i mleko w kubku nie­kapku, sku­tecz­nie odwró­ciły jego uwagę. „Oto wła­śnie sta­ty­styczny dwu­la­tek” – pomy­ślał Robert. „W jed­nej chwili zmiana nastroju o sto osiem­dzie­siąt stopni”. Kiedy ostat­nio poszli do leka­rza, poża­lił się pedia­trze na chwiej­ność syna. Lekarka tylko się zaśmiała i powie­działa: „Witamy w klu­bie rodzi­ców”. Potem zapew­niła, jak zawsze, że będzie łatwiej, kiedy Tyler pod­ro­śnie.

Ale kiedy kon­kret­nie? Kiedy chło­piec skoń­czy trzy lata? Kiedy pój­dzie do szkoły? Na stu­dia?

Dla Roberta naj­trud­niej­szą kwe­stią w rodzi­ciel­stwie było to, że wszystko musiał robić sam. Nie pla­no­wał samot­nego wycho­wy­wa­nia syna, ale skoro zabra­kło Anny, nie miał wyboru.

Poznali się na pierw­szym roku col­lege’u. Robert ni­gdy nie wie­rzył w teo­rię „dru­giej połówki” – na całym świe­cie musia być prze­cież wię­cej niż jedna osoba, która do nas pasuje, prawda? – a jed­nak mię­dzy nim a Anną od pierw­szego spoj­rze­nia powstała wyjąt­kowa więź. Uwiel­biali te same filmy i książki, a kiedy ich roz­mowy stały się poważ­niej­sze, odkryli, że podzie­lają także głęb­sze war­to­ści. Spo­ty­kali się przez całe stu­dia, a zaraz po dyplo­mie zarę­czyli się, usta­la­jąc jed­no­roczny okres narze­czeń­stwa, żeby przed ślu­bem oswoić się z doro­sło­ścią i tym, że teraz każde z nich ma praw­dziwą pracę.

Robert „osiadł” na sta­bil­nej, choć nie­zbyt eks­cy­tu­ją­cej posa­dzie w redak­cji lokal­nego maga­zynu life­style’owego, Anna zaczęła uczyć w pierw­szych kla­sach. Wzięli ślub na plaży, na bosaka, a obie pary rodzi­ców syp­nęły gro­szem, żeby pomóc im z wkła­dem wła­snym na zakup domu. Mały par­te­rowy budy­nek naj­lep­sze czasy miał już za sobą, ale na­dal ema­no­wał uro­kiem, szcze­gól­nie w oczach mło­dych, ener­gicz­nych ludzi, po raz pierw­szy kupu­ją­cych wła­sne lokum i goto­wych zaka­sać rękawy, żeby je odpo­wied­nio wyszy­ko­wać.

W oczach Robert jedyną wadą ich nowego domu była jego loka­li­za­cja: po sąsiedzku mieli bowiem naj­bar­dziej znane miej­sce w mie­ście – tak zwane Klify. Choć ich ska­li­ste zbo­cza miały w sobie surowe piękno, ota­czała je dość maka­bryczna legenda. Naj­wyż­szy z nich miej­scowi nazy­wali Kli­fem Skocz­ków, bo od poko­leń upodo­bali go sobie samo­bójcy.

Wyda­wało się, że wręcz każdy sły­szał o kimś, kto wybrał to miej­sce, żeby skoń­czyć z życiem. Porzu­cona przez chło­paka kró­lowa balu matu­ral­nego z poko­le­nia matki Roberta, biz­nes­men, który uto­pił mają­tek w kiep­skich inwe­sty­cjach, bab­cia z dia­gnozą nie­ule­czal­nego nowo­tworu. O Kli­fach krą­żyły różne histo­rie, zarówno oparte na fak­tach, jak i będące cał­ko­witą fik­cją, ale – praw­dziwe czy nie – spra­wiały, że ludzie przy­glą­dali się ska­łom z mie­szanką zachwytu i lęku, szcze­gól­nie wła­śnie Kli­fowi Skocz­ków. Zbie­rały się tam star­sze dzie­ciaki, żeby stra­szyć się nawza­jem mrocz­nymi opo­wiast­kami. Młod­sze szep­tały mię­dzy sobą, że duchy wszyst­kich, któ­rzy tam zgi­nęli, cią­gle nawie­dzają miej­sce wybrane przez sie­bie na ostatni skok.

Nasłu­chał się tego wszyst­kiego, dora­sta­jąc, więc Klify wywo­ły­wały w nim nie­przy­jemny dreszcz. Anna za to twier­dziła, że choć samo­bój­stwa były tra­giczne, to same Klify są po pro­stu ska­łami i nic wię­cej się w nich nie kryje. Poza tym to wła­śnie dzięki temu, że dom znaj­do­wał się tak bli­sko nich, był wyjąt­kowo tani. Dopa­try­wa­nie się w Kli­fach jakiejś mrocz­nej tajem­nicy to zabo­bon, ot co.

Robert wie­dział, że miała rację. A kiedy wpro­wa­dzili się do domu, był tak szczę­śliwy ze swoją młodą żoną w ich nowym życiu, że pra­wie zupeł­nie prze­stał myśleć o Kli­fach. Wspo­mi­na­jąc teraz pierw­szy rok ich mał­żeń­stwa, pamię­tał tylko spo­wi­ja­jącą wszystko roz­koszną mgiełkę miło­ści i śmie­chu.

Odtwa­rzał w myślach sceny z tego okresu niczym mon­taż obra­zów, które mogłyby poja­wić się w fil­mie o miło­ści: ich dwoje na rowe­rach, przy wspól­nym goto­wa­niu kola­cji, przy­tu­leni przed tele­wi­zo­rem, a mię­dzy nimi upchnięta wielka micha popcornu. Jasne, nie­kiedy któ­re­muś zda­rzał się kiep­ski dzień w pracy albo przy­tra­fiało się prze­zię­bie­nie, ale to były drob­nostki w porów­na­niu z ogro­mem szczę­ścia, które czer­pali nawza­jem ze swo­jej obec­no­ści.

Choć pierw­szy rok ich mał­żeń­stwa był wspa­niały, naj­szczę­śliw­szy czas w życiu Roberta nastał, kiedy Anna zaszła w ciążę z Tyle­rem. Byli już wtedy dwa lata po ślu­bie i kiedy odkryli, że ocze­kują dziecka, nie posia­dali się z rado­ści. Było coś fascy­nu­ją­cego – pra­wie magicz­nego – w fak­cie, że udało im się z miło­ści stwo­rzyć nową istotę ludzką. Choć byli szczę­śliwi jako para, wie­dzieli, że jako rodzina będą jesz­cze szczę­śliwsi.

Anna przez całą ciążę dosłow­nie lśniła, ema­no­wała wewnętrz­nym bla­skiem jak jakaś sta­ro­żytna, mityczna Bogini–Matka. Rober­towi też udzie­lił się ten blask, bo miłość prze­peł­niała go tak bar­dzo, że aż nie wie­dział, co z nią robić. Maso­wał obo­lałe stopy żony, gdy wra­cała zmę­czona po cało­dzien­nej pracy w szkole. Wycho­dził, żeby kupić dla niej mię­towe lody z kawał­kami cze­ko­lady, kiedy mówiła, że to jedyna rzecz na świe­cie, na którą ma w tej chwili ochotę. Przez całą ciążę pano­wała mię­dzy nimi ide­alna har­mo­nia, byli jak dwoje ogrod­ni­ków w pełni sku­pio­nych na roz­woju owocu ich miło­ści.

Potem jed­nak wszystko się popsuło.

Dwa mie­siące przed ter­mi­nem porodu Anna zaczęła się uskar­żać na puch­nące dło­nie i stopy. Kiedy zadzwo­niła do swo­jej położ­nej, usły­szała, że ma się tym nie mar­twić, że w ciąży to nor­malne, szcze­gól­nie pod­czas let­nich upa­łów. Uspo­ko­jona kupiła buty w więk­szym roz­mia­rze, moczyła stopy w roz­two­rze gorz­kiej soli i igno­ro­wała dal­sze kło­po­tliwe objawy. Ale na okre­so­wej kon­troli oka­zało się, że ciśnie­nie krwi ma tak wyso­kie, że lekarz uparł się, aby natych­miast poło­żyć ją w szpi­talu.

Od tego momentu dla Roberta zaczął się jeden wielki kosz­mar: kro­plówki, które leka­rze pom­po­wali w Annę, sta­ra­jąc się bez­sku­tecz­nie obni­żyć jej ciśnie­nie; decy­zja o cesar­skim cię­ciu, żeby ciążę przed ter­mi­nem i rato­wać życie matki; roz­le­gły udar, któ­rego Anna doznała na stole ope­ra­cyj­nym i przez który Robert został samot­nym ojcem. Męż­czy­zna długo był zupeł­nie otę­piały. Jakby to wszystko działo się we śnie.

Tyler był wcze­śnia­kiem, malut­kim i nie­zdol­nym do spraw­nego samo­dziel­nego oddy­cha­nia. Musiał zostać kilka tygo­dni w szpi­talu, żeby nabrać wagi i żeby jego płuca się roz­wi­nęły. Cią­gle oszo­ło­miony Robert odwie­dzał swo­jego synka na oddziale inten­syw­nej tera­pii nowo­rod­ków. Szo­ro­wał ręce i zakła­dał maseczkę, a potem wcho­dził do jasno oświe­tlo­nego bia­łego pomiesz­cze­nia, mię­dzy rzędy pla­sti­ko­wych inku­ba­to­rów, w któ­rych leżały wręcz nie­wia­ry­god­nie maleń­kie dzieci. Sta­wał przy inku­ba­to­rze synka i patrzył na Tylera, na jego chu­dziut­kie ciałko owi­nięte pie­luszką roz­miaru ser­wetki z baru szyb­kiej obsługi. Rodzice innych leżą­cych tam dzieci zawsze wyglą­dali na zmę­czo­nych i zmar­twio­nych, tak samo jak Robert, ale oni przy­cho­dzili w odwie­dziny parami, mieli więc przy­naj­mniej sie­bie nawza­jem.

Robert patrzył z prze­ra­że­niem na synka i myślał: Jestem wszyst­kim, co masz na tym świe­cie, mały.

Nie był to naj­lep­szy start w życie – bez matki, z ojcem, który nie mógł jeść, spać ani wytrzy­mać godziny bez pła­czu. Per­ma­nent­nie wyczer­pany i zała­many Robert na pewno wie­dział tylko dwie rze­czy:

Był wszyst­kim, co miał Tyler.

Nie był wystar­cza­jący.

Przez ostat­nie dwa lata jakoś sobie radził, udało mu się zacho­wać pracę i zapew­nić Tyle­rowi jedze­nie, ubra­nie i dach nad głową. Odsu­nął się od przy­ja­ciół, nie chciał bowiem ich lito­ści, a do tego jako samotny ojciec nowo­rodka nie mógł prze­cież sobie pozwo­lić, żeby po pracy wysko­czyć z kum­plami do restau­ra­cji. Musiał wycho­dzić z redak­cji punkt piąta, żeby ode­brać Tylera ze żłobka. Potem trzeba było pędzić do domu i podać mu kola­cję. Następ­nie zabawa, kąpiel i – jeśli Robert miał szczę­ście i Tyler zde­cy­do­wał się zasnąć – spa­nie. „Instruk­cja obsługi” dzieci wyraź­nie stwier­dzała: w życiu malu­cha musi pano­wać usta­lona struk­tura, ina­czej zapa­nuje chaos. Robert miał już w życiu dość cha­osu, sta­rał się więc nie zabu­rzać codzien­nej rutyny.

Kiedy Tyler wresz­cie zasy­piał, Robert sur­fo­wał bez­myśl­nie po kana­łach TV albo grał na lap­to­pie w Poje­dy­nek wojow­ni­ków. Cza­sem towa­rzy­szył mu Bar­tho­lo­mew, rudy kocur, ale to była rzad­kość. Bar­tho­lo­mew kie­dyś, jesz­cze przed ślu­bem, nale­żał do Anny. Nazy­wała go w żar­tach swoim pierw­szym mężem, bo zazdro­śnie jej pil­no­wał i ni­gdy nie prze­ko­nał się do Roberta. Teraz, kiedy jej zabra­kło, kocur przyj­mo­wał od niego jedze­nie i pozwa­lał się od czasu do czasu pogła­skać, ale nie dawał mu zapo­mnieć, że nie ma mowy o niczym ponad tole­ro­wa­nie go z uwagi na jego rolę dostawcy karmy.

Czy Robert czuł się samotny? O tak, do bólu. Ale był też zbyt zajęty i zmę­czony, żeby cokol­wiek z tym zro­bić. Kiedy poło­żył już Tylera do łóżka, pozwa­lał sobie na dwie–trzy godzinki bez­myśl­nego gapie­nia się w ten czy inny ekran, aż sam padał wresz­cie na łóżko, wie­dząc, że kiedy się obu­dzi, czeka go kolejny nie­mal iden­tyczny dzień, w któ­rym jedyną nie­prze­wi­dy­walną zmienną będą humory Tylera – ich rodzaj i czas trwa­nia.

W tej chwili jed­nak Tyler, kiedy tak z zado­wo­le­niem napy­chał buzię płat­kami, był uro­czy. Miał orze­chowe oczy – takie same jak Anna – oko­lone dłu­gimi, smo­li­ście czar­nymi rzę­sami. Krę­cone czarne włosy ota­czały jego głowę jak aure­ola, a usteczka przy­po­mi­nały pączek róży, niczym u che­ru­binka z obra­zów. W tym też był podobny do mamy. Tyler w rze­czy samej wyka­zy­wał do niej tak wiel­kie podo­bień­stwo, że Rober­towi pękało serce. Patrząc na syna, czuł, że prze­peł­nia go miłość, ale i strach. Co, jeśli straci Tylera, tak jak stra­cił Annę? Przez głowę stale prze­wi­jały mu się roz­ma­ite sce­na­riu­sze, niczym zwia­stuny fil­mów, któ­rych nikt nie miałby ochoty oglą­dać.

Choć nie mógł spo­koj­nie patrzeć na syna, nie myśląc o Annie, ni­gdy mu o niej nie mówił. Tyler był jesz­cze za mały, żeby rozu­mieć poję­cie śmierci, a Robert w tej chwili też nie­spe­cjal­nie dobrze je poj­mo­wał. W głębi serca wie­dział, że byłoby pew­nie dobrze zacząć poka­zy­wać Tyle­rowi zdję­cia mamy i opo­wia­dać mu to i owo o niej, o tym, jaką osobą była, co mawiała, co robiła, jak bar­dzo cie­szyła się, że zosta­nie mamą. Ale nie był w sta­nie się prze­móc, żeby wyjąć któ­re­kol­wiek spo­śród zdjęć pocho­wa­nych na stry­chu. Kiedy pró­bo­wał o niej mówić, słowa wię­zły mu w gar­dle i mil­czał. Nawet wyma­wia­nie jej imie­nia było zbyt bole­sne, bo kiedy patrzył na Tylera, patrzył zara­zem w oczy Anny.

Prze­łknął smu­tek, popi­ja­jąc czarną kawą jak każ­dego powsze­dniego dnia, po czym zawiózł Tylera do żłobka, pozwa­la­jąc synowi po dro­dze bawić się swoim tele­fo­nem. Odwió­zł­szy go, udał się do pracy, gdzie na każde „dzień dobry” kole­gów i kole­ża­nek odpo­wia­dał tylko ski­nie­niem głowy. Nie chciał wyjść na gbura, ale nie miał zamiaru też wda­wać się w poga­wędki. Ni­gdy nie wie­dział, jak zare­aguje. Co miałby powie­dzieć? Czy nie roz­klei się na oczach nie­zbyt dobrze zna­nej mu osoby? Może kom­plet­nie się zała­mie? A jeśli się zała­mie – co, jeśli się nie pod­nie­sie?

Robert wie­dział, że nie­za­leż­nie od tego, jak źle by się czuł, musiał utrzy­mać posadę. Tylko w ten spo­sób mógł zapew­nić Tyle­rowi jaki­kol­wiek poziom życia. Sie­dział więc dziś, jak każ­dego innego dnia, przy swoim biurku i pra­co­wał jak maszyna, sta­ra­jąc się wyrzu­cić z myśli wszystko poza aktu­al­nym zada­niem. W połu­dnie zro­bił sobie prze­rwę i wyjął kanapkę, którą zjadł tak machi­nal­nie, że chwilę póź­niej nie wie­dział już, z czym wła­ści­wie była. Poszedł do łazienki, potem do dys­try­bu­tora z wodą. Napeł­nia­jąc butelkę, usły­szał za sobą głos:

– Cześć.

Pod­sko­czył prze­stra­szony, jakby zasko­czyło go, że nie jest sam w budynku. Odwró­cił się i zoba­czył Jess, sym­pa­tyczną korek­torkę w oku­la­rach, która sama sie­bie okre­ślała jako pasjo­natkę gra­ma­tyki i pra­co­wała w redak­cji dokład­nie tak długo jak on. Zda­rzało im się cza­sem roz­ma­wiać, zanim Anna zmarła. Zanim roz­padł się na kawałki.

– Cześć, Jess – odparł, odsu­wa­jąc się, żeby zro­bić jej miej­sce przy dys­try­bu­to­rze i, jak liczył, wró­cić bez prze­szkód do biurka. Odwró­cił się, by odejść.

– Pocze­kaj chwilkę – powstrzy­mała go.

– Ja? – zapy­tał, choć oczy­wi­ście musiała mówić do niego. Z waha­niem znowu się odwró­cił.

– Widzia­łam, jak jadłeś przy biurku tę smętną kanapkę. – Jess napeł­niła wodą robiący za kubek tek­tu­rowy cylin­der. Kto uznał to coś za akcep­to­walny sub­sty­tut naczy­nia? Wyszcze­rzyła zęby w uśmie­chu. – To zna­czy, może była pyszna, ale jak dla mnie wyglą­dała smęt­nie. Pomy­śla­łam sobie, że… Wiem, nie możesz wyjść po pracy, bo musisz ode­brać małego, ale sporo ludzi od nas cho­dzi w środy na lunch na pro­mo­cyjne sushi. Może kie­dyś się z nami wybie­rzesz?

Sushi było ulu­bio­nym daniem Roberta i Anny. Nauczyli się je jadać i wiel­bić jesz­cze na stu­diach, razem uczyli się też, jak uży­wać pałe­czek, pod­no­sić kawałki sushi, zanu­rzać je w sosie sojo­wym, a potem wkła­dać do ust – sobie nawza­jem. Wiele par przy spe­cjal­nych oka­zjach wycho­dziło na steki, owoce morza czy do „Wło­cha”, a oni – zawsze na sushi.

W jaki spo­sób prze­ce­nione sushi spo­ży­wane z przy­pad­kową zbie­ra­niną kole­gów z pracy mogłoby dorów­nać roman­tycz­nym kola­cjom z Anną? To pro­ste: nie było w sta­nie.

Mogło co naj­wy­żej przy­wo­łać wspo­mnie­nia i jesz­cze bar­dziej go przy­gnę­bić.

Mimo wszystko miło ze strony Jess, że go zapy­tała. Że się zli­to­wała.

– Jasne, może kie­dyś dołą­czę – odparł, nie siląc się nawet na prze­ko­nu­jący ton. – Dzięki za zapro­sze­nie.

– Nie ma sprawy – odpo­wie­działa Jess, w jej gło­sie zabrzmiało nie­spo­dzie­wane roz­cza­ro­wa­nie. – Robert?

– Tak? – Nie wie­dział, do czego to zmie­rza, ale już zaczął zda­wać sobie sprawę, że mu się to nie podoba. Czy nie byli w pracy? Czy nie powinni pra­co­wać?

Na chwilę spu­ściła wzrok, jakby pró­bu­jąc zebrać myśli.

– Wiesz – zaczęła – zanim u cie­bie wszystko się tak posy­pało, byli­śmy kole­gami, ty i ja. Roz­ma­wia­li­śmy. Jestem tu, gdy­byś chciał kie­dyś poroz­ma­wiać.

Robert zda­wał sobie sprawę, że grozi mu nagły wybuch emo­cji, a na to sobie nie mógł pozwo­lić. Nie mógł zyskać w pracy opi­nii świr­nię­tego. Musiał wyplą­tać się z tej sytu­acji i wró­cić do biurka.

– To bar­dzo miłe…

Jess prze­wró­ciła oczami.

– Nie pró­buję być miła, kre­ty­nie! Lubię cię. Zawsze faj­nie mi się z tobą gadało. I też sama wycho­wuję dziecko. Wpraw­dzie nie z tego samego powodu co ty, ale założę się, że mamy podobne pro­blemy. Może, jeśli wyrzu­cimy to z sie­bie, dobrze nam to zrobi na głowę. Jeśli coś jesz­cze da się tam ura­to­wać.

Robert poczuł, że lekko się uśmie­cha. Mimo woli przy­po­mniał sobie, dla­czego lubił Jess.

– Cienko przędę, muszę przy­znać – powie­dział. Żar­to­wał, ale jak czę­sto bywa z żar­tami, ten też zawie­rał ziarno prawdy.

– Rozu­miem to. Kto wie? Może nasze dzieci mogłyby się ze sobą cza­sem poba­wić? Mogli­by­śmy pod­rzu­cać sobie nawza­jem nasze pocie­chy, żeby od czasu do czasu mieć wolny wie­czór.

– Nie spiesz się z dekla­ra­cjami, nie pozna­łaś jesz­cze mojego mło­dego – odparł Robert. Co to? Czyżby wła­śnie dwa razy z rzędu rzu­cił żar­tem?

– Ma dwa latka, prawda?

– Tak.

– No to może powin­nam pocze­kać rok czy dwa, zanim zaofe­ruję się jako opie­kunka. – Uśmiech­nęła się do niego cie­pło i ser­decz­nie. – Słu­chaj, w tym tygo­dniu ci odpusz­czę, ale w przy­szłą środę idziesz z nami na pro­mo­cyjne sushi. Ni­gdy wię­cej smęt­nych kana­pek.

Robert poma­chał do niej.

– Roz­ważę to. Dzię­kuję za zapro­sze­nie.

Odwró­cił się, żeby wró­cić do biurka.

– To nie zapro­sze­nie! – zawo­łała za nim Jess. – To roz­kaz! Obli­ga­to­ryjne sushi! Swoją drogą, dobra nazwa dla kapeli!

Robert usiadł z powro­tem przy biurku. Był pewien, że roz­mowa, którą wła­śnie odbył z Jess, była naj­dłuż­szą od mie­sięcy kon­wer­sa­cją z nie­spo­krew­nioną osobą. Czuł się wyczer­pany, jak ktoś, kto od lat nie ćwi­czył i nagle zna­lazł się znowu na bieżni. Dość na dziś poga­wę­dek. Nie opusz­czał wię­cej sta­no­wi­ska pracy i aż do pią­tej pra­co­wał bez wytchnie­nia. Kiedy przy­szła pora, by opu­ścić biuro, nie poczuł ulgi. Z jed­nego kie­ratu miał prze­cież tra­fić wprost do dru­giego, w innym miej­scu. Służ­bową czapkę gra­fika zmie­niał teraz na służ­bową czapkę taty na pra­wie pełen etat.

Wje­chał na par­king Aka­de­mii Malu­cha i wszedł do spra­wia­ją­cego rado­sne wra­że­nie budynku z czer­wo­nym dachem, żeby ode­brać syna. Wkro­czył do sali, któ­rej drzwi opa­trzone były wiel­kim czer­wo­nym nume­rem dwa. Ściany upstrzone były tu wyci­nan­kami z kolo­ro­wego papieru i abs­trak­cyj­nymi bazgro­łami wyko­na­nymi kred­kami. Robert zoba­czył ener­giczną młodą wycho­waw­czy­nię grupy Tylera, Lau­ren. Sie­działa wśród malu­chów bawią­cych się roz­ma­itymi wie­lo­barw­nymi zabaw­kami, któ­rych pełno leżało na pod­ło­dze. Rober­towi obco­wa­nie z przy­tła­cza­jącą liczbą nie­sta­bil­nych emo­cjo­nal­nie małych ludzi­ków wyda­wało się ist­nym hor­ro­rem; Lau­ren jed­nak była w swoim żywiole i uśmiech­nęła się do niego na powi­ta­nie. Wstała, żeby móc sta­nąć pra­wie oko w oko z Rober­tem.

– Przez więk­szość dnia był wesoły – powie­działa. – Ale jest jeden dro­biazg, o któ­rym muszę wspo­mnieć.

Przy­go­to­wał się psy­chicz­nie na złe wie­ści. Miał nadzieję, że Tyler nie pobił innego dziecka. Albo go nie pogryzł. Miał wra­że­nie, że w żłobku codzien­nie któ­reś dziecko musi kogoś pogryźć. Nikt nie chciał być za to rodzi­cem gry­zo­nia.

Lau­ren znowu się uśmiech­nęła.

– Bez obaw. Nikogo nie ude­rzył ani nic z tych rze­czy.

Robert lekko ode­tchnął.

Lau­ren odgar­nęła krę­cone ciemne włosy i zało­żyła je za uszy.

– Po pro­stu dziś popro­si­łam dzieci, żeby nary­so­wały swoje rodziny i powie­działy coś o nich. To dwu­latki, więc więk­szość nary­so­wała jakieś bąble albo bazgroły, ale potem usie­dli­śmy w kółku i każdy mówił o rodzi­nie i tym, kto jest na obrazku. Noah, kolega Tylera, zauwa­żył, że Tyler nie nary­so­wał mamy i zapy­tał go o to. Tyler tro­chę się zestre­so­wał, chyba głów­nie dla­tego, że ktoś zwró­cił mu uwagę na tę róż­nicę w sto­sunku do innych rodzin.

Robert nie mógł znieść myśli, że jego syn zna­lazł się na celow­niku z powodu dozna­nej przez nich straty. Czy naprawdę takie zacho­wa­nia musiały zaczy­nać się tak wcze­śnie?

– Czy to nie za małe dzieci, żeby w ogóle zauwa­żać coś takiego? – zapy­tał. Powiódł wzro­kiem po malu­chach w sali, bawią­cych się kloc­kami czy lal­kami. Toż to jesz­cze prak­tycz­nie nie­mow­laki.

Lau­ren znowu się uśmiech­nęła.

– Byłby pan zasko­czony, jakie potra­fią być spo­strze­gaw­cze. Pro­szę mi wie­rzyć, że nie­wiele im umyka. Wyja­śni­łam Noahowi i pozo­sta­łym, że nie wszyst­kie dzieci mają mamę i tatę, że bywają różne rodziny, i opo­wie­dzia­łam o tym, jak mogą one na przy­kład wyglą­dać. Wyja­śni­łam im, że jedyne, czego potrzeba, żeby mówić o rodzi­nie, to ludzie i miłość. Można zatem uznać, że wyko­rzy­sta­łam ten incy­dent, żeby cze­goś je nauczyć.

Robert zesztyw­niał. Odrzu­cała go myśl, że mała, oka­le­czona rodzina jego i Tylera miała słu­żyć za mate­riał poglą­dowy, aby dzieci „cze­goś uczyć”, zresztą po co? Żeby inni mogli Tylera poża­ło­wać, a nie tylko się z niego nabi­jać? Nie chciał, żeby jego syna wyśmie­wano, ale też nie potrze­bo­wał dla niego lito­ści.

Nie miało jed­nak sensu czy­nie­nie Lau­ren wyrzu­tów. Przed­szko­lanka była taka młoda, pełna opty­mi­zmu i ide­ałów, że skry­ty­ko­wa­nie jej byłoby jak kop­nię­cie przy­ja­znego szcze­niaczka.

– Dzię­kuję za infor­ma­cję. – Usły­szał wresz­cie wła­sny głos. Zabrzmiał bar­dziej for­mal­nie i sztywno, niż było to konieczne, ale przy­naj­mniej jego odpo­wiedź była grzeczna.

– Nie ma za co – odparła Lau­ren. – Pomy­śla­łam, że dam panu znać, na wypa­dek gdyby, no wie pan, chciał pan o tym z Tyle­rem poroz­ma­wiać w domu.

– No tak – bąk­nął Robert. Nie chciał o tym roz­ma­wiać ani z synem w domu, ani tym bar­dziej tu, z prak­tycz­nie obcą sobie osobą.

– Hej, kolego, gotowy do wyj­ścia? – zawo­łał do syna na dru­gim końcu pstrzą­cej się jaskra­wymi kolo­rami sali.

Tyler pod­niósł głowę znad pla­sti­ko­wej wywrotki, którą prze­su­wał tam i z powro­tem, po czym powie­dział:

– Tato!

Wyszcze­rzył zęby w uśmie­chu, zerwał się na równe nogi i pod­biegł do Roberta, sze­roko roz­po­ście­ra­jąc ramiona.

– Widzi pan? – ode­zwała się Lau­ren. – Wesoły chłop­czyk.

Rober­towi trudno było doszu­kać się w jej sło­wach pocie­chy. Jeśli Tyler był wesoły, to tylko dla­tego, że jesz­cze nie rozu­miał, czego mu w życiu zabra­kło.

Wła­ści­wie nie chciało mu się po dro­dze do domu robić przy­stanku w super­mar­ke­cie, ale nie było wyj­ścia. Robert nie­spe­cjal­nie przej­mo­wał się jedze­niem, ale wie­dział, że musi zaspo­koić przy­naj­mniej pod­sta­wowe potrzeby syna. Przy­piął Tylera bez­piecz­nie w fote­liku samo­cho­do­wym i oznaj­mił mu:

– Musimy po dro­dze wstą­pić do sklepu, kolego. Nie mamy już w domu ani soku, ani mleka.

Dla dzieci w tym wieku te dwa płyny zda­wały się być tym, czym paliwo dla samo­chodu. Musiały regu­lar­nie je otrzy­my­wać i kon­su­mo­wały je nie­po­ko­jąco i kosz­tow­nie dużo.

– Mleko! Okej! – zgo­dził się Tyler.

– Wła­śnie. Kupimy jedno i dru­gie po dro­dze. Będziesz mógł wybrać, na jaki sok masz ochotę.

– Apko! – zain­to­no­wał Tyler. Pró­bu­jąc wyma­wiać „jabłko”, kom­plet­nie pomi­jał pierw­szą literę.

– Jabłko? Chcesz sok jabł­kowy? – powtó­rzył Robert. W taki spo­sób „instruk­cja obsługi malu­cha” zale­cała trak­to­wać nie­do­cią­gnię­cia dzie­cię­cej wymowy: nie komen­to­wać ich i nie zawsty­dzać dzieci, ale koniecz­nie popraw­nie powtó­rzyć źle wymó­wione słowo.

– Tak! Ok apkowy! – zgo­dził się entu­zja­stycz­nie Tyler.

– Jasna sprawa, kolego. – Robert skrę­cił na par­king super­mar­ketu All­Mart, szy­ku­jąc się psy­chicz­nie na ciężką prze­prawę, jaką miały być zakupy.

Tyler posia­dał wpraw­dzie jedną koszulkę z wize­run­kiem Freddy’ego Fazbe­ara, ale Robert ni­gdy nie podej­rze­wałby, że jego syn jest fana­tycz­nym fanem Freddy’ego. Przede wszyst­kim był na to za mały. Kiedy jed­nak ojciec pchał wózek skle­powy z usa­do­wio­nym w nim Tyle­rem mię­dzy pół­kami z zabaw­kami, chłop­czyk nagle wycią­gnął rączkę i wska­zu­jąc coś pal­cem, krzyk­nął, ile sił w małych płu­cach:

– Fledi!

– Co takiego, kolego? – zapy­tał Robert, roz­glą­da­jąc się, żeby dostrzec, co zauwa­żył Tyler. Przez chwilę myślał, że może chło­piec roz­po­znał jakie­goś innego dzie­ciaka ze żłobka.

– Fledi! Fledi! – krzy­czał Tyler, a oczy miał z eks­cy­ta­cji wiel­kie jak spodki.

Robert powiódł wzro­kiem w kie­runku, w któ­rym wska­zy­wał palec synka – ku półce, na któ­rej stał sze­reg iden­tycz­nych plu­szo­wych miś­ków, brą­zo­wych, sze­roko uśmiech­nię­tych, o gru­bych czar­nych brwiach i w czar­nych cylin­drach na gło­wach. Napisy na opa­ko­wa­niach zaba­wek gło­siły, że to, co zwró­ciło uwagę jego syna, to „Kum­pel Freddy”. Ale skąd Tyler mógł to wie­dzieć?

W nagłym przy­pły­wie wyrzu­tów sumie­nia Robert uświa­do­mił sobie, skąd. Kiedy był wyjąt­kowo zmę­czony albo zbyt smutny, żeby być zdol­nym do dzia­ła­nia – a zda­rzało się to czę­ściej, niż miał ochotę przy­znać – sadzał Tylera przed tele­wi­zo­rem. Pozwa­lał mu oglą­dać tylko sto­sowne do wieku kanały, a wyświe­tlane na nich kre­skówki, choć nie­wąt­pli­wie sta­no­wiły mie­niącą się ośle­pia­ją­cymi bar­wami wizu­alną papkę, przy­naj­mniej pró­bo­wały spra­wiać wra­że­nie, że chcą widza cze­goś nauczyć.

Ale były jesz­cze reklamy. Okropne reklamy, któ­rych kon­cep­cje powsta­wały na posie­dze­niach cynicz­nych waż­nia­ków w gar­ni­tu­rach gdzieś na Man­hat­ta­nie i które obli­czone były wyłącz­nie na to, aby wywo­łać w dzie­ciach ape­tyt na grudki cukru w jaskra­wych kolo­rach, uda­jące zdrowe płatki śnia­da­niowe i zawie­siny z syropu glu­ko­zowo-fruk­to­zo­wego, uda­jące napoje z praw­dzi­wym sokiem, a także chęć posia­da­nia naj­now­szych zaba­wek pro­du­ko­wa­nych z wyko­rzy­sta­niem naj­go­ręt­szych w danej chwili tren­dów popkul­tury.

– Chcesz obej­rzeć Freddy’ego? – zapy­tał Robert.

Tyler poki­wał głową, wycią­ga­jąc rączki.

Robert podał mu zabawkę, a usta Tylera roz­cią­gnęły się w prze­pięk­nym uśmie­chu, w jed­nej chwili przy­wo­łu­jąc jak żywy obraz jego matki. Choć miś był zapa­ko­wany w kar­ton, chło­piec mocno go przy­tu­lił.

– Ofam – oznaj­mił.

Cho­libka – wes­tchnął w myślach Robert. Z „ofa­niem” trudno było się spie­rać.

– Ostroż­nie z tym miś­kiem – ostrzegł. – Jesz­cze nie zde­cy­do­wa­li­śmy, że go kupimy.

Spoj­rzał na pla­kietkę z ceną i zasko­czyło go, jak droga jest zabawka.

– Auć – syk­nął pod nosem.

– Kupis? – zapy­tał Tyler, tuląc cią­gle pudełko do piersi. – Mój?

– Niech no zer­knę na opa­ko­wa­nie i spraw­dzę, czy to w ogóle zabawka dla dzieci w twoim wieku – odparł Robert. Zdjął z półki kolej­nego misia i odwró­cił kar­ton. Umiesz­czone na odwro­cie zdję­cia poka­zy­wały, jak roze­śmiane malu­chy bawią się z Kum­plem Fred­dym, a do tego, co naj­cie­kaw­sze, kobietę ubraną w biu­rowy strój, która zer­kała na zega­rek na ręku i uśmie­chała się, jakby nie miała w życiu żad­nych zmar­twień. Robert prze­czy­tał tekst:

KUM­PEL FREDDY TO NAJ­LEP­SZY PRZY­JA­CIEL DZIECKA ORAZ JEGO RODZI­CÓW! FREDDY TOWA­RZY­SZY TWO­JEMU MALU­CHOWI NA KAŻ­DYM KROKU I WYSYŁA NA TWÓJ KUM­PLOW­SKI ZEGA­REK (w zesta­wie) AKTU­ALI­ZA­CJE, DZIĘKI KTÓ­RYM MASZ PEW­NOŚĆ, ŻE POCIE­CHA JEST CAŁA I ZDROWA! NIE­WAŻNE KIEDY – ZAWSZE JEST FREDDY!

Robert pomy­ślał o wszyst­kich chwi­lach, gdy musiał pobiec po coś do kuchni albo ode­brać ważny tele­fon i zosta­wić Tylera samego. Nie­sa­mo­wite, ile złych rze­czy mogło się zda­rzyć w ciągu zale­d­wie paru sekund. Przy­po­mniał sobie, jak kie­dyś wyszedł z salonu aku­rat na tak długo, żeby zdą­żyć zamie­szać w garnku na kuchence, a kiedy wró­cił, Tyler wspi­nał się na biblio­teczkę jak King Kong wdra­pu­jący się na Empire State Buil­ding. Mógł sobie wyobra­zić uży­tecz­ność Kum­pla Freddy’ego, szcze­gól­nie dla takiego jak on samot­nego ojca.

Jeśli wziąć się pod uwagę, że zabawka speł­niała także funk­cję moni­to­ringu i alarmu, cena nie wyda­wała się już tak wygó­ro­wana.

– Tyler – zwró­cił się do syna. – Chciał­byś, żeby Freddy poje­chał z tobą do domu?

Twarz chłopca ponow­nie opro­mie­nił prze­śliczny uśmiech.

– Tak, tato! Dziem­kuje!

Lau­ren ze żłobka powie­działa Rober­towi wpraw­dzie, że ćwi­czyli mówie­nie „pro­szę” i „dzię­kuję”, ale po raz pierw­szy fak­tycz­nie usły­szał, jak jego syn mówi „Dzię­kuję”, choć nikt nie zachę­cił go do tego, pod­po­wia­da­jąc: „Co się mówi?”.

– Nie ma za co, kolego. Jestem pod wiel­kim wra­że­niem two­ich dobrych manier.

Syn­chro­ni­za­cja i przy­go­to­wa­nie misia i zegarka do pracy były nieco uciąż­liwe, ale mogło być gorzej. Po jakimś kwa­dran­sie łama­nia głowy nad instruk­cją i bate­riami Rober­towi udało się wszystko usta­wić. Podał misia Tyle­rowi i powie­dział:

– Może pój­dziesz się poba­wić z Fred­dym, a ja tym­cza­sem zacznę szy­ko­wać kola­cję?

– Fledi! – ucie­szył się Tyler, tuląc plu­szaka.

Robert tym­cza­sem poszedł do kuchni, wsta­wił na kuchenkę gar­nek wody, a potem wrzu­cił do ron­delka zawar­tość sło­ika z sosem do spa­ghetti. Wła­śnie wyj­mo­wał z lodówki sałatę, mar­chewkę i ogórki na surówkę, kiedy zawi­bro­wał jego Kum­plow­ski Zega­rek. Na ekra­nie zoba­czył napis: WIA­DO­MOŚĆ OD FREDDY’EGO. Stuk­nął w niego i poja­wił się tekst: WSZYSTKOWPORZĄDKU. BAWIĘ SIĘZMOIM NAJ­LEP­SZYM KUM­PLEM!

Uro­cze. Robert nie mógł powstrzy­mać uśmie­chu.

Pociął mar­chewkę i ogórki na surówkę, a następ­nie wrzu­cił maka­ron do gotu­ją­cej się wody. Kiedy wszedł do salonu, żeby dać znać Tyle­rowi, że kola­cja gotowa, zastał chłop­czyka z Fred­dym na kola­nach, „czy­ta­ją­cego” mu jedną ze swo­ich ksią­że­czek o twar­dych stro­ni­cach, „Moje pierw­sze słówka: kolory”.

Zawsze, kiedy synek robił coś tak uro­czego, Robert żało­wał, że Anny tu nie ma, żeby mogła to zoba­czyć. Ale kogo pró­bo­wał okła­my­wać? Zawsze żało­wał, że Anny tu nie ma.

– Fledi, mój synek! – oznaj­mił Tyler.

– Serio? No to faj­nie – sko­men­to­wał Robert. – Jeste­ście z Fred­dym gotowi na kola­cję?

Spo­dzie­wał się przy­naj­mniej sym­bo­licz­nego oporu, bio­rąc pod uwagę, że Tyler „czy­tał”, ale mały odparł:

– Okej, tato.

Chło­piec wziął następ­nie misia pod pachę i poma­sze­ro­wał za Rober­tem do kuchni.

Ojciec pomógł Tyle­rowi zająć miej­sce przy stole, a Tyler posa­dził Freddy’ego na krze­śle obok i zażą­dał:

– Fledi talez!

– Chcesz, żeby Freddy miał swój talerz? – upew­nił się Robert.

– Yhm! – potwier­dził mały, kiwa­jąc głową, jakby była to naj­po­waż­niej­sza na świe­cie kwe­stia.

Robert czuł się bar­dziej niż idio­tycz­nie, ukła­da­jąc na stole przed maskotką talerz i kubek. Potem usta­wił przed Tyle­rem por­cję spa­ghetti i miskę sałatki, a do tego kubek nie­ka­pek napeł­niony mle­kiem.

– Freddy musi nie­stety jeść uda­wane jedze­nie, żeby się nie upa­prać – wyja­śnił. – Uda­wane spa­ghetti. Freddy-spa­ghetti – dodał, odpo­wied­nio akcen­tu­jąc, bo wie­dział, jak bar­dzo jego synka bawi rymo­wa­nie.

Tyler istot­nie zachi­cho­tał, jakby ojciec wła­śnie popi­sał się naj­za­baw­niej­szym na świe­cie żar­tem.

– Fledi-skedi! – zawo­łał, znowu się zaśmiał i pac­nął rącz­kami w stół z roz­ba­wie­nia.

– Tak, jest gotowy na Freddy-spa­ghetti – powtó­rzył Robert, wyci­ska­jąc żart jak cytrynę. To ide­alna tak­tyka dla publicz­no­ści zło­żo­nej z dwu­latka. Trudno było tu wzno­sić się na wyżyny sub­tel­nego dow­cipu.

Zje­dli z Tyle­rem spa­ghetti i sałatkę, okra­sza­jąc posi­łek dużą ilo­ścią śmie­chu. Nawet Robert musiał przy­znać, że dobrze się bawili.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki