Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Każdy z nas przed czymś ucieka… A ty?
Odkąd zmarł ojciec Sama, chłopak wciąż obawia się wszystkiego, co niezdrowe. Luca z jakiegoś powodu panicznie boi się kostiumu Springtrapa z Mega Pizzaplexu… A dla Grady’ego, który cierpi na klaustrofobię, praca technika w pizzerii to prawdziwy koszmar.
W świecie Five Nights at Freddy’s nigdy nie zapomnisz o swoich najgorszych lękach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 245
To straszne, Bill. Ci wszyscy ludzie tak się gapią na rzeczy tej biednej rodziny.
Bill zerknął na żonę.
– Znaczy, tak jak my?
– Cicho – skarciła go Mildred, wpatrując się w rozmaite akcesoria domowe ustawione na kilku stołach. Jeśli to miało jej pozwolić zanieść na cotygodniową partyjkę bezika z koleżankami jakieś gorące plotki, to do licha z etyką. – Jesteśmy sąsiadami, Bill, martwimy się. Może uda nam się jakoś ich odciążyć, żeby jak najszybciej byli w stanie zamknąć ten rozdział. Szkoda tylko Josha. Taki słodki chłopiec.
Bill podrapał się po szczęce.
– Nie powiem, żebym za dobrze go pamiętał.
– Cóż, był trochę dziwny. Cichy, odludek. A teraz, zupełnie znienacka, zapadł w śpiączkę i wymaga całodobowej opieki. – Mildred rozejrzała się i dodała teatralnym szeptem: – Jakie to smutne, że jego rodzice muszą wyprowadzić się ze stanu, żeby rodzina im pomogła.
– I ta śpiączka tak zupełnie bez powodu?
Kobieta podniosła ze stołu plastikową kuchenną miskę.
– Pewnego dnia po prostu się nie obudził. Lekarze mówią, że to medyczna zagadka. – Mildred poczuła dreszcz i prędko odstawiła miskę. Zebrane tu przedmioty nagle wydały jej się emanować smutkiem i samotnością. – Może przekażemy jakąś darowiznę, żeby im pomóc.
Bill podniósł rozbitą kulę, w której środku zobaczył dziwnie wyglądającą postać. Pomyślał, że może to być jakiś dworski błazen, w charakterystycznej czapce i bufiastych spodniach. Zmarszczył brwi i odłożył kulę.
– Myślę, że darowizna będzie najlepszym rozwiązaniem, Milly. Chodźmy już do domu.
– Raad, czego się najbardziej boisz?
– Klifów, stary – odparł Raad. – Albo gzymsów na wysokich budynkach. Na ten widok od razu mam dreszcze, jakbym miał zaraz spaść z wysokości. No i klaunów, zdecydowanie. To banał, ale naoglądałem się za dzieciaka strasznych filmów.
Sam Barker słuchał, siedząc podczas piątkowego lunchu z Raadem, Julesem, Larrym i Bogartem na trybunach. Było to miejsce, w którym zbierali się uczniowie najstarszego rocznika. Czekali z kumplami już trzy lata, żeby trafić na ten poziom w szkolnej hierarchii.
W pierwszej klasie jedli w stołówce. W drugiej – na dziedzińcu. W trzeciej – na schodach przed szkołą, a teraz wreszcie doczekali się miejsca na trybunach. Jedynym minusem, zdaniem Sama, było to, że boisko zawsze wypełniały promienie słońca.
Niebo było dziś bezchmurne i dobrze, że Sam przed lunchem dwukrotnie posmarował się kremem przeciwsłonecznym. Gdy jednak kropla potu spłynęła mu po czole, zdał sobie sprawę, że wkrótce będzie musiał nałożyć trzecią warstwę, jeśli nie chce się spiec na raka. Z jego blond włosami i jasną skórą powinien pewnie zacząć zakładać czapkę przed wyjściem na lunch, tak dla bezpieczeństwa. Poprawił na nosie okulary w czarnych oprawkach w stylu vintage i ostrożnie rozpakował kanapkę, słuchając Raada, który nadal rozprawiał o swoich strachach. Podczas wczorajszego lunchu rozmawiali o najlepszych filmach wszech czasów.
– O – dodał Raad. – Jeszcze te kolejki w wesołych miasteczkach, te, gdzie człowiek się czuje, jakby spadał z wysokości. Jakby flaki zostawały w tyle, a ja lecę do przodu. Nic fajnego.
– Ja takie uwielbiam – oznajmił Bogart, biorąc potężny kęs swojej pizzy pepperoni. Bogart był najbardziej gadatliwy z całej grupy. I zawsze nosił szorty. Przez całe liceum nie zdarzył się dzień, żeby pokazał się z zakrytymi łydkami, nawet jeśli na zewnątrz panował mróz.
Jules stał oparty o barierkę, podjadając chipsy z torebki. Nie siadał zbyt często i zwykle był w ruchu. Larry przeżuwał hamburgera i frytki, które mama podrzuciła mu przed lunchem. Chłopaki zawsze dokuczali mu z tego powodu – że jest w ostatniej klasie, a mama ciągle przynosi mu do szkoły drugie śniadanie. Sam zwykle informował go, ile niebezpiecznych tłuszczów trans jest w preferowanych przez niego posiłkach, ale przestał, gdy Larry w końcu z wyrzutem powiedział:
– Stary.
Larry niewiele mówił. Miał długie kędzierzawe włosy. Sam podejrzewał, że nie ma przy tym ani jednego grzebienia.
Raad półleżał, opierając się na łokciach, a wyciągnięte prosto nogi skrzyżował przed sobą. Nosił ubrania o dwa rozmiary za duże, ale jakoś udawało mu się wyglądać w nich stylowo. Jego białe tenisówki były zawsze czyste i jasne – Sam nie wiedział, jak mu się to udaje. Ciemne włosy zapuścił tak, że ich końcówki sięgały mu prawie do ramion. Oczywiście nic nie jadł. Raad zwykle pomijał lunch, nieważne, ile razy Sam mówił mu o korzyściach płynących ze spożywania trzech posiłków dziennie.
Sam był zaskoczony, że jego przyjaciel w ogóle się czegokolwiek boi. Raada cechował taki spokój. Prawdopodobnie dlatego był w stanie przyjaźnić się z Samem, któremu wszystko przeszkadzało i którego wszystko przerażało. Raad nie czuł się w żaden sposób zirytowany nadmierną ostrożnością kumpla. Gdyby nie to, że Raad akceptował go takim, jakim jest, i to już od podstawówki, Sam zapewne dawno wypadłby z paczki. Jules, Bogart ani Larry go nie rozumieli (Larry może czasami).
Sam przyjrzał się swojej kanapce – indyk bio, bez nabiału, na bezglutenowym chlebie, z musztardą i świeżymi ekowarzywami: sałatą, pomidorem i piklami. Zrobił ją sam. Nie było mowy, żeby jadł w szkolnej stołówce. Bóg jeden wie, ile rąk wcześniej dotykało podawanego tam jedzenia, ile osób na nie oddychało. A do tego placówki w ich okręgu nie dostosowały się jeszcze do nowych przepisów o składnikach organicznych i braku konserwantów w pożywieniu serwowanym w szkołach.
W zeszłym roku Sam zaczął szukać odpowiedzi na pytanie, dlaczego cierpi z powodu ciągłych problemów żołądkowych, i zdał sobie sprawę, że gluten, ciężkie oleje i konserwanty nie sprzyjają układowi trawiennemu. Lęki i nerwowość też odbijały się na jego żołądku. Musiał unikać również kofeiny i cukru, ponieważ w przeciwnym razie poziom niepokoju wzrastał do niebotycznych rozmiarów i chłopak nie mógł się odprężyć ani przespać nocy. Jak na razie trzymał dietę – czystą, bezlaktozową, bezglutenową i wyłączającą używki. Zaczął sam pakować sobie posiłki do szkoły, by nie musieć ciągle tłumaczyć się mamie.
– A skoro mowa o strachach. Słyszeliście, że rodzina Josha się wyprowadza, razem z nim? – zagadnął Bogart.
– Ano. Kiepska sprawa – odparł Raad i odchrząknął. – A ty, Sam? Czego się najbardziej boisz?
– Świata – mruknął pod nosem Jules.
Bogart zareagował parsknięciem.
Sam puścił ten komentarz mimo uszu i zanim odpowiedział, dokładnie przeżuł kęs kanapki.
– Chyba ciasnych, zamkniętych pomieszczeń. Na pewno ciemności, takiej naprawdę głębokiej, no i dużych zbiorników wodnych.
– Znaczy, jak ocean? – zapytał Bogart.
Sam pokiwał głową.
– Tak, nie umiem pływać.
– Ojciec cię nie nauczył?
Raad zerknął na Bogarta, a ten poprawił czapkę.
– Hm, to znaczy…
– W porządku – odparł Sam. Wszyscy wiedzieli, że stracił ojca, kiedy był w trzeciej klasie. – Nie, nie nauczył mnie.
– Mogę cię nauczyć, jak chcesz – zaoferował Raad.
Sam pokręcił głową.
– Nie, dzięki. Poza tym to zdrowo mieć się czego bać.
Zanim cała sytuacja stała się jeszcze bardziej niezręczna, Jules zmienił temat.
– To jak, idziemy na imprezę Misty?
Zawsze była mowa o tym, co „my” robimy, gdy przychodziło do decyzji o zajęciach paczki. O ile tylko było to możliwe, starali się wszystko robić razem i o wszystkim decydować demokratycznie.
– Tak, ja się piszę – oznajmił Raad. – Będzie coś do roboty.
Pozostali natychmiast też zdeklarowali się na „tak”, choć Sam wolałby zostać w domu – imprezy przestały go interesować w drugiej licealnej, od kiedy już nie bawili się na nich i nie grali w gry, a zamiast tego wszyscy dostali obsesji na punkcie wyglądu własnego i innych. Należał jednak do grupy, więc musiał pójść, tak czy inaczej.
W niedzielę były poza tym urodziny Raada, a on wybrał na miejsce świętowania z chłopakami Mega Pizzaplex Freddy’ego Fazbeara. Sam był pewien, że to będzie fajniejsze niż impreza u Misty Salazar.
Wchodząc do domu Misty, Sam trzymał się z tyłu, za kolegami. Miał na sobie świeżo odprasowaną koszulę i ciemnogranatowe dżinsy. Zawsze dokładnie prasował ubrania, żeby nie było na nich najdrobniejszej zmarszczki, w przeciwnym razie czuł się niekomfortowo. Włosy nosił ścięte na zapałkę, więc nie musiał ich układać, a okulary wypolerował, aż lśniły.
Grała głośna muzyka i było pełno dzieciaków. Sam nie przepadał za wielkimi imprezami. Zjawiali się na nich ci głośni, ci najbardziej towarzyscy, a często i ci naprawdę popularni – czyli zupełne przeciwieństwa Sama i jego paczki.
Dom Misty był ogromny, dwupiętrowy, miał wielkie podwórze i basen. Tam właśnie zgromadziło się najwięcej imprezowiczów. Sam wyszedł za kolegami na zewnątrz, starając się trzymać na bezpieczny dystans od wody. Oczywiście, jak okiem sięgnąć, nie było widać żadnego ratownika. A przy tej liczbie dzieciaków mogło zdarzyć się tysiąc różnych wypadków. Sam zadrżał na myśl o wszystkich możliwych nieszczęściach.
Usadowił się przy stoliku przy ogrodzeniu, jak najdalej od zbiornika. Zapach chloru wciąż jednak wiercił mu w nosie. Jego przyjaciele kręcili się to tu, to tam, rozmawiając z innymi. Samowi nie przeszkadzało, że siedzi bez towarzystwa. Tak naprawdę nie rozmawiał z nikim z klasy, chyba że chodziło o szkołę, i głównie spędzał czas ze swoją małą paczką. I tak nie był najlepszy w pogawędkach i przywykł do tego, że inne dzieciaki go ignorowały lub nie interesowały się tym, co ma do powiedzenia.
Sam zaakceptował to, że jest szkolnym dziwadłem. Nie uprawiał sportu, nie należał do klubów. Trzymał specjalną dietę i nosił tylko niektóre bawełniane tkaniny, ponieważ poliester powodował u niego wysypkę. Miał swoje przyzwyczajenia i rzadko próbował nowych rzeczy. Nie ukrywał, że zawsze, nim zdecyduje się coś zrobić, rozważa wszystko, co może pójść źle, zamiast myśleć o tym, co mogłoby pójść dobrze. Jednak dzięki temu czuł się komfortowo, więc akceptował to w sobie. Tyle tylko że inni rzadko to akceptowali. Poza Raadem, oczywiście.
Nagle do jego stolika podeszła dziewczyna, Lydia Gomes. Zaskoczyło go to. Lydia miała kręcone brązowe włosy, piegi i kolczyk w nosie. Była ubrana w dżinsy i kolorową bluzę. Nie malowała się mocno, jak robiły to niektóre dziewczyny z liceum Marina High, i zawsze, kiedy trafiała z Samem do jednej grupy na angielskim, była dla niego miła.
Niosła dwa czerwone kubki.
– Cześć, Sam. Zawsze chciałam ci powiedzieć, że masz całkiem spoko okulary. Takie nietypowe.
– Dzięki, należały do mojego taty. – Poprawił je, chociaż nie musiał. To był tik nerwowy. – Kiedy okazało się, że muszę nosić okulary, mama poprosiła optyka, żeby włożyli do tych ramek odpowiednie szkła.
– Ekstra. Chcesz się napić? – Podsunęła mu kubek. Sam łypnął na niego podejrzliwie.
– Co to?
– Mówią, że Urodzinowy Basenowy Poncz Misty.
– Wiesz, co w nim jest?
Lydia zmarszczyła brwi, przyglądając się kubkom.
– Na pewno coś owocowego.
Sam rozejrzał się i zauważył, jak dziwnie i głupio zachowują się niektórzy wokół. Pochwycił ich zniekształcone głosy. Podniósł rękę, jak policjant na przejściu dla pieszych.
– Nie, dzięki, Lydio. Jeśli istnieje choćby małe prawdopodobieństwo, że jest w tym alkohol, to ja tego nie wypiję. Wyznaję zasadę, że należy trzeźwo kontrolować swój umysł i swoje wybory.
Uśmiechnęła się do niego.
– Na pewno? Kilka łyków nie zaszkodzi.
Ponownie poprawił okulary.
– Właściwie to absolutnie nieprawda…
– Jezu, Sam, po prostu napij się tego drinka. – Obok stołu nagle wyrósł Jules i wziął kubek z ręki Lydii, po czym postawił go przed Samem. – Nie przejmuj się nim. Sam zawsze i we wszystkim potrafi dostrzec złą stronę…
Sam miał zamiar wyjaśnić, że alkohol może powodować otumanienie i utratę kontroli nad sobą. Zamiast tego odchrząknął.
– Staram się podejmować przemyślane i ostrożne decyzje, aby lepiej poradzić sobie z potencjalnymi problemami w przyszłości.
Jules przewrócił oczami.
– Tja.
Do małego stolika podeszła reszta grupy.
– Co jest, chłopaki? – zapytał Raad, unosząc brew.
– Sam zachowuje się jak Sam, to wszystko. – Jules poprzestał na tym lakonicznym wyjaśnieniu i wziął duży łyk ze swojego czerwonego kubka.
– Słyszeliście o skokach z klifów w Santa Cruz? – zagadnęła Lydia. – Mówią, że to fajna zabawa.
– Tak, znam jednego kolesia, który tam skacze – odparł Bogart. – Mówi, że to serio daje niezłego kopa adrenaliny. Tyle że trzeba uwielbiać wysokości. A to chyba ciebie wyklucza, Raad.
– Absolutnie i w stu procentach – przyznał Raad.
– Ja bym chciała kiedyś spróbować – powiedziała Lydia.
Sam pokręcił głową.
– Ludzie w wyniku nieostrożnych skoków z klifów i mostów skręcają sobie karki i łamią kości. Niedawno w wiadomościach mówili o jednym chłopaku, który skoczył z klifu z takiej wysokości, że nie miał możliwości dobrze przewidzieć, gdzie wyląduje. Skończyło się na tym, że roztrzaskał się o skały, dosłownie, połamał wszystkie kości i pękła mu czaszka. Mówili, że kiedy go znaleziono, mózg miał wyżarty przez ptaki.
– Stary.
– Masakra, weź.
– To prawdziwa historia. Na twoim miejscu zdecydowanie unikałbym takich zajęć, Lydio – ostrzegł Sam.
– Hm, jasna sprawa – bąknęła Lydia, rozglądając się po podwórzu. – O, widzę moją kumpelę. Do pogadania, cześć.
Oddaliła się dość pospiesznie.
– Dobra robota, Sam – mruknął Jules, gdy Lydia wzięła nogi za pas. – Mistrz podrywu z ciebie.
– To znaczy?
– Naprawdę zwaliłeś Lydię z nóg tą gadką o śmierci.
– Powinna to doceniać. Dokonywanie właściwych wyborów, żeby zapewnić sobie bezpieczne i długie życie, to zaleta.
Jules wydał odgłos przypominający brzęczyk alarmowy.
– Raczej wada, z tym twoim wiecznym czarnowidztwem.
Sam zmarszczył brwi.
– Nie jestem czarnowidzem.
– Nie? To dlaczego nie weźmiesz drinka?
– Nie lubię, gdy mi puszczają hamulce.
– Cokolwiek to znaczy. Dlaczego siedzisz tak daleko od basenu?
– Wiesz, że nie umiem pływać. A czy jesteś świadomy, ile wypadków zdarza się w przydomowych basenach?
– Jaka jest główna przyczyna zgonów w Stanach Zjednoczonych?
– To proste. Choroby serca.
Jules podrzucił ręce do góry, rozlewając przy tym na ziemię trochę swojego napoju.
– Nie mam więcej pytań! Jesteś chodzącą encyklopedią nieszczęść i horrorów!
– Dobra, Jules – wtrącił Raad. – Daj już spokój.
Poklepał Sama po plecach.
– Nie martw się, Sam. Wszystko w porządku. Wyluzujmy i bawmy się dobrze.
Sam skinął głową, mimo że reprymenda Julesa sprawiła, iż poczuł się źle. Może i licealistki nie rozumiały Sama, ale miał przynajmniej jednego przyjaciela, który wiedział, o co chodzi.
Julesowi musiały nie przypaść do gustu słowa Raada, a może za dużo wypił, bo złapał kubek, który Lydia przyniosła Samowi, i podepchnął mu go prosto pod nos.
– Masz, Sam. To ci się pozwoli wyluzować.
Sam próbował zablokować rękę Julesa, ale trochę napoju i tak wlało mu się do ust i pociekło w dół, po koszuli.
Szybko wstał i odepchnął kolegę. Kubek upadł na ziemię i płyn rozlał się w małą kałużę. Sam czuł w ustach jego sztuczny, kwaśny smak; wypluł zawartość na ziemię, po czym przetarł usta grzbietem dłoni.
Jules i Bogart roześmiali się.
– O cholera – mruknął Bogart, zakrywając usta dłonią. – Tym razem serio ci się udało, Jules.
Sam gwałtownie zamrugał. Ciągle czuł w ustach obrzydliwy smak napoju o nieustalonym składzie. Smak absolutnie mu się nie podobał. Nie podobało mu się też, że na siłę ktoś próbuje wyciągać go ze strefy komfortu. Czasami po prostu nie lubił Julesa.
– Jules, przeginasz – powiedział Raad. – W porządku, Sam?
– Nie. – Sam potrząsnął głową i ruszył chwiejnym krokiem w stronę domu; szukał wody, żeby wypłukać z ust paskudny smak i wyczyścić poplamioną koszulę. Oddychał nieregularnie, wiedział, że to napad paniki. W klatce piersiowej czuł narastający ucisk. Ściskał i rozwierał pięści, przeciskając się w stronę kuchni wśród tłumu imprezującej młodzieży. Wreszcie otworzył lodówkę i znalazł butelkę wody, szybko ją otworzył, napił się trochę, wypłukał usta i wypluł do zlewu. Czuł, że inni obecni w kuchni gapią się na niego, ale nie dbał o to. Musiał się uspokoić i odzyskać nad sobą kontrolę. Oderwał z rolki kawałek ręcznika papierowego i zmoczył go, po czym przetarł nim koszulę. Napój zostawił plamy w dziwnym niebieskim kolorze. Koszula była prawdopodobnie do wyrzucenia.
Sam zaczął się pocić i nie mógł przestać mrugać.
Całe jego ciało było spięte.
Musiał się przebrać. Miał brudną i mokrą koszulę.
Czuł, jakby impreza, cała ta banda dzieciaków, osaczały go coraz bardziej.
Chciał wyjść. Musiał wyjść.
Wyrzucił ręcznik, zdecydowanym krokiem przebił się przez tłum do drzwi frontowych i wyszedł.
Długi spacer do domu i chłodne powietrze owiewające twarz uspokoją go.
Zwykle tak było.
– Raad, Sam poszedł do domu – poinformował Bogart. – Widziałem, jak wychodzi.
Raad skinął głową. Mimo że to nie on zdenerwował Sama, czuł się źle z powodu całego zajścia. Często było mu szkoda kolegi.
– Pewnie musi ochłonąć.
– W czym w ogóle problem? – żachnął się Jules. – To był żart. Zawsze sobie robię jaja z ludzi. Jakoś nikt nie urządza z tego takiej dramy.
– To nie było śmieszne, Jules. Szczególnie dla Sama.
Jules prychnął.
– Dlaczego on musi robić z siebie takiego dziwaka? Wiecznie spięty, wiecznie z tym swoim „Nie rób tego, nie rób tamtego”. Musi się trochę wyluzować. Ciągle rozsiewa swoje mroczne wizje. Mnie to męczy. Ciebie też, Bogart, nie? Ciebie, Larry?
Bogart wzruszył ramionami i spojrzał na ziemię.
– Nie wiem.
Larry potrząsnął głową.
– Stary.
– No tak – mruknął Jules, obrzucając obu zirytowanym spojrzeniem.
Raad wzruszył ramionami.
– Sam jest inny. Każdy jest inny na swój sposób. Nikt nie jest idealny. Trzeba akceptować ludzi takimi, jakimi są, Jules. Ja cię akceptuję, prawda?
Jules nie odpowiedział. Raad dodał zatem tylko:
– Spadajmy stąd.
Przeszła mu ochota na imprezowanie.
W dniu urodzin Raada Mega Pizzaplex pękał w szwach. Do wszystkich atrakcji: pola golfowego Monty’s Gator Golf, toru wyścigowego dla gokartów Roxy’s Raceway i strzelnicy do paintballa laserowego Fazer Blast stały długie kolejki, ale chłopcy uzbroili się w cierpliwość i udało im się pobawić. Po centrum rozrywki przechadzali się Glamrock Freddy i wilczyca Roxanne Wolf, witając dzieci. Gdy postacie się poruszały, Sam słyszał mechaniczne dźwięki i zastanawiał się, czy to ludzie w kostiumach, czy prawdziwe roboty.
W powietrzu unosiły się zapachy pizzy, popcornu i waty cukrowej. Sam domyślał się, że wypełniają nimi wnętrze centrum, aby zwiększyć sprzedaż, i oczywiście co drugie dziecko niosło w rękach puszystą kulkę waty cukrowej i torebkę tłustego popcornu. Sam starał się nie drżeć na ten widok.
Każdy centymetr przestrzeni wypełniał gwar. Ludzie rozmawiali. Dzieci krzyczały, a rodzice je besztali. Ktoś naprawdę głośno się śmiał. Muzyka dochodziła ze wszystkich stron. Jednym słowem: przeciążenie sensoryczne. A dźwięki to nie było wszystko: wszędzie w centrum rozrywki widać było świecące neony, które nadawały temu miejscu futurystyczny charakter. Odwiedzając Mega Pizzaplex, człowiek czuł się, jakby wylądował w grze wideo.
– Mówię wam, chłopaki – powiedział Raad, prowadząc ich przez tłum w kierunku należącego do salonu gier Fazcade sklepu z nagrodami. – Chcę tylko Kulę Snów Moondropa. Jeśli zrzucimy do kupy wszystkie nasze kupony, założę się, że wystarczy. To byłby świetny prezent na urodziny.
Wskazał na stojące na półce pudełko z kulą.
– Co to dokładnie jest? – zapytał Jules, przyglądając się zapakowanej kuli.
Sam nie rozmawiał z Julesem od czasu incydentu na imprezie Misty Salazar, a Jules też zostawił go w spokoju. Takie incydenty już się zdarzały w przeszłości i wiedzieli, że jeśli po prostu przejdą nad tym do porządku dziennego, to wszystko rozejdzie się po kościach. Sam rozumiał jednak, że między nimi nic nigdy się tak naprawdę nie rozwiązało. I zapewne takie sytuacje będą się powtarzać, dopóki nie postawi się Julesowi. A ponieważ unikał jak mógł wszelkich konfrontacji, cykl zapewne będzie trwać w nieskończoność.
– Pomaga w nauce – wyjaśnił Raad. – Oświetla pokój i wprowadza cię w stan podobny do hipnozy, dzięki któremu lepiej się skupiasz. Ponoć korzysta z informacji w twojej podświadomości, wydobywa je i pomaga świadomie dostrzec. Musicie mi pomóc, chłopaki. Jak nie zdam z fizyki, to będę miał poprawkowe lekcje przez całe lato.
Sam przyjrzał się pudełku. Kula Snów wyglądała jak typowa turystyczna pamiątka – śnieżna kulka – tyle że w środku znajdowała się figurka błazna Moondropa. Połowa twarzy postaci była bladym półksiężycem; drugą połowę spowijała ciemność. Błazen miał na sobie czapkę i bufiaste niebieskie spodnie ozdobione gwiazdkami oraz szarą bluzkę z falbaniastym kołnierzykiem. Z czapki, nadgarstków i czubków butów zwisały dzwoneczki.
– Tysiąc kuponów – zauważył Sam. – Ile udało nam się już zebrać?
– Siedemset dziewięćdziesiąt – odpowiedział Bogart. Zawsze zbierali swoje kupony, a Bogart był skarbnikiem grupy. Uważali, że w końcu zbiorą wystarczająco dużo, żeby zdobyć jakąś naprawdę fajną nagrodę, z której wszyscy skorzystają.
Sam się zawziął; musiał zdobyć dla Raada jego wymarzoną kulę, w końcu Raad był wspaniałym przyjacielem. A i Sam miał przed sobą ważny test, więc może też mógłby sprawdzić na sobie, jak działa kula. O ile, rzecz jasna, będzie to bezpieczne.
Przez następną godzinę grali we wszystkie gry w salonie przynoszące najwyższe wygrane. Sam lubił tę, w której światełko wirowało w kręgu liczb i trzeba było nacisnąć przycisk, żeby trafić jak najwyższą, by zdobyć najwięcej kuponów. Udało mu się kilka razy trafić 10, 22, a potem 40. Zaledwie kilka żetonów później udało mu się uzupełnić pulę ich środków, dokładając do niej wielką wygraną – jackpot sto kuponów!
– Brawo, Sam! – pochwalił go Raad.
– Poszczęściło ci się i tyle – mruknął Jules.
– Dobra – powiedział Bogart, biorąc kupony od Sama. – Chyba to mamy. Chodźmy po Kulę Snów.
Udali się do strefy odbioru nagród i ustawili w kolejce. Jules i Bogart umilali sobie oczekiwanie drwinami z innych czekających dzieciaków i dorosłych.
– Patrz na tego kolesia, stary. Ma dwa rozmiary za małą koszulkę – rzucił Bogart. – Brzuch mu zwisa.
Jules, Bogart i Larry parsknęli śmiechem, ale Sam i Raad nie byli zainteresowani taką formą rozrywki. Kiedy w końcu znaleźli się przy kasie, dziewczyna z obsługi wzięła wszystkie wyjęte z plecaka kupony i wrzuciła do wiaderka, żeby maszyna mogła je przeliczyć.
– Tysiąc i jeden. Co chcecie? – zapytała.
– Poproszę Kulę Snów Moondropa dla naszego solenizanta – odparł Bogart.
Z jakiegoś powodu wszyscy się na to roześmiali.
Dziewczyna wzięła z półki zapakowaną kulę i podała Raadowi.
– Bawcie się dobrze – powiedziała z uśmiechem i przerzuciła włosy przez ramię. Dziewczyny lgnęły do Raada. – I wszystkiego najlepszego z okazji urodzin.
– Dzięki – odpowiedział z uśmiechem.
Kula Snów umieszczona była w niebieskoczarnym opakowaniu z neonowym napisem: Księżycowa Kula Snów Moondropa. Z bliska Sam mógł dostrzec, że uśmiech błazna jest dziwny, a nos – szpiczasty.
Raad był zadowolony.
– Super! Dzięki, chłopaki. Ekstra sprawa. Chodźmy zaraz do mnie i przetestujmy to ustrojstwo.
Dwójka rodzeństwa Raada wyjechała na studia, więc dom Dawsonów był teraz dość przestronny, ale nadal sprawiał wrażenie pełnego rodzinnego ciepła i ludzi. Jedna z kuzynek Raada zawsze odwiedzała jego matkę, dziadkowie spędzali u nich weekendy, miał też całe grono ciotek, wujków i innych kuzynów, którzy często się tu zjawiali.
Sam czasami się zastanawiał, jak to jest mieć taką wielką rodzinę. Był jedynakiem, podobnie jak oboje jego rodziców. Pozostali przy życiu dziadkowie mieszkali w innym stanie. Od kiedy tata zmarł, podczas świąt i innych specjalnych okazji Sam był tylko z mamą. Ponieważ jednak była nauczycielką plastyki, zawsze musiała uczestniczyć – albo z obowiązku służbowego, albo na ochotnika – w jakichś szkolnych imprezach. Większość okresu nastoletniego Sam spędził, pomagając w różnych szkolnych kiermaszach, na potańcówkach i zbiórkach pieniędzy.
Rodzice Raada zostawili liścik, że wyszli kupić tort. Gdy chłopaki sadowili się w salonie, Sam czytał na głos drobny druk na pudełku z kulą.
– Uwaga: Nie używaj Księżycowej Kuli Snów Moondropa dłużej niż przez dziesięć minut dziennie.
Zmarszczył brwi.
– Ciekawe dlaczego?
– Nie wiem, ale będziemy się tego trzymać – oznajmił Raad. – Możesz mierzyć czas. Weźcie zeszyty, chłopaki, i przygotujcie się na hipnozę.
Teraz Sam pojął, dlaczego Raad prosił, żeby przynieśli do niego szkolne rzeczy, zanim poszli do Pizzapleksu.
Raad wziął pudełko od Sama i wyjął kulę, osadzoną na czarnej platformie z przyciskiem do włączania i wyłączania. Podłączył urządzenie do prądu i postawił je na ławie przed kanapą.
Do pokoju wczłapał Brutus, pies Raada, merdając ogonem. Był to duży, brązowy mieszaniec ze sporą domieszką rasy catahoula, który nosił czerwoną, najeżoną kolcami obrożę – mama Raada uważała, że to „słodko” wygląda. O ile w ogóle psa imieniem Brutus można nazywać „słodkim”.
Raad uklęknął i pogłaskał wielki psi łeb; z szerokiego pyska zwierzaka zwisała gruba nitka śliny.
– Jak tam, piesku? – zapytał. Brutus w odpowiedzi zaczął radośnie oblizywać jego twarz.
Sam poprawił okulary na nosie.
– Kiedy byłem mały, tata opowiadał mi taką historię… Miał na studiach dobrego przyjaciela. Chodzili razem na imprezy i tak dalej. Któregoś razu tamten się nieźle schlał i zasnął na kanapie u znajomego. Ten znajomy miał psa. I kiedy przyjaciel taty się obudził, okazało się, że pies wyżarł mu twarz.
– Łoooo!
– Stary.
– Chora akcja.
Raad zmarszczył brwi, robiąc nieco zaniepokojoną minę. Poklepał psa po głowie, po czym go odepchnął.
– Starczy ci na razie, kolego.
Sam rzeczowo pokiwał głową.
– Prawdziwa historia. Dlatego trzymam się od psów na dystans.
– Wiesz, od czego ja się trzymam na dystans? – zapytał Bogart. – Od świnek morskich. Mój kuzyn, Howie, miał taką. Lubił karmić ją marchewką. Pewnego dnia odwrócił wzrok, żeby popatrzeć na drugą świnkę – i chrup! Ta pierwsza odgryzła mu czubek palca, bo pomyślała, że to marchewka.
– Dobra, chłopaki, dość – upomniał ich Raad, kręcąc głową. – Wracajmy do Kuli Snów.
Siedzący na kanapie Larry przyglądał się kuli.
– To nie będzie naprawdę działało, co nie?
– Zaczynasz brzmieć jak Sam – zirytował się Jules.
– Szczerze? – odezwał się Bogart. – Zrobię wszystko, żeby tylko nie musieć zakuwać.
– Jesteśmy pewni, że to bezpieczne? – zapytał Raada Sam.
– Daj spokój, Sam, co może ci zrobić kręcąca się i świecąca kulka?
– Może wywołać napad epilepsji, ale tylko u osób, które chorują lub są podatne. Poza tym chyba faktycznie niewiele.
– Genialny tekst od naszego Negatyw Mana – powiedział Jules.
Sam poczuł, że atmosfera w pokoju się zagęszcza. Za mało czasu upłynęło od incydentu na imprezie, żeby mogli jak gdyby nigdy nic znów się przekomarzać.
– Spróbujmy – przerwał ciszę Raad. – Wygonię nawet Brutusa, żeby nie mógł nam wyżreć twarzy, kiedy będziemy zahipnotyzowani.
Bogart parsknął, a Larry się uśmiechnął.
„Wyrzucenie Brutusa na zewnątrz to mądre posunięcie”, pomyślał Sam.
– Dobrze, pozwól, że ustawię alarm w zegarku na za dziesięć minut.
– Hej, Brutus, gdzie twoja zabawka?
Brutus rozejrzał się po pokoju, po czym chwycił dużą przeżutą linę i przyniósł ją Raadowi.
– Jedno jest pewne, lubi gryźć – zauważył Sam.
– Czas pobawić się na zewnątrz, kolego – oznajmił Brutusowi Raad i wyprowadził go z pokoju.
Kiedy wrócił, jego koledzy siedzieli już wokół stolika na kanapie i fotelach, a na kolanach trzymali otwarte zeszyty.
– Jedziemy, Moondrop! – krzyknął Bogart. – Napompuj mnie wiedzą!
– O ile to fizycznie możliwe – zauważył Jules z krzywym uśmieszkiem. – Pożyjemy, zobaczymy.
– W porządku, gotowi? Zaczynamy. – Raad nacisnął przycisk, a Sam uruchomił stoper na swoim zegarku.
Kula Snów rozbłysła światłami, rzucając poblask na ściany i sufit. Figurka Moondropa zakręciła się w kółko, machając rękami. Oczy błazna zalśniły na czerwono. Po twarzach chłopców przemykały plamki światła.
Z początku Sam wcale nie czuł się inaczej. Światła tylko go irytowały i zmuszały do mrugania. Ale już po chwili ogarnęło go uczucie oszołomienia. Podniósł rękę i poruszył się powoli, jakby powietrze zamieniło się w ciężki, gęsty syrop. Wiedział, że jego przyjaciele tu są, ale wydawali się odlegli, jakby pokój rozciągnął się naprawdę szeroko.
– Czujecie to, chłopaki? – wymamrotał Bogart.
– Ale faza – stwierdził Jules.
– Łoooł – dodał Larry.
Słowa zaczęły podrywać się ze stron zeszytów i falować w powietrzu wokół nich.
– Chłopaki, patrzcie na to – powiedział z podziwem Raad.
Zamiast słów i liczb wokół nich pojawiły się obrazy. Sufit zniknął, zastąpiony przez błękitne niebo i jasno świecące słońce. Stali na wydmach, a nieopodal rysowały się piramidy Gizy. Gorące promienie bombardowały ich z nieba, upał był nie do wytrzymania.
– Gorąco tu – powiedział ktoś.
– Patrzcie na strukturę piramid.
– Ej, to z mojego zeszytu do historii.
Sam nie wiedział już, kto właściwie mówi. Może on sam? Głosy zlewały się w jeden monotonny dźwięk.
– Faza.
– Jak sen na jawie.
– Nie do wiary.
– Stary, jesteśmy w Egipcie, bez kitu.
Piramidy rozpłynęły się w przestrzeni, a z pasa startowego poderwał się ogromny samolot. Chłopcy schylili się, gdy przeleciał nad ich głowami. Z podziwem nasłuchiwali grzmotu wibrującego silnika. Przed ich oczami przepłynęło równanie kinematyczne dotyczące drogi przebytej przez samolot przed startem.
Teraz pokój zamienił się w ciepłą restauracyjną kuchnię, pełną blatów z nierdzewnej stali i wyposażoną w duży piec z cegieł. Kucharz właśnie wyjął z tego ostatniego pizzę pepperoni. Sam czuł nawet zapach kiełbasy, unoszący się z pizzy, którą kucharz zaczął kroić na kawałki.
– Mogę się poczęstować?
– Już znowu zgłodniałem.
– Mniam, pycha.
Na balkonie stała dziewczyna w renesansowej sukni, wołając:
– Romeo, o, Romeo…
– Rany, kto przyniósł zeszyt do anglika?
– Nie przyniosłem niczego o „Romeo i Julii”. Chyba wyszukuje nam z głów to, czego się uczyliśmy.
– Ale wkręt, masakra.
Zegarek Sama zaczął pulsować i popiskiwać; dźwięk niósł się echem, jakby z dużej odległości.
– Słyszycie, chłopaki? Czas wyłączyć Kulę Snów.
Światełka kuli nagle zgasły. Moondrop znieruchomiał, a chłopcy znów siedzieli na kanapach, w nieoczekiwanej ciszy. Popatrywali jeden na drugiego. Wreszcie Raad się odezwał:
– To była najbardziej odjazdowa rzecz, jaka mi się w życiu zdarzyła.
Wszyscy się roześmiali.
– Nie do wiary, że podziałało! – powiedział Bogart. – Czułem się, jakbym dosłownie znalazł się w innym świecie.
– Było ekstra – zgodził się Jules. – I wszystko pamiętam! Fakty, równania. Jakbym miał fotograficzną pamięć.
– Super – skonstatował lakonicznie Larry.
– Naprawdę dobrze się czuję – dodał z zachwytem Sam. – Jakbym mógł nauczyć się wszystkiego, dosłownie wszystkiego w kilka minut. Jestem zaskoczony, że podziałało. Zdumiony.
– To najlepszy na świecie prezent na urodziny, chłopaki – powiedział Raad. – Dziękuję. W tym roku zaliczę wszystkie przedmioty. Musimy raz na tydzień urządzać sobie taką sesję. A co tam, podzielę się moim szczęściem. Jeden z nas może brać kulę na cały tydzień, potem następny i tak dalej. To zbyt fajna rzecz, żeby trzymać ją tylko dla siebie.
Dłoń Sama od razu wystrzeliła w górę, zanim ktokolwiek inny zdążył zareagować.
– Ja pierwszy.
Zaskoczyło go, że tak prędko się zgłosił. Ale Kula Snów miała w sobie coś niezwykłego i ekscytującego. Poczuł dzięki niej coś, czego nie czuł od lat. Nie był pewien, czy to dreszcz emocji, zapału, czy może nawet pewne poczucie wolności. Po prostu wiedział, że chce zrobić to znowu.
– Sam chyba naprawdę się nakręcił na Kulę Snów – zaśmiał się Bogart.
– No jacha – mruknął Jules.
Bogart poprawił czapkę.
– Ja wiem tyle, że po wizycie u kolesia z pizzą przyszła mi chętka na taką. Mógłbym teraz wygrać jakiś konkurs jedzenia pizzy…
– Objadanie się jest niezdrowe i niebezpieczne – pouczył Sam. – Czytałem kiedyś o chłopaku, który uczestniczył w konkursie jedzenia hot dogów. Zjadł tyle w dwadzieścia minut, że się udusił. Podczas sekcji stwierdzili, że miał w brzuchu tyle parówek, że następne już się nie zmieściły w przełyku i wpadły mu do krtani. Parę dni potrwało, zanim wszystko wyciągnęli.
Jules przewrócił oczami.
– Masakra – skomentował Larry.
– Sam, musisz przestać czytać te głupoty – zasugerował Bogart.
– W każdym razie… – Raad odłączył Kulę Snów od prądu i podał ją Samowi. – Kula jest twoja, chłopie. Za tydzień się zamienimy.
Sam uśmiechnął się, biorąc kulę. To będzie super tydzień. Nagle zdał sobie sprawę, że dzieje się coś dziwnego. Kula jakby zadrżała w jego dłoniach, leciuteńko, ale mógłby przysiąc, że to poczuł.
Sam usłyszał głośną muzykę rockową dudniącą z pokoju mamy.
Znowu malowała.
– Sam? Wróciłeś? – Usłyszał, jak woła.
– Tak, mamo, jestem w domu! – odkrzyknął w odpowiedzi. – Przyniosłem ci trochę jedzenia z imprezy Raada.
Postawił przykryty folią talerz na wąskim stole śniadaniowym.
Mieszkanie, które zajmowali z mamą, miało dwie sypialnie i łazienkę. Oba pokoje i salon były przestronne, więc mieli tu we dwójkę wygodnie. Obrazy mamy dodawały pomieszczeniom koloru. Wisiały na wszystkich pomalowanych na jasnoniebiesko ścianach. Kanapę w salonie w kolorze rdzawego pomarańczu zdobiły eleganckie poduszeczki i miękki pled. Na szafce telewizyjnej stało kilka rodzinnych zdjęć, na których byli Sam, mama i tata. W kuchni oprócz roboczego blatu stał ministół śniadaniowy, a na środku mała wysepka.
Muzyka urwała się i mama wyszła z pokoju. Blond włosy miała związane na czubku głowy. Na jej policzku widniała smuga niebieskiej farby, plamy farby zdobiły też jej kitel. Wycierała dłonie w ścierkę noszącą różnokolorowe ślady.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki