Five Nights at Freddy’s. Five Nights At Freddy's Znajoma twarz Tom 10 - Scott Cawthon - ebook

Five Nights at Freddy’s. Five Nights At Freddy's Znajoma twarz Tom 10 ebook

Scott Cawthon

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Edward nie może się pogodzić ze stratą najlepszego przyjaciela i ich wspólnego kota. Bez wahania zamawia w Fazbear Entertainment nowego animatronika, który ma być idealną imitacją pupila…

Mott postanawia pozbyć się irytujących go zwierzątek hodowanych w akwarium przez brata. Kiedy spuszcza je w toalecie, sądzi, że rozprawił się z nimi na dobre. Ale czy na pewno?

Wredne szkolne gwiazdy próbują zaprogramować animatronika tak, aby dręczył młodsze koleżanki ze szkoły. Niepozorny błąd przy pracy będzie je wiele kosztował…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 256

Oceny
4,7 (7 ocen)
5
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ZofiaSzel

Nie oderwiesz się od lektury

Super fabuła polecam wszystkim😀😀
10

Popularność



Podobne


Znajoma twarz

Stojąca jesz­cze chwilę temu przed Edwar­dem miska z płat­kami upa­dła na pod­łogę i roz­trza­skała się; mleko i roz­mo­czone kawałki kuku­ry­dzia­nej masy zbry­zgały mu dżinsy. Edward wzdry­gnął się, zmarsz­czył brwi i rozej­rzał się, jakby przy­po­mi­na­jąc sobie, gdzie jest. No tak. Był w kuchni – sta­ro­modne blaty z czer­wo­nej lakie­ro­wa­nej płyty, ośle­pia­jąco biały zlew w rusty­kal­nym stylu, lodówka retro, podob­nie jak kuchenka, zapach doj­rze­wa­ją­cych bana­nów i kieł­ków lucerny, które jego mama dorzu­cała do swo­jego „ener­ge­tycz­nego kok­tajlu”. Dopóki nie zapo­mniał o całym świe­cie, zaab­sor­bo­wany książką, jadł śnia­da­nie. Spoj­rzał na szczątki miski na pod­ło­dze.

– Edwar­dzie, musisz być ostroż­niej­szy! – ofuk­nęła go mama.

Zer­k­nął na nią. Jak zawsze wyglą­dała na total­nie zestre­so­waną. Kilka kosmy­ków kasz­ta­no­wych wło­sów wymy­kało się z koka, który był jej stan­dar­do­wym ucze­sa­niem. Potrzą­sała głową i pocie­rała skro­nie, przy­glą­da­jąc się bała­ga­nowi na wytar­tym już tu i ówdzie par­kie­cie.

– Jak to się stało? – zapy­tał Edward.

Mama wes­tchnęła. Schy­liła się i zaczęła zbie­rać kawałki zie­lo­nej cera­miki. On też schy­lił się, żeby jej pomóc… i zde­rzyli się gło­wami.

– Au! – krzyk­nęli chó­rem.

Mama wypro­sto­wała się, pio­ru­nu­jąc go wzro­kiem. W jed­nej ręce trzy­mała kawałki miski. Drugą pod­nio­sła i zba­dała czer­wony ślad na czole.

Edward otwo­rzył usta, żeby prze­pro­sić, ale spoj­rze­nie matki go uci­szyło. Pode­szła do kosza na śmieci pod zle­wem i wrzu­ciła do niego odłamki. Edward się­gnął po ser­wetkę leżącą na okrą­głym kuchen­nym stole, kuc­nął i zaczął ście­rać mleko i płatki.

– Edwar­dzie.

Mama pod­su­nęła mu mokrą ścierkę. Wziął ją i zaczął mazać tam i z powro­tem. Jego pospieszne, nie­umie­jętne ruchy posłały kawałki płat­ków jesz­cze dalej, roz­rzu­ca­jąc je po całej pod­ło­dze.

Mama znowu wes­tchnęła.

– Zostaw. Ja to zro­bię. Idź umyć zęby, bo spóź­nisz się na auto­bus.

Edward wstał i wyko­rzy­stał ten moment, by prze­pro­sić.

– Prze­pra­szam. Nie mam poję­cia, jak to się stało, że miska spa­dła.

Mama otwo­rzyła usta, zamknęła je, wzięła głę­boki oddech, a potem wycią­gnęła rękę i zmierz­wiła mu włosy. Skrzy­wił się. Wolałby, żeby tego nie robiła. Jakby pomie­szały jej się ósemki i nie potra­fiła pojąć, że Edward jest w ósmej kla­sie, a nie jest ośmio­lat­kiem. Na­dal pró­bo­wała trak­to­wać go jak malu­cha, mimo że wiele mie­sięcy temu skoń­czył trzy­na­ście lat. Był już nasto­lat­kiem. Naprawdę chciał, żeby to do niej w końcu dotarło.

Spoj­rzał na jej twarz, na któ­rej malo­wało się napię­cie. To chyba nie był naj­lep­szy moment na tłu­ma­cze­nie tych spraw.

Edward i jego mama od dawna żyli sami we dwoje i przez więk­szość tego czasu łączyła ich naprawdę bli­ska rela­cja. Do tego byli do sie­bie bar­dzo podobni, co cza­sem zawsty­dzało Edwarda. Nawet gdy mama jak zwy­kle sub­tel­nie się uma­lo­wała, jej orze­chowe oczy, mały nosek, sze­ro­kie usta i silna szczęka wyglą­dały jak lustrzane odbi­cie jego wła­snego wyglądu. To było nie­sa­mo­wite. Jego włosy miały dokład­nie taki sam kolor jak jej – choć jesz­cze nie uro­sły dość dłu­gie, żeby się krę­cić.

– No cóż, mój mały maniaku nauki – powie­działa jego mama. – O co to pyta­łeś ostat­nio, z tymi nie­po­wstrzy­ma­nymi siłami?

– Co się sta­nie, gdy nie­po­wstrzy­mana siła natrafi na nie­ru­chomy obiekt? O to ci cho­dzi? – Edward się skrzy­wił. Co miał do tego para­doks omni­po­ten­cji?

Mama przy­tak­nęła.

– Tak. Nie potra­fię na nie odpo­wie­dzieć, ale wiem, co się dzieje, kiedy na miskę płat­ków balan­su­jącą na skraju stołu natrafi łokieć nie­uważ­nego dziecka, które czyta przy śnia­da­niu, zamiast sku­pić się na jedze­niu.

– Nie jestem dziec­kiem – żach­nął się Edward.

– Niech będzie. Łokieć nasto­latka. Na jedno wycho­dzi. Musisz kon­cen­tro­wać się na jed­nej rze­czy naraz, Edwar­dzie. Cią­gle się spie­szysz i dla­tego przy­tra­fiają ci się wypadki. Jeśli chcesz dożyć doro­sło­ści, musisz być bar­dziej uważny.

– Byłem uważny, sku­pia­łem się na tym, co czy­tam – odparł Edward.

– Nie o to… – Mama urwała i ponow­nie wes­tchnęła. – Teraz idź się skup na wyszczot­ko­wa­niu zębów.

Edward wzru­szył ramio­nami i odwró­cił się, by wyjść z kuchni.

– A książka? – upo­mniała go mama.

– A, tak. – Wró­cił, żeby ją od niej zabrać. Mama potrzą­snęła głową i posłała mu ten sam uśmiech, co, kiedy coś skno­cił. Jakby chciała powie­dzieć: „Bez­na­dziejny z cie­bie przy­pa­dek, ale i tak cię kocham”.

Po krót­kim waha­niu przy­tu­lił się do niej.

– Prze­pra­szam.

– Edwar­dzie, czy ty mnie słu­chasz?

Edward pod­niósł wzrok na panią Ster­ling, która marsz­cząc brwi, stała pod tablicą w kla­sie, gdzie wła­śnie odby­wała się lek­cja fizyki dla ósmej klasy.

– Prze­pra­szam?

– Pro­si­łam, żebyś podał z szafki opiłki żelaza. Jesteś naj­bli­żej.

– O, jasne. – Edward odwró­cił się i otwo­rzył znaj­du­jącą się za jego ple­cami meta­lową szafkę. Na początku lek­cji znowu mówili o tym całym para­dok­sie omni­po­ten­cji, nie­po­wstrzy­ma­nej sile i nie­ru­cho­mych obiek­tach, a mózg Edwarda nie potra­fił prze­stać mie­lić tego zagad­nie­nia. Zada­wał tyle pytań, że pani Ster­ling w końcu oznaj­miła, że wszy­scy mają napi­sać pracę na ten temat. Bio­rąc opiłki z szafki, Edward pla­no­wał w myślach swoje wypra­co­wa­nie.

– Dobrze. Teraz przyj­rzymy się, jak potężną siłą jest magnes – oznaj­miła pani Ster­ling.

Uśmiech­nęła się sze­roko do uczniów. Była w śred­nim wieku i miała okrą­głą twarz, na któ­rej taki uśmiech czę­sto gościł. Zawsze wyglą­dała, jakby się fan­ta­stycz­nie bawiła, nawet jeśli tak nie było. W swo­jej sali peł­nej biu­rek, sto­łów labo­ra­to­ryj­nych i sza­fek z fiol­kami i zlew­kami wyglą­dała jak gospo­dyni tele­tur­nieju. Tak, sala była zagra­cona, a do tego na ścia­nach wisiały nie­zli­czone wykresy, dia­gramy i zdję­cia – nie­skoń­czona liczba roz­pra­sza­ją­cych bodź­ców dla cie­kaw­skiego umy­słu Edwarda.

– Skoro już tu jesteś, Edwar­dzie, to może wysy­piesz od razu te opiłki na magnes? – zapro­po­no­wała pani Ster­ling. Wska­zała na pła­skie, szare, przy­po­mi­na­jące pudełko ustroj­stwo na swoim biurku i odwró­ciła się, by napi­sać coś na tablicy.

Otwie­ra­jąc przy­nie­sioną fiolkę, Edward jed­no­cze­śnie zezo­wał, pró­bu­jąc zoba­czyć, co pisze nauczy­cielka. Nie patrząc, co robi, wysy­pał na pła­ską powierzch­nię kop­czyk opił­ków.

– Dzię­kuję, Edwar­dzie – powie­działa pani Ster­ling. – Możesz wró­cić na swoje miej­sce.

Ski­nął głową i skie­ro­wał się do ławki.

– No to zaczy­namy. – Pani Ster­ling naci­snęła dźwi­gienkę, włą­cza­jąc usta­wiony przed magne­sem wen­ty­la­tor.

Na pierw­sze ławki posy­pał się nagle grad czar­nych kro­pe­czek… i wszy­scy zaczęli jak jeden mąż kichać.

Naj­moc­niej kich­nęła pani Ster­ling, sto­jąca naj­bli­żej źró­dła eks­plo­zji. Zaci­skała mocno powieki.

Jedna z dziew­czyn w pierw­szym rzę­dzie zapisz­czała.

– Moje oczy! – jęk­nęła inna.

– Wyłącz­cie wen­ty­la­tor! – krzyk­nął któ­ryś chło­pak. Pani Ster­ling po omacku pró­bo­wała zna­leźć wen­ty­la­tor i skoń­czyło się na tym, że go prze­wró­ciła.

Edward też kich­nął, oczy zaczy­nały go palić. Co się stało?

– Jesteś pewien, że wzią­łeś opiłki żelaza? – zapy­tał Jack, jego naj­lep­szy przy­ja­ciel, cho­wa­jąc nos za pod­nie­sio­nym przo­dem koszuli.

Edward otarł swój nos, z któ­rego pły­nął potok śluzu.

– Pew­nie, ja…

Skrzy­wił się i odwró­cił, żeby spoj­rzeć na szafkę.

Fiolka z opił­kami żelaza wciąż tam stała. Edward wziął pieprz, któ­rego nauczy­cielka kilka dni wcze­śniej uży­wała w eks­pe­ry­men­cie z napię­ciem powierzch­nio­wym.

– Wszy­scy na zewnątrz! – roz­le­gła się prze­ni­kliwa komenda pani Ster­ling. Nauczy­cielka zata­czała się, a łzy pły­nęły jej z oczu. Wciąż jed­nak się uśmie­chała.

– Oferma znowu w akcji! – krzyk­nął jeden z chłop­ców, gdy wszy­scy wybie­gali z klasy.

– Prze­pra­szam – powie­dział Edward, gdy dołą­czył do kole­gów na kory­ta­rzu. – Ja… – Urwał i wzru­szył ramio­nami. Próby tłu­ma­cze­nia nie miały sensu. Powtó­rzył więc tylko: – Prze­pra­szam.

– Cie­kawe, ile razy dzien­nie kogoś prze­pra­szam – rzu­cił do Jacka po połu­dniu, gdy szkolny auto­bus ocię­żale wyta­czał się z pod­jazdu.

– Co mówi­łeś? – Jack wycią­gnął słu­chawki z uszu i zwró­cił w stronę Edwarda uśmiech­niętą twarz. – Nie sły­sza­łem cię. Możesz powtó­rzyć, co powie­dzia­łeś?

– Nic, nic.

Jack wzru­szył ramio­nami i wepchnął słu­chawki z powro­tem do uszu, nie prze­sta­jąc się uśmie­chać.

Jack też pra­wie zawsze się uśmie­chał. Z jed­nej strony dla­tego, że kąciki jego ust były z natury skie­ro­wane ku górze, a z dru­giej po pro­stu przez cały czas miał dobry humor. Edward nie znał ni­gdy dru­giej osoby tak pogod­nie uspo­so­bio­nej. W kąci­kach cie­płych brą­zo­wych oczu kolegi już poja­wiały się „kurze łapki” od cią­głego mru­że­nia w uśmie­chu.

Edward przez chwilę wpa­try­wał się w złotą spi­ralę na wor­ko­wa­tej koszulce Jacka i zasta­na­wiał się, czego słu­cha (zawsze były to audio­bo­oki, ni­gdy muzyka). Potem odwró­cił się i utkwił wzrok w oknie.

Gim­na­zjum, do któ­rego uczęsz­czali Edward i Jack, było czę­ścią zespołu szkół, w któ­rego skład wcho­dziło rów­nież miej­skie liceum. Budy­nek został oddany do użytku zale­d­wie rok temu, zastę­pu­jąc stary, w któ­rym roz­pa­no­szył się zbyt roz­le­gły i kosz­towny do usu­nię­cia grzyb. Nowy kom­pleks szkolny był ładny, ale ze względu na pro­blemy z potrzeb­nymi zezwo­le­niami wybu­do­wano go kilka dobrych kilo­me­trów poza gra­nicą mia­sta. W związku z tym pierw­szy odci­nek drogi ze szkoły wiódł przez dość dzi­kie tereny. Dzi­kie przy­naj­mniej w oczach Edwarda.

Trasa bie­gła przez gęsty las. Wyso­kie jodły wyra­stały cia­sno ze skraju żwi­ro­wa­nego pobo­cza. Więk­szość kole­gów z klasy Edwarda uwiel­biała las – co ponie­dzia­łek rano na lek­cji wycho­waw­czej opo­wia­dali o łapa­niu raków w potoku, pły­wa­niu przez cały dzień w poło­żo­nej nie­cały kilo­metr od szkoły głę­bo­kiej gli­niance i zaba­wach w wojnę na sta­rych kop­cach, według miej­sco­wych legend będą­cych sta­ro­żyt­nymi kur­ha­nami. Edward jed­nak nie lubił lasu. Było tam zbyt ciemno, za łatwo można było się zgu­bić. Prze­bie­gały go dresz­cze na myśl o zamy­ka­ją­cej się wokół niego ścia­nie drzew, tak gęstej i tłu­mią­cej wszyst­kie dźwięki, że nikt nie dosły­szałby jego krzyku.

Wier­cił się na twar­dym sie­dze­niu auto­busu. Gąbka pod winy­lową tapi­cerką była wysłu­żona i przez jedną nie­przy­jemną chwilę Edward poczuł, jakby zapa­dał się w kosz­marną kra­inę, którą stwo­rzył w wyobraźni. Krę­cąc się na sie­dze­niu, bez­wied­nie mach­nął łok­ciem.

– Au! – jęk­nął Jack.

– Prze­pra­szam.

Edward się skrzy­wił. Znowu to samo. Powi­nien zacząć liczyć. Czy nie­koń­czące się powta­rza­nie „prze­pra­szam” jest jakimś zabu­rze­niem? Może to zespół Tourette’a czy coś? Może ma jakiś pro­blem neu­ro­lo­giczny i dla­tego łok­cie, i ciało w ogóle, zawsze pako­wały go w kło­poty.

Znowu się prze­su­nął i tym razem kop­nął Jacka w kostkę. Przy­ja­ciel gwał­tow­nie odsu­nął nogę i ostro spoj­rzał na Edwarda.

– Prze­pra­szam – powie­dział Edward.

Jack ponow­nie wyjął słu­chawki z uszu. Tym razem odło­żył je na bok.

– Coś cię drę­czy, stary? Cały dzień jesteś jakiś dziwny.

– I to róż­nica w sto­sunku do innych dni? Myślisz, że są jakieś, kiedy nie jestem dziwny?

Pełne wargi Jacka zadrżały. Potarł nos.

– Słuszna uwaga.

Nachy­lił się i stuk­nął bar­kiem o bark Edwarda.

– Ale wiesz, jak to mówią, cią­gnie swój do swego.

Jedna z dziew­czyn sie­dzą­cych przed nimi obró­ciła się i rzu­ciła im wymowne spoj­rze­nie.

– Obaj jeste­ście dzi­wa­kami.

Edward się zaru­mie­nił. Ta dziew­czyna, Julia, nale­żała do naj­po­pu­lar­niej­szych uczen­nic z ich rocz­nika, czyli była jego kom­plet­nym prze­ci­wień­stwem. Zazwy­czaj to mu nie prze­szka­dzało. Z Jac­kiem dawno już doszli do wnio­sku, że mają swój wła­sny świat. Może i cza­sem zapusz­czali się do tego obec­nego, ale ten ich znaj­do­wał się gdzie indziej. Byli jak potwór z Loch Ness, co do któ­rego Edward był świę­cie prze­ko­nany, że żyje w innym wymia­rze i tylko od czasu do czasu wpada na krótką wizytę przez tunel cza­so­prze­strzenny. Bo ina­czej jak to moż­liwe, że widy­wano go tylko jakieś góra dzie­sięć razy do roku?

Spoj­rzał w śliczne oczy Julii. Zasta­na­wiał się, czy ta teo­ria mogłaby ją zain­te­re­so­wać. Otwo­rzył usta, ale zanim zdą­żył się ode­zwać, dziew­czyna prze­wró­ciła błę­kit­nymi oczami.

– Dzięki wam dwóm wszy­scy musimy teraz napi­sać wypra­co­wa­nie o tym, dla­czego niby nie­moż­liwe jest, żeby nie­po­wstrzy­mana siła ist­niała w tym samym wszech­świe­cie co nie­moż­liwy do poru­sze­nia obiekt!

Jack uśmiech­nął się jesz­cze sze­rzej, pod­ska­ku­jąc na fotelu.

– No i w czym pro­blem? Poza­sta­na­wiać się nad tym to dobra zabawa. Wyobraź sobie, że ten auto­bus ma nie­skoń­czoną ener­gię, a…

– Zamknij się! – Julia się odwró­ciła.

Edward wpa­try­wał się w jej falu­jące czarne włosy, opa­da­jące na plecy jak lśniący wodo­spad spły­wa­jący po ska­łach w księ­ży­cową noc. Zer­k­nął na Jacka, pamię­ta­jąc, jak kolega śmiał się, kiedy Edward kilka tygo­dni wcze­śniej opo­wie­dział mu o swo­ich uczu­ciach.

– Czyż­byś porzu­cił science fic­tion na rzecz roman­sów? – udało mu się wydu­sić mię­dzy spa­zmami śmie­chu. – Ona egzy­stuje na innej płasz­czyź­nie, Edward. To nie­moż­liwe.

Z powo­dów, któ­rych Edward nie rozu­miał, ten wszech­świat (nie ten, z któ­rego pocho­dzili on i Jack) opie­rał się na kilku dziw­nych rów­na­niach.

Rów­na­nie 1:

Rów­na­nie 2:

Kto decy­do­wał, że tak ma być? Nie był pewien. Prze­cież wyda­wało się, że nerdy zara­biają wię­cej pie­nię­dzy. I to nerdy two­rzą rze­czy, które ulep­szają świat. Więc kto wła­ści­wie opra­co­wał ten wzór na popu­lar­ność? I kto wszyst­kich o nim poin­for­mo­wał? Wszy­scy po pro­stu skądś go znali.

– Idziesz? – zapy­tał Jack.

Edward zamru­gał i rozej­rzał się. Kil­koro dzieci wysia­dało z auto­busu. Wyj­rzał przez okno. To był ich przy­sta­nek.

Wstali, ale nagle coś mokrego i lep­kiego pac­nęło Edwarda w poli­czek. Zanim zdą­żył pod­nieść rękę, mazi­sty przed­miot – prze­żuta guma – wylą­do­wał na jego klatce pier­sio­wej i przy­kleił się do lewego oka uśmiech­nię­tej buźki na koszulce. Edward pró­bo­wał ode­rwać pecynę, ale przy­kle­iła się za mocno. Zła­pał ją, wal­cząc z odru­chem wymiot­nym na myśl o obrzy­dli­wej, ślu­zo­wa­tej śli­nie, która pokry­wała gumę. Mimo że była cała wysma­ro­wana ludz­kimi wydzie­li­nami, kle­iła się do jego pal­ców.

– No dalej – pona­glił go Jack. Stał już w przej­ściu mię­dzy fote­lami.

Edward wes­tchnął i pocią­gnął za gumę. Udało mu się usu­nąć więk­szość z koszulki, ale musiał ją trzy­mać w dłoni, kiedy wysia­dali z auto­busu. Czuł pokusę, żeby wytrzeć ją o jedno z mija­nych sie­dzeń, ale wie­dział, że to byłoby nie w porządku. Musiał pocze­kać, aż wysiądą; wtedy przy­lepi gumę do jakie­goś kamie­nia czy cze­goś takiego.

Rozej­rzał się. Nie było spo­sobu, by zorien­to­wać się, kto rzu­cił gumą. Mógł to być kto­kol­wiek z miesz­kań­ców tego wszech­świata.

Gdy tylko Edward wysiadł z auto­busu, kie­rowca, Don – potężny męż­czy­zna o siwych, krę­co­nych wło­sach, który wła­ści­wie był już na eme­ry­tu­rze, ale jesz­cze sobie dora­biał – zawo­łał:

– Trzy­maj­cie się!

Edward poma­chał Donowi i drzwi auto­busu zatrza­snęły się z głu­chym stu­kiem. Auto­bus kaszl­nął, wyplu­wa­jąc chmurę spa­lin, po czym odje­chał.

Jack ostroż­nie oparł nie­siony stos ksią­żek na brzu­chu.

– Co chciał­byś robić dziś po połu­dniu? – zapy­tał.

Edward patrzył, jak inne dzieci odda­lają się ulicą. Zszedł z chod­nika i schy­lił się, żeby pod­nieść kamień z rabatki kwia­to­wej na skraju podwórka pani Phil­lips. Zer­k­nął w stronę okna, upew­nia­jąc się, że kobieta na niego nie patrzy, po czym użył kamie­nia, by zeskro­bać gumę z pal­ców. Następ­nie znowu się schy­lił i ostroż­nie umie­ścił kamień tam, gdzie go zna­lazł, zagu­mioną stroną do dołu.

Odkła­da­jąc go na miej­sce, usły­szał nikły dźwięk. Zamarł, nasłu­chu­jąc. Co to było?

Auto­bus znaj­do­wał się już pra­wie na końcu prze­cznicy. Kiedy skrę­cił za róg, szum sil­nika przy­cichł. Dźwięk docho­dzący z kwiet­nika pani Phil­lips stał się za to gło­śniej­szy. Brzmiał jak coś pomię­dzy piskiem a świer­go­tem. Może to ranny ptak? Wie­wiórka?

Edward opadł na kolana, zaglą­da­jąc pod wielki krzew rodo­den­dronu, który strzegł sezo­no­wych nasa­dzeń pani Phil­lips. Był sty­czeń, więc na rabatce nie rosły żadne kwiaty. Zamiast tego mie­ściła się tam kolek­cja odzia­nych w zimowe stroje kra­snali; miały na sobie ręcz­nie robione przez panią Phil­lips swe­try.

Cokol­wiek wyda­wało dźwięk, ode­zwało się ponow­nie. Teraz dźwięk był gło­śniej­szy. Łeee, łeee.

– Co robisz? – zapy­tał Jack.

– Cśś. Nie sły­szysz tego?

– Czego?

Edward scho­wał głowę pod krzak i ostroż­nie prze­su­nął kra­snala w czapce nar­ciar­skiej.

Dźwięk zmie­nił się, roz­brzmiał teraz wyraźny syk. Chło­pak prędko cof­nął rękę.

– Tam chyba jest wąż – powie­dział.

– To czemu przy­su­wasz do niego ręce?

Sycze­nie się urwało i znowu zastą­pił je poprzedni dźwięk. Tym razem brzmiał nieco ina­czej, bar­dziej jak „miii” niż „łeee”.

– Hej, to usły­sza­łem – ode­zwał się Jack. – Węże tak nie robią.

Pochy­lił się, zamiótł ręką chod­nik przed sobą i z namasz­cze­niem odsta­wił na skraj rabatki swój sto­sik ksią­żek. Potem uklęk­nął obok Edwarda i wycią­gnął szyję, żeby zaj­rzeć za rzą­dek kra­snali.

Wspól­nymi siłami prze­su­nęli kolejną figurkę. Z ciem­no­ści znowu roz­le­gło się sycze­nie, a potem wydo­było się kolejne „miii”. Jack odsu­nął na bok gałązkę rodo­den­dronu i wtedy zoba­czyli wpa­tru­jące się w nich żółte oczy.

– To kotek! – wykrzyk­nął Jack. Jego zwy­kły uśmiech urósł do nie­wia­ry­god­nych roz­mia­rów, gdy się roz­pro­mie­nił.

– Miii – powtó­rzył kociak.

– Witaj, kotku – prze­mó­wił do niego koją­cym tonem Jack. – Miło mi cię poznać, maluszku. Nie bój się, nie ma czego. Nie skrzyw­dzimy cię.

Edward pochy­lił się i wycią­gnął szyję, aby zaj­rzeć za rękę Jacka. Pod krza­kiem było ciemno, więc jedy­nym, co widział wyraź­nie, były oczy kociaka.

– Chodź do mnie, malu­chu – kusił Jack, a jego głos był o oktawę wyż­szy, niż Edward kie­dy­kol­wiek sły­szał. – Możemy ci pomóc.

Odwró­cił się, żeby szep­nąć do Edwarda:

– Pew­nie nie masz w ple­caku żad­nego kociego żar­cia?

Edward prych­nął, a kociak odpo­wie­dział sykiem. Jack dodał szep­tem:

– Fara­day chyba cię nie lubi.

– Fara­day? – powtó­rzył rów­nie cicho Edward.

– No wiesz, Michael Fara­day, ten słynny nauko­wiec. Sfor­mu­ło­wał dwa prawa elek­tro­che­mii – szep­tał dalej Jack. Kociak tym­cza­sem prze­stał syczeć.

– A, no tak. Ten – mruk­nął Edward. Każ­dego dnia sły­szał od Jacka coś zupeł­nie nowego. Był pewien, że uczył się od kolegi wię­cej niż w szkole.

Zawar­czał sil­nik rusza­ją­cej cię­ża­rówki i Edward zwró­cił głowę w tam­tym kie­runku, marsz­cząc brwi. Po dru­giej stro­nie ich osie­dla dewe­lo­per budo­wał kolejne domy. Maszyny budow­lane krą­żyły po oko­licy już od jakie­goś tygo­dnia. Matka Edwarda twier­dziła, że wywrotki i tym podobne zaba­wią tu przez wiele mie­sięcy.

Ryk sil­nika ucichł w oddali. Ktoś krzyk­nął. Kociak otwo­rzył pysz­czek i wydał z sie­bie kolejny pisk. Miii.

– Myśla­łem, że koty miau­czą – powie­dział Edward.

– Prze­ja­wiają różne typy woka­li­za­cji – odparł Jack. – Ich spo­soby komu­ni­ka­cji są rów­nie zin­dy­wi­du­ali­zo­wane jak spo­soby komu­ni­ka­cji prze­cięt­nego czło­wieka. Z dru­giej strony homo­ge­nicz­ność wypo­wie­dzi naszych szkol­nych kole­gów prze­ma­wia prze­ciwko teo­rii ludz­kiej wyjąt­ko­wo­ści w tym wzglę­dzie.

Edward zmarsz­czył brwi i już otwie­rał usta, aby popro­sić Jacka o dokład­niej­sze wyja­śnie­nie, ale ten mówił dalej:

– Pole­cam ci się na chwilę wyco­fać. Chyba nawią­zuję z Fara­dayem kon­takt. Włą­czymy cię do grupy, kiedy tylko ugrun­tu­jemy naszą więź.

– Hm, jasne. – Edward z kolan opadł do pozy­cji sie­dzą­cej i na poślad­kach posu­wał się do tyłu. Choć było zimno, beto­nowy chod­nik przez dżinsy wyda­wał się cie­pły. Chło­pak pod­niósł wzrok na świe­cące na nie­bie jasne słońce, po czym zamknął oczy, by podzi­wiać tań­czące po wewnętrz­nej stro­nie powiek plamki.

Przy­słu­chi­wał się, jak przy­ja­ciel „nawią­zuje kon­takt”, i uśmie­chał się sze­roko.

Z Jac­kiem przy­jaź­nili się od nie­mow­lęc­twa. Wła­ści­wie czy nie­mow­laki mogą się przy­jaź­nić? Mama twier­dziła, że bawili się z Jac­kiem, jesz­cze zanim nauczyli się cho­dzić. Zasta­na­wiał się, co mogli wtedy robić. Śli­nić się na swój widok?

W każ­dym razie powie­dzieć, że razem „rośli”, mogło być pewną prze­sadą. Żad­nemu z nich nie udało się osią­gnąć nawet w przy­bli­że­niu wzro­stu prze­cięt­nego dla chło­pa­ków w ich wieku. Z tego powodu doku­czano im bez­li­to­śnie od pierw­szego dnia szkoły. Szcze­rze mówiąc, Jack pro­wo­ko­wałby do drwin, nawet gdyby nie był niski. Cho­dziło o spo­sób, w jaki mówił. W jaki myślał. Choćby to pyta­nie o kocie żar­cie. Nie żar­to­wał, pytał serio. Jesz­cze dobrze nie nauczył się czy­tać, a już fascy­no­wał się fizyką. Rozu­mie­niem zagad­nień zwią­za­nych z kwar­kami i ato­mami prze­ra­stał każ­dego nauczy­ciela. Uwiel­biał opo­wia­dać o dual­no­ści, o tym, że byty kwan­towe ist­nieją jed­no­cze­śnie jako fale i cząstki.

„Wszystko jest nie­skoń­czoną moż­li­wo­ścią” – mawiał czę­sto i z przy­jem­no­ścią. Naprawdę uwa­żał, że wszystko jest moż­liwe, choćby to, że jego naj­lep­szy przy­ja­ciel mógłby mieć przy sobie kocią karmę, cho­ciaż nie ma w domu kota.

– Edward – ode­zwał się Jack.

Edward otwo­rzył oczy.

Jack klę­czał przed nim, trzy­ma­jąc chu­dego, czar­nego kociaka.

– Poznaj Fara­daya – powie­dział spo­koj­nym gło­sem. – Fara­day, to Edward. Jest w porządku. Tylko tro­chę nie­ogar­nięty. Radzę ci trzy­mać się z dala od jego łokci.

Kociak mru­czał. Z Jac­kiem naj­wy­raź­niej udało im się na dobre nawią­zać kon­takt i ugrun­to­wać więź.

Jack pochy­lał głowę, a kociak wtu­lał się pod jego sze­roki pod­bró­dek. Momen­tami trudno było dostrzec, gdzie koń­czy się futro kociaka, a zaczy­nają włosy Jacka, tak samo czarne jak futro zwie­rzątka.

Edward prze­niósł wzrok na maluszka.

– Hej, Fara­day – powie­dział. Wycią­gnął palec tuż przed malutki nosek. Kotek go obwą­chał i dalej mru­czał.

– Może jed­nak cię polubi – powie­dział Jack.

– Czy jest jakiś powód, dla któ­rego nada­jesz imię nie swo­jemu kocia­kowi?

Jack wzru­szył ramio­nami.

– Potrze­bo­wał imie­nia.

– Może powin­ni­śmy zabrać go do schro­ni­ska?

Jack potrzą­snął głową.

– Nie, nie sądzę, żeby to było dla niego naj­lep­sze roz­wią­za­nie.

Fara­day prze­stał mru­czeć. Jack powie­dział coś do niego pół­gło­sem i podra­pał go za uszami.

– Myślę, że powin­ni­śmy go zatrzy­mać – oznaj­mił.

– Moja mama nie…

– Wiem. Moja tak, o ile będziemy się nim opie­ko­wać.

– My?

– Zna­la­złeś go. Musisz zostać jed­nym z jego ojców.

– Nie mia­łem do czy­nie­nia z wie­loma wzor­cami, jeśli o to cho­dzi.

– A ja to niby tak? – odparł Jack.

– Fakt.

Tata Edwarda odszedł, gdy chło­piec miał trzy lata. Miesz­kał teraz na dru­gim końcu kraju z drugą żoną i trójką nowych dzieci. Na Boże Naro­dze­nie i na uro­dziny Edwarda wysy­łał mu głu­pią kartkę z dwu­dzie­stoma dola­rami w środku. Tata Jacka wpraw­dzie był z rodziną, ale pra­co­wał jako kie­rowca cię­ża­rówki, jeź­dził na dłu­gich tra­sach, a kiedy wra­cał do domu, chciał tylko oglą­dać sport, pić napoje gazo­wane i jeść śmie­ciowe jedze­nie. Nie rozu­miał Jacka i nie­raz żar­to­wał, że nie ma prze­ko­na­nia, czy rze­czy­wi­ście jest jego synem.

Minął ich kolejny samo­chód.

– Cześć, dzi­wa­dła – krzyk­nął jakiś palant. – Zgu­bi­li­ście drogę do domu?

Edward pod­niósł wzrok i roz­po­znał kilku chło­pa­ków, któ­rzy miesz­kali na tej samej ulicy. Obaj nale­żeli do paczki, która w lecie gry­wała w oko­licy w base­ball.

– Chodźmy – pona­glił Jacka.

Jack wycią­gnął do niego Fara­daya.

– Weź go, a ja zabiorę książki – powie­dział.

Edward z waha­niem wziął kłę­bu­szek na ręce, spi­na­jąc się w ocze­ki­wa­niu na syk lub coś gor­szego. Nie był przy­zwy­cza­jony do zwie­rząt. Lubił je, ale mama ni­gdy nie pozwo­liła mu żad­nego mieć. Nie miał nawet poję­cia, jak trzy­mać kociaka, a co dopiero jak się nim opie­ko­wać. Nie sądził też, żeby Jack to wie­dział. Cał­kiem pew­nie brzmiał, kiedy mówił, że mama pozwoli mu zatrzy­mać Fara­daya, ale jedy­nym zwie­rza­kiem, jakiego zda­rzyło mu się do tej pory mieć, była złota rybka, którą nazwał Cousteau. Zale­d­wie rok temu Edward wziął udział w trwa­ją­cym godzinę pogrze­bie po tym, jak Jack zna­lazł Cousteau pły­wa­ją­cego do góry brzu­chem w akwa­rium. Uwa­żał, że godzinna uro­czy­stość to prze­sada, ale Jack zaopo­no­wał, że Cousteau żył dłu­żej niż oni dwaj (mama Jacka kupiła go do pokoju dzie­cin­nego, zanim Jack się uro­dził), więc zasłu­żył na odpo­wied­nie uho­no­ro­wa­nie.

Edward spoj­rzał w oczy Fara­daya. Kociak zamru­gał, patrząc do niego. Chło­piec deli­kat­nie pogła­skał futro kota. Było brudne i jakby sztywne.

– Dobra – powie­dział Jack. – Chodźmy.

– Gdzie idziemy? Do domu?

– Pój­dziemy do sklepu na rogu i kupimy dla niego jakieś jedze­nie. Potem pój­dziemy do mnie.

Edward ski­nął głową i ruszyli przez osie­dle.

– Nie sądzisz, że powin­ni­śmy wywie­sić ogło­sze­nia, czy coś? A jeśli ktoś będzie go szu­kał? – zapy­tał.

– „On” nazywa się Fara­day i nie sądzę, żeby kto­kol­wiek się nim zaj­mo­wał.

– Skąd wiesz?

– Skąd wiem co? Że nikt się nim nie opie­kuje czy że to samiec?

– Jedno i dru­gie.

– Cóż, odpo­wiedź na oba pyta­nia jest taka sama: doty­ka­łem go. Czu­jesz, jakie brudne ma futerko jak się łamie? Nie miesz­kał w domu i nie odży­wiał się wła­ści­wie. – Jack zer­k­nął na Fara­daya, który umo­ścił się wygod­nie w zgię­ciu ramie­nia Edwarda.

Edward czuł szyb­kie bicie ser­duszka Fara­daya i cie­pło drob­nego ciałka przy swo­jej klatce pier­sio­wej. Było w tym coś dziw­nie uspo­ka­ja­ją­cego.

– Myślę, że powin­ni­śmy wywie­sić ogło­sze­nia – powtó­rzył.

– Nie krę­puj się, rób, co uwa­żasz za sto­sowne. Ja uwa­żam za sto­sowne zająć się jak należy naszym nowym kotem.

Zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niami Jacka jego mama nie miała nic prze­ciwko Fara­day­owi. To nie było w sumie aż takim zasko­cze­niem. Pani Weston była pro­fe­so­rem fizyki (któż mógłby zatem winić Jacka za jego obse­sję na punk­cie dual­no­ści) i jeśli nie pro­wa­dziła wykła­dów, to sie­działa przy kom­pu­te­rze. „Publi­kuj albo giń” – mawiała zawsze, gdy Edward komen­to­wał jej cią­głe zapra­co­wa­nie. Nie widziała świata poza swoją karierą.

Kiedy Jack był mały, w jego rodzin­nym domu zawsze pano­wał roz­gar­diasz. Teraz było lepiej, ale tylko dla­tego, że chło­piec sam sprzą­tał. Nauczył się także goto­wać, bo znu­dziły mu się gotowe dania z mikro­fa­lówki. A teraz zdo­by­wał wie­dzę o tym, jak zaj­mo­wać się kotem.

Po trzech tygo­dniach Fara­day nie tylko na dobre zado­mo­wił się w domu Westo­nów, ale wręcz zaczął nim rzą­dzić… a przy­naj­mniej Jac­kiem. Był teraz dum­nym użyt­kow­ni­kiem naj­no­wo­cze­śniej­szej i zaawan­so­wa­nej tech­no­lo­gicz­nie kuwety, kociego drzewka i kilku lego­wisk; zacho­wy­wał się i wyglą­dał, jakby był innym kotem niż ten, któ­rego zna­leźli.

Wywie­szone przez Edwarda pla­katy nie zaowo­co­wały żad­nymi tele­fo­nami w spra­wie Fara­daya; musiał przy­znać, że mu ulżyło. Gdyby z powodu ogło­szeń ktoś zabrał kota, Jack chyba by mu nie wyba­czył. Prawdę mówiąc, Edward chyba sam sobie by nie wyba­czył. Był zako­chany w Fara­dayu dokład­nie tak jak Jack. Dla­tego teraz spę­dzał jesz­cze wię­cej czasu w domu przy­ja­ciela.

– Dla­czego już ni­gdy nie spo­ty­ka­cie się z Jac­kiem u nas? – zapy­tała mama zale­d­wie wczo­raj.

Edward pró­bo­wał aku­rat czy­tać naj­now­szy hor­ror swo­jego ulu­bio­nego autora. Odpo­wie­dział jej więc zwięźle:

– Fara­day.

– Co to Fara­day? – Matka wycią­gnęła rękę i wyrwała mu książkę.

Edward zazgrzy­tał zębami, ale nic nie powie­dział. Mama posta­wiła przed nim miskę z roso­łem. Się­gnął po kra­kersy, pra­wie prze­wra­ca­jąc swoje mleko, ale w samą porę je zła­pał. Mama rzu­ciła mu wymowne spoj­rze­nie, które zigno­ro­wał.

– Nie pamię­tasz, jak opo­wia­da­łem ci, że zna­leź­li­śmy kotka? Jak robi­łem ogło­sze­nia? – zapy­tał.

– A, jasne. Nazywa się Fara­day?

Edward przy­tak­nął i siorb­nął łyk zupy.

– Dla­czego? – dopy­ty­wała mama.

Edward wyja­śnił jej, kto to Michael Fara­day, i dodał, że to cał­kiem pewne, iż kociak jest na tyle inte­li­gentny, że mógłby samo­dziel­nie zba­dać i sfor­mu­ło­wać jakieś prawa elek­tro­che­miczne, gdyby tylko miał prze­ciw­stawne kciuki. Kotek miał nie­zwy­kłą zdol­ność zdo­by­wa­nia, cze­go­kol­wiek chciał.

Naj­lep­szym dowo­dem było to, co wła­śnie się wyda­rzyło.

Poprzed­niego wie­czoru tata Jacka wró­cił do domu ze swo­jej ostat­niej trasy. Według Jacka poszedł pro­sto do łóżka i nie zauwa­żył nowego członka rodziny. Teraz jed­nak wszedł do salonu i klap­nął ciężko na skó­rzany roz­kła­dany fotel z pod­nóż­kiem. Się­gnął po pilota… lecz zamiast tego jego dłoń tra­fiła na garść futra.

– Co do dia­bła?

Sie­dzący na dużym brą­zo­wym dywa­nie w salo­nie Jack i Edward, któ­rzy wła­śnie uży­wali do zabawy z Fara­dayem wskaź­nika lase­ro­wego, zamarli. Jack wyłą­czył laser. Fara­day roz­glą­dał się, pró­bu­jąc odna­leźć to, na co jesz­cze przed chwilą polo­wał. Nie udało mu się, więc poskar­żył się gło­śno:

– Mrrrp?

Jack miał rację co do róż­no­rod­no­ści kocich dźwię­ków. Fara­day miał roz­bu­do­wane słow­nic­two, a Jack i Edward rozu­mieli z niego cał­kiem sporo. „Mrrrp” było dokład­nym odpo­wied­ni­kiem wypo­wie­dzia­nego przed chwilą przez pana Westona zda­nia „Co do dia­bła?”. Może zresztą kocia wer­sja była bar­dziej kwie­ci­sta. Edward nie był pewien.

– Skąd się tu wziął kot? – zapy­tał pan Weston, otwie­ra­jąc z sykiem puszkę napoju. Posta­wił ją tuż obok pod­stawki, którą Jack umie­ścił na sto­liku przy fotelu.

– Zna­leź­li­śmy go – powie­dział Jack, a jego zwy­kły uśmiech nieco zbladł. – Mama powie­działa, że możemy go zatrzy­mać.

Edwarda fascy­no­wało, jak wyra­ża­jący się zazwy­czaj zło­żo­nymi i skom­pli­ko­wa­nymi zda­niami Jack redu­ko­wał swoje wypo­wie­dzi do naj­prost­szych komu­ni­ka­tów, kiedy poro­zu­mie­wał się z ojcem. Biedny Jack pró­bo­wał w jakiś spo­sób się do niego dopa­so­wać. Tyle że po pro­stu nie dawało to rezul­ta­tów.

– Tak powie­działa, co? – Pan Weston się skrzy­wił.

Tata Jacka nie tylko nie podzie­lał zain­te­re­so­wań syna ani nie przy­po­mi­nał go oso­bo­wo­ścią. Wyglą­dali też zupeł­nie ina­czej. Pan Weston był bar­czy­sty i wysoki. Włosy miał czarne jak Jack, ale rysy zupeł­nie inne. Jego twarz była zde­cy­do­wana, wyra­zi­sta – miał duże oczy, sze­roki nos, wysta­jący pod­bró­dek.

– Na co komu kot? – zapy­tał pan Weston.

Fara­day spoj­rzał na tatę Jacka i powie­dział:

– Miau.

Potem nadep­nął na pilota, dokład­nie na przy­cisk zasi­la­nia.

Włą­czył się tele­wi­zor. Był usta­wiony na kanał poświę­cony goto­wa­niu.

Zanim pan Weston zdą­żył się­gnąć po pilota, żeby to zmie­nić, Fara­day mach­nął ogo­nem i ponow­nie nadep­nął na pilota. Kanał się zmie­nił i na ekra­nie poja­wiły się roz­grywki uni­wer­sy­tec­kiej ligi koszy­kówki.

Tata Jacka spo­glą­dał to na Fara­daya, to na tele­wi­zor – i tak w kółko.

– To było nie­złe, kocie.

– Miiip – zgo­dził się Fara­day i zesko­czył ze sto­lika. Wie­dział, kiedy praca została wyko­nana.

I to było naj­wy­raź­niej na tyle. Pan Weston usa­do­wił się wygod­nie, by oglą­dać mecz, a Edward, Fara­day i Jack wyco­fali się do swo­jego pokoju.

Poja­wie­nie się Fara­daya w życiu Jacka wymo­gło na nim wpro­wa­dze­nie w sypialni kilku zmian. Po pierw­sze, oczy­wi­ście, poja­wiły się już wspo­mniane kuweta, kocie drzewko i lego­wi­ska. Dokład­niej mówiąc, trzy… choć, tech­nicz­nie rzecz bio­rąc, tylko jedno było naprawdę lego­wi­skiem, puchatą podu­chą z zagłę­bie­niem, w któ­rym Fara­day mógł się umo­ścić. Dwa pozo­stałe peł­niły inne funk­cje – jedno było „kocią jaski­nią”, czymś w rodzaju mięk­kiego igloo, a dru­gie – hama­kiem.

Oprócz naby­cia tych pod­sta­wo­wych kocich akce­so­riów Jack i Edward spę­dzili więk­szość czasu z ubie­głych trzech tygo­dni na prze­kształ­ca­niu sypialni Jacka w koci raj. Dzięki połą­cze­niu wie­dzy Jacka na temat fizyki i racz­ku­ją­cego zain­te­re­so­wa­nia Edwarda sto­larką udało im się zbu­do­wać serię plat­form, ramp i kocich ście­żek na wszyst­kich ścia­nach pokoju. Wszystko to bie­gło w górę wzdłuż regału, który Jacka wypchał po brzegi książ­kami, a następ­nie wokół całego pokoju na wyso­ko­ści zale­d­wie kil­ku­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów pod sufi­tem. Oprócz ścieżki zdro­wia Edward i Jack zbu­do­wali serię zaba­wek opar­tych na mecha­ni­zmach reak­cji łań­cu­cho­wej, które potra­fiły zająć kota na wiele godzin.

Fara­day uwiel­biał to wszystko, ale naj­bar­dziej uwiel­biał Edwarda i Jacka. Był kotem nie tylko inte­li­gent­nym, ale i nader towa­rzy­skim. Lubił gry zespo­łowe, takie jak berek, polo­wa­nie na zdo­bycz (co zwy­kle zaczy­nało się od tego, że zwie­wał z czymś, czego według ludz­kich opie­ku­nów nie powi­nien był dorwać) i zabawa w cho­wa­nego. Był zde­cy­do­wa­nie zbyt dobry we wszyst­kich trzech grach. Czę­sto testo­wał cier­pli­wość swo­ich ludzi do gra­nic, aż obra­żali się na niego śmier­tel­nie, wtedy jed­nak ata­ko­wał ich swoją super­mocą.

Fara­day był bowiem, poza wszyst­kim, praw­dzi­wym mega­piesz­czo­chem. Nie był wynio­sły i chłodny jak koty, o któ­rych sły­szał zwy­kle Edward. Uwiel­biał się przy­tu­lać i być gła­skany. Mru­czał gło­śno jak sil­nik.

W tej chwili usa­do­wił się na kola­nach Edwarda i poka­zy­wał, na co go stać. Jack sie­dział przy biurku, porząd­ku­jąc pod­ręcz­niki. Rzu­cił Edwar­dowi sze­roki uśmiech.

– Czyż to nie był naj­bar­dziej impo­nu­jący pokaz empa­tii na linii kot–czło­wiek, jakiego w życiu zda­rzyło ci się doświad­czyć?

Edward pogła­skał Fara­daya po grzbie­cie. Kot uniósł ogon, ukła­da­jąc go, jak zawsze kiedy był szczę­śliwy, w linię nieco przy­po­mi­na­jącą znak zapy­ta­nia, i powie­dział:

– Mra­aak.

– Tak, to było cał­kiem nie­sa­mo­wite – zgo­dził się Edward.

A skoro mowa o nie­sa­mo­wi­tych spra­wach – rów­nie zadzi­wia­jąca była róż­nica w jako­ści futerka i kon­dy­cji Fara­daya teraz w porów­na­niu do dnia, gdy go zna­leźli. Wystar­czyło dwa­dzie­ścia jeden dni, aby Fara­day z kości­stego i szorst­kiego kota zamie­nił się w zwie­rzę mięk­kie i jedwa­bi­ste. Zaokrą­glił się i był oka­zem zdro­wia, a jego futro lśniło. Jack twier­dził, że to dla­tego, iż użył na Fara­dayu odro­biny swo­jej „odżywki”, glu­to­wa­tego pro­duktu, który rze­komo doda­wał wło­som bla­sku. Edward nie był pewien, czy powinno się sto­so­wać ludz­kie kosme­tyki do wło­sów na kotach, ale prze­mil­czał to. Fara­day nie wyda­wał się w końcu w żaden spo­sób cier­pieć z tego powodu.

Podra­pał malu­cha pod brodą. Fara­day stuk­nął głową jego dłoń i powie­dział:

– Urffff.

– Myślę, że powin­ni­śmy wdro­żyć dla niego jakiś pro­gram szko­le­niowy – oznaj­mił Jack.

Edward zamru­gał.

– Kota można wytre­so­wać?

– Oczy­wi­ście. Zna­la­złem w sieci pewną książkę. Napi­sała ją kobieta utrzy­mu­jąca się z kocich poka­zów, z któ­rymi jeź­dzi po całym kraju. Nie jestem pewien, czy pochwa­lam wyko­rzy­sty­wa­nie kotów do ego­istycz­nego zarob­ko­wa­nia, ale jej umie­jęt­no­ści mimo wszystko są impo­nu­jące.

– Nie wiem, czy to takie ego­istyczne zarob­ko­wa­nie – zauwa­żył Edward. – Zakła­dam, że pie­nią­dze prze­zna­cza także na dba­nie o koty.

– Słuszna uwaga.

– Jestem za szko­le­niem – powie­dział Edward. – Co trzeba zro­bić?

– Zgod­nie z książką zaczniemy od pro­stych suge­stii, a potem przej­dziemy do spraw bar­dziej zło­żo­nych.

– Suge­stii?

– Jestem prze­ciwny uży­wa­niu słowa „roz­kaz”.

– No dobra.

– A ponie­waż jest geniu­szem – Jack wska­zał Fara­daya – jestem pewien, że bły­ska­wicz­nie pozna mnó­stwo suge­stii.

– Na pewno.

Prze­wi­dy­wa­nia Jacka się spraw­dziły. Sześć tygo­dni przed koń­cem roku szkol­nego, po zale­d­wie trzech mie­sią­cach szko­le­nia, Fara­day był na naj­lep­szej dro­dze do sta­nia się praw­dzi­wym kocim show­ma­nem. Kiedy Jack lub Edward mówili: „Czy mógł­byś usiąść?”, Fara­day sado­wił się wypro­sto­wany, z miną zastę­pu­jącą słowa: „Patrz na mnie, czyż nie jestem piękny?”. Gdy sły­szał: „Czy możesz tu podejść?”, natych­miast drep­tał do mówią­cego cały zado­wo­lony. „Bar­dzo pro­szę, zostań w miej­scu, jeśli możesz” spra­wiało za to, że zasty­gał w bez­ru­chu.

Tego rodzaju uprzejme prośby mogły także skło­nić Fara­daya do poło­że­nia się, pój­ścia po coś, poma­cha­nia łapą, przy­bi­cia piątki, prze­wró­ce­nia się, obrotu, pod­skoku, prze­sko­cze­nia przez uło­żone odpo­wied­nio ramiona i ukłonu. Edward uwa­żał, że to abso­lut­nie nie­zwy­kłe.

Zaczy­nali teraz coś podob­nego do psiego tre­ningu agi­lity. W pokoju Jacka nie było już miej­sca na nowe kon­struk­cje, popro­sili zatem jego mamę o pozwo­le­nie na budowę toru na podwórku. Pań­stwo Weston nie dbali o zdzi­czały skra­wek terenu na tyłach domu, więc kobieta zgo­dziła się od razu.

W sło­neczne dni czę­sto bawili się z Fara­dayem na podwórku. Ponie­waż nie zda­rzyło się, żeby zwie­rzak wyka­zy­wał zain­te­re­so­wa­nie prze­by­wa­niem z dala od chło­pa­ków, byli pewni, że jest bez­pieczny.

– Ni­gdy nie zosta­wimy go na zewnątrz samego, na pastwę żywio­łów i dzi­kiej natury – pod­kre­ślił Jack, kiedy po raz pierw­szy wyszli z kotem na tre­nin­gową prze­bieżkę. Edward się zgo­dził. Jego samego stre­so­wała już sama myśl o wypro­wa­dza­niu kota. Pierw­szy raz zro­bili to tylko dla­tego, że pani Weston skar­żyła się na har­mi­der, jaki Fara­day robił, gania­jąc po całym domu.

Nie był już małym kot­kiem i choć na­dal uwiel­biał przy­tu­la­nie, to czę­sto wpa­dał w tara­paty za sprawą dłu­gich koń­czyn i ciała. Miał tę samą ten­den­cję do zrzu­ca­nia rze­czy na pod­łogę, co Edward. Jedyną róż­nicą było to, że kotu nikt stale nie mówił, żeby uwa­żał.

W pewien cie­pły dzień na początku maja Edward przy­niósł na podwórko Jacka kilka dłu­gich belek. Pan Weston zasko­czył ich, poma­ga­jąc w zaku­pie drewna do tego pro­jektu. Edward przy­pusz­czał, że był po pro­stu zachwy­cony tym, iż jego syn zain­te­re­so­wał się wresz­cie czymś praw­dzi­wie „męskim”, takim jak obróbka drewna. Oczy­wi­ście nikt nie uświa­do­mił męż­czy­zny, że to Edward będzie wyko­ny­wał wszel­kie prace budow­lane, a pan Weston nie zaba­wił z nimi na tyle długo, żeby się o tym prze­ko­nać. W tele­wi­zji leciał prze­cież base­ball.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki