Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Edward nie może się pogodzić ze stratą najlepszego przyjaciela i ich wspólnego kota. Bez wahania zamawia w Fazbear Entertainment nowego animatronika, który ma być idealną imitacją pupila…
Mott postanawia pozbyć się irytujących go zwierzątek hodowanych w akwarium przez brata. Kiedy spuszcza je w toalecie, sądzi, że rozprawił się z nimi na dobre. Ale czy na pewno?
Wredne szkolne gwiazdy próbują zaprogramować animatronika tak, aby dręczył młodsze koleżanki ze szkoły. Niepozorny błąd przy pracy będzie je wiele kosztował…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 256
Stojąca jeszcze chwilę temu przed Edwardem miska z płatkami upadła na podłogę i roztrzaskała się; mleko i rozmoczone kawałki kukurydzianej masy zbryzgały mu dżinsy. Edward wzdrygnął się, zmarszczył brwi i rozejrzał się, jakby przypominając sobie, gdzie jest. No tak. Był w kuchni – staromodne blaty z czerwonej lakierowanej płyty, oślepiająco biały zlew w rustykalnym stylu, lodówka retro, podobnie jak kuchenka, zapach dojrzewających bananów i kiełków lucerny, które jego mama dorzucała do swojego „energetycznego koktajlu”. Dopóki nie zapomniał o całym świecie, zaabsorbowany książką, jadł śniadanie. Spojrzał na szczątki miski na podłodze.
– Edwardzie, musisz być ostrożniejszy! – ofuknęła go mama.
Zerknął na nią. Jak zawsze wyglądała na totalnie zestresowaną. Kilka kosmyków kasztanowych włosów wymykało się z koka, który był jej standardowym uczesaniem. Potrząsała głową i pocierała skronie, przyglądając się bałaganowi na wytartym już tu i ówdzie parkiecie.
– Jak to się stało? – zapytał Edward.
Mama westchnęła. Schyliła się i zaczęła zbierać kawałki zielonej ceramiki. On też schylił się, żeby jej pomóc… i zderzyli się głowami.
– Au! – krzyknęli chórem.
Mama wyprostowała się, piorunując go wzrokiem. W jednej ręce trzymała kawałki miski. Drugą podniosła i zbadała czerwony ślad na czole.
Edward otworzył usta, żeby przeprosić, ale spojrzenie matki go uciszyło. Podeszła do kosza na śmieci pod zlewem i wrzuciła do niego odłamki. Edward sięgnął po serwetkę leżącą na okrągłym kuchennym stole, kucnął i zaczął ścierać mleko i płatki.
– Edwardzie.
Mama podsunęła mu mokrą ścierkę. Wziął ją i zaczął mazać tam i z powrotem. Jego pospieszne, nieumiejętne ruchy posłały kawałki płatków jeszcze dalej, rozrzucając je po całej podłodze.
Mama znowu westchnęła.
– Zostaw. Ja to zrobię. Idź umyć zęby, bo spóźnisz się na autobus.
Edward wstał i wykorzystał ten moment, by przeprosić.
– Przepraszam. Nie mam pojęcia, jak to się stało, że miska spadła.
Mama otworzyła usta, zamknęła je, wzięła głęboki oddech, a potem wyciągnęła rękę i zmierzwiła mu włosy. Skrzywił się. Wolałby, żeby tego nie robiła. Jakby pomieszały jej się ósemki i nie potrafiła pojąć, że Edward jest w ósmej klasie, a nie jest ośmiolatkiem. Nadal próbowała traktować go jak malucha, mimo że wiele miesięcy temu skończył trzynaście lat. Był już nastolatkiem. Naprawdę chciał, żeby to do niej w końcu dotarło.
Spojrzał na jej twarz, na której malowało się napięcie. To chyba nie był najlepszy moment na tłumaczenie tych spraw.
Edward i jego mama od dawna żyli sami we dwoje i przez większość tego czasu łączyła ich naprawdę bliska relacja. Do tego byli do siebie bardzo podobni, co czasem zawstydzało Edwarda. Nawet gdy mama jak zwykle subtelnie się umalowała, jej orzechowe oczy, mały nosek, szerokie usta i silna szczęka wyglądały jak lustrzane odbicie jego własnego wyglądu. To było niesamowite. Jego włosy miały dokładnie taki sam kolor jak jej – choć jeszcze nie urosły dość długie, żeby się kręcić.
– No cóż, mój mały maniaku nauki – powiedziała jego mama. – O co to pytałeś ostatnio, z tymi niepowstrzymanymi siłami?
– Co się stanie, gdy niepowstrzymana siła natrafi na nieruchomy obiekt? O to ci chodzi? – Edward się skrzywił. Co miał do tego paradoks omnipotencji?
Mama przytaknęła.
– Tak. Nie potrafię na nie odpowiedzieć, ale wiem, co się dzieje, kiedy na miskę płatków balansującą na skraju stołu natrafi łokieć nieuważnego dziecka, które czyta przy śniadaniu, zamiast skupić się na jedzeniu.
– Nie jestem dzieckiem – żachnął się Edward.
– Niech będzie. Łokieć nastolatka. Na jedno wychodzi. Musisz koncentrować się na jednej rzeczy naraz, Edwardzie. Ciągle się spieszysz i dlatego przytrafiają ci się wypadki. Jeśli chcesz dożyć dorosłości, musisz być bardziej uważny.
– Byłem uważny, skupiałem się na tym, co czytam – odparł Edward.
– Nie o to… – Mama urwała i ponownie westchnęła. – Teraz idź się skup na wyszczotkowaniu zębów.
Edward wzruszył ramionami i odwrócił się, by wyjść z kuchni.
– A książka? – upomniała go mama.
– A, tak. – Wrócił, żeby ją od niej zabrać. Mama potrząsnęła głową i posłała mu ten sam uśmiech, co, kiedy coś sknocił. Jakby chciała powiedzieć: „Beznadziejny z ciebie przypadek, ale i tak cię kocham”.
Po krótkim wahaniu przytulił się do niej.
– Przepraszam.
– Edwardzie, czy ty mnie słuchasz?
Edward podniósł wzrok na panią Sterling, która marszcząc brwi, stała pod tablicą w klasie, gdzie właśnie odbywała się lekcja fizyki dla ósmej klasy.
– Przepraszam?
– Prosiłam, żebyś podał z szafki opiłki żelaza. Jesteś najbliżej.
– O, jasne. – Edward odwrócił się i otworzył znajdującą się za jego plecami metalową szafkę. Na początku lekcji znowu mówili o tym całym paradoksie omnipotencji, niepowstrzymanej sile i nieruchomych obiektach, a mózg Edwarda nie potrafił przestać mielić tego zagadnienia. Zadawał tyle pytań, że pani Sterling w końcu oznajmiła, że wszyscy mają napisać pracę na ten temat. Biorąc opiłki z szafki, Edward planował w myślach swoje wypracowanie.
– Dobrze. Teraz przyjrzymy się, jak potężną siłą jest magnes – oznajmiła pani Sterling.
Uśmiechnęła się szeroko do uczniów. Była w średnim wieku i miała okrągłą twarz, na której taki uśmiech często gościł. Zawsze wyglądała, jakby się fantastycznie bawiła, nawet jeśli tak nie było. W swojej sali pełnej biurek, stołów laboratoryjnych i szafek z fiolkami i zlewkami wyglądała jak gospodyni teleturnieju. Tak, sala była zagracona, a do tego na ścianach wisiały niezliczone wykresy, diagramy i zdjęcia – nieskończona liczba rozpraszających bodźców dla ciekawskiego umysłu Edwarda.
– Skoro już tu jesteś, Edwardzie, to może wysypiesz od razu te opiłki na magnes? – zaproponowała pani Sterling. Wskazała na płaskie, szare, przypominające pudełko ustrojstwo na swoim biurku i odwróciła się, by napisać coś na tablicy.
Otwierając przyniesioną fiolkę, Edward jednocześnie zezował, próbując zobaczyć, co pisze nauczycielka. Nie patrząc, co robi, wysypał na płaską powierzchnię kopczyk opiłków.
– Dziękuję, Edwardzie – powiedziała pani Sterling. – Możesz wrócić na swoje miejsce.
Skinął głową i skierował się do ławki.
– No to zaczynamy. – Pani Sterling nacisnęła dźwigienkę, włączając ustawiony przed magnesem wentylator.
Na pierwsze ławki posypał się nagle grad czarnych kropeczek… i wszyscy zaczęli jak jeden mąż kichać.
Najmocniej kichnęła pani Sterling, stojąca najbliżej źródła eksplozji. Zaciskała mocno powieki.
Jedna z dziewczyn w pierwszym rzędzie zapiszczała.
– Moje oczy! – jęknęła inna.
– Wyłączcie wentylator! – krzyknął któryś chłopak. Pani Sterling po omacku próbowała znaleźć wentylator i skończyło się na tym, że go przewróciła.
Edward też kichnął, oczy zaczynały go palić. Co się stało?
– Jesteś pewien, że wziąłeś opiłki żelaza? – zapytał Jack, jego najlepszy przyjaciel, chowając nos za podniesionym przodem koszuli.
Edward otarł swój nos, z którego płynął potok śluzu.
– Pewnie, ja…
Skrzywił się i odwrócił, żeby spojrzeć na szafkę.
Fiolka z opiłkami żelaza wciąż tam stała. Edward wziął pieprz, którego nauczycielka kilka dni wcześniej używała w eksperymencie z napięciem powierzchniowym.
– Wszyscy na zewnątrz! – rozległa się przenikliwa komenda pani Sterling. Nauczycielka zataczała się, a łzy płynęły jej z oczu. Wciąż jednak się uśmiechała.
– Oferma znowu w akcji! – krzyknął jeden z chłopców, gdy wszyscy wybiegali z klasy.
– Przepraszam – powiedział Edward, gdy dołączył do kolegów na korytarzu. – Ja… – Urwał i wzruszył ramionami. Próby tłumaczenia nie miały sensu. Powtórzył więc tylko: – Przepraszam.
– Ciekawe, ile razy dziennie kogoś przepraszam – rzucił do Jacka po południu, gdy szkolny autobus ociężale wytaczał się z podjazdu.
– Co mówiłeś? – Jack wyciągnął słuchawki z uszu i zwrócił w stronę Edwarda uśmiechniętą twarz. – Nie słyszałem cię. Możesz powtórzyć, co powiedziałeś?
– Nic, nic.
Jack wzruszył ramionami i wepchnął słuchawki z powrotem do uszu, nie przestając się uśmiechać.
Jack też prawie zawsze się uśmiechał. Z jednej strony dlatego, że kąciki jego ust były z natury skierowane ku górze, a z drugiej po prostu przez cały czas miał dobry humor. Edward nie znał nigdy drugiej osoby tak pogodnie usposobionej. W kącikach ciepłych brązowych oczu kolegi już pojawiały się „kurze łapki” od ciągłego mrużenia w uśmiechu.
Edward przez chwilę wpatrywał się w złotą spiralę na workowatej koszulce Jacka i zastanawiał się, czego słucha (zawsze były to audiobooki, nigdy muzyka). Potem odwrócił się i utkwił wzrok w oknie.
Gimnazjum, do którego uczęszczali Edward i Jack, było częścią zespołu szkół, w którego skład wchodziło również miejskie liceum. Budynek został oddany do użytku zaledwie rok temu, zastępując stary, w którym rozpanoszył się zbyt rozległy i kosztowny do usunięcia grzyb. Nowy kompleks szkolny był ładny, ale ze względu na problemy z potrzebnymi zezwoleniami wybudowano go kilka dobrych kilometrów poza granicą miasta. W związku z tym pierwszy odcinek drogi ze szkoły wiódł przez dość dzikie tereny. Dzikie przynajmniej w oczach Edwarda.
Trasa biegła przez gęsty las. Wysokie jodły wyrastały ciasno ze skraju żwirowanego pobocza. Większość kolegów z klasy Edwarda uwielbiała las – co poniedziałek rano na lekcji wychowawczej opowiadali o łapaniu raków w potoku, pływaniu przez cały dzień w położonej niecały kilometr od szkoły głębokiej gliniance i zabawach w wojnę na starych kopcach, według miejscowych legend będących starożytnymi kurhanami. Edward jednak nie lubił lasu. Było tam zbyt ciemno, za łatwo można było się zgubić. Przebiegały go dreszcze na myśl o zamykającej się wokół niego ścianie drzew, tak gęstej i tłumiącej wszystkie dźwięki, że nikt nie dosłyszałby jego krzyku.
Wiercił się na twardym siedzeniu autobusu. Gąbka pod winylową tapicerką była wysłużona i przez jedną nieprzyjemną chwilę Edward poczuł, jakby zapadał się w koszmarną krainę, którą stworzył w wyobraźni. Kręcąc się na siedzeniu, bezwiednie machnął łokciem.
– Au! – jęknął Jack.
– Przepraszam.
Edward się skrzywił. Znowu to samo. Powinien zacząć liczyć. Czy niekończące się powtarzanie „przepraszam” jest jakimś zaburzeniem? Może to zespół Tourette’a czy coś? Może ma jakiś problem neurologiczny i dlatego łokcie, i ciało w ogóle, zawsze pakowały go w kłopoty.
Znowu się przesunął i tym razem kopnął Jacka w kostkę. Przyjaciel gwałtownie odsunął nogę i ostro spojrzał na Edwarda.
– Przepraszam – powiedział Edward.
Jack ponownie wyjął słuchawki z uszu. Tym razem odłożył je na bok.
– Coś cię dręczy, stary? Cały dzień jesteś jakiś dziwny.
– I to różnica w stosunku do innych dni? Myślisz, że są jakieś, kiedy nie jestem dziwny?
Pełne wargi Jacka zadrżały. Potarł nos.
– Słuszna uwaga.
Nachylił się i stuknął barkiem o bark Edwarda.
– Ale wiesz, jak to mówią, ciągnie swój do swego.
Jedna z dziewczyn siedzących przed nimi obróciła się i rzuciła im wymowne spojrzenie.
– Obaj jesteście dziwakami.
Edward się zarumienił. Ta dziewczyna, Julia, należała do najpopularniejszych uczennic z ich rocznika, czyli była jego kompletnym przeciwieństwem. Zazwyczaj to mu nie przeszkadzało. Z Jackiem dawno już doszli do wniosku, że mają swój własny świat. Może i czasem zapuszczali się do tego obecnego, ale ten ich znajdował się gdzie indziej. Byli jak potwór z Loch Ness, co do którego Edward był święcie przekonany, że żyje w innym wymiarze i tylko od czasu do czasu wpada na krótką wizytę przez tunel czasoprzestrzenny. Bo inaczej jak to możliwe, że widywano go tylko jakieś góra dziesięć razy do roku?
Spojrzał w śliczne oczy Julii. Zastanawiał się, czy ta teoria mogłaby ją zainteresować. Otworzył usta, ale zanim zdążył się odezwać, dziewczyna przewróciła błękitnymi oczami.
– Dzięki wam dwóm wszyscy musimy teraz napisać wypracowanie o tym, dlaczego niby niemożliwe jest, żeby niepowstrzymana siła istniała w tym samym wszechświecie co niemożliwy do poruszenia obiekt!
Jack uśmiechnął się jeszcze szerzej, podskakując na fotelu.
– No i w czym problem? Pozastanawiać się nad tym to dobra zabawa. Wyobraź sobie, że ten autobus ma nieskończoną energię, a…
– Zamknij się! – Julia się odwróciła.
Edward wpatrywał się w jej falujące czarne włosy, opadające na plecy jak lśniący wodospad spływający po skałach w księżycową noc. Zerknął na Jacka, pamiętając, jak kolega śmiał się, kiedy Edward kilka tygodni wcześniej opowiedział mu o swoich uczuciach.
– Czyżbyś porzucił science fiction na rzecz romansów? – udało mu się wydusić między spazmami śmiechu. – Ona egzystuje na innej płaszczyźnie, Edward. To niemożliwe.
Z powodów, których Edward nie rozumiał, ten wszechświat (nie ten, z którego pochodzili on i Jack) opierał się na kilku dziwnych równaniach.
Równanie 1:
Równanie 2:
Kto decydował, że tak ma być? Nie był pewien. Przecież wydawało się, że nerdy zarabiają więcej pieniędzy. I to nerdy tworzą rzeczy, które ulepszają świat. Więc kto właściwie opracował ten wzór na popularność? I kto wszystkich o nim poinformował? Wszyscy po prostu skądś go znali.
– Idziesz? – zapytał Jack.
Edward zamrugał i rozejrzał się. Kilkoro dzieci wysiadało z autobusu. Wyjrzał przez okno. To był ich przystanek.
Wstali, ale nagle coś mokrego i lepkiego pacnęło Edwarda w policzek. Zanim zdążył podnieść rękę, mazisty przedmiot – przeżuta guma – wylądował na jego klatce piersiowej i przykleił się do lewego oka uśmiechniętej buźki na koszulce. Edward próbował oderwać pecynę, ale przykleiła się za mocno. Złapał ją, walcząc z odruchem wymiotnym na myśl o obrzydliwej, śluzowatej ślinie, która pokrywała gumę. Mimo że była cała wysmarowana ludzkimi wydzielinami, kleiła się do jego palców.
– No dalej – ponaglił go Jack. Stał już w przejściu między fotelami.
Edward westchnął i pociągnął za gumę. Udało mu się usunąć większość z koszulki, ale musiał ją trzymać w dłoni, kiedy wysiadali z autobusu. Czuł pokusę, żeby wytrzeć ją o jedno z mijanych siedzeń, ale wiedział, że to byłoby nie w porządku. Musiał poczekać, aż wysiądą; wtedy przylepi gumę do jakiegoś kamienia czy czegoś takiego.
Rozejrzał się. Nie było sposobu, by zorientować się, kto rzucił gumą. Mógł to być ktokolwiek z mieszkańców tego wszechświata.
Gdy tylko Edward wysiadł z autobusu, kierowca, Don – potężny mężczyzna o siwych, kręconych włosach, który właściwie był już na emeryturze, ale jeszcze sobie dorabiał – zawołał:
– Trzymajcie się!
Edward pomachał Donowi i drzwi autobusu zatrzasnęły się z głuchym stukiem. Autobus kaszlnął, wypluwając chmurę spalin, po czym odjechał.
Jack ostrożnie oparł niesiony stos książek na brzuchu.
– Co chciałbyś robić dziś po południu? – zapytał.
Edward patrzył, jak inne dzieci oddalają się ulicą. Zszedł z chodnika i schylił się, żeby podnieść kamień z rabatki kwiatowej na skraju podwórka pani Phillips. Zerknął w stronę okna, upewniając się, że kobieta na niego nie patrzy, po czym użył kamienia, by zeskrobać gumę z palców. Następnie znowu się schylił i ostrożnie umieścił kamień tam, gdzie go znalazł, zagumioną stroną do dołu.
Odkładając go na miejsce, usłyszał nikły dźwięk. Zamarł, nasłuchując. Co to było?
Autobus znajdował się już prawie na końcu przecznicy. Kiedy skręcił za róg, szum silnika przycichł. Dźwięk dochodzący z kwietnika pani Phillips stał się za to głośniejszy. Brzmiał jak coś pomiędzy piskiem a świergotem. Może to ranny ptak? Wiewiórka?
Edward opadł na kolana, zaglądając pod wielki krzew rododendronu, który strzegł sezonowych nasadzeń pani Phillips. Był styczeń, więc na rabatce nie rosły żadne kwiaty. Zamiast tego mieściła się tam kolekcja odzianych w zimowe stroje krasnali; miały na sobie ręcznie robione przez panią Phillips swetry.
Cokolwiek wydawało dźwięk, odezwało się ponownie. Teraz dźwięk był głośniejszy. Łeee, łeee.
– Co robisz? – zapytał Jack.
– Cśś. Nie słyszysz tego?
– Czego?
Edward schował głowę pod krzak i ostrożnie przesunął krasnala w czapce narciarskiej.
Dźwięk zmienił się, rozbrzmiał teraz wyraźny syk. Chłopak prędko cofnął rękę.
– Tam chyba jest wąż – powiedział.
– To czemu przysuwasz do niego ręce?
Syczenie się urwało i znowu zastąpił je poprzedni dźwięk. Tym razem brzmiał nieco inaczej, bardziej jak „miii” niż „łeee”.
– Hej, to usłyszałem – odezwał się Jack. – Węże tak nie robią.
Pochylił się, zamiótł ręką chodnik przed sobą i z namaszczeniem odstawił na skraj rabatki swój stosik książek. Potem uklęknął obok Edwarda i wyciągnął szyję, żeby zajrzeć za rządek krasnali.
Wspólnymi siłami przesunęli kolejną figurkę. Z ciemności znowu rozległo się syczenie, a potem wydobyło się kolejne „miii”. Jack odsunął na bok gałązkę rododendronu i wtedy zobaczyli wpatrujące się w nich żółte oczy.
– To kotek! – wykrzyknął Jack. Jego zwykły uśmiech urósł do niewiarygodnych rozmiarów, gdy się rozpromienił.
– Miii – powtórzył kociak.
– Witaj, kotku – przemówił do niego kojącym tonem Jack. – Miło mi cię poznać, maluszku. Nie bój się, nie ma czego. Nie skrzywdzimy cię.
Edward pochylił się i wyciągnął szyję, aby zajrzeć za rękę Jacka. Pod krzakiem było ciemno, więc jedynym, co widział wyraźnie, były oczy kociaka.
– Chodź do mnie, maluchu – kusił Jack, a jego głos był o oktawę wyższy, niż Edward kiedykolwiek słyszał. – Możemy ci pomóc.
Odwrócił się, żeby szepnąć do Edwarda:
– Pewnie nie masz w plecaku żadnego kociego żarcia?
Edward prychnął, a kociak odpowiedział sykiem. Jack dodał szeptem:
– Faraday chyba cię nie lubi.
– Faraday? – powtórzył równie cicho Edward.
– No wiesz, Michael Faraday, ten słynny naukowiec. Sformułował dwa prawa elektrochemii – szeptał dalej Jack. Kociak tymczasem przestał syczeć.
– A, no tak. Ten – mruknął Edward. Każdego dnia słyszał od Jacka coś zupełnie nowego. Był pewien, że uczył się od kolegi więcej niż w szkole.
Zawarczał silnik ruszającej ciężarówki i Edward zwrócił głowę w tamtym kierunku, marszcząc brwi. Po drugiej stronie ich osiedla deweloper budował kolejne domy. Maszyny budowlane krążyły po okolicy już od jakiegoś tygodnia. Matka Edwarda twierdziła, że wywrotki i tym podobne zabawią tu przez wiele miesięcy.
Ryk silnika ucichł w oddali. Ktoś krzyknął. Kociak otworzył pyszczek i wydał z siebie kolejny pisk. Miii.
– Myślałem, że koty miauczą – powiedział Edward.
– Przejawiają różne typy wokalizacji – odparł Jack. – Ich sposoby komunikacji są równie zindywidualizowane jak sposoby komunikacji przeciętnego człowieka. Z drugiej strony homogeniczność wypowiedzi naszych szkolnych kolegów przemawia przeciwko teorii ludzkiej wyjątkowości w tym względzie.
Edward zmarszczył brwi i już otwierał usta, aby poprosić Jacka o dokładniejsze wyjaśnienie, ale ten mówił dalej:
– Polecam ci się na chwilę wycofać. Chyba nawiązuję z Faradayem kontakt. Włączymy cię do grupy, kiedy tylko ugruntujemy naszą więź.
– Hm, jasne. – Edward z kolan opadł do pozycji siedzącej i na pośladkach posuwał się do tyłu. Choć było zimno, betonowy chodnik przez dżinsy wydawał się ciepły. Chłopak podniósł wzrok na świecące na niebie jasne słońce, po czym zamknął oczy, by podziwiać tańczące po wewnętrznej stronie powiek plamki.
Przysłuchiwał się, jak przyjaciel „nawiązuje kontakt”, i uśmiechał się szeroko.
Z Jackiem przyjaźnili się od niemowlęctwa. Właściwie czy niemowlaki mogą się przyjaźnić? Mama twierdziła, że bawili się z Jackiem, jeszcze zanim nauczyli się chodzić. Zastanawiał się, co mogli wtedy robić. Ślinić się na swój widok?
W każdym razie powiedzieć, że razem „rośli”, mogło być pewną przesadą. Żadnemu z nich nie udało się osiągnąć nawet w przybliżeniu wzrostu przeciętnego dla chłopaków w ich wieku. Z tego powodu dokuczano im bezlitośnie od pierwszego dnia szkoły. Szczerze mówiąc, Jack prowokowałby do drwin, nawet gdyby nie był niski. Chodziło o sposób, w jaki mówił. W jaki myślał. Choćby to pytanie o kocie żarcie. Nie żartował, pytał serio. Jeszcze dobrze nie nauczył się czytać, a już fascynował się fizyką. Rozumieniem zagadnień związanych z kwarkami i atomami przerastał każdego nauczyciela. Uwielbiał opowiadać o dualności, o tym, że byty kwantowe istnieją jednocześnie jako fale i cząstki.
„Wszystko jest nieskończoną możliwością” – mawiał często i z przyjemnością. Naprawdę uważał, że wszystko jest możliwe, choćby to, że jego najlepszy przyjaciel mógłby mieć przy sobie kocią karmę, chociaż nie ma w domu kota.
– Edward – odezwał się Jack.
Edward otworzył oczy.
Jack klęczał przed nim, trzymając chudego, czarnego kociaka.
– Poznaj Faradaya – powiedział spokojnym głosem. – Faraday, to Edward. Jest w porządku. Tylko trochę nieogarnięty. Radzę ci trzymać się z dala od jego łokci.
Kociak mruczał. Z Jackiem najwyraźniej udało im się na dobre nawiązać kontakt i ugruntować więź.
Jack pochylał głowę, a kociak wtulał się pod jego szeroki podbródek. Momentami trudno było dostrzec, gdzie kończy się futro kociaka, a zaczynają włosy Jacka, tak samo czarne jak futro zwierzątka.
Edward przeniósł wzrok na maluszka.
– Hej, Faraday – powiedział. Wyciągnął palec tuż przed malutki nosek. Kotek go obwąchał i dalej mruczał.
– Może jednak cię polubi – powiedział Jack.
– Czy jest jakiś powód, dla którego nadajesz imię nie swojemu kociakowi?
Jack wzruszył ramionami.
– Potrzebował imienia.
– Może powinniśmy zabrać go do schroniska?
Jack potrząsnął głową.
– Nie, nie sądzę, żeby to było dla niego najlepsze rozwiązanie.
Faraday przestał mruczeć. Jack powiedział coś do niego półgłosem i podrapał go za uszami.
– Myślę, że powinniśmy go zatrzymać – oznajmił.
– Moja mama nie…
– Wiem. Moja tak, o ile będziemy się nim opiekować.
– My?
– Znalazłeś go. Musisz zostać jednym z jego ojców.
– Nie miałem do czynienia z wieloma wzorcami, jeśli o to chodzi.
– A ja to niby tak? – odparł Jack.
– Fakt.
Tata Edwarda odszedł, gdy chłopiec miał trzy lata. Mieszkał teraz na drugim końcu kraju z drugą żoną i trójką nowych dzieci. Na Boże Narodzenie i na urodziny Edwarda wysyłał mu głupią kartkę z dwudziestoma dolarami w środku. Tata Jacka wprawdzie był z rodziną, ale pracował jako kierowca ciężarówki, jeździł na długich trasach, a kiedy wracał do domu, chciał tylko oglądać sport, pić napoje gazowane i jeść śmieciowe jedzenie. Nie rozumiał Jacka i nieraz żartował, że nie ma przekonania, czy rzeczywiście jest jego synem.
Minął ich kolejny samochód.
– Cześć, dziwadła – krzyknął jakiś palant. – Zgubiliście drogę do domu?
Edward podniósł wzrok i rozpoznał kilku chłopaków, którzy mieszkali na tej samej ulicy. Obaj należeli do paczki, która w lecie grywała w okolicy w baseball.
– Chodźmy – ponaglił Jacka.
Jack wyciągnął do niego Faradaya.
– Weź go, a ja zabiorę książki – powiedział.
Edward z wahaniem wziął kłębuszek na ręce, spinając się w oczekiwaniu na syk lub coś gorszego. Nie był przyzwyczajony do zwierząt. Lubił je, ale mama nigdy nie pozwoliła mu żadnego mieć. Nie miał nawet pojęcia, jak trzymać kociaka, a co dopiero jak się nim opiekować. Nie sądził też, żeby Jack to wiedział. Całkiem pewnie brzmiał, kiedy mówił, że mama pozwoli mu zatrzymać Faradaya, ale jedynym zwierzakiem, jakiego zdarzyło mu się do tej pory mieć, była złota rybka, którą nazwał Cousteau. Zaledwie rok temu Edward wziął udział w trwającym godzinę pogrzebie po tym, jak Jack znalazł Cousteau pływającego do góry brzuchem w akwarium. Uważał, że godzinna uroczystość to przesada, ale Jack zaoponował, że Cousteau żył dłużej niż oni dwaj (mama Jacka kupiła go do pokoju dziecinnego, zanim Jack się urodził), więc zasłużył na odpowiednie uhonorowanie.
Edward spojrzał w oczy Faradaya. Kociak zamrugał, patrząc do niego. Chłopiec delikatnie pogłaskał futro kota. Było brudne i jakby sztywne.
– Dobra – powiedział Jack. – Chodźmy.
– Gdzie idziemy? Do domu?
– Pójdziemy do sklepu na rogu i kupimy dla niego jakieś jedzenie. Potem pójdziemy do mnie.
Edward skinął głową i ruszyli przez osiedle.
– Nie sądzisz, że powinniśmy wywiesić ogłoszenia, czy coś? A jeśli ktoś będzie go szukał? – zapytał.
– „On” nazywa się Faraday i nie sądzę, żeby ktokolwiek się nim zajmował.
– Skąd wiesz?
– Skąd wiem co? Że nikt się nim nie opiekuje czy że to samiec?
– Jedno i drugie.
– Cóż, odpowiedź na oba pytania jest taka sama: dotykałem go. Czujesz, jakie brudne ma futerko jak się łamie? Nie mieszkał w domu i nie odżywiał się właściwie. – Jack zerknął na Faradaya, który umościł się wygodnie w zgięciu ramienia Edwarda.
Edward czuł szybkie bicie serduszka Faradaya i ciepło drobnego ciałka przy swojej klatce piersiowej. Było w tym coś dziwnie uspokajającego.
– Myślę, że powinniśmy wywiesić ogłoszenia – powtórzył.
– Nie krępuj się, rób, co uważasz za stosowne. Ja uważam za stosowne zająć się jak należy naszym nowym kotem.
Zgodnie z przewidywaniami Jacka jego mama nie miała nic przeciwko Faradayowi. To nie było w sumie aż takim zaskoczeniem. Pani Weston była profesorem fizyki (któż mógłby zatem winić Jacka za jego obsesję na punkcie dualności) i jeśli nie prowadziła wykładów, to siedziała przy komputerze. „Publikuj albo giń” – mawiała zawsze, gdy Edward komentował jej ciągłe zapracowanie. Nie widziała świata poza swoją karierą.
Kiedy Jack był mały, w jego rodzinnym domu zawsze panował rozgardiasz. Teraz było lepiej, ale tylko dlatego, że chłopiec sam sprzątał. Nauczył się także gotować, bo znudziły mu się gotowe dania z mikrofalówki. A teraz zdobywał wiedzę o tym, jak zajmować się kotem.
Po trzech tygodniach Faraday nie tylko na dobre zadomowił się w domu Westonów, ale wręcz zaczął nim rządzić… a przynajmniej Jackiem. Był teraz dumnym użytkownikiem najnowocześniejszej i zaawansowanej technologicznie kuwety, kociego drzewka i kilku legowisk; zachowywał się i wyglądał, jakby był innym kotem niż ten, którego znaleźli.
Wywieszone przez Edwarda plakaty nie zaowocowały żadnymi telefonami w sprawie Faradaya; musiał przyznać, że mu ulżyło. Gdyby z powodu ogłoszeń ktoś zabrał kota, Jack chyba by mu nie wybaczył. Prawdę mówiąc, Edward chyba sam sobie by nie wybaczył. Był zakochany w Faradayu dokładnie tak jak Jack. Dlatego teraz spędzał jeszcze więcej czasu w domu przyjaciela.
– Dlaczego już nigdy nie spotykacie się z Jackiem u nas? – zapytała mama zaledwie wczoraj.
Edward próbował akurat czytać najnowszy horror swojego ulubionego autora. Odpowiedział jej więc zwięźle:
– Faraday.
– Co to Faraday? – Matka wyciągnęła rękę i wyrwała mu książkę.
Edward zazgrzytał zębami, ale nic nie powiedział. Mama postawiła przed nim miskę z rosołem. Sięgnął po krakersy, prawie przewracając swoje mleko, ale w samą porę je złapał. Mama rzuciła mu wymowne spojrzenie, które zignorował.
– Nie pamiętasz, jak opowiadałem ci, że znaleźliśmy kotka? Jak robiłem ogłoszenia? – zapytał.
– A, jasne. Nazywa się Faraday?
Edward przytaknął i siorbnął łyk zupy.
– Dlaczego? – dopytywała mama.
Edward wyjaśnił jej, kto to Michael Faraday, i dodał, że to całkiem pewne, iż kociak jest na tyle inteligentny, że mógłby samodzielnie zbadać i sformułować jakieś prawa elektrochemiczne, gdyby tylko miał przeciwstawne kciuki. Kotek miał niezwykłą zdolność zdobywania, czegokolwiek chciał.
Najlepszym dowodem było to, co właśnie się wydarzyło.
Poprzedniego wieczoru tata Jacka wrócił do domu ze swojej ostatniej trasy. Według Jacka poszedł prosto do łóżka i nie zauważył nowego członka rodziny. Teraz jednak wszedł do salonu i klapnął ciężko na skórzany rozkładany fotel z podnóżkiem. Sięgnął po pilota… lecz zamiast tego jego dłoń trafiła na garść futra.
– Co do diabła?
Siedzący na dużym brązowym dywanie w salonie Jack i Edward, którzy właśnie używali do zabawy z Faradayem wskaźnika laserowego, zamarli. Jack wyłączył laser. Faraday rozglądał się, próbując odnaleźć to, na co jeszcze przed chwilą polował. Nie udało mu się, więc poskarżył się głośno:
– Mrrrp?
Jack miał rację co do różnorodności kocich dźwięków. Faraday miał rozbudowane słownictwo, a Jack i Edward rozumieli z niego całkiem sporo. „Mrrrp” było dokładnym odpowiednikiem wypowiedzianego przed chwilą przez pana Westona zdania „Co do diabła?”. Może zresztą kocia wersja była bardziej kwiecista. Edward nie był pewien.
– Skąd się tu wziął kot? – zapytał pan Weston, otwierając z sykiem puszkę napoju. Postawił ją tuż obok podstawki, którą Jack umieścił na stoliku przy fotelu.
– Znaleźliśmy go – powiedział Jack, a jego zwykły uśmiech nieco zbladł. – Mama powiedziała, że możemy go zatrzymać.
Edwarda fascynowało, jak wyrażający się zazwyczaj złożonymi i skomplikowanymi zdaniami Jack redukował swoje wypowiedzi do najprostszych komunikatów, kiedy porozumiewał się z ojcem. Biedny Jack próbował w jakiś sposób się do niego dopasować. Tyle że po prostu nie dawało to rezultatów.
– Tak powiedziała, co? – Pan Weston się skrzywił.
Tata Jacka nie tylko nie podzielał zainteresowań syna ani nie przypominał go osobowością. Wyglądali też zupełnie inaczej. Pan Weston był barczysty i wysoki. Włosy miał czarne jak Jack, ale rysy zupełnie inne. Jego twarz była zdecydowana, wyrazista – miał duże oczy, szeroki nos, wystający podbródek.
– Na co komu kot? – zapytał pan Weston.
Faraday spojrzał na tatę Jacka i powiedział:
– Miau.
Potem nadepnął na pilota, dokładnie na przycisk zasilania.
Włączył się telewizor. Był ustawiony na kanał poświęcony gotowaniu.
Zanim pan Weston zdążył sięgnąć po pilota, żeby to zmienić, Faraday machnął ogonem i ponownie nadepnął na pilota. Kanał się zmienił i na ekranie pojawiły się rozgrywki uniwersyteckiej ligi koszykówki.
Tata Jacka spoglądał to na Faradaya, to na telewizor – i tak w kółko.
– To było niezłe, kocie.
– Miiip – zgodził się Faraday i zeskoczył ze stolika. Wiedział, kiedy praca została wykonana.
I to było najwyraźniej na tyle. Pan Weston usadowił się wygodnie, by oglądać mecz, a Edward, Faraday i Jack wycofali się do swojego pokoju.
Pojawienie się Faradaya w życiu Jacka wymogło na nim wprowadzenie w sypialni kilku zmian. Po pierwsze, oczywiście, pojawiły się już wspomniane kuweta, kocie drzewko i legowiska. Dokładniej mówiąc, trzy… choć, technicznie rzecz biorąc, tylko jedno było naprawdę legowiskiem, puchatą poduchą z zagłębieniem, w którym Faraday mógł się umościć. Dwa pozostałe pełniły inne funkcje – jedno było „kocią jaskinią”, czymś w rodzaju miękkiego igloo, a drugie – hamakiem.
Oprócz nabycia tych podstawowych kocich akcesoriów Jack i Edward spędzili większość czasu z ubiegłych trzech tygodni na przekształcaniu sypialni Jacka w koci raj. Dzięki połączeniu wiedzy Jacka na temat fizyki i raczkującego zainteresowania Edwarda stolarką udało im się zbudować serię platform, ramp i kocich ścieżek na wszystkich ścianach pokoju. Wszystko to biegło w górę wzdłuż regału, który Jacka wypchał po brzegi książkami, a następnie wokół całego pokoju na wysokości zaledwie kilkudziesięciu centymetrów pod sufitem. Oprócz ścieżki zdrowia Edward i Jack zbudowali serię zabawek opartych na mechanizmach reakcji łańcuchowej, które potrafiły zająć kota na wiele godzin.
Faraday uwielbiał to wszystko, ale najbardziej uwielbiał Edwarda i Jacka. Był kotem nie tylko inteligentnym, ale i nader towarzyskim. Lubił gry zespołowe, takie jak berek, polowanie na zdobycz (co zwykle zaczynało się od tego, że zwiewał z czymś, czego według ludzkich opiekunów nie powinien był dorwać) i zabawa w chowanego. Był zdecydowanie zbyt dobry we wszystkich trzech grach. Często testował cierpliwość swoich ludzi do granic, aż obrażali się na niego śmiertelnie, wtedy jednak atakował ich swoją supermocą.
Faraday był bowiem, poza wszystkim, prawdziwym megapieszczochem. Nie był wyniosły i chłodny jak koty, o których słyszał zwykle Edward. Uwielbiał się przytulać i być głaskany. Mruczał głośno jak silnik.
W tej chwili usadowił się na kolanach Edwarda i pokazywał, na co go stać. Jack siedział przy biurku, porządkując podręczniki. Rzucił Edwardowi szeroki uśmiech.
– Czyż to nie był najbardziej imponujący pokaz empatii na linii kot–człowiek, jakiego w życiu zdarzyło ci się doświadczyć?
Edward pogłaskał Faradaya po grzbiecie. Kot uniósł ogon, układając go, jak zawsze kiedy był szczęśliwy, w linię nieco przypominającą znak zapytania, i powiedział:
– Mraaak.
– Tak, to było całkiem niesamowite – zgodził się Edward.
A skoro mowa o niesamowitych sprawach – równie zadziwiająca była różnica w jakości futerka i kondycji Faradaya teraz w porównaniu do dnia, gdy go znaleźli. Wystarczyło dwadzieścia jeden dni, aby Faraday z kościstego i szorstkiego kota zamienił się w zwierzę miękkie i jedwabiste. Zaokrąglił się i był okazem zdrowia, a jego futro lśniło. Jack twierdził, że to dlatego, iż użył na Faradayu odrobiny swojej „odżywki”, glutowatego produktu, który rzekomo dodawał włosom blasku. Edward nie był pewien, czy powinno się stosować ludzkie kosmetyki do włosów na kotach, ale przemilczał to. Faraday nie wydawał się w końcu w żaden sposób cierpieć z tego powodu.
Podrapał malucha pod brodą. Faraday stuknął głową jego dłoń i powiedział:
– Urffff.
– Myślę, że powinniśmy wdrożyć dla niego jakiś program szkoleniowy – oznajmił Jack.
Edward zamrugał.
– Kota można wytresować?
– Oczywiście. Znalazłem w sieci pewną książkę. Napisała ją kobieta utrzymująca się z kocich pokazów, z którymi jeździ po całym kraju. Nie jestem pewien, czy pochwalam wykorzystywanie kotów do egoistycznego zarobkowania, ale jej umiejętności mimo wszystko są imponujące.
– Nie wiem, czy to takie egoistyczne zarobkowanie – zauważył Edward. – Zakładam, że pieniądze przeznacza także na dbanie o koty.
– Słuszna uwaga.
– Jestem za szkoleniem – powiedział Edward. – Co trzeba zrobić?
– Zgodnie z książką zaczniemy od prostych sugestii, a potem przejdziemy do spraw bardziej złożonych.
– Sugestii?
– Jestem przeciwny używaniu słowa „rozkaz”.
– No dobra.
– A ponieważ jest geniuszem – Jack wskazał Faradaya – jestem pewien, że błyskawicznie pozna mnóstwo sugestii.
– Na pewno.
Przewidywania Jacka się sprawdziły. Sześć tygodni przed końcem roku szkolnego, po zaledwie trzech miesiącach szkolenia, Faraday był na najlepszej drodze do stania się prawdziwym kocim showmanem. Kiedy Jack lub Edward mówili: „Czy mógłbyś usiąść?”, Faraday sadowił się wyprostowany, z miną zastępującą słowa: „Patrz na mnie, czyż nie jestem piękny?”. Gdy słyszał: „Czy możesz tu podejść?”, natychmiast dreptał do mówiącego cały zadowolony. „Bardzo proszę, zostań w miejscu, jeśli możesz” sprawiało za to, że zastygał w bezruchu.
Tego rodzaju uprzejme prośby mogły także skłonić Faradaya do położenia się, pójścia po coś, pomachania łapą, przybicia piątki, przewrócenia się, obrotu, podskoku, przeskoczenia przez ułożone odpowiednio ramiona i ukłonu. Edward uważał, że to absolutnie niezwykłe.
Zaczynali teraz coś podobnego do psiego treningu agility. W pokoju Jacka nie było już miejsca na nowe konstrukcje, poprosili zatem jego mamę o pozwolenie na budowę toru na podwórku. Państwo Weston nie dbali o zdziczały skrawek terenu na tyłach domu, więc kobieta zgodziła się od razu.
W słoneczne dni często bawili się z Faradayem na podwórku. Ponieważ nie zdarzyło się, żeby zwierzak wykazywał zainteresowanie przebywaniem z dala od chłopaków, byli pewni, że jest bezpieczny.
– Nigdy nie zostawimy go na zewnątrz samego, na pastwę żywiołów i dzikiej natury – podkreślił Jack, kiedy po raz pierwszy wyszli z kotem na treningową przebieżkę. Edward się zgodził. Jego samego stresowała już sama myśl o wyprowadzaniu kota. Pierwszy raz zrobili to tylko dlatego, że pani Weston skarżyła się na harmider, jaki Faraday robił, ganiając po całym domu.
Nie był już małym kotkiem i choć nadal uwielbiał przytulanie, to często wpadał w tarapaty za sprawą długich kończyn i ciała. Miał tę samą tendencję do zrzucania rzeczy na podłogę, co Edward. Jedyną różnicą było to, że kotu nikt stale nie mówił, żeby uważał.
W pewien ciepły dzień na początku maja Edward przyniósł na podwórko Jacka kilka długich belek. Pan Weston zaskoczył ich, pomagając w zakupie drewna do tego projektu. Edward przypuszczał, że był po prostu zachwycony tym, iż jego syn zainteresował się wreszcie czymś prawdziwie „męskim”, takim jak obróbka drewna. Oczywiście nikt nie uświadomił mężczyzny, że to Edward będzie wykonywał wszelkie prace budowlane, a pan Weston nie zabawił z nimi na tyle długo, żeby się o tym przekonać. W telewizji leciał przecież baseball.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki