Five Nights at Freddy’s: Fazbear Frights. Podejdź bliżej - Scott Cawthon - ebook + książka

Five Nights at Freddy’s: Fazbear Frights. Podejdź bliżej ebook

Scott Cawthon

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Oto kolejne trzy opowiadania eksplorujące mroczne zakątki uniwersum FNAF. Staw czoła morderczym zabawkom z pizzerii Freddy’ego wraz z bohaterami tych opowieści i poczuj, jak zamiera ci oddech! Po rozwodzie rodziców, wskutek własnego głupiego żartu Pete trafia na zaplecze pizzerii i staje się ofiarą przerażającej klątwy… a potem nieświadomie wciąga w wir grozy swojego młodszego brata. Makabryczna baletnica, którą widać tylko przez przypadkowo skradzione niezwykłe okulary, coraz bardziej zagraża życiu Kasey. Susie i jej siostra Samantha desperacko próbują się porozumieć po śmierci jednej z nich, a złowrogi animatronik robi wszystko, by im w tym przeszkodzić... Bohaterowie czwartego tomu opowiadań Five Nights at Freddy's przeżywają dramatyczne chwile. Ich życiem zawładnęła pustka. Kłębią się w nich uczucia, które przyciągają głodne potwory. Ponura siła czyha na ich bezsilność, by udowodnić im, że może być jeszcze gorzej… Te przerażające opowieści złamały niejednego spośród największych fanów Five Nights at Freddy's!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 203

Oceny
4,4 (27 ocen)
16
7
3
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bezo_bezowy

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajna książka, polecam wszystkim fanom FNaF'a
20
SylwiaJagoda

Nie oderwiesz się od lektury

po prostu świetna
00

Popularność



Podobne


Tytuł ory­gi­nału: FAZBEAR FRI­GHTS #4: STEP CLO­SER

Prze­kład: Joanna Lipiń­ska Opieka redak­cyjna: Maria Zalasa Redak­cja: Anna Stro­żek, Maria Zalasa Korekta: Ali­cja Laskow­ska Pro­jekt książki: Betsy Peter­sch­midt Adap­ta­cja okładki na potrzeby pol­skiego wyda­nia: Nor­bert Młyń­czak

Copy­ri­ght © 2020 by Scott Caw­thon All rights rese­rved. Publi­shed by arran­ge­ment with Scho­la­stic Inc., 557 Broad­way, New York, NY 10012, USA

Wszel­kie prawa zastrze­żone. Żadna część tej publi­ka­cji nie może być powie­lana ani roz­po­wszech­niana za pomocą urzą­dzeń elek­tro­nicz­nych, mecha­nicz­nych, kopiu­ją­cych, nagry­wa­ją­cych i innych bez uprzed­niego wyra­że­nia zgody przez wła­ści­ciela praw.

ISBN 978-83-8225-139-5 Wyda­nie II, Łódź 2022

JK Wydaw­nic­two, ul. Kro­ku­sowa 3, 92-101 Łódź tel. 42 676 49 69 www.wydaw­nic­two­fe­eria.pl

Wer­sję elek­tro­niczną przy­go­to­wano w sys­te­mie Zecer firmy Eli­bri

Podejdź bli­żej

Żółte oczy Foxy’ego zalśniły w ciem­no­ściach pokoju. W jego otwar­tej pasz­czy błysz­czały ostre kły. Uniósł hak i mach­nął jego ostrym czub­kiem tuż przed twa­rzą Pete’a, aż świ­snęło. Pete stur­lał się z łóżka. Cały się trząsł. Gdy tak leżał bez­rad­nie na pod­ło­dze, skrę­cał mu się żołą­dek. Nad nim góro­wał Foxy. Gdy zwie­rzak uniósł hak, zgrzyt kół zęba­tych wypeł­nił pokój.

– Możesz zostać pira­tem, ale naj­pierw musisz stra­cić oko i dłoń.

– Nie – jęk­nął Pete.

Kiedy Foxy wbił hak w oko Pete’a, roz­legł się trzask. Z oczo­dołu popły­nęła krew, a Pete wrza­snął…

Piz­ze­ria Freddy’ego Fazbe­ara pełna była małych dzieci i ich umę­czo­nych rodzi­ców idio­tów. Z gło­śni­ków na ścia­nach dud­niła muzyka, a auto­maty do gier pisz­czały i pod­ska­ki­wały. W powie­trzu czuć było zapach przy­pa­lo­nego pep­pe­roni, wymie­szany z aro­ma­tem waty cukro­wej. Pete opie­rał się o ścianę z nogami skrzy­żo­wa­nymi w kost­kach. Na gło­wie miał cza­peczkę z dasz­kiem zało­żoną tyłem do przodu. Popi­jał wiśniową colę i żuł gumę arbu­zową. Jego młod­szy brat z kum­plami sku­pili się przy jed­nym z auto­ma­tów.

Pete nie chciał tu być, ale mama musiała pra­co­wać, a Chuck znów musiał spo­tkać się po szkole z kole­gami. Do opieki został tylko Pete. I po raz setny zada­wał sobie pyta­nie, czemu to zada­nie przy­pa­dło wła­śnie jemu? I czy ten kur­du­pel w ogóle był wdzięczny?

Nie.

Chuck wiecz­nie tylko jęczał o swój inha­la­tor. Non stop jęczał, że jest głodny. Zawsze zada­wał mnó­stwo pytań. Cią­gle cze­goś chciał. Od kiedy ojciec ich zosta­wił, Pete był wiecz­nie uwią­zany do Chucka.

Wciąż pamię­tał słowa mamy. Teraz ty jesteś głową rodziny, Pete. Opie­kuj się młod­szym bra­cisz­kiem.

Ale jak miał być głową rodziny, skoro miał tylko szes­na­ście lat? Czy kto­kol­wiek spy­tał go, co sądzi o tych nowych obo­wiąz­kach?

Oczy­wi­ście, że nie.

Pete obser­wo­wał, jak do dwóch pra­cow­ni­ków sprzą­ta­ją­cych stoły po przy­ję­ciu uro­dzi­no­wym pod­cho­dzi mały chło­piec. Pocią­gnął jed­nego z nich za rękaw.

Męż­czy­zna spoj­rzał na dziecko i uśmiech­nął się.

– Mogę ci w czymś pomóc? – zapy­tał.

– Zasta­na­wia­łem się, gdzie jest Pirat Foxy – powie­dział chło­piec.

Męż­czy­zna odparł słod­kim tonem:

– Och, Foxy wyje­chał na waka­cje. Mamy nadzieję, że nie­długo wróci.

Dziecko wydęło dolną wargę, ale ski­nęło głową i ode­szło.

Drugi pra­cow­nik roze­śmiał się.

– Dobre – zwró­cił się do kolegi.

– Jasne, na waka­cjach w warsz­ta­cie. Nie mam poję­cia, kiedy znów będą grali przed­sta­wie­nie.

Pete roz­my­ślał nad tym, gdy uświa­do­mił sobie, że ktoś wypo­wiada jego imię.

– Pete?

Ode­rwał się od roz­mowy i spoj­rzał na Marię Rodri­guez, która sta­nęła obok niego. Miała czarne włosy do ramion i lśniące czer­wone usta. Do tego inten­syw­nie zie­lone oczy z dłu­gimi rzę­sami i kilka pie­gów na nosie. Była che­er­le­aderką w ich liceum, a Pete znał ją od szó­stej klasy. Czemu więc nagle ogar­nęło go takie zde­ner­wo­wa­nie?

– Cześć, Maria.

– Utkną­łeś tu z małym Chuc­kiem, co?

Pete się skrzy­wił.

– Tak.

– Ja też. Uro­dziny młod­szej sio­stry. – Maria wska­zała na stół uro­dzi­nowy przed sceną, przy któ­rym sie­działy małe dzieci w papie­ro­wych kape­lu­si­kach i zaja­dały tort. – Trudno uwie­rzyć, że byli­śmy tacy jak oni.

Pete uśmiech­nął się krzywo.

– Nie wiem jak ty, ale ja ni­gdy taki nie byłem.

Maria odpo­wie­działa uśmie­chem.

– No jasne. To co u cie­bie? Nie widzia­łam cię ostat­nio na tre­nin­gach.

Zbyt czę­sto grzał ławkę za zbędną agre­sję i złe podej­ście. A prze­cież to był fut­bol! No więc po pro­stu zre­zy­gno­wał. Prawda była taka, że kie­dyś Pete z niczego nie rezy­gno­wał. Kie­dyś koń­czył wszystko, do czego się zabrał. Ale po tym, jak jego rodzice zre­zy­gno­wali z sie­bie, to nie było już takie ważne.

Poza tym nie potrze­bo­wał wię­cej łaja­nia od tre­nera – wystar­czyło mu to, które zbie­rał od nauczy­cieli i mamy. Są pewne gra­nice wytrzy­ma­ło­ści.

Wzru­szył ramio­nami.

– Zmę­czy­łem się tym wszyst­kim, wiesz?

– No tak. To co robisz z całym tym wol­nym cza­sem?

– Cóż…

Ktoś przy sto­liku poma­chał do Marii, a ona się roz­pro­mie­niła.

– Super! Wresz­cie się zbie­ramy. – Na odchod­nym dodała jesz­cze: – Hej, spo­ty­kamy się w kilka osób pod sta­rym mostem Beacon, jeśli miał­byś ochotę się przy­łą­czyć.

Pete uśmiech­nął się.

– Tak?

Ski­nęła głową.

– Będzie faj­nie.

A wtedy on potrzą­snął głową.

– Nie mogę. Muszę pil­no­wać tego małego dur­nia, Chucka.

– Och, no dobra. Może następ­nym razem. Do zoba­cze­nia w szkole.

Gdy Pete patrzył za odcho­dzącą Marią, ogar­niała go iry­ta­cja. To wszystko wina Chucka. Głupi kur­du­pel. Wszystko zawsze krę­ciło się wokół młod­szego brata. Nikogo nie obcho­dziło, czego chciał Pete, bo nic, co zwią­zane z Pete’em, nie miało zna­cze­nia. Ojciec odszedł. Mama żyła w swoim świe­cie. Uznali, że zosta­wią Chucka pod opieką Pete’a, bo sami nie mają czasu się nim zaj­mo­wać. Ale Pete wcale nie chciał przej­mo­wać ich obo­wiąz­ków. Był dzie­cia­kiem, a dzie­ciaki powinny być wolne, zamiast o wszystko się mar­twić. Powinny robić to, na co mają ochotę, na przy­kład spę­dzać czas z przy­ja­ciółmi, a nie opie­ko­wać się młod­szymi braćmi. Ale naj­wy­raź­niej jego rodzi­ców to nie obcho­dziło. W końcu ni­gdy nawet nie spy­tali go, czy chce, żeby się roz­stali. Po pro­stu się roz­wie­dli i już. To wszystko było nie­spra­wie­dliwe.

Pete nosił w sobie tyle emo­cji, że cza­sem nie wie­dział, jak sobie z nimi pora­dzić. Nie­kiedy miał wra­że­nie, jakby był tyka­jącą bombą, która zaraz wybuch­nie, jakby całe napię­cie w jego ciele gro­ma­dziło się tuż pod skórą, gotowe się wyrwać. Przez jakiś czas poma­gał mu fut­bol. Na boisku był bestią, powa­la­jącą innych gra­czy i zmia­ta­jącą ich z drogi. Pod koniec tre­ningu czuł się wykoń­czony i pusty. Pustka była lep­sza. Była dobra. Od kiedy nie uczęsz­czał na tre­ningi, nie miał jak roz­ła­do­wać emo­cji. Nie cier­piał tych uczuć. Cza­sami wszyst­kiego nie cier­piał. Teraz patrzył, jak jego brat odłą­cza się od kum­pli i idzie do łazienki. Zmarsz­czył brwi, widząc nada­rza­jącą się oka­zję. Odsta­wił puszkę z napo­jem na pusty sto­lik, szybko pod­szedł do chłopca i mocno zła­pał go za ramię.

Chuck się skrzy­wił.

– Pete, boli!

– Zamknij się i idź – wark­nął Pete i wydmuch­nął balon z gumy z taką zło­ścią, że ten aż pękł.

– Czemu? Gdzie idziemy?

– Zoba­czysz. – Pete szybko spoj­rzał przez ramię, po czym popro­wa­dził brata dłu­gim, ciem­nym kory­ta­rzem.

Pod­łoga była stara i wybla­kła, a ze ścian odła­ziły pla­katy z ani­ma­tro­ni­kami. Pete już wcze­śniej się tu zapu­ścił i odkrył duży warsz­tat. Teraz, gdy pod­słu­chał, kto się tam udał na waka­cje, posta­no­wił w to samo miej­sce zabrać na wycieczkę swo­jego brata, szcze­gól­nie że Chuck zawsze bał się pew­nego ani­ma­tro­nicz­nego plu­szaka.

Chło­piec zaczął pro­te­sto­wać.

– Gdzie idziemy?

– A co, boisz się?

– Nie! Ale chcę zostać z kum­plami!

– Idziemy coś spraw­dzić.

Chuck dostał czkawki. Obli­zał zaschnięte wargi i apa­rat na zębach. Kiedy się dener­wo­wał, brzmiał jak ropu­cha.

– Prze­stań albo powiem mamie.

– Ale z cie­bie skar­ży­pyta. Teraz to już nie ma odwrotu.

Pete wcią­gnął swo­jego zaska­ku­jąco sil­nego brata do warsz­tatu, na spo­tka­nie z Pira­tem Foxym.

Za ich ple­cami zatrza­snęły się cięż­kie drzwi i ogar­nęła ich ciem­ność.

– Pete, pusz­czaj!

– Cicho! Ktoś może usły­szeć, poza tym nie chcę słu­chać two­jego jęcze­nia. Wiesz, jakie to wku­rza­jące?

Pete nie zamie­rzał pusz­czać brata. Nie, nade­szła pora, by dać mu nauczkę. Nade­szła pora, by to Pete zro­bił coś, na co ma ochotę, a w tym momen­cie miał ochotę porząd­nie wystra­szyć brata.

Może nawet mały dureń Chuck popu­ści w spodnie. Zachi­cho­tał na tę myśl.

Wciąż trzy­ma­jąc jedną ręką brata, drugą wycią­gnął z kie­szeni tele­fon i włą­czył latarkę, by popro­wa­dzić ich w ciem­no­ści. W pomiesz­cze­niu było zaska­ku­jąco cicho, zupeł­nie jakby nie­opo­dal nie było tłumu ludzi. Było duszno, śmier­działo stę­chli­zną, a powie­trze zda­wało się… pozba­wione życia. Jakby w ostat­nim cza­sie nikt tu nie wcho­dził. Co było dziwne, bio­rąc pod uwagę, że reszta budynku tęt­niła życiem.

– Hik!

Pete trą­cił nogą butelkę, która poto­czyła się po pod­ło­dze. Ude­rzyła w coś i się stłu­kła. Bra­cia zamarli, zasta­na­wia­jąc się, czy ktoś ich sły­szał, ale wyglą­dało na to, że w pobliżu nikogo nie ma.

– Hik!

Pete poświe­cił na pod­łogę i ujrzał podra­pane kafelki w czarno-białą kratkę. W sali poroz­sta­wiane były zaku­rzone stoły i leżało kilka poła­ma­nych krze­seł. Na sto­łach stały kar­to­nowe pudła, do połowy zapeł­nione papie­ro­wymi kape­lu­si­kami, a wokół roz­rzu­cone były tale­rzyki. Snop świa­tła padł na wiel­kiego czar­nego pająka, który przy­cup­nął na brzegu jed­nego z pudeł.

– Och, spójrz na to paskudz­two. Ale wielki! – zawo­łał Pete.

Pająk odsko­czył, a chłopcy rzu­cili się do tyłu.

– Nie­na­wi­dzę pają­ków. Chodźmy stąd – jęk­nął znów Chuck.

– Jesz­cze nie. Jest tyle do zoba­cze­nia. Wyobraź sobie, że to jedna z tych two­ich gier przy­go­do­wych, które tak lubisz. Musimy odna­leźć ukryty skarb – powie­dział Pete, śmie­jąc się pod nosem.

Czy raczej to on musiał jesz­cze bar­dziej wystra­szyć swo­jego bra­ciszka.

Znów skie­ro­wał świa­tło na pod­łogę. Zatrzy­mał się na czymś, co wyglą­dało na roz­to­pione świece i dziwne czarne ślady.

– Co to? Jakieś znaki? – zapy­tał Chuck.

– Co za róż­nica. – Pete dalej świe­cił po pomiesz­cze­niu.

Nagle zoba­czył małą scenę z zacią­gniętą fio­le­tową kur­tyną i uśmiech­nął się od ucha do ucha. Na kur­ty­nie ktoś krzywo przy­piął zawieszkę z napi­sem: „Nie­czynne”.

– Tra­fiony. Mam nadzieję, że na­dal działa.

– Hik! Pete… chyba nie powin­ni­śmy tu wcho­dzić. Możemy wpa­ko­wać się w kło­poty. Poważne kło­poty. Jeste­śmy na pry­wat­nym tere­nie, wiesz? To nie­zgodne z pra­wem.

– To nie­zgodne z pra­wem – powtó­rzył piskli­wie Pete. – Ale z cie­bie głu­pek. Wiesz, kim zosta­niesz, jak doro­śniesz? Gliną! Obie­cuję, że w dro­dze powrot­nej kupię ci pączka.

Skie­ro­wał świa­tło za scenę i dostrzegł zardze­wiały panel kon­tro­lny na bocz­nym sto­liku. Ktoś odła­mał pokrywę.

– To będzie genialne. – Pocią­gnął brata pod scenę. – Baw się dobrze, bra­ciszku.

– Prze­stań, Pete!

Chło­pak zła­pał Chucka za koszulkę i spodnie, zamach­nął się i wrzu­cił go na scenę.

Chuck upadł na deski i jęk­nął, a Pete pod­biegł do panelu ste­ro­wa­nia.

Ude­rzył dło­nią w przy­cisk z napi­sem „Start”. A potem znowu i znowu. Roz­le­gło się ciche bucze­nie, a następ­nie zdu­szony trzask i zgrzyt.

– No dalej, rusz się! – wrza­snął, gdy nic się nie stało.

W końcu nie­wielka kur­tyna zaczęła się odsu­wać.

– Hik! Hik! Hik!

Szyb­kim ruchem Chuck prze­to­czył się na bok.

– Chuck, ty tchó­rzu! – Pete pod­biegł do sceny i zła­pał brata za teni­sówki, by go tam zatrzy­mać.

Ten jed­nak, z pręd­ko­ścią, którą wywo­łać mógł tylko strach, zdo­łał się wymsknąć bratu. Pod­niósł się na równe nogi, zesko­czył ze sceny i zaczął biec.

Pete jesz­cze ni­gdy nie widział, by brat biegł tak szybko. Gdyby nie to, że ucie­kał przed nim, byłby nawet pod wra­że­niem. Ruszył za nim, ale nagle zatrzy­mał się przed sceną, bo coś zła­pało go za koszulkę.

– Cho­lera – mruk­nął.

Spró­bo­wał się wyrwać, ale mate­riał zaha­czył się o jakiś głupi gwóźdź.

W sali roz­le­gła się zgrzy­tliwa melo­dia, a kur­tyna roz­su­nęła się na boki. Pete stał nie­ru­chomo przed znisz­czo­nym ani­ma­tro­nicz­nym Foxym, który spo­glą­dał na niego z góry. Pod rudymi brwiami lśniły żółte źre­nice, a prze­pa­ska nad pra­wym okiem zawi­nęła się do góry. Dolna szczęka pełna ostrych, spi­cza­stych zębów zwi­sała bez ruchu, pod­czas gdy wielki lis zaczął nie­udol­nie śpie­wać pio­senkę o tym, jak zostać pira­tem. Jedna z jego łap koń­czyła się hakiem, a na dru­giej bra­ko­wało futra, które skry­wa­łoby robo­tyczny szkie­let. Koła zębate zgrzy­tały, a dziwne odgłosy zda­wały się nieść echem po całej sali. Pierś robota wyda­wała się roz­darta, widoczne były w niej kolejne mecha­niczne ele­menty. Foxy poru­szał się powoli i strasz­nie. I cho­ciaż Pete wie­dział, że to tylko robot, prze­ra­żało go jego znisz­czone ciało, które wyglą­dało jak na wpół zje­dzone przez jakie­goś potwora.

Pete zadrżał.

Połknął gumę, którą żuł.

Nie mógł ode­rwać wzroku od żół­tych oczu śpie­wa­ją­cego lisa.

Nie wie­dział czemu… To po pro­stu głupi, stary robot…

– Możesz zostać pira­tem, ale naj­pierw musisz stra­cić oko i dłoń! Arr! Naj­pierw musisz stra­cić oko i dłoń! Arr! Naj­pierw musisz stra­cić oko i dłoń! Arr!

Stary robot zaciął się na jed­nym zda­niu…

– Naj­pierw musisz stra­cić oko i dłoń! Arr!

Pete zamru­gał, gdy ogar­nęło go dziwne uczu­cie, jakby całe jego ciało okrył nie­wi­doczny zimny, ciężki koc, który zaczął wsią­kać w jego skórę i kości.

– Naj­pierw musisz stra­cić oko i dłoń! Arr!

Zapa­dła nagła cisza, ale Pete dalej stał w ciem­no­ści. Nie­ru­chomo.

Mru­gnął i rozej­rzał się wokół, pró­bu­jąc sobie przy­po­mnieć, gdzie się znaj­duje. Był w ciem­no­ściach. Sam. Serce mu łomo­tało, gdy zro­bił krok do tyłu. A potem zoba­czył, że jego koszulka zaha­czyła się o gwóźdź, i nagle wszystko do niego wró­ciło. Potarł oczy, po czym pobiegł szu­kać brata.

– Cho­lera, Chuck!

Pete obser­wo­wał, jak Chuck zaciąga się inha­la­to­rem, po czym siada do stołu. Wie­dział, że młod­szy brat wciąż jest cały w ner­wach po tym, jak zabrał go na spo­tka­nie z Pira­tem Foxym. Chuck rzu­cił bratu wymowne spoj­rze­nie nad sto­łem i się skrzy­wił. Pete nie wie­dział, czemu Chuck jest taki zde­ner­wo­wany. Kur­du­pel nie obej­rzał nawet naj­lep­szego frag­mentu przed­sta­wie­nia. Uciekł i trzy­mał się kum­pli aż do czasu, gdy mieli wra­cać do domu.

– Jak było u Freddy’ego Fazbe­ara, chłopcy? – zapy­tała mama, sta­wia­jąc przed nimi tale­rze z mię­sem i ziem­nia­kami.

– Dobrze – odparł Chuck, nawet nie pod­no­sząc wzroku.

– Tak, wspa­niale – mruk­nął Pete, prze­ły­ka­jąc purée.

– Hm? Coś się stało?

– Nie, nic – odpo­wie­dzieli chó­rem.

Pete posłał Chuc­kowi ostrze­gaw­cze spoj­rze­nie. Lepiej nic nie mów…

Mama, sia­da­jąc do stołu, unio­sła brwi.

– No dobrze. Mam wam do powie­dze­nia coś faj­nego. Pomy­śla­łam, że naj­wyż­sza pora, byśmy zro­bili coś wspól­nie, jako rodzina. Coś, co będzie dobre dla świata.

Pete ugryzł się w język, by nie powie­dzieć cze­goś, co pew­nie zra­ni­łoby uczu­cia jego matki. Jaka rodzina? Minęło już pra­wie pół roku, od kiedy ojciec ich zosta­wił, nisz­cząc rodzinę. I od kiedy to ona chce robić coś dla innych?

– Coś nowego. Coś, co wyzna­czy nowy począ­tek dla naszej trójki jako komórki rodzin­nej. Coś, co pozwoli zacząć od nowa. – Wycią­gnęła z teczki kartkę i odwró­ciła ją do chłop­ców.

Pete z nie­do­wie­rza­niem prze­czy­tał grube litery.

– Dawcy orga­nów?

Mama z prze­ję­ciem kiw­nęła głową.

– Tak, zosta­niemy rodziną daw­ców orga­nów. Czy to nie wspa­niałe?

Chuck spoj­rzał na Pete’a z nie­do­wie­rza­niem.

– I to są te wspa­niałe wie­ści? Naprawdę chcesz, żeby­śmy oddali czę­ści ciała? – zapy­tał Pete.

Matka mach­nęła ręką.

– Głup­ta­sie, tylko jeśli coś nam się sta­nie! Czego oczy­wi­ście nie chcemy. Ale w razie czego mogli­by­śmy pomóc innym ludziom, któ­rzy są cho­rzy i potrze­bują nowego serca czy nerki. Mogli­by­śmy ura­to­wać komuś życie. Być boha­te­rami.

– Mar­twymi boha­te­rami – stwier­dził Chuck.

Mama się roze­śmiała.

– Och, Chuc­kles, ależ ty mnie cza­sem roz­śmie­szasz!

– Tak, Chuc­kles, jesteś prze­ko­miczny – dodał ponuro Pete.

Chuck się skrzy­wił.

– Mamo, a wiesz, co Pete zro­bił dziś w piz­ze­rii?

Pete zmarsz­czył brwi i spoj­rzał na Chucka. Wie­dział, że wredny kur­du­pel nie będzie trzy­mał gęby na kłódkę.

– Co takiego?

– Wypił zde­cy­do­wa­nie za dużo coli. – Chło­piec uśmiech­nął się, uka­zu­jąc dru­ciki apa­ratu.

Mama wes­tchnęła.

– Pete, no wiesz? Mówi­łam ci, co te wszyst­kie napoje robią z zębami.

Pete tylko na nią spoj­rzał. Co się z nią ostat­nio działo? Mie­siąc temu zaczęła cho­dzić do kogoś, kogo nazy­wała „tre­ne­rem per­so­nal­nym”. A potem zajęła się ćwi­cze­niem jogi, ścięła dłu­gie włosy i zde­cy­do­wała się na jakieś dziwne oczysz­cza­nie sokami. Zebrała też sporo ich rze­czy i oddała bied­nym. A teraz… chciała oddać ich organy?

– Skar­bie, prze­czy­taj ulotkę – powie­działa mama. – Na pewno się do tego prze­ko­nasz.

Chło­pak wziął do ręki kartkę, którą pod­ty­kała mu pod nos. Lista orga­nów do odda­nia była cał­kiem długa: kości, serce, nerka, wątroba, trzustka, skóra, jelito, gałki oczne…

Gałki oczne.

Możesz zostać pira­tem, ale naj­pierw musisz stra­cić oko i dłoń! Arr!

Pete znów pomy­ślał o Foxym. Wyobra­ził sobie, jak zwie­rzak nagle scho­dzi ze sceny i skrada się do niego z tym wiel­kim, ostrym hakiem. Mecha­niczne łapy zgrzy­tają po pod­ło­dze. Nagle ziem­niaki prze­wró­ciły się w żołądku Pete’a, a chło­pa­kowi zro­biło się słabo. Zamru­gał, by pozbyć się z głowy tej wizji.

– Mamo, co za idio­tyczny pomysł.

– Wcale nie jest idio­tyczny. Boli mnie, że tak uwa­żasz.

Tak, ostat­nio mama zaczęła też mówić o swo­ich uczu­ciach.

Pete odsu­nął krze­sło i wstał. Pobladł, po czym gwał­tow­nie się zaczer­wie­nił.

– Nie zro­bię tego, mamo.

– Pete.

– Nie chcę o tym roz­ma­wiać. Idę spać. – Wyszedł z jadalni. Usły­szał jesz­cze słowa mamy:

– Co mu się stało?

Chuck wes­tchnął.

– Okres doj­rze­wa­nia.

– Pośpiesz się, Pete!

Następ­nego ranka Chuck walił w drzwi łazienki. Wie­dział, że jeśli Pete szybko nie wyj­dzie, to on spóźni się na auto­bus do gim­na­zjum W.H. Jame­sona. A jeśli spóźni się na auto­bus, to będzie musiał jechać pra­wie osiem kilo­me­trów na rowe­rze, a jego mama będzie pani­ko­wać, że poje­chał sam. Miała jakąś para­noję, że coś mu się sta­nie, jeśli nie będzie z nim Pete’a, czego zupeł­nie nie mógł zro­zu­mieć, bo prze­cież miał już pra­wie dwa­na­ście lat! (No dobra, jede­na­ście i pół). Wielu jego przy­ja­ciół zosta­wało samych w domu, ale nie on. Pete zawsze mówił, że to dla­tego, że Chuck był dziec­kiem i ich mama wciąż w ten spo­sób o nim myślała.

Sły­sząc, jak Pete wymio­tuje do toa­lety, Chuck odsu­nął się od drzwi i skrzy­wił. Pomy­ślał, że brat jest chory. Uśmiech­nął się lekko. To kara za to, że pró­bo­wa­łeś mnie wczo­raj prze­stra­szyć. Ale gdy tylko usły­szał, jak Pete znów wymio­tuje, porzu­cił tę myśl. Oparł się o drzwi i posta­no­wił cze­kać. Zauwa­żył, że wszy­scy się zmie­nili, od kiedy ojciec ich opu­ścił. Pete był cią­gle wście­kły. Mama nie­ustan­nie szu­kała cze­goś, co by ją uszczę­śli­wiło. A on sam? Po pro­stu sta­rał się być zajęty. Lubił spę­dzać czas z kum­plami i grać na kom­pu­te­rze w sieci. Inte­re­so­wały go zagadki.

Ow­szem, gim­na­zjum było bez­na­dziejne, ale szkoła to po pro­stu część życia, którą trzeba prze­trwać. Od czasu do czasu jego uwagę przy­ku­wało jakieś zada­nie; koń­czył je i znów zaczy­nał się nudzić, dopóki nie poja­wiło się coś nowego. Wie­dział, że star­szy brat go nie­na­wi­dzi, bo mama kazała mu się nim opie­ko­wać. Sta­rał się nie być dener­wu­jący, ale Pete’a wku­rzało wszystko, co mówił. Może tak było ze wszyst­kimi braćmi? Chuck nie wie­dział, bo nie miał dru­giego brata, by to spraw­dzić.

Usły­szał dźwięk spłu­ki­wa­nia toa­lety. Chwilę póź­niej Pete gwał­tow­nie otwo­rzył drzwi. Chucka owiał smród, aż poma­chał dło­nią przed nosem. Pete nie wyglą­dał za dobrze. Był tak blady, że piegi na jego policz­kach przy­po­mi­nały malut­kie robaczki. Ciemne włosy ster­czały mu na wszyst­kie strony, zupeł­nie jakby wsa­dził palec w kon­takt i pora­ził go prąd. I miał sińce pod oczami.

– Rany, Pete, co ci się stało?

– Nic – wark­nął brat. – Coś mi zaszko­dziło. Pew­nie coś z tej głu­piej piz­ze­rii Freddy’ego Fazbe­ara.

Chuck był innego zda­nia.

– Chcesz, żebym zadzwo­nił do mamy?

Pete ode­pchnął go na bok.

– Nie, nie jestem takim dzi­dziu­siem jak ty, mały dur­niu.

Chuck cały się spiął. Nie­na­wi­dził, gdy brat do niego tak mówił.

– Jak chcesz – mruk­nął.

Wpadł do łazienki, trza­snął drzwiami i zamknął je na klucz.

Bie­gnąc na bio­lo­gię, Pete wypił napój ener­ge­tyczny z potrójną dawką kofe­iny, ale wciąż czuł się wyczer­pany. Ostat­niej nocy miał jakieś sza­lone sny. Nie­wiele pamię­tał poza tym, że było w nich mnó­stwo krwi. Była wszę­dzie, spły­wała po nim, po jego twa­rzy, na klatkę pier­siową i ramiona. A kiedy się ock­nął, cały był zaplą­tany w pościel. Aż zsu­nął się na pod­łogę, pró­bu­jąc się uwol­nić, po czym pognał do łazienki i puścił pawia.

Zadrżał na to wspo­mnie­nie, ale otrzą­snął się i spró­bo­wał o nim zapo­mnieć. Pew­nie powi­nien był zostać w domu, ale gdyby zadzwo­nił do mamy do pracy, ta by spa­ni­ko­wała i zaczęła zada­wać setki pytań. Posta­no­wił po pro­stu prze­trwać jakoś dzień. Wpadł do klasy pięć minut po dzwonku.

– Spóź­nił się pan, panie Din­gle­wood – wymam­ro­tał pan Wat­son znu­dzo­nym tonem. – Ma pan uspra­wie­dli­wie­nie?

Pete zdjął czapkę i potrzą­snął prze­cząco głową. Usiadł z tyłu klasy, obok dzie­ciaka w czar­nej skó­rza­nej kurtce i z fio­le­to­wymi wło­sami. Wsu­nął czapkę do ple­caka i posta­wił go na pod­ło­dze, a potem otarł pot z czoła. Zaczął się krę­cić na stołku. Czemu nie był w sta­nie usie­dzieć spo­koj­nie?

– Jak już mówi­łem, będziemy dziś prze­pro­wa­dzać sek­cję żaby – powie­dział pan Wat­son. – Prze­py­ta­łem was z zasad bez­pie­czeń­stwa i spo­sobu prze­pro­wa­dze­nia zabiegu. Będzie­cie pra­co­wać w parach. Macie do wypeł­nie­nia arkusz labo­ra­to­ryjny. Liczę, że zacho­wa­cie się jak doj­rzali mło­dzi ludzie. Wiem, że dla czę­ści z was będzie to trudne, ale nie życzę sobie wygłu­pów, ina­czej nie zali­czy­cie. A tego byście nie chcieli. Macie pół godziny, zaczy­na­jąc od teraz.

Kiedy Pete i chło­pak w skó­rza­nej kurtce odwró­cili się do roz­ło­żo­nej przed nimi mar­twej żaby, kolega pochy­lił się i zapy­tał:

– Stary, co ci jest?

Pete potrzą­snął głową.

– Nic.

Chło­pak posłał mu wymowne spoj­rze­nie, po czym się­gnął po nie­wielki skal­pel.

Dzie­sięć minut póź­niej Pete ziew­nął. W ustach mu zaschło, a ręka zaczęła drżeć od pre­cy­zyj­nego cię­cia.

Chło­pak w skó­rze zachi­cho­tał.

– Hej, patrz na to – powie­dział i dźgnął żabę skal­pe­lem w oko. Ze środka wypły­nął dziwny płyn. – Obrzy­dliwe, co?

Następ­nie wbił ostrze w łapkę żaby i ją odciął. Uniósł malutką koń­czynę i zaczął nią machać do Pete’a.

Pete potrzą­snął głową.

– Muszę zro­bić sobie prze­rwę.

– Prze­pra­szam. Obie­cuję, że już nie będę się wygłu­piał – powie­dział chło­pak w skó­rze i wycią­gnął w stronę Pete’a maleńką żabią łapkę. – Uścisk dłoni na zgodę?

Chło­pak zachi­cho­tał, a Pete odszedł od stołu i ruszył w kie­runku kla­so­wego poidełka. Rany, jak mu się chciało pić. I konał z głodu! W tym momen­cie zabur­czało mu w brzu­chu, bo rano nie zjadł śnia­da­nia, by zdą­żyć na czas do szkoły.

Już wra­cał na swoje sta­no­wi­sko, gdy zatrzy­mał go pan Wat­son.

– Wszystko dobrze, panie Din­gle­wood? – zapy­tał.

Pan Wat­son był niż­szy od Pete’a, miał siwe włosy i wąsy. Na czubku czer­wo­nego nosa miał oku­lary, przez co wyglą­dał tak, jakby patrzył na Pete’a z góry, cho­ciaż było to fizycz­nie nie­moż­liwe.

– Tak, dobrze – odparł Pete.

Pan Wat­son zmarsz­czył brwi.

– Cie­szę się. A teraz wra­caj do pracy. Kto jak kto, ale ty nie możesz sobie pozwo­lić na obla­nie.

– Już idę – wyszep­tał i odwró­cił się na pię­cie.

Od tej pory było już tylko gorzej.

Pete zro­bił długi krok i tra­fił stopą na pasek od ple­caka, a nie na pod­łogę. W tym momen­cie się pośli­zgnął i pole­ciał do tyłu. Poczuł, jak z dużą siłą kopie chło­paka w skó­rze. Ten krzyk­nął, a w odpo­wie­dzi zawo­łał coś pan Wat­son.

Pete upadł bez tchu na plecy. Mru­gnął, a gdy otwo­rzył oczy, w powie­trzu ujrzał skal­pel kolegi. Naj­wy­raź­niej wypadł mu z dłoni przy ude­rze­niu. I wtedy Pete z nie­do­wie­rza­niem zoba­czył, jak skal­pel zaczyna opa­dać, a malut­kie ostrze celuje pro­sto w jego oko.

Ciało chło­paka prze­szyła adre­na­lina. Z nie­wia­ry­god­nym reflek­sem, wypra­co­wa­nym przez lata gry w fut­bol, Pete odtrą­cił skal­pel niczym groź­nego owada w chwili, gdy ten miał mu się wbić w oko. Nóż ude­rzył w nogę stołu i upadł na pod­łogę.

– Rany… – syk­nął kolega w skó­rze.

– Dobry Boże, Peter, nic ci się nie stało? – zapy­tał pan Wat­son, sto­jąc nad nim niczym prze­ra­żony ojciec. – Nie ruszaj się, wezwę pie­lę­gniarkę. Klasa, zostać na miej­scach! Niech nikt się nie rusza! Pro­ce­dura awa­ryjna, pro­szę! Z drogi!

Klasa zigno­ro­wała pana Wat­sona i oto­czyła leżą­cego Pete’a. Chło­pak z tru­dem oddy­chał. Miał zawroty głowy, cho­ciaż nie sądził, by się w nią ude­rzył; czuł się jakoś dziw­nie, a do tego ogar­nął go wstyd.

Ktoś wyszep­tał:

– Nie­źle, Din­gle­berry.

Kilka osób zachi­cho­tało.

– Taaa, ale nie­udacz­nik. Już wiemy, czemu wywa­lili go z dru­żyny.

Pete powoli usiadł, czer­wony na twa­rzy. Cho­lera, naprawdę nale­żało zostać w domu.

Jakimś cudem udało mu się prze­trwać resztę dnia. Pie­lę­gniarka zba­dała go, dała mu zimny okład i ode­słała. Ode­tchnął z ulgą, gdy wresz­cie roz­legł się ostatni dzwo­nek. Szybko minął snu­ją­cych się po kory­ta­rzu uczniów i zbiegł po scho­dach na zewnątrz. Kiedy spoj­rzał na komórkę, zoba­czył wia­do­mość od matki. Prze­tarł twarz dło­nią.

Co tym razem? Czy naprawdę nie mogło być dnia bez jej próśb? Ow­szem, kochał mamę, ale teraz, gdy ojciec jej nie poma­gał, to Pete wciąż dosta­wał od niej kolejne zada­nia do wyko­na­nia. Lepiej, żeby nie pro­siła, by znów zabrał gdzieś Chucka. Nie zrobi tego. Powie: „Nie, przy­kro mi, jestem chory”.

Naci­snął na ikonkę wia­do­mo­ści.

Cześć, Pete, możesz po szkole zaj­rzeć do rzeź­nika i ode­brać scha­bowe, które zamó­wi­łam?

Odpo­wie­dział krótko: Dobra.

Odpi­sała: Dzię­kuję! (ser­duszko)

Pete wsu­nął do ust arbu­zową gumę do żucia i ruszył do sklepu mię­snego, który znaj­do­wał się kilka prze­cznic dalej. Chciał zro­bić prawo jazdy. Przy­naj­mniej taki był plan pół roku temu, przed roz­wo­dem, ale teraz wszy­scy o tym zapo­mnieli.

Gdy dotarł do sklepu Bar­neya, było w nim pusto. Par­king przed budyn­kiem świe­cił pust­kami – ide­al­nie. Szybko odbie­rze zamó­wie­nie i wyj­dzie. Pete pchnął szklane drzwi, ale za kon­tu­arem nikogo nie było. Na szy­bie wypi­sano pro­mo­cje, a z zaple­cza dobie­gała stara muzyka roc­kowa.

Chło­pak pod­szedł do lady z suro­wym mię­sem i rozej­rzał się w lewo i prawo.

– Halo? – zawo­łał. – Hej, mam do ode­bra­nia zamó­wie­nie.

Nie było dzwonka, więc stał tak jesz­cze chwilę, cze­ka­jąc, aż ktoś do niego podej­dzie. A kiedy nikt się nie zja­wił, miał już dość. Kilka razy zastu­kał w szklaną ladę.

– Halo!

W końcu posta­no­wił wziąć sprawy w swoje ręce i obszedł ladę.

– Hej, jest tu ktoś?

Po dru­giej stro­nie stał długi stół rzeź­nicki, pokryty wod­ni­stym czer­wo­nym pły­nem. Powie­trze prze­peł­niał zapach mięsa i krwi, który przy­pra­wiał Pete’a o mdło­ści. Guma, którą żuł, zro­biła się nagle nie­smaczna. Przy­ło­żył dłoń do brzu­cha, jakby to miało jakoś pomóc.

Nie pusz­czę pawia. Nie pusz­czę pawia – myślał.

Rozej­rzał się wokół, by sku­pić się na czymś innym, ale ujrzał tylko zdję­cia zaszlach­to­wa­nych zwie­rząt. Kiedy się odwró­cił, zoba­czył rzędy zabój­czo wyglą­da­ją­cych noży i tasa­ków, wiszą­cych mu nad głową. Znów poczuł zawroty głowy. Aby utrzy­mać rów­no­wagę, oparł dłoń o stół, a gdy poczuł pod pal­cami wil­goć, oblał go zimny pot.

Łubudu!

W drewno wbił się potężny tasak rzeź­nicki, pra­wie tra­fia­jąc go w nad­gar­stek. Pete usko­czył do tyłu, tuląc dłoń do piersi, i ude­rzył ple­ca­kiem w ladę. Gapił się na tkwiący w stole tasak. Rączka wciąż drżała, jakby siła ude­rze­nia była nie­zwy­kle potężna. Chło­pak spoj­rzał w górę, na wiszące tam narzę­dzia.

Jeden pusty hak koły­sał się wolno. Ten tasak musiał spaść z tego haka! Spaść? Pete nie sądził, by coś mogło spaść z taką siłą, ale jak ina­czej wytłu­ma­czyć to, co się stało?

– Hej, co ty tutaj robisz? – Do pomiesz­cze­nia wszedł potężny star­szy męż­czy­zna w zakrwa­wio­nym far­tu­chu, wycie­ra­jąc dło­nie w ręcz­nik. – Tylko dla pra­cow­ni­ków. Nie umiesz czy­tać?

Pete wska­zał na wbity w stół tasak.

– Ja… ja…

– O nie, nie możesz się bawić moimi nożami. Chcesz mi naro­bić kło­po­tów, młody? Odbiorą mi licen­cję.

– Ja… ja…

– No wykrztuś w końcu, co się stało?

– Ja niczego nie doty­ka­łem. To… samo spa­dło.

Star­szy męż­czy­zna zmru­żył oczy.

– Młody, te noże na pewno nie spa­dają same z haków. Gdyby tak było, bra­ko­wa­łoby mi znacz­nie wię­cej pal­ców niż te, które już sobie odcią­łem.

Męż­czy­zna uniósł lewą dłoń, w któ­rej bra­ko­wało małego palca, a ser­deczny stra­cił ostatni pali­czek. Skóra na nich wyda­wała się gładka.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki