Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Oficjalna książka na podstawie filmowego hitu Pięć koszmarnych nocy, dzięki której doświadczysz niezwykłych emocji jeszcze raz… Tylko mocniej.
Mike niechętnie obejmuje posadę ochroniarza w starej pizzerii Freddy’ego. Na pierwszy rzut oka niewiele się tam dzieje, więc korzystając z wolnych chwil, mężczyzna próbuje za pomocą niekonwencjonalnych metod poznać tożsamość porywacza, który lata temu uprowadził z leśnego kempingu jego brata. Nie spodziewa się, że do nowego miejsca pracy trafił nieprzypadkowo, a wszystko, co wydarzy się za drzwiami pizzerii, przybliży go do odkrycia makabrycznych tajemnic… Ale prawda będzie miała swoją cenę, którą nie każdy byłby gotów zapłacić.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 343
Ostry metalowy gwint śruby wgryzał się w opuszki palców Boba, głęboko je nacinając. Krew splamiła łeb śruby i kapała na zardzewiałą, szarą metalową pokrywę wentylacyjną, którą Bob usiłował zdjąć ze ściany.
Odkręcił już dwie śruby. Próbował odchylić pokrywę od ściany, ale metal trzymał zbyt mocno. Musiał wykręcić także trzecią. Otwór wentylacyjny był duży, wystarczająco duży, jak sądził Bob, żeby się przez niego przedostać. Musiał być. Bo jeśli nie… Cóż, Bob wolał o tym nie myśleć.
– No dalej, rusz się – mruknął. Słowa padały w rytmie staccato, przerywane sapnięciami. Serce Boba waliło tak mocno, że miał wrażenie, iż wyciska mu powietrze z płuc.
Za nim rozległ się głośny huk, który wprawił w drżenie stół, pod którym kucał Bob. Mężczyzna odruchowo poderwał głowę, żeby spojrzeć przez ramię, i uderzył nią o blat. Pulsujący ból, który wybuchł w jego czaszce, dodał do listy jego problemów także zawroty głowy. Bob wpatrywał się w barierę, którą zbudował przed metalowymi drzwiami biura. Czy wytrzyma?
Kolejny huk. Ten zatrząsł całym pomieszczeniem; Bob poczuł wibracje przenikające go do kości. Zmieniły się one w skurcz paniki, gdy zachwiała się jedna z szafek na dokumenty, których kilka ustawił na biurku. Biurko było zaklinowane przy drzwiach, ale jeśli szafki się przewrócą, to czy pozostanie na swoim miejscu?
Chwiejący się mebel uderzył w krzesło na szczycie stosu mebli, który ułożył Bob, by się zabarykadować. Krzesło przewróciło się i upadło na wyłożoną linoleum podłogę. Biurko drgnęło, ale pozostało na swoim miejscu.
Ignorując mrowienie między łopatkami, które pojawiło się, gdy tylko odwrócił się plecami do drzwi, Bob skupił się na śrubie. Pokryty krwią metal stawiał opór jeszcze przez parę sekund.
Zacisnął zęby, koncentrując się całkowicie na odkręcaniu śruby. W końcu się obluzowała. Upuścił ją, a pokrywa wentylacyjna zawisła na jedynej pozostałej śrubie, odsłaniając tym samym otwór w ścianie.
Bob spojrzał w czarny szyb, który się przed nim rozciągał. Wydobywało się z niego stęchłe powietrze i kłęby kurzu. Bob stłumił kichnięcie.
Za nim rozległ się wizg przypominający drapanie paznokciami po tablicy, a potem ogłuszający brzęk. Bob obrócił głowę. Szafka na dokumenty nie stała już na biurku. Leżała na podłodze. A za nią biurko zaczęło powoli wysuwać się spod klamki.
Bob wziął głęboki wdech, rozglądając się za latarką. Odłożył ją, gdy zaczął pracować nad śrubami. Gdzie ona jest?
Dostrzegł ją może metr od siebie, po prawej stronie. Rzucił się po nią, a w tej samej chwili zza drzwi biura dobiegł kolejny ogłuszający, metaliczny huk.
Głośniki pod sufitem zasyczały, a potem wydobył się z nich metaliczny skrzek.
Czas na mnie, pomyślał Bob.
Włączył latarkę i wczołgał się w ciemność wąskiego tunelu. Przyspieszał, oddalając się od biura, motywowany kolejnymi stuknięciami i łupnięciami. Czołgał się tak szybko, jak tylko mógł.
Trzydziestoparoletni Bob pogodził się już ze swoim wyglądem nerda i powiększającymi się zakolami, ale stosunkowo wątła sylwetka ciągle go dręczyła. Teraz jednak był wdzięczny losowi za swoje wąskie barki. Nawet pomimo szczupłej sylwetki musiał się porządnie napocić, żeby przedostać się przez ciasny szyb wentylacyjny. Jednak posuwał się do przodu całkiem szybko, gnany ciągłym jazgotem z głośników oraz donośnymi uderzeniami i wstrząsami, które brzmiały tak, jakby ścigały Boba z zawrotną prędkością przez atramentową czerń tunelu.
Wydawało mu się, że minęły jednocześnie sekundy, jak i całe wieki, nim dotarł do końca szybu, którym wydostał się z biura. Teraz tunel się rozgałęział. Bob skierował światło latarki w lewo, a potem w prawo. Po obu stronach zobaczył to samo: ciemność, ciemność i jeszcze raz ciemność.
Pot szczypał Boba w oczy i kapał mu z koniuszka nosa. Jego nieznośny smród wypełniał całą ciasną przestrzeń.
Odłożył latarkę, by wytrzeć twarz. Chwycił ją z powrotem, gdy z głośników dobiegło kolejne mrożące krew w żyłach wycie. Nie tracąc więcej czasu na zastanowienie, ruszył w lewo.
Ponownie zatracił się w szaleńczym rytmie czołgania, co uniemożliwiło mu zarejestrowanie upływu czasu – sekund, minut? Parł naprzód, aż trafił na pokrywę wentylacyjną, taką jak ta, którą zdjął w biurze. Jęknął. Znalazł się w pułapce? Jeśli ta pokrywa była równie mocno przykręcona, co poprzednia…
Kakofonia dobiegająca z głośników przybierała na sile. Szyb wentylacyjny zadrżał, podobnie jak cały budynek.
Bob postukał w pokrywę latarką. Ku jego zaskoczeniu – i uldze – poluzowała się. Odbiła się i uderzyła w ścianę z trzaskiem, od którego Bob się skrzywił. Dźwięk niósł się nawet ponad wypełniającym budynek hałasem, a to oznaczało, że łatwo mógł zdradzić jego położenie.
Szybko wyczołgał się z wąskiego tunelu. Napięty i gotów w każdej chwili zerwać się do działania, stanął i zaczął obracać się wokół własnej osi, świecąc latarką. Jej promień ujawnił stosy pudeł, typowe restauracyjne sprzęty i zamknięte drzwi z okienkiem z mlecznego szkła.
Bob wypuścił wstrzymywany oddech. Znajdował się w jednym z magazynów pizzerii. I był sam. Przynajmniej na razie.
Zrobił krok w stronę drzwi. Sięgnął po gałkę i się zawahał.
Co było po drugiej stronie?
Chociaż Bob nie widział za mętną szybą żadnych cieni, jego tętno przyspieszyło jeszcze bardziej. Czuł się, jakby jego klatkę piersiową ściskała metalowa obręcz. Naprawdę bardzo nie chciał otwierać drzwi, które stały między jego obecną, jak dotąd bezpieczną kryjówką a tym, co grasowało na zewnątrz. Jednak nie mógł tu zostać na zawsze. Nie udało mu się zabarykadować w biurze. Ukrywanie się tutaj też się nie uda. Musiał wydostać się z budynku.
Przekręcił gałkę i otworzył drzwi. Starając się nie myśleć o swojej sytuacji, wyszedł z magazynu. Rozejrzał się i nie widząc nic poza słabo oświetlonym korytarzem, ruszył sprintem przed siebie.
Jego sportowe buty z gumową podeszwą uderzały o podłogę w czarno-białą kratę. Bob dotarł do rogu korytarza w ciągu kilku sekund. Wypadł zza niego i jego wzrok przykuł świecący czerwony znak wyjścia nad drzwiami ewakuacyjnymi, znajdującymi się zaledwie jakieś dziesięć metrów dalej. Pełen nadziei pobiegł w ich kierunku.
Rozpędzony z całych sił uderzył w blokadę. Spodziewał się, że wyleci jak z procy na cudowną wolność pod nocnym niebem, i doznał szoku, gdy jego ciało odbiło się od drzwi.
Zamachał rękami, ledwo utrzymując równowagę. Jeszcze przez kilka sekund miał nadzieję. Znów rzucił się na drzwi. Chociaż wiedział, że nie jest masywnym facetem, nie był też zupełnym słabeuszem. Miał metr osiemdziesiąt i trochę siły w rękach. Z pewnością mógł wyważyć drzwi.
Ale nie. Pozostały zamknięte, jakby były zabite gwoździami.
Bob spróbował jeszcze raz. I jeszcze raz.
W końcu, dysząc ciężko, oparł się o drzwi. I wtedy to usłyszał.
– Diddly dum, dum, diddly da…
Śpiewny głos niósł się echem po budynku, coraz bliżej i bliżej. Jego wesoły ton wywoływał dreszcz na plecach Boba, jakby po kręgosłupie pełzał mu pająk.
Odwrócił się i spojrzał w dół długiego korytarza za sobą. Gdy tylko to zrobił, światła zgasły. Wcześniej panował tu półmrok, teraz wszystko spowiła całkowita czerń.
– Dum da dum dum…
Drwiący śpiewak był coraz bliżej.
Bob stracił panowanie nad sobą. Odwrócił się i zabębnił w drzwi wyjściowe.
– Pomocy! Pomocy! Niech mi ktoś pomoże! – krzyczał tak głośno, że słowa zdarły mu gardło niczym metalowy pilnik szorujący po strunach głosowych.
Mimo to doskonale usłyszał stukot kroków za swoimi plecami. Znieruchomiał. Jego mózg się zawiesił, niezdolny zaakceptować te, co się działo.
Bob czekał na nieunikniony atak, który…
***
Mózg Boba czepiał się jedynej dostępnej i bardzo wątłej nici świadomości, próbując przetworzyć wszystkie bodźce, które bombardowały jego zmysły. Oczy zarejestrowały fluorescencyjne światła, które raz były przerażająco jasne, a po chwili przygasały. Stopy meldowały, że odczuwają palący ucisk, jakby ich podbicia zaciskano w imadle. Kręgosłup donosił o wstrząsach i uderzeniach, obijaniu się jakby o nieskończoną połać twardego jak skała podłoża. Czoło było ciepłe od gęstej wilgoci, która spływała do uszu. Bob zamrugał, gdy jego mózg starał się nadać sens tym wszystkim odczuciom. Spróbował się poruszyć.
Gdy tylko zmusił swoje ciało do ruchu, jego mózg odnalazł odpowiedź na pytanie, w jakiej sytuacji się znajduje. Bob podniósł głowę i spojrzał w stronę swoich stóp. Ciągnięto go za nogi w głąb korytarza.
Wśród tańczących cieni nie był w stanie dostrzec, kto lub co go trzyma. Nie musiał jednak tego widzieć. I tak wiedział, z czym ma do czynienia.
Wykręcając się w daremnych próbach uwolnienia, uderzył głową o podłogę. Poczuł też, jak jego biodro zderza się z czymś ostrym, i zdał sobie sprawę, że skręcają za róg. Gdy zrozumiał, gdzie się znajduje, zesztywniał i poczuł mdłości.
Szarości słabo oświetlonego korytarza ustąpiły miejsca wirującemu kalejdoskopowi kolorów. W polu widzenia Boba połyskiwały czerwone, żółte, fioletowe i niebieskie strumienie światła z reflektorów. Gdy zgiął palce, próbując chwycić się czegoś – czegokolwiek – aby zatrzymać nieubłagany marsz, rozpoznał pozostałości po dawno już zapomnianych imprezach, które się tu odbywały. Dłonią musnął papierowy kapelusik. Udo potrąciło nogę od stołu.
Bobem mocno szarpnęło, jego ciało skręciło się z bólu. Spojrzał na ścianę pełną kartek z dziecięcymi rysunkami. Pożółkły, zwijający się papier, pokryty kolorowymi obrazkami, unosił się w podmuchach powietrza, gdy Bob był wleczony korytarzem.
Zaledwie kilka godzin wcześniej, jeszcze zanim zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, długo i intensywnie przyglądał się ścianie z rysunkami. Przyprawiała go o ciarki i to nie byle jakie. Zwłaszcza jeden z obrazków, zauważalnie większy od pozostałych, przykuł jego uwagę i wrył się w pamięć. Zawieszony pośrodku, jakby stanowił najważniejsze dzieło na wystawie, przedstawiał dużego żółtego królika, stojącego ramię w ramię z pięciorgiem uśmiechniętych dzieci. Pomimo radosnego nastroju, jakim emanowała ta scena, obrazek wzbudzał w Bobie niepokój.
Patrząc teraz na portret królika, Bob poczuł, jak żółć wzbiera mu w gardle. Próbował podkurczyć nogi, by uwolnić się od porywacza. Ten ruch nic nie dał – jedynym rezultatem było wzmocnienie uścisku.
Bob poczuł kolejne szarpnięcie. Uderzył głową w ścianę; minęli kolejny róg. Przez kilka sekund wydawało mu się, że słyszy przypływający i odpływający falami odległy śmiech dzieci. Potem przebłysk świadomości, która obudziła się, by umożliwić mu orientację w otoczeniu, ponownie zgasł pod warstwą otępienia.
Bob, który uważał się za tchórza, z zadowoleniem przyjął taki obrót spraw. Nie chciał zmierzyć się z prawdą o tym, co się działo… i co dopiero miało się wydarzyć. Pogrążył się w sennym stanie, który wygładził wszystkie twarde i ostre krawędzie brutalnej rzeczywistości. Bob pozwolił sobie odpływać coraz bardziej w zapomnienie… gdy nagle coś poderwało jego ciało z podłogi i ponownie rzuciło nim o ziemię.
Gdy plecy Boba uderzyły o zimną stal, umysł odzyskał pełną czujność. Wzrok natychmiast przeskanował otoczenie i mężczyzna dostrzegł, co kłuje i uciska jego plecy, pośladki i uda.
Krzyknął i spróbował zeskoczyć z metalowej leżanki, na której się znalazł. Zanim mięśnie zdołały zadziałać, boczny przycisk rozbłysnął na zielono, a metalowe pasy zatrzasnęły się wokół nadgarstków. Gruby skórzany pas zacisnął się wokół jego klatki piersiowej. Bob wił się i skręcał, ale wiedział, że marnuje energię.
Sala serwisowania, pomyślał.
Ze wszystkich przerażających pomieszczeń w pizzerii, której miał pilnować, właśnie to przerażało go najbardziej od momentu, gdy zobaczył je po raz pierwszy. Pod ścianami stały tu metalowe regały, a na środku pomieszczenia ustawiono wiele stołów roboczych ze stali nierdzewnej i przemysłowe metalowe „leżanki”, absolutnie niekojarzące się z relaksem. Pomieszczenie techniczne było pełne narzędzi, przewodów, złączek i różnych rozczłonkowanych endoszkieletów. Plątanina metalowych stóp, rąk, dłoni, nóg, łokci i ramion wypełniała półki i leżała w nieładzie na stołach. Kiedy Bob po raz pierwszy zobaczył to miejsce, poczuł się, jakby stał w zrobotyzowanej sali tortur. Szybko się wycofał i zatrzasnął drzwi.
Znowu zaczął miotać się na leżance. Ze wszystkich sił, jakie mu jeszcze pozostały, próbował się uwolnić, ale pasy nie puszczały. Następnie się rozłożyła, rozciągając Boba na płasko.
Gdy tylko znalazł się w pozycji na wznak, nad jego twarzą zawisła masywna, futrzana maska brunatnego niedźwiedzia. Bob krzyknął.
Pomieszczenie wypełniło jego daremne wycie, a maska się otworzyła. Dwie połówki twarzy niedźwiedzia rozchyliły się jak skrzydła chrząszcza, otwierając się na zewnątrz. Pod futrem Bob zobaczył wirujące robomechanizmy.
Wnętrze maski wypełniał chaos klikających, brzęczących kawałków metalu, ostrych jak brzytwa i nieustannie się ruszających. Niektóre przypominały noże, inne – szczypce. Każda odsłonięta metalowa krawędź stanowiła małą śmiercionośną broń, która z łatwością przebiłaby ludzką skórę. Bob zaczął walczyć jak zwierzę złapane w stalowe zęby sideł. Machał głową na boki. Szarpał tułowiem. Kopał.
Z początku miał wrażenie, że jego wysiłki są daremne, ale wtedy poczuł, że jeden z podłokietników zaczyna się poruszać. Wykręcając szyję, spojrzał na swój nadgarstek. Nie widział, co się poluzowało, ale coś na pewno. Może jakaś śruba.
Rozpacz, która trzymała Boba w swoich szponach od momentu, gdy upadł na metalową leżankę, odrobinę zwolniła uścisk… ale tylko odrobinę. Bob pozwolił sobie tylko na cień nadziei, że może uda mu się uciec.
Maska wyprowadziła pierwszy atak. Ostrze wbiło się w szczękę Boba.
Pod wpływem dźgnięć i cięć, które rozdzierały jego czoło i policzki i wbijały się w oczy i usta, Bob zdał sobie sprawę, że ucieczka jest niemożliwa. A tym bardziej przetrwanie.
Mike zmrużył oczy z irytacją, gdy natarczywe promienie słońca przebiły się przez szybę sklepionego sufitu strefy gastronomicznej centrum handlowego i boleśnie raziły go w oczy. Przesunął żółte plastikowe krzesło o kilka centymetrów w lewo i uchylił się jednocześnie przed wystrzeloną w stronę jego głowy piankową strzałką. Udało mu się uniknąć gąbczastego pocisku, ale i tak w tej chwili gorąco pragnął być gdziekolwiek, byle nie tu. Potarł twarz i zamrugał; suche oczy go piekły. Głowa tak mu ciążyła, że nie wiedział, czy szyja i barki dadzą radę ją utrzymać. Rany, ależ był wykończony. Do cna wykończony.
Potrzebuję wakacji, pomyślał, wznosząc na stoliku przed sobą mały namiot z serwetek i papierowego kubka. Sama myśl o wakacjach sprawiła, że głośno parsknął i uderzył pięścią w konstrukcję. Wakacje, jeszcze czego. To coś zarezerwowanego dla ludzi, którzy mają jakieś życie. I pieniądze. A Mike nie miał ani jednego, ani drugiego. Zatem skoro nie wakacje, to może chociaż trochę ciszy i spokoju? Zadowoliłby się i tym, jednak na to też nie było widoków. A już na pewno nie tutaj.
Przerwa obiadowa pracowników ochrony centrum handlowego trwała tylko dwadzieścia minut, więc Mike i jego koledzy mieli dwie możliwości spędzenia krótkiego czasu odpoczynku: mogli albo zaszyć się w obskurnym pokoju socjalnym, który cuchnął ogórkami kiszonymi i wybielaczem (nie jest to najlepszy koktajl zapachów), albo udać się do strefy gastronomicznej. Zwykle wybierali to drugie, ale Mike nie wiedział, czy akurat tego dnia był to najlepszy wybór. Jakieś dziecko urządzało przyjęcie urodzinowe, więc wszędzie ganiały wrzeszczące jak w amoku maluchy. Jakiś kretyn podarował solenizantowi pistolety na piankowe strzałki i cały obszar restauracyjny zamienił się w chaotyczną strefę działań wojennych, w której strony konfliktu raz po raz przypuszczały nieudolne ataki, zanosząc się przy tym chichotem.
Pośród tłumu małych imprezowiczów siedzieli inni klienci centrum handlowego, pożerając fast foody. Również aromaty jedzenia toczyły ze sobą zajadłą walkę – tym razem był to konflikt międzynarodowy. Zapach włoskiego sosu ścierał się z meksykańskimi salsami, a te z kolei – z wonią smażonych sajgonek z jajkiem i skwierczących burgerów. Nozdrza Mike’a zalewała wybuchowa mieszanka curry, imbiru, oregano, pieprzu cayenne i koperku.
Zgniótł w kulkę papierowe opakowanie po odsmażanym burrito z fasolą, które właśnie zjadł, właściwie nie czując smaku. Teraz, kiedy już miał je w żołądku, poniewczasie zdał sobie sprawę, że sos na burrito był trochę zbyt ostry. W okolicy splotu słonecznego zaczynał przeczuwać rodzący się pożar.
Wyrzucił zgniecione opakowanie do pobliskiego kosza na śmieci. Wśród rzędów małych, kwadratowych stolików, przecinających rozległy obszar strefy gastronomicznej, rozsiane były dziesiątki dużych pojemników ze stalowej siatki. Rzucona przez Mike’a papierowa kulka uderzyła w obręcz, po czym wpadła do środka, na stos innych opakowań po jedzeniu, serwetek i papierowych kubków.
Punkt, pomyślał odruchowo.
Szkoda, że nie był wysoki. Na kilka sekund odciął się w myślach od rozwrzeszczanych dzieci dookoła, wyobrażając sobie, że jest kimś zupełnie innym.
Miał dwadzieścia pięć lat i to mu nie przeszkadzało. Nie przeszkadzał mu też, ogólnie mówiąc, jego wygląd. Miał niecały metr siedemdziesiąt wzrostu i choć brakowało mu czasu na sport, był w całkiem dobrej formie. Nie uważał, żeby ciemnobrązowe włosy, piwne oczy i regularne rysy robiły z niego szczególnego przystojniaka, ale brzydki też nie był. Na jednej z niewielu randek, na które umówił się w liceum, dziewczyna powiedziała mu, że ma „przenikliwe spojrzenie”, a to z powodu wydatnych łuków brwiowych. Powiedziała też, że ma „wyrzeźbioną szczękę”. Mike uznał, że naczytała się za wiele romansów. Jedno było pewne, spodziewała się po nim znacznie więcej „rycerskości”, niż mógł z siebie wykrzesać. Na drugą randkę nie poszli. Teraz nie pamiętał już nawet, jak miała na imię.
Nie, to nie wygląd Mike’a był problemem. Było nim to, jak ułożyło mu się życie. A może on sam?
Przez większość czasu wmawiał sobie, że jego życie jest do bani, bo tamto zdarzenie pozbawiło go normalnego dzieciństwa… a teraz pozbawiało go dorosłości. Ale tak naprawdę to nie zdarzenie z przeszłości stanowiło przyczynę. Ta pojawiła się już wcześniej. Był nią sam Mike. Gdyby tylko w tamtych czasach był inny…
Jak wyglądałoby teraz życie Mike’a, gdyby w liceum był typem faceta, z którym chciałyby się umawiać dziewczyny? Co robiłby teraz, gdyby poszedł na studia? Nie należał do wysokich, ale do zwinnych już tak. Może mógłby grać w koszykówkę. Albo w baseball. A może mógłby chodzić na warsztaty stolarskie i zostawać po szkole, by pracować nad projektami. Zawsze lubił konstruować różne przedmioty. Tak wiele mógłby robić… gdyby nie musiał siedzieć w domu i…
– Posłuchaj tego.
Mike zamrugał i spojrzał na drugą stronę stołu. Zmarszczył brwi. Zupełnie zapomniał, że jest tu Jeremiah. Nie lada sztuka. Jeremiah nie należał do facetów, którzy giną na tle innych. Był ciemnoskóry i mógł poszczycić się posturą zawodowego futbolisty, choć takiego, który nieco przytył – to ostatnie stanowiło żywe świadectwo jego umiłowania burgerów i napojów gazowanych, które pił hektolitrami. Na chudym ciele Mike’a ciemnoniebieska, poliestrowa koszula munduru i pasujące do niej spodnie wisiały luźno, za to uniform Jeremiaha niemal pękał w szwach, naciągnięty na jego szerokie bary i pokaźny brzuch.
Jeremiah był w porządku. Nie działał Mike’owi na nerwy, jak większość innych ochroniarzy i ludzi w ogóle.
Teraz głośno siorbnął colę z ogromnego papierowego kubka, stojącego przed nim na niebieskim plastikowym stoliku. Pomachał książką w miękkiej oprawie, którą trzymał w ręce.
Potem odchrząknął i przeczytał na głos:
– „A chociaż śniący pozostaje we śnie, przechodzi przez wspomnienia, jakby doświadczał ich po raz pierwszy, na nowo. Nie jest już pasażerem, ale AKTYWNYM UCZESTNIKIEM”. – Jeremiah zmarszczył brwi. – Ciekawe, dlaczego AKTYWNY UCZESTNIK wypisali całe wielkimi literami? Może to jakiś tytuł? Jak w grze komputerowej, gdzie dostajesz poziom GRAND LORD?
Mike domyślał się, że pytanie było retoryczne, więc nie odpowiedział. Jeremiah zamknął książkę i spojrzał na jasnoniebieską okładkę. Tytuł Teoria snów rozciągał się na skos przez abstrakcyjny obraz zamkniętego oka. Czcionka falowała, jakby same słowa miały zamiar zapaść w sen.
Znów machnął książką.
– To wszystko na serio? – zapytał Mike’a, unosząc brew.
Ten wzruszył ramionami.
– Niektórzy tak uważają. To chyba zależy od tego, w co wierzysz.
Jeremiah pokiwał głową. Opuścił powieki do połowy, ukrywając za nimi swoje okrągłe brązowe oczy, i spojrzał gdzieś ponad ramieniem Mike’a. Nie przyglądał się bitwie na piankowe strzałki, tylko pogrążył się w myślach, co do tego Mike nie miał wątpliwości.
Po kilku sekundach Jeremiah westchnął.
– Latem osiemdziesiątego drugiego wymieniłem nieskazitelną kartę debiutanta Cala Ripkena Jr. na używaną kopię Missile Command. Tamta karta jest teraz warta pewnie z osiemset dolców. Chciałbym uczestniczyć w tym wspomnieniu i aktywnie kopnąć się w tyłek za tak głupią decyzję. – Zaniósł się krótkim śmiechem. Kiedy ucichł, postukał w okładkę książki. – Mogę to zatrzymać?
Mike wyciągnął rękę i wyrwał mu książkę z dłoni.
– Nie.
Kąciki ust Jeremiaha opadły. Przez chwilę wyglądał jak przerośnięty, smutny szczeniak.
– Przepraszam – powiedział Mike. – Jeszcze sam nie skończyłem czytać.
Typowy radosny uśmiech powrócił na twarz kolegi.
– Jasne, nie ma sprawy.
Czując się źle z tym, że tak warknął na Jeremiaha, Mike dodał:
– Myślę, że mamy czas na shake’a. Chcesz? Ja stawiam.
Jeremiah się rozpromienił.
– Serio? Tak. Dzięki, stary.
– Pewnie. – Mike wstał i podszedł do lady lodziarni Dairy Freeze, konstrukcji z chromowanego metalu i jaskrawoczerwonego laminatu. Przed nim stała już klientka, kobieta zlana zdecydowanie za dużą ilością kwiatowych perfum. Gdy Mike usłyszał zamówienie, które składała, zaczął żałować, że zaproponował Jeremiahowi shake’a.
– Chcę deser lodowy z trzema gałkami – tłumaczyła z dziwnym akcentem, który był na poły zaciąganiem typowym dla Ameryki Południowej, na poły wyrafinowaną wymową rodem z brytyjskiej prywatnej szkoły. – Ale zamiast trzech gałek w trzech smakach chcę sześć połówek w sześciu smakach. Rum z rodzynkami, banan z orzechami, karmel z orzechami pekan, sernik truskawkowy, sorbet cytrynowy i lukrecję. Na wierzchu rumowych chcę syrop truskawkowy. Na orzechowych polewę piankową. Na…
Mike przestąpił z nogi na nogę. Wziął długi, głęboki oddech i odwrócił się, próbując zignorować niekończące się zamówienie. Po wymienieniu dodatków do dodatków kobieta przeszła do drobiazgowego opisu, jak lody mają być rozłożone w pucharku.
Chociaż przyjęcie urodzinowe dobiegło końca, dzieci wciąż bawiły się między stolikami strefy gastronomicznej. Pięcioro z nich udawało policjantów i złodziei w pobliżu centralnego punktu strefy, czyli ozdobnej fontanny w kształcie dużego kubka z wystającą ze środka słomką, z której tryskała woda. W strumieniu załamywały się błyski wielokolorowych świateł, lśniących na krawędzi kubka. Całość była nieco tandetna, ale Mike’owi się podobała.
– Ręce do góry! – krzyknęło jedno z dzieci kręcących się w pobliżu. Okazało się, że była to dziewczynka o fioletowych włosach, zaciskająca rączki, jakby trzymała w nich pistolet. Wpatrywała się w czarnowłosego chłopca. Ten podniósł ręce do góry.
– Spisz ich – rozkazała dziewczynka piegowatemu dzieciakowi o nastroszonych włosach. Mały podszedł do czarnowłosego kolegi i udawał, że zakłada mu kajdanki.
Mike uśmiechnął się. Oto czego dzieci uczą się z telewizji.
Piegusek zaczął wyprowadzać „skutego” chłopaka, kierując go do…
Uśmiech Mike’a nagle zniknął.
Tuż za udawanym policjantem i udawanym przestępcą, do przedzielającego przestrzeń przepierzenia na skraju strefy gastronomicznej, sięgającego połowy wysokości zwykłych ścian, przyciskał się może sześcioletni chłopiec. Na szczycie przepierzenia stały donice z roślinami, których gałęzie i pędy zwisały wzdłuż ścianki. Blondynek o kręconych, opadających na oczy włosach kulił się pod liśćmi paproci. Brwi miał ściągnięte, usta zaciśnięte, strzelał spojrzeniem w lewo i w prawo, a wątłe ramiona owinął ciasno wokół pluszowego pingwina; był ucieleśnieniem strachu.
Mike zmarszczył brwi. Dlaczego chłopiec wyglądał na tak przerażonego? Czyżby miał kłopoty?
– Czekolada z zawijasem masła orzechowego? – Usłyszał śpiewny damski głos.
Mike zarejestrował go, ale uwagę nadal skupiał na chłopczyku… dopóki ktoś delikatnie nie szturchnął go w ramię. Odwrócił się w kierunku tej osoby. Uśmiechnięta siwowłosa kobieta wskazywała ladę Dairy Freeze.
– Chyba pana kolej – powiedziała. Jej głos był ciepły i miły i na chwilę przywołał wspomnienie…
– To co zwykle, prawda?
Tym razem Mike odwrócił się do dziewczyny za ladą.
– Cześć, Cindy – powiedział. – Przepraszam.
Cindy uśmiechnęła się szeroko. Ładna studentka, która pracowała w Dairy Freeze, aby opłacić zajęcia na kierunku ekonomicznym (tak powiedziała Mike’owi, mimo że nie wyraził zainteresowania jej życiem osobistym) była przyjaźnie nastawiona do wszystkich. Według Jeremiaha zwracała szczególną uwagę na Mike’a, ale on tego nie zauważał.
Zmarszczył brwi, myśląc o przestraszonym chłopcu. Zgubił się? Dlaczego był sam?
– To, co zwykle? – powtórzyła Cindy.
– Co? – Mike przeniósł na nią uwagę. Jej długie brązowe włosy były dziś splecione w warkocze.
Cindy pomachała łyżką do nabierania lodów nad pojemnikiem z czekoladą z masłem orzechowym.
– Tak – odparł Mike. – Jasne.
Skoro już tu był, równie dobrze mógł sobie coś kupić.
– I koktajl czekoladowy dla Jeremiaha.
– Już się robi.
Mike odwrócił się z powrotem i spojrzał na dziewczynki, których pokaz taneczny zamienił się w rozchichotany chaos. Zrobił krok w prawo, aby móc zobaczyć przepierzenie i doniczkę z paprocią. Były tam, ale chłopiec… zniknął.
Mike szybko przeczesał wzrokiem okolicę. W uszach mu szumiało i zdawał sobie sprawę, że jego oddech przyspiesza. Znał ten dźwięk… to była panika.
– Kiedy wpadniesz tu z Abby? – zagadnęła Cindy.
Mike usłyszał pytanie, ale nie zareagował. Wciąż desperacko próbował namierzyć wzrokiem chłopczyka.
– Mamy nowy smak – kontynuowała dziewczyna. – Tęczowa eksplozja. Założę się, że oszaleje na jego punkcie.
Mike odsunął się od lady Dairy Freeze. Przeszedł obok rzędu stolików, mijając też kilku szarpiących się na niby podrostków.
– Mike? – wołanie Cindy goniło mężczyznę, który ruszył teraz truchtem w stronę miejsca, gdzie ostatnio widział chłopca.
Spojrzenie miał jak wiązka laserowa, badał nim skrupulatnie każdą część otoczenia. Ignorował wszystko, co nieistotne, szukał tylko…
Tam!
Dostrzegł chłopca nieco ponad dziesięć metrów dalej. Nie stał już przy przepierzeniu, tylko szedł w stronę fontanny. Był odwrócony plecami, ale Mike rozpoznał rozwichrzone blond loki i zobaczył wystające spod kościstego łokcia nóżki pingwina.
Chłopiec kuśtykał niezbornie przez strefę restauracyjną w stronę głównej alei centrum handlowego. I nie był już sam.
Gdy Mike podszedł bliżej, zobaczył, że na nadgarstku chłopca zaciska dłoń wysoki facet o szaroblond włosach. Ciągnął malca za sobą, narzucając mu zdecydowanie zbyt szybkie tempo.
– Hej! – krzyknął Mike i zerwał się do biegu.
Po drodze potrącił trzymającą się za ręce parę, kopnął na bok kilka krzeseł i odsuwał bezceremonialnie każdego, kto stawał mu na drodze. Był ledwie świadomy tego, że odwracają się za nim głowy, a tu i tam rozlegają się pełne irytacji chrząknięcia i gniewne protesty. Gnał przez strefę gastronomiczną.
Tajemniczego mężczyznę spowalniał niezdarnie człapiący chłopczyk, więc dystans między nim a ochroniarzem szybko się zmniejszał.
– Hej ty! – krzyknął Mike. – Zatrzymaj się!
Mężczyzna odwrócił się w jego stronę, podobnie jak większość ludzi dookoła. Mike przez ułamek sekundy dostrzegł unoszące się brwi nieznajomego, a potem skoczył, pokonując ostatni metr dzielący go od niedoszłego porywacza. Jednocześnie cofnął rękę, zaciskając pięść, i bez wahania wystrzelił w nos faceta szybki cios.
Usłyszał trzask i poczuł, jak pod jego knykciami łamie się chrząstka. W tej samej chwili z impetem zderzył się z mężczyzną i razem wpadli do zbiornika fontanny.
Kiedy Mike uderzył w wodę, jakby stracił zdolność logicznego kierowania swoimi czynami. Kontrolę przejęło w nim coś prymitywnego, coś, co zamieniło jego ramiona w pompujące tłoki, skupione na twarzy tamtego mężczyzny.
Blondyn się bronił; zadał Mike’owi cios w szczękę i ugodził go kolanem w brzuch. To tylko spotęgowało wściekłość ochroniarza. Skoczył całym ciałem na faceta i razem z nim wylądował znów w wodzie. Ugryzł się w wargę; nie wiedział, czy to efekt ciosów tamtego, czy kierującej nim niepohamowanej furii. Poczuł smak krwi. Miał ją też na pięściach – była ciepła, w przeciwieństwie do lodowatej wody z fontanny.
Kątem oka dostrzegł czerwone włókna wirujące w przejrzystej wodzie. Czerwień przywołała wspomnienie, a razem z nim do głowy Mike’a napłynęła czerń – ciemność tak głęboka, że poczuł nagle, jakby spadał w pustkę.
Ostre brzęczenie przebiło się przez dryfujące po niebie półprzejrzyste chmury…
Mike otworzył oczy i jęknął. Przez kilka sekund zdołał utrzymać wrażenie lekkości, nieważkości, które pozostało po śnie. Pikanie jednak nie ustawało, przeszywające i natarczywe.
Wyciągnął lewą rękę i uderzył nią w coś, co, jak sądził, było górną częścią obudowy taniego plastikowego cyfrowego budzika, stojącego na rozklekotanej nocnej szafce obok pokiereszowanej metalowej lampki. Zamiast jednak uderzyć w budzik, ręka Mike’a wylądowała na odtwarzaczu kaset magnetofonowych. Poczuł, jak jego palce ocierają się o książkę w miękkiej oprawie, a potem usłyszał, jak ta zsuwa się z szafki i upada na cienki dywan na drewnianej podłodze.
Cofnął rękę. Palce, ciągle absolutnie niezdarne, jak to zwykle rano, znowu o coś zahaczyły. Tym razem była to plastikowa buteleczka z tabletkami. Mike usłyszał, jak przetacza się po nocnej szafce i ląduje z przytłumionym szmerem na dywanie. Skrzywił się, mając nadzieję, że pamiętał o zakręceniu nakrętki.
Zaczął wstawać, ale ten ruch spowodował, że jego płat skroniowy przeszył ból, jakby wbił się tam odłamek szkła. Chwycił się za głowę. Odłamek szkła zaczął poruszać się w jego czaszce. Niemilknący pisk alarmu zdawał się wbijać go jeszcze głębiej w mózg Mike’a.
Zmrużył oczy, spoglądając w kierunku szafki nocnej, i po raz kolejny spróbował wyłączyć budzik. Tym razem jego dłoń trafiła w cel. Piekielny hałas ustał.
Mike ponownie jęknął i potarł skronie. Wzdychając, zwlókł się z łóżka i sięgnął po szklankę, która stała obok magnetofonu. Przynajmniej tego udało mu się nie przewrócić. Szklanka wciąż była do połowy wypełniona wodą. Mike wypił ją i odstawił z powrotem.
Przesunął bosymi stopami po podłodze i natrafił na buteleczkę. Jego tabletki na receptę. Pochylił się i skrzywił, gdy ten ruch znowu nasilił ból głowy, i podniósł pojemnik z ciemnobursztynowego plastiku. Na szczęście zakręcił go porządnie. Małe, białe pastylki – wszystkie kilkadziesiąt sztuk – wciąż spoczywały bezpiecznie w środku.
Mike wsunął buteleczkę z tabletkami pod materac, zaledwie kilka centymetrów od krawędzi. Następnie pochylił się ponownie, zaciskając zęby, gdy kłucie w głowie się wzmogło. Podniósł Teorię snów w miękkiej oprawie. Położył książkę przy magnetofonie i nacisnął przycisk przewijania.
Taśma magnetofonowa zaszemrała, a Mike wreszcie zdołał spokojnie odetchnąć. Poranna rutyna wróciła na właściwe tory. Pierwsze czynności po przebudzeniu wykonywał machinalnie. Wyłącz budzik. Schowaj tabletki. Przewiń kasetę. Tego ranka silniejszy niż zwykle ból głowy zamienił sprawną sekwencję w występ klauna solisty. Płynny szept przewijanej taśmy przywrócił Mike’owi poczucie normalności.
– Okej – powiedział i przeczesał dłońmi włosy.
Wstał, odszedł kilka kroków od łóżka i znalazł się na skraju wytartego dywanu w kolorach jasnego błękitu i szarości. Wyciągnął ręce nad głowę, zmuszając się do zignorowania bólu. Opadł na podłogę i zaczął robić pompki. Nie liczył powtórzeń, tylko raz za razem opuszczał się i podnosił.
Dywan pod jego dłońmi był szorstki i brudny. Mike próbował sobie przypomnieć, kiedy ostatnio odkurzał pokój.
Podniósł głowę, nie przerywając miarowego ruchu, i obrzucił spojrzeniem tak dobrze mu znaną niewielką przestrzeń. Pokój był prawie pusty – mieściły się w nim tylko wąskie łóżko i mała szafka nocna – i był niczym innym jak surową celą. Celą, która trzymała Mike’a z dala od świata. Nawet jedyne okno, które mogłoby przypomnieć mu, że poza jego własnym cierpieniem istnieje jakaś inna rzeczywistość, było zasłonięte ciężkimi zasłonami zaciemniającymi. Mike spuścił głowę i kontynuował pompki. Choć wysiłek sprawiał mu ból, psychicznie przynosił ukojenie, podobnie jak surowe, przypominające więzienie otoczenie. Jeszcze kilka minut kary i będzie mógł stawić czoła kolejnemu dniu.
***
Abby pochyliła się nad szkicownikiem, koncentrując się na dopracowaniu rysunku. Wysuwając koniuszek języka, sunęła ołówkiem po kartce, kreśląc długą, zakrzywioną linię. Skończywszy, cofnęła głowę i zmarszczyła brwi. Czy to dobrze wygląda? Nie była pewna. Podniosła wzrok. Wyjrzała przez otwór w otaczającym ją prowizorycznym namiocie.
Namiot, skonstruowany z koców przymocowanych do pomalowanej na biało szafki nocnej, dopasowanego do niej biurka i krawędzi przysadzistego sekretarzyka, przylegał ciasno do łóżka Abby; łóżka, którego nie lubiła nawet w połowie tak bardzo, jak lubiła przytulne wnętrze swojej kryjówki.
Leżały tu na podłodze dwie poduszki, które otulał jeszcze jeden koc; całość przypominała małe gniazdko, w którym dziewczynka czuła się bezpiecznie i komfortowo, jak zadbany pisklak. Poduszki i koce pachniały płynem do prania. Abby widziała opakowanie tegoż płynu; napis na nim informował, że ma „zapach deszczu”. Nie sądziła, żeby tak właśnie pachniał deszcz, ale zapach nie był wcale zły. Był słodkawy, owocowy. A dzięki niemu także wnętrze namiotu Abby pachniało słodkawo i owocowo.
Lubiła przebywać w swojej kryjówce. Gdy siedziała w środku, mogła stawić czoła niemal wszystkiemu, jak choćby temu chrząkaniu i stękaniu, które dobiegało teraz z pokoju jej brata. Mike znów robił pompki, a Abby żałowała, że musi tego słuchać. Wyraźnie nie znosił tych ćwiczeń. Było to jasne, jeśli przysłuchać się dźwiękom, które wydawał. Gdy Mike robił pompki, Abby czuła dyskomfort, jakby w brzuch uderzało ją coś twardego. Nie lubiła się tak czuć.
Chociaż w kryjówce było chłodno i ciemno, przez otwór dało się zobaczyć gruby promień słońca. Padał na ścianę naprzeciwko namiotu. Wisiało na niej wiele ukończonych rysunków Abby. Wykorzystywała tę wystawkę jako motywację do ćwiczenia rysowania. Choć większość postaci na obrazkach wyglądała jak patyczaki, niektóre były już bardziej realistyczne. Jej umiejętności się rozwijały. I to ją cieszyło.
A niewiele rzeczy naprawdę cieszyło Abby i sprawiało, że czuła się dobrze. Od zawsze dręczyło ją poczucie, że nie wie, jaka właściwie powinna być. Miała wrażenie, że nikomu nie zależy na jej obecności. Ani jej bratu, ani Max, jej opiekunce, ani dzieciakom ze szkoły, ani tym z centrum terapeutycznego. Nie, chwileczkę. „Nikomu” – to nie do końca była prawda. Doktor Lillian zależało na obecności Abby. To ona kupiła jej wszystkie fajne kredki, którymi Abby teraz rysowała. Mówiła, że dziewczynka jest zdolniejsza niż przeciętna dziesięciolatka. To oznaczało, że rysowała lepiej niż inne dzieci w jej wieku. Rysowanie sprawiało, że Abby czuła się wyjątkowa. Podobnie jak jej rysunki. Rysowanie było jej drogą do świata, w którym lubiła przebywać – świata, w którym była chciana i czuła się wartościowa.
Rozległo się głośne pukanie do cienkich drewnianych drzwi. Abby odłożyła szkicownik i zaciągnęła poły koca nad otworem namiotu. Podniosła Dolpha, swojego pluszowego delfina. Zerknęła przez wąską szczelinę między kocami w stronę pokiereszowanych, bladobrązowych drzwi. Żałowała, że nie są duże ani grube i że nie mają solidnych rygli, jak w starodawnym zamku.
– Abby! – zawołał z drugiej strony niezamkowych drzwi Mike. Nie odpowiedziała. – Abs, jesteś gotowa?
– Nie mam na imię Abs – wyszeptała. – Mam na imię Abby i wcale mnie tutaj nie ma.
Niezbyt grube i pozbawione rygli drzwi otworzyły się. Mike wsunął głowę do pokoju, naruszając prywatną przestrzeń Abby. Spojrzał w stronę łóżka, po czym przeniósł wzrok na szparę między kocami, przez którą wyglądała dziewczynka. Abby wyraźnie usłyszała głośne westchnienie brata.
Wpatrywała się w stopy Mike’a, gdy szedł w kierunku jej kryjówki. Miał czarne skarpetki, wyblakłe i tak rozciągnięte, że zwijały się w obwarzanki wokół kostek, a do tego były pełne dziur. Przez największy z poszarpanych otworów wystawał duży palec lewej stopy.
Stopy w skarpetkach zatrzymały się tuż przy namiocie. Śmierdziały potem; a może to cały Mike nim cuchnął? Abby zmarszczyła nos i wtuliła twarz w miękkie futerko Dolpha. Delfin nie był tak czysty jak koce tworzące jej kryjówkę, więc jego zapach nie był słodki i owocowy. Ale nie pachniał też źle. Trochę jak Abby, a ona pachniała cytrynami, ponieważ pachniał nimi jej szampon.
– Abby – odezwał się Mike. – Wiem, że nie śpisz.
Zacisnęła oczy. Usłyszała szelest, poczuła ruch powietrza – poły koca rozsunęły się. Mike znowu westchnął, głośno i przeciągle.
– Abby!
Z zamkniętymi oczami przyciskała Dolpha do twarzy. Nie ruszała się.
Odgłos szurania. Trzepotanie. Poczuła, jak powietrze omiata jej nagie ramiona. Otworzyła oczy. Mike potrząsał jednym z krzeseł stanowiących rusztowanie namiotu.
– No dobra, dobra! – krzyknęła.
Mike wsunął głowę między poły koca. Włosy sterczały mu dziwacznie. Abby uznała, że głupio to wygląda, ale mógł to zrobić naumyślnie. Niektórzy chłopcy w szkole też mieli takie fryzury.
Abby pomyślała o własnej fryzurze. W tej chwili pewnie też wyglądała głupio. Kiedy spała, włosy zawsze jej się burzyły, a że były gęste, a przy tym cienkie, jak włosy jej brata, łatwo się plątały.
Łypnęła na Mike’a.
– Zachowujesz się jak palant – powiedziała.
Przewrócił oczami.
Kiedy robił taką minę, Abby miała czasem wrażenie, że patrzy na własne oczy osadzone w cudzej głowie. Mieli z bratem bardzo podobne oczy, chociaż jego były jaśniejsze niż jej – orzechowe, jak to się mówi. Kąciki u obojga opadały po zewnętrznej, jakby cały czas byli nieco smutni. To w zasadzie było całkiem zgodne z prawdą.
Abby nie sądziła, by poza oczami i czarnymi, gęstymi, lekko falującymi włosami byli do siebie z bratem podobni. Mike miał twarz jakby twardą, naciągniętą, sprawiał wrażenie, że jego skóra jest rozpięta na rusztowaniu z metalu lub drewna. Ona miała okrąglejszą buzię o miękkich liniach.
Mike ponownie potrząsnął namiotem.
– Dawaj, Abby. Wiesz, że nie mogę się spóźnić.
Westchnęła, naśladując brata.
– To nie moja wina, że wylali cię z pracy w galerii.
Znowu westchnęła, tym razem z żalem. Wiedziała, że lody z Dairy Freeze będą teraz rzadkością, o ile w ogóle będą się trafiały. Kiedy Mike pracował w centrum handlowym, miał pracowniczą zniżkę. Teraz ją także stracił. Nie ma zniżki, nie ma lodów.
– Masz rację – zgodził się Mike. Abby wiedziała, że chodzi mu o pracę, a nie lody, o których właśnie marzyła. Lekko trącił nogą bok namiotu. – Ale jeśli się dzisiaj spóźnię, to będzie twoja wina. Pięć minut. Ubieraj się.
Wystawiła język. Brat odpowiedział tym samym. Pomyślała, że może i języki mają podobne, tyle że jego był większy.
Mike odwrócił się, aby wyjść z pokoju. Abby spojrzała na Dolpha i uniosła brew. Delfin wydawał się zgadzać z jej pomysłem, więc wyrzuciła go przez otwór z kryjówki.
Dolph zatoczył łuk w powietrzu i wbił swój tępy nos w sam środek pleców Mike’a. Upadł następnie na żółtozielony pleciony dywan, który okrywał drewnianą podłogę. Mike znowu odwrócił się ku siostrze. Abby zerknęła na jego stopy.
– Fajne skarpety – zakpiła.
– Przyganiał kocioł garnkowi – odciął się Mike i wyszedł z pokoju.
Abby wypełzła z namiotu, spiesząc na ratunek Dolphowi. Potem podniosła się na równe nogi i zerknęła na swoje stopy. Miała na sobie jedną skarpetkę w czerwono-białe paski i jedną w żółte kropki. Wzruszyła ramionami i przytuliła Dolpha. Nie wydawał się przejmować jej niedopasowanymi skarpetkami.
***
Mike spojrzał w górę na wiszące nisko szare chmury. Miał wrażenie, że wciskają go w popękany betonowy chodnik prowadzący do smutnego, prostokątnego budynku z cegły, do którego za nic nie chciał wchodzić. Cały wygląd podniszczonej klocowatej konstrukcji aż krzyczał: „Oto niedofinansowany urząd!” i miało się wrażenie, że także ona jest zbyt wątła, aby oprzeć się napierającym warstwom jednolitych chmur.
Nie znosił takich chmur. Przypominały żelazną płytę, przygnębiały, poza tym brakowało im prawdziwego charakteru… Na pokaz groźne i wielkie, nie niosły za sobą żadnych konkretów. Sprawiały, że niebo ciemniało i wyglądało niebezpiecznie, ale zawierały bardzo mało wody, więc nie wywoływały opadów. Z jakiegoś powodu pamiętał, jak mówili o tym w szkole. Może dlatego, że sam czuł się trochę jak taka chmura.
Mike przystanął z wahaniem u stóp krótkich schodów prowadzących do budynku. Ile razy był już w tym żałosnym miejscu? Stracił rachubę.
Kopnął stopień, wyrywając z niego kawałek kruszejącego betonu. Chrupnięcie, które przy tym rozbrzmiało, sprawiło mu głęboką satysfakcję. Wyprostował barki i powlókł się wreszcie po schodach.
Wnętrze budynku, w którym mieścił się miejski ośrodek pomocy społecznej, było jeszcze ohydniejsze niż jego fasada. Brudne kremowe ściany i przemysłowej jakości wykładzina o kolorze wyblakłego brązu sprawiały, że lobby oraz główny korytarz atrakcyjnością dorównywały kanałom ściekowym. Nie żeby Mike kiedykolwiek zapuszczał się do kanałów… Ale to miejsce było im jego zdaniem najbliższe.
Poczłapał przed siebie i wziął numerek z pokancerowanego czarnego podajnika stojącego przy ladzie w głębi holu. Zerknął na papierek. Dwadzieścia siedem. Przeniósł wzrok na słabowity wyświetlacz na ścianie. W ostrym blasku świetlówek, w którym skąpane było pomieszczenie, anemicznie migotała na nim liczba jedenaście.
– Świetnie – mruknął pod nosem Mike.
Powłócząc nogami, ruszył po szorstkim dywanie ku szeregowi plastikowych krzeseł ustawionemu pod lewą ścianą korytarza. W stosunkowo małej przestrzeni tłoczyło się pozostałych dwudziestu sześciu czekających z numerkami, a wraz z nimi ich współmałżonkowie, dzieci i przyjaciele (Mike nie miał żadnego z powyższych). Zobaczył jednak na końcu rzędu wolne krzesło. Skierował się w jego stronę i usiadł. Zaraz zaczął się wiercić, żeby odsunąć się od najbliższej sąsiadki. Pokaźnej postury kobieta naruszała odzianymi w dres udami jego przestrzeń osobistą.
Przesuwając krzesło, czuł na sobie wzrok kobiety. Usłyszał, że sapnęła, ale nie spojrzał w jej stronę. Nawiązywanie kontaktu wzrokowego z innymi petentami oczekującymi na spotkanie z pracownikiem opieki nie było dobrym pomysłem. Spojrzenie w oczy takiemu nieszczęśnikowi mogło sprawić, że człowieka wessie bagno pozbawiającej resztek chęci do życia depresji. Każdy tutaj miał takie czy inne kłopoty. Wystarczająco trudno było poradzić sobie z własnymi; Mike nie potrzebował jeszcze oglądać cudzych, choćby przelotnie.
Choć nie widział pozostałych, czuł ich obecność. Była jak kraty zamykające więzienną celę.
Czuł też zapach współtowarzyszy niedoli i słyszał wydawane przez nich odgłosy. Całą poczekalnię wypełniały dźwięki – nerwowe szuranie stóp, pociąganie nosem, pokasływanie, odchrząkiwanie, tu i ówdzie nawet ciche łkanie, a ponad tym wszystkim – szmer głosów. Choć Mike nie chciał słuchać historii, które przydarzały się innym, czasem urywki rozmów przebijały się przez mur jego żelaznego postanowienia, aby interesować się tylko własnymi sprawami.
– No i mówię mu… – relacjonowała jedna z kobiet jękliwym głosem. – Mówię: „Nie możesz pan tak kogoś traktować. Gdzie się mamy podziać, jak nas pan wyrzucisz?”.
Z drugiej strony pomieszczenia zabrzmiał tubalnie jakiś mężczyzna, na tyle głośno, że pewnie było go słychać na zewnątrz.
– Jak człowiek ma wykarmić rodzinę za te nędzne grosze, które płacą?
Mike spróbował mentalnie zablokować uszy i wpatrywał się w swoje stopy. Odcinając się od otoczenia, zajął się swoją ulubioną grą w „Co by było, gdyby…?”.
Lubił odgrywać w głowie rozmaite scenariusze. Czasem wcielał się w reportera albo podróżującego fotografa. Czasem bywał naukowcem, lekarzem albo sędzią. Najczęściej – budowlańcem, ale nie byle jakim, tylko grubą rybą, która kieruje budowami wielkich domów albo ciekawych architektonicznie biurowców (nie takich klocków jak ten). Nigdy, przenigdy nie bywał w wyobraźni ochroniarzem, dozorcą, pracownikiem sortowni poczty ani bezrobotnym frajerem, szukającym byle jakiego zajęcia.
Wiedział, że powinien był dawno temu wyrosnąć z takiego udawania, ale wyobrażanie sobie innego życia niż to, które miał naprawdę, dawało mu każdego ranka motywację, żeby wstać i ruszyć do działania. Mike z jego wyobraźni miał czystą kartę. Mógł zapomnieć o całym bagażu, który się za nim ciągnął… o poczuciu winy. Gdyby nie był w stanie od czasu do czasu odłożyć dźwiganego na plecach ciężaru, pewnie już dawno by zwariował. Albo by go to zabiło. Nie wiedział, co byłoby gorsze.
– Numer dwadzieścia siedem?
Mike podniósł wzrok. To już?
Po pomieszczeniu rozglądała się czterdziestokilkuletnia kobieta z mocną trwałą i oczami, które wyglądały, jakby już od lat nie zaznały w nocy więcej niż godziny czy dwóch snu. Mike podniósł rękę, żeby zwrócić na siebie jej uwagę.
Kobieta obciągnęła zmiętą pomarańczową bluzkę. Mike pomyślał, że ten kolor gryzie się z rdzawą barwą spódnicy, która zwisała krzywo z chudych bioder urzędniczki, kończąc się o pięć centymetrów nad prawym kolanem, ale dwa centymetry poniżej lewego.
– Numer dwadzieścia siedem? – powtórzyła, zwracając się do niego. Mike skinął głową, a ona powiedziała: – Proszę za mną.
Wstał.
Wysoki, szczupły mężczyzna, który rozsiadał się swobodnie w biurowym fotelu z popękanego czarnego winylu, emanował aurą prezesa zarządu wielkiej firmy. Tymczasem nie prezesował niczemu poza ciasną klitką bez okien i tanim biurkiem z blatem ze sklejki w udającej drewno okładzinie. Jeszcze tandetniejsza była tabliczka z nazwiskiem, wysunięta do przodu na tymże biurku, która głosiła, że mężczyzna nazywa się Steve Raglan. Poniżej nazwiska można było przeczytać informację, że jest on doradcą zawodowym. Biorąc pod uwagę pełną samozadowolenia minę, która wyraźnie świadczyła o jego napompowanym ego, Mike był pewien, że facet uważa się za absolutnie najlepszego doradcę zawodowego na całym bożym świecie. A może i w ogóle najświetniejszego na świecie człowieka. Mike miał ochotę dać mu w nos.
Około pięćdziesięcioletni Raglan o siwiejących ciemnych włosach przyglądał się Mike’owi, mrużąc oczy zza powiększających i zniekształcających je grubych, okrągłych okularów w czarnych oprawkach. Okulary te były dominującym elementem pociągłej twarzy o wysokim czole.
Posłał Mike’owi szeroki uśmiech, pokazując mnóstwo zębów. Przypominało to bardziej nieokreślony grymas.
– A zatem, panie Schmidt – zagaił. – Co właściwie jest z panem nie tak?
Taksował Mike’a od stóp do głów, jakby oceniał wartość krowy przeznaczonej na rzeź. Nadal rozsiadał się w fotelu. Jedną dużą stopę opierał o blat brzydkiego, poznaczonego szramami biurka. Kołysała się w rytm melodii, którą znał tylko Raglan.
– No więc, Mike? – ponaglił. – Mogę się tak do pana zwracać?
Mike wzruszył ramionami. Nie obchodziło go to, jak facet się do niego zwraca. Nie obchodziło go też, co miał do powiedzenia. Cokolwiek powie, okaże się irytujące. Miał nieprzyjemny głos – na przemian chrapliwy i nosowy, a po chwili gładki i śpiewny. Jakby nie wiedział, kim właściwie jest i jak chce brzmieć.
Nieważne. Mike’a nie obchodziło też to, dlaczego głos Raglana brzmi tak, a nie inaczej. Chciał po prostu mieć już za sobą to spotkanie.
– To o co chodzi, Mike? – nie ustawał Raglan. – Jest pan chory na głowę?
Odepchnął się od biurka wybijającą przed chwilą rytm stopą. Wyprostował fotel i nachylił się do przodu, opierając łokcie o suszkę z beżowego filcu, na której leżała tylko jedna tekturowa teczka z dokumentami i stał czerwony kubek, chyba pusty. Poza starym telefonem stacjonarnym i pustym metalowym koszyczkiem na korespondencję na biurku nie było nic, co wskazywałoby, że jest ono używane do faktycznej pracy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki