Five Nights at Freddy's. Pięć koszmarnych nocy. Oficjalna książka filmowa - Scott Cawthon - ebook

Five Nights at Freddy's. Pięć koszmarnych nocy. Oficjalna książka filmowa ebook

Scott Cawthon

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Oficjalna książka na podstawie filmowego hitu Pięć koszmarnych nocy, dzięki której doświadczysz niezwykłych emocji jeszcze raz… Tylko mocniej.

 

Mike niechętnie obejmuje posadę ochroniarza w starej pizzerii Freddy’ego. Na pierwszy rzut oka niewiele się tam dzieje, więc korzystając z wolnych chwil, mężczyzna próbuje za pomocą niekonwencjonalnych metod poznać tożsamość porywacza, który lata temu uprowadził z leśnego kempingu jego brata. Nie spodziewa się, że do nowego miejsca pracy trafił nieprzypadkowo, a wszystko, co wydarzy się za drzwiami pizzerii, przybliży go do odkrycia makabrycznych tajemnic… Ale prawda będzie miała swoją cenę, którą nie każdy byłby gotów zapłacić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 343

Oceny
4,5 (8 ocen)
5
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
coolturka

Nie oderwiesz się od lektury

Czy też macie w domu fanów przerażających zabawek FNAF? Na własnej skórze postanowiłam przekonać się, co takiego mają w sobie te potworzaki, że zawojowały miliony dziecięcych serc, a jedno z nich należy do mojej córki 🙃. "Five Nights at Freddy's. Pięć koszmarnych nocy" to oficjalna książka na podstawie filmowego hitu. Scott Cawthon, twórca gry i świata FNAF, przedstawia przerażającą historię tajemniczego zaginięcia brata Mike'a, który objął właśnie posadę ochroniarza w starej Pizzerii Freddy'ego, a nie trafił tu przez przypadek 😏. Za tymi postaciami kryją się dramatyczne i straszne historie, a nie od dziś wiadomo, że uwielbiamy się bać. Jest więc bardzo mrocznie, momentami okrutnie, ale też przygnębiająco, zwłaszcza gdy złe rzeczy spotykają ludzi, którzy na to nie zasługują. Jako osobie dorosłej ciężko ocenić mi tę pozycję, bo nie należę do docelowej grupy wiekowej. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że czyta się dla frajdy, która płynie z lektury, a o wystawienie noty poprosiłam m...
10
dzasta87

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze się czytało tą książkę opowiada bardzo ciekawą fabułę
00
bibliotekafeniksa2

Nie oderwiesz się od lektury

Dziś przychodzę do Was z recenzją kolejnego horroru, który jest adaptacją filmu będącego z kolei ekranizacją gry. Mowa o „Five night at Freddy’s. Pięć koszmarnych nocy” Scotta Cawthona i Andrei Waggener. Książka ma niesamowity klimat. Przez cały czas czuć niepokój, grozę, dreszczyk emocji. Czytelnikowi podczas lektury towarzyszy stopniowo budowane napięcie. Na początku akcja jest raczej spokojna. Autorzy wprowadzają nas w historię. Później zaczynają się dziać różne niepokojące rzeczy, co wywołuje nutkę niepokoju, szczególnie jeśli czyta się po nocach jak ja. W końcu akcja przyspiesza, fabuła się rozwija, a czytelnik nie może oderwać się od lektury. Warto jednak zaznaczyć, że jest to przede wszystkim książka skierowana dla młodzieży. Wieloletni fani tego gatunku pewnie inaczej odbiorą tę historię. Mi jednak, osobie, która sporadycznie sięga po horrory, powieść momentami mroziła krew w żyłach. Podoba mi się również sam pomysł na fabułę. Książka z całą pewnością jest wciągająca i cieka...
00

Popularność



Podobne


Prolog

Ostry meta­lowy gwint śruby wgry­zał się w opuszki pal­ców Boba, głę­boko je naci­na­jąc. Krew spla­miła łeb śruby i kapała na zardze­wiałą, szarą meta­lową pokrywę wen­ty­la­cyjną, którą Bob usi­ło­wał zdjąć ze ściany.

Odkrę­cił już dwie śruby. Pró­bo­wał odchy­lić pokrywę od ściany, ale metal trzy­mał zbyt mocno. Musiał wykrę­cić także trze­cią. Otwór wen­ty­la­cyjny był duży, wystar­cza­jąco duży, jak sądził Bob, żeby się przez niego prze­do­stać. Musiał być. Bo jeśli nie… Cóż, Bob wolał o tym nie myśleć.

– No dalej, rusz się – mruk­nął. Słowa padały w ryt­mie stac­cato, prze­ry­wane sap­nię­ciami. Serce Boba waliło tak mocno, że miał wra­że­nie, iż wyci­ska mu powie­trze z płuc.

Za nim roz­legł się gło­śny huk, który wpra­wił w drże­nie stół, pod któ­rym kucał Bob. Męż­czy­zna odru­chowo pode­rwał głowę, żeby spoj­rzeć przez ramię, i ude­rzył nią o blat. Pul­su­jący ból, który wybuchł w jego czaszce, dodał do listy jego pro­ble­mów także zawroty głowy. Bob wpa­try­wał się w barierę, którą zbu­do­wał przed meta­lo­wymi drzwiami biura. Czy wytrzyma?

Kolejny huk. Ten zatrząsł całym pomiesz­cze­niem; Bob poczuł wibra­cje prze­ni­ka­jące go do kości. Zmie­niły się one w skurcz paniki, gdy zachwiała się jedna z sza­fek na doku­menty, któ­rych kilka usta­wił na biurku. Biurko było zakli­no­wane przy drzwiach, ale jeśli szafki się prze­wrócą, to czy pozo­sta­nie na swoim miej­scu?

Chwie­jący się mebel ude­rzył w krze­sło na szczy­cie stosu mebli, który uło­żył Bob, by się zaba­ry­ka­do­wać. Krze­sło prze­wró­ciło się i upa­dło na wyło­żoną lino­leum pod­łogę. Biurko drgnęło, ale pozo­stało na swoim miej­scu.

Igno­ru­jąc mro­wie­nie mię­dzy łopat­kami, które poja­wiło się, gdy tylko odwró­cił się ple­cami do drzwi, Bob sku­pił się na śru­bie. Pokryty krwią metal sta­wiał opór jesz­cze przez parę sekund.

Zaci­snął zęby, kon­cen­tru­jąc się cał­ko­wi­cie na odkrę­ca­niu śruby. W końcu się oblu­zo­wała. Upu­ścił ją, a pokrywa wen­ty­la­cyjna zawi­sła na jedy­nej pozo­sta­łej śru­bie, odsła­nia­jąc tym samym otwór w ścia­nie.

Bob spoj­rzał w czarny szyb, który się przed nim roz­cią­gał. Wydo­by­wało się z niego stę­chłe powie­trze i kłęby kurzu. Bob stłu­mił kich­nię­cie.

Za nim roz­legł się wizg przy­po­mi­na­jący dra­pa­nie paznok­ciami po tablicy, a potem ogłu­sza­jący brzęk. Bob obró­cił głowę. Szafka na doku­menty nie stała już na biurku. Leżała na pod­ło­dze. A za nią biurko zaczęło powoli wysu­wać się spod klamki.

Bob wziął głę­boki wdech, roz­glą­da­jąc się za latarką. Odło­żył ją, gdy zaczął pra­co­wać nad śru­bami. Gdzie ona jest?

Dostrzegł ją może metr od sie­bie, po pra­wej stro­nie. Rzu­cił się po nią, a w tej samej chwili zza drzwi biura dobiegł kolejny ogłu­sza­jący, meta­liczny huk.

Gło­śniki pod sufi­tem zasy­czały, a potem wydo­był się z nich meta­liczny skrzek.

Czas na mnie, pomy­ślał Bob.

Włą­czył latarkę i wczoł­gał się w ciem­ność wąskiego tunelu. Przy­spie­szał, odda­la­jąc się od biura, moty­wo­wany kolej­nymi stuk­nię­ciami i łup­nię­ciami. Czoł­gał się tak szybko, jak tylko mógł.

Trzy­dzie­sto­pa­ro­letni Bob pogo­dził się już ze swoim wyglą­dem nerda i powięk­sza­ją­cymi się zako­lami, ale sto­sun­kowo wątła syl­wetka cią­gle go drę­czyła. Teraz jed­nak był wdzięczny losowi za swoje wąskie barki. Nawet pomimo szczu­płej syl­wetki musiał się porząd­nie napo­cić, żeby prze­do­stać się przez cia­sny szyb wen­ty­la­cyjny. Jed­nak posu­wał się do przodu cał­kiem szybko, gnany cią­głym jazgo­tem z gło­śni­ków oraz dono­śnymi ude­rze­niami i wstrzą­sami, które brzmiały tak, jakby ści­gały Boba z zawrotną pręd­ko­ścią przez atra­men­tową czerń tunelu.

Wyda­wało mu się, że minęły jed­no­cze­śnie sekundy, jak i całe wieki, nim dotarł do końca szybu, któ­rym wydo­stał się z biura. Teraz tunel się roz­ga­łę­ział. Bob skie­ro­wał świa­tło latarki w lewo, a potem w prawo. Po obu stro­nach zoba­czył to samo: ciem­ność, ciem­ność i jesz­cze raz ciem­ność.

Pot szczy­pał Boba w oczy i kapał mu z koniuszka nosa. Jego nie­zno­śny smród wypeł­niał całą cia­sną prze­strzeń.

Odło­żył latarkę, by wytrzeć twarz. Chwy­cił ją z powro­tem, gdy z gło­śni­ków dobie­gło kolejne mro­żące krew w żyłach wycie. Nie tra­cąc wię­cej czasu na zasta­no­wie­nie, ruszył w lewo.

Ponow­nie zatra­cił się w sza­leń­czym ryt­mie czoł­ga­nia, co unie­moż­li­wiło mu zare­je­stro­wa­nie upływu czasu – sekund, minut? Parł naprzód, aż tra­fił na pokrywę wen­ty­la­cyjną, taką jak ta, którą zdjął w biu­rze. Jęk­nął. Zna­lazł się w pułapce? Jeśli ta pokrywa była rów­nie mocno przy­krę­cona, co poprzed­nia…

Kako­fo­nia dobie­ga­jąca z gło­śni­ków przy­bie­rała na sile. Szyb wen­ty­la­cyjny zadrżał, podob­nie jak cały budy­nek.

Bob postu­kał w pokrywę latarką. Ku jego zasko­cze­niu – i uldze – polu­zo­wała się. Odbiła się i ude­rzyła w ścianę z trza­skiem, od któ­rego Bob się skrzy­wił. Dźwięk niósł się nawet ponad wypeł­nia­ją­cym budy­nek hała­sem, a to ozna­czało, że łatwo mógł zdra­dzić jego poło­że­nie.

Szybko wyczoł­gał się z wąskiego tunelu. Napięty i gotów w każ­dej chwili zerwać się do dzia­ła­nia, sta­nął i zaczął obra­cać się wokół wła­snej osi, świe­cąc latarką. Jej pro­mień ujaw­nił stosy pudeł, typowe restau­ra­cyjne sprzęty i zamknięte drzwi z okien­kiem z mlecz­nego szkła.

Bob wypu­ścił wstrzy­my­wany oddech. Znaj­do­wał się w jed­nym z maga­zy­nów piz­ze­rii. I był sam. Przy­naj­mniej na razie.

Zro­bił krok w stronę drzwi. Się­gnął po gałkę i się zawa­hał.

Co było po dru­giej stro­nie?

Cho­ciaż Bob nie widział za mętną szybą żad­nych cieni, jego tętno przy­spie­szyło jesz­cze bar­dziej. Czuł się, jakby jego klatkę pier­siową ści­skała meta­lowa obręcz. Naprawdę bar­dzo nie chciał otwie­rać drzwi, które stały mię­dzy jego obecną, jak dotąd bez­pieczną kry­jówką a tym, co gra­so­wało na zewnątrz. Jed­nak nie mógł tu zostać na zawsze. Nie udało mu się zaba­ry­ka­do­wać w biu­rze. Ukry­wa­nie się tutaj też się nie uda. Musiał wydo­stać się z budynku.

Prze­krę­cił gałkę i otwo­rzył drzwi. Sta­ra­jąc się nie myśleć o swo­jej sytu­acji, wyszedł z maga­zynu. Rozej­rzał się i nie widząc nic poza słabo oświe­tlo­nym kory­ta­rzem, ruszył sprin­tem przed sie­bie.

Jego spor­towe buty z gumową pode­szwą ude­rzały o pod­łogę w czarno-białą kratę. Bob dotarł do rogu kory­ta­rza w ciągu kilku sekund. Wypadł zza niego i jego wzrok przy­kuł świe­cący czer­wony znak wyj­ścia nad drzwiami ewa­ku­acyj­nymi, znaj­du­ją­cymi się zale­d­wie jakieś dzie­sięć metrów dalej. Pełen nadziei pobiegł w ich kie­runku.

Roz­pę­dzony z całych sił ude­rzył w blo­kadę. Spo­dzie­wał się, że wyleci jak z procy na cudowną wol­ność pod noc­nym nie­bem, i doznał szoku, gdy jego ciało odbiło się od drzwi.

Zama­chał rękami, ledwo utrzy­mu­jąc rów­no­wagę. Jesz­cze przez kilka sekund miał nadzieję. Znów rzu­cił się na drzwi. Cho­ciaż wie­dział, że nie jest masyw­nym face­tem, nie był też zupeł­nym sła­be­uszem. Miał metr osiem­dzie­siąt i tro­chę siły w rękach. Z pew­no­ścią mógł wywa­żyć drzwi.

Ale nie. Pozo­stały zamknięte, jakby były zabite gwoź­dziami.

Bob spró­bo­wał jesz­cze raz. I jesz­cze raz.

W końcu, dysząc ciężko, oparł się o drzwi. I wtedy to usły­szał.

– Did­dly dum, dum, did­dly da…

Śpiewny głos niósł się echem po budynku, coraz bli­żej i bli­żej. Jego wesoły ton wywo­ły­wał dreszcz na ple­cach Boba, jakby po krę­go­słu­pie peł­zał mu pająk.

Odwró­cił się i spoj­rzał w dół dłu­giego kory­ta­rza za sobą. Gdy tylko to zro­bił, świa­tła zga­sły. Wcze­śniej pano­wał tu pół­mrok, teraz wszystko spo­wiła cał­ko­wita czerń.

– Dum da dum dum…

Drwiący śpie­wak był coraz bli­żej.

Bob stra­cił pano­wa­nie nad sobą. Odwró­cił się i zabęb­nił w drzwi wyj­ściowe.

– Pomocy! Pomocy! Niech mi ktoś pomoże! – krzy­czał tak gło­śno, że słowa zdarły mu gar­dło niczym meta­lowy pil­nik szo­ru­jący po stru­nach gło­so­wych.

Mimo to dosko­nale usły­szał stu­kot kro­ków za swo­imi ple­cami. Znie­ru­cho­miał. Jego mózg się zawie­sił, nie­zdolny zaak­cep­to­wać te, co się działo.

Bob cze­kał na nie­unik­niony atak, który…

***

Mózg Boba cze­piał się jedy­nej dostęp­nej i bar­dzo wątłej nici świa­do­mo­ści, pró­bu­jąc prze­two­rzyć wszyst­kie bodźce, które bom­bar­do­wały jego zmy­sły. Oczy zare­je­stro­wały flu­ore­scen­cyjne świa­tła, które raz były prze­ra­ża­jąco jasne, a po chwili przy­ga­sały. Stopy mel­do­wały, że odczu­wają palący ucisk, jakby ich pod­bi­cia zaci­skano w ima­dle. Krę­go­słup dono­sił o wstrzą­sach i ude­rze­niach, obi­ja­niu się jakby o nie­skoń­czoną połać twar­dego jak skała pod­łoża. Czoło było cie­płe od gęstej wil­goci, która spły­wała do uszu. Bob zamru­gał, gdy jego mózg sta­rał się nadać sens tym wszyst­kim odczu­ciom. Spró­bo­wał się poru­szyć.

Gdy tylko zmu­sił swoje ciało do ruchu, jego mózg odna­lazł odpo­wiedź na pyta­nie, w jakiej sytu­acji się znaj­duje. Bob pod­niósł głowę i spoj­rzał w stronę swo­ich stóp. Cią­gnięto go za nogi w głąb kory­ta­rza.

Wśród tań­czą­cych cieni nie był w sta­nie dostrzec, kto lub co go trzyma. Nie musiał jed­nak tego widzieć. I tak wie­dział, z czym ma do czy­nie­nia.

Wykrę­ca­jąc się w darem­nych pró­bach uwol­nie­nia, ude­rzył głową o pod­łogę. Poczuł też, jak jego bio­dro zde­rza się z czymś ostrym, i zdał sobie sprawę, że skrę­cają za róg. Gdy zro­zu­miał, gdzie się znaj­duje, zesztyw­niał i poczuł mdło­ści.

Sza­ro­ści słabo oświe­tlo­nego kory­ta­rza ustą­piły miej­sca wiru­ją­cemu kalej­do­sko­powi kolo­rów. W polu widze­nia Boba poły­ski­wały czer­wone, żółte, fio­le­towe i nie­bie­skie stru­mie­nie świa­tła z reflek­to­rów. Gdy zgiął palce, pró­bu­jąc chwy­cić się cze­goś – cze­go­kol­wiek – aby zatrzy­mać nie­ubła­gany marsz, roz­po­znał pozo­sta­ło­ści po dawno już zapo­mnia­nych impre­zach, które się tu odby­wały. Dło­nią musnął papie­rowy kape­lu­sik. Udo potrą­ciło nogę od stołu.

Bobem mocno szarp­nęło, jego ciało skrę­ciło się z bólu. Spoj­rzał na ścianę pełną kar­tek z dzie­cię­cymi rysun­kami. Pożół­kły, zwi­ja­jący się papier, pokryty kolo­ro­wymi obraz­kami, uno­sił się w podmu­chach powie­trza, gdy Bob był wle­czony kory­ta­rzem.

Zale­d­wie kilka godzin wcze­śniej, jesz­cze zanim zdał sobie sprawę z nie­bez­pie­czeń­stwa, długo i inten­syw­nie przy­glą­dał się ścia­nie z rysun­kami. Przy­pra­wiała go o ciarki i to nie byle jakie. Zwłasz­cza jeden z obraz­ków, zauwa­żal­nie więk­szy od pozo­sta­łych, przy­kuł jego uwagę i wrył się w pamięć. Zawie­szony pośrodku, jakby sta­no­wił naj­waż­niej­sze dzieło na wysta­wie, przed­sta­wiał dużego żół­tego kró­lika, sto­ją­cego ramię w ramię z pię­cior­giem uśmiech­nię­tych dzieci. Pomimo rado­snego nastroju, jakim ema­no­wała ta scena, obra­zek wzbu­dzał w Bobie nie­po­kój.

Patrząc teraz na por­tret kró­lika, Bob poczuł, jak żółć wzbiera mu w gar­dle. Pró­bo­wał pod­kur­czyć nogi, by uwol­nić się od pory­wa­cza. Ten ruch nic nie dał – jedy­nym rezul­ta­tem było wzmoc­nie­nie uści­sku.

Bob poczuł kolejne szarp­nię­cie. Ude­rzył głową w ścianę; minęli kolejny róg. Przez kilka sekund wyda­wało mu się, że sły­szy przy­pły­wa­jący i odpły­wa­jący falami odle­gły śmiech dzieci. Potem prze­błysk świa­do­mo­ści, która obu­dziła się, by umoż­li­wić mu orien­ta­cję w oto­cze­niu, ponow­nie zgasł pod war­stwą otę­pie­nia.

Bob, który uwa­żał się za tchó­rza, z zado­wo­le­niem przy­jął taki obrót spraw. Nie chciał zmie­rzyć się z prawdą o tym, co się działo… i co dopiero miało się wyda­rzyć. Pogrą­żył się w sen­nym sta­nie, który wygła­dził wszyst­kie twarde i ostre kra­wę­dzie bru­tal­nej rze­czy­wi­sto­ści. Bob pozwo­lił sobie odpły­wać coraz bar­dziej w zapo­mnie­nie… gdy nagle coś pode­rwało jego ciało z pod­łogi i ponow­nie rzu­ciło nim o zie­mię.

Gdy plecy Boba ude­rzyły o zimną stal, umysł odzy­skał pełną czuj­ność. Wzrok natych­miast prze­ska­no­wał oto­cze­nie i męż­czy­zna dostrzegł, co kłuje i uci­ska jego plecy, pośladki i uda.

Krzyk­nął i spró­bo­wał zesko­czyć z meta­lo­wej leżanki, na któ­rej się zna­lazł. Zanim mię­śnie zdo­łały zadzia­łać, boczny przy­cisk roz­bły­snął na zie­lono, a meta­lowe pasy zatrza­snęły się wokół nad­garst­ków. Gruby skó­rzany pas zaci­snął się wokół jego klatki pier­sio­wej. Bob wił się i skrę­cał, ale wie­dział, że mar­nuje ener­gię.

Sala ser­wi­so­wa­nia, pomy­ślał.

Ze wszyst­kich prze­ra­ża­ją­cych pomiesz­czeń w piz­ze­rii, któ­rej miał pil­no­wać, wła­śnie to prze­ra­żało go naj­bar­dziej od momentu, gdy zoba­czył je po raz pierw­szy. Pod ścia­nami stały tu meta­lowe regały, a na środku pomiesz­cze­nia usta­wiono wiele sto­łów robo­czych ze stali nie­rdzew­nej i prze­my­słowe meta­lowe „leżanki”, abso­lut­nie nie­ko­ja­rzące się z relak­sem. Pomiesz­cze­nie tech­niczne było pełne narzę­dzi, prze­wo­dów, złą­czek i róż­nych roz­człon­ko­wa­nych endosz­kie­le­tów. Plą­ta­nina meta­lo­wych stóp, rąk, dłoni, nóg, łokci i ramion wypeł­niała półki i leżała w nie­ła­dzie na sto­łach. Kiedy Bob po raz pierw­szy zoba­czył to miej­sce, poczuł się, jakby stał w zro­bo­ty­zo­wa­nej sali tor­tur. Szybko się wyco­fał i zatrza­snął drzwi.

Znowu zaczął mio­tać się na leżance. Ze wszyst­kich sił, jakie mu jesz­cze pozo­stały, pró­bo­wał się uwol­nić, ale pasy nie pusz­czały. Następ­nie się roz­ło­żyła, roz­cią­ga­jąc Boba na pła­sko.

Gdy tylko zna­lazł się w pozy­cji na wznak, nad jego twa­rzą zawi­sła masywna, futrzana maska bru­nat­nego niedź­wie­dzia. Bob krzyk­nął.

Pomiesz­cze­nie wypeł­niło jego daremne wycie, a maska się otwo­rzyła. Dwie połówki twa­rzy niedź­wie­dzia roz­chy­liły się jak skrzy­dła chrząsz­cza, otwie­ra­jąc się na zewnątrz. Pod futrem Bob zoba­czył wiru­jące robo­me­cha­ni­zmy.

Wnę­trze maski wypeł­niał chaos kli­ka­ją­cych, brzę­czą­cych kawał­ków metalu, ostrych jak brzy­twa i nie­ustan­nie się rusza­ją­cych. Nie­które przy­po­mi­nały noże, inne – szczypce. Każda odsło­nięta meta­lowa kra­wędź sta­no­wiła małą śmier­cio­no­śną broń, która z łatwo­ścią prze­bi­łaby ludzką skórę. Bob zaczął wal­czyć jak zwie­rzę zła­pane w sta­lowe zęby sideł. Machał głową na boki. Szar­pał tuło­wiem. Kopał.

Z początku miał wra­że­nie, że jego wysiłki są daremne, ale wtedy poczuł, że jeden z pod­ło­kiet­ni­ków zaczyna się poru­szać. Wykrę­ca­jąc szyję, spoj­rzał na swój nad­gar­stek. Nie widział, co się polu­zo­wało, ale coś na pewno. Może jakaś śruba.

Roz­pacz, która trzy­mała Boba w swo­ich szpo­nach od momentu, gdy upadł na meta­lową leżankę, odro­binę zwol­niła uścisk… ale tylko odro­binę. Bob pozwo­lił sobie tylko na cień nadziei, że może uda mu się uciec.

Maska wypro­wa­dziła pierw­szy atak. Ostrze wbiło się w szczękę Boba.

Pod wpły­wem dźgnięć i cięć, które roz­dzie­rały jego czoło i policzki i wbi­jały się w oczy i usta, Bob zdał sobie sprawę, że ucieczka jest nie­moż­liwa. A tym bar­dziej prze­trwa­nie.

Rozdział 1

Mike zmru­żył oczy z iry­ta­cją, gdy natar­czywe pro­mie­nie słońca prze­biły się przez szybę skle­pio­nego sufitu strefy gastro­no­micz­nej cen­trum han­dlo­wego i bole­śnie raziły go w oczy. Prze­su­nął żółte pla­sti­kowe krze­sło o kilka cen­ty­me­trów w lewo i uchy­lił się jed­no­cze­śnie przed wystrze­loną w stronę jego głowy pian­kową strzałką. Udało mu się unik­nąć gąb­cza­stego poci­sku, ale i tak w tej chwili gorąco pra­gnął być gdzie­kol­wiek, byle nie tu. Potarł twarz i zamru­gał; suche oczy go pie­kły. Głowa tak mu cią­żyła, że nie wie­dział, czy szyja i barki dadzą radę ją utrzy­mać. Rany, ależ był wykoń­czony. Do cna wykoń­czony.

Potrze­buję waka­cji, pomy­ślał, wzno­sząc na sto­liku przed sobą mały namiot z ser­we­tek i papie­ro­wego kubka. Sama myśl o waka­cjach spra­wiła, że gło­śno par­sk­nął i ude­rzył pię­ścią w kon­struk­cję. Waka­cje, jesz­cze czego. To coś zare­zer­wo­wa­nego dla ludzi, któ­rzy mają jakieś życie. I pie­nią­dze. A Mike nie miał ani jed­nego, ani dru­giego. Zatem skoro nie waka­cje, to może cho­ciaż tro­chę ciszy i spo­koju? Zado­wo­liłby się i tym, jed­nak na to też nie było wido­ków. A już na pewno nie tutaj.

Prze­rwa obia­dowa pra­cow­ni­ków ochrony cen­trum han­dlo­wego trwała tylko dwa­dzie­ścia minut, więc Mike i jego kole­dzy mieli dwie moż­li­wo­ści spę­dze­nia krót­kiego czasu odpo­czynku: mogli albo zaszyć się w obskur­nym pokoju socjal­nym, który cuch­nął ogór­kami kiszo­nymi i wybie­la­czem (nie jest to naj­lep­szy kok­tajl zapa­chów), albo udać się do strefy gastro­no­micz­nej. Zwy­kle wybie­rali to dru­gie, ale Mike nie wie­dział, czy aku­rat tego dnia był to naj­lep­szy wybór. Jakieś dziecko urzą­dzało przy­ję­cie uro­dzi­nowe, więc wszę­dzie ganiały wrzesz­czące jak w amoku malu­chy. Jakiś kre­tyn poda­ro­wał sole­ni­zan­towi pisto­lety na pian­kowe strzałki i cały obszar restau­ra­cyjny zamie­nił się w cha­otyczną strefę dzia­łań wojen­nych, w któ­rej strony kon­fliktu raz po raz przy­pusz­czały nie­udolne ataki, zano­sząc się przy tym chi­cho­tem.

Pośród tłumu małych impre­zo­wi­czów sie­dzieli inni klienci cen­trum han­dlo­wego, poże­ra­jąc fast foody. Rów­nież aro­maty jedze­nia toczyły ze sobą zaja­dłą walkę – tym razem był to kon­flikt mię­dzy­na­ro­dowy. Zapach wło­skiego sosu ście­rał się z mek­sy­kań­skimi sal­sami, a te z kolei – z wonią sma­żo­nych saj­go­nek z jaj­kiem i skwier­czą­cych bur­ge­rów. Noz­drza Mike’a zale­wała wybu­chowa mie­szanka curry, imbiru, ore­gano, pie­przu cay­enne i koperku.

Zgniótł w kulkę papie­rowe opa­ko­wa­nie po odsma­ża­nym bur­rito z fasolą, które wła­śnie zjadł, wła­ści­wie nie czu­jąc smaku. Teraz, kiedy już miał je w żołądku, ponie­wcza­sie zdał sobie sprawę, że sos na bur­rito był tro­chę zbyt ostry. W oko­licy splotu sło­necz­nego zaczy­nał prze­czu­wać rodzący się pożar.

Wyrzu­cił zgnie­cione opa­ko­wa­nie do pobli­skiego kosza na śmieci. Wśród rzę­dów małych, kwa­dra­to­wych sto­li­ków, prze­ci­na­ją­cych roz­le­gły obszar strefy gastro­no­micz­nej, roz­siane były dzie­siątki dużych pojem­ni­ków ze sta­lo­wej siatki. Rzu­cona przez Mike’a papie­rowa kulka ude­rzyła w obręcz, po czym wpa­dła do środka, na stos innych opa­ko­wań po jedze­niu, ser­we­tek i papie­ro­wych kub­ków.

Punkt, pomy­ślał odru­chowo.

Szkoda, że nie był wysoki. Na kilka sekund odciął się w myślach od roz­wrzesz­cza­nych dzieci dookoła, wyobra­ża­jąc sobie, że jest kimś zupeł­nie innym.

Miał dwa­dzie­ścia pięć lat i to mu nie prze­szka­dzało. Nie prze­szka­dzał mu też, ogól­nie mówiąc, jego wygląd. Miał nie­cały metr sie­dem­dzie­siąt wzro­stu i choć bra­ko­wało mu czasu na sport, był w cał­kiem dobrej for­mie. Nie uwa­żał, żeby ciem­no­brą­zowe włosy, piwne oczy i regu­larne rysy robiły z niego szcze­gól­nego przy­stoj­niaka, ale brzydki też nie był. Na jed­nej z nie­wielu ran­dek, na które umó­wił się w liceum, dziew­czyna powie­działa mu, że ma „prze­ni­kliwe spoj­rze­nie”, a to z powodu wydat­nych łuków brwio­wych. Powie­działa też, że ma „wyrzeź­bioną szczękę”. Mike uznał, że naczy­tała się za wiele roman­sów. Jedno było pewne, spo­dzie­wała się po nim znacz­nie wię­cej „rycer­sko­ści”, niż mógł z sie­bie wykrze­sać. Na drugą randkę nie poszli. Teraz nie pamię­tał już nawet, jak miała na imię.

Nie, to nie wygląd Mike’a był pro­ble­mem. Było nim to, jak uło­żyło mu się życie. A może on sam?

Przez więk­szość czasu wma­wiał sobie, że jego życie jest do bani, bo tamto zda­rze­nie pozba­wiło go nor­mal­nego dzie­ciń­stwa… a teraz pozba­wiało go doro­sło­ści. Ale tak naprawdę to nie zda­rze­nie z prze­szło­ści sta­no­wiło przy­czynę. Ta poja­wiła się już wcze­śniej. Był nią sam Mike. Gdyby tylko w tam­tych cza­sach był inny…

Jak wyglą­da­łoby teraz życie Mike’a, gdyby w liceum był typem faceta, z któ­rym chcia­łyby się uma­wiać dziew­czyny? Co robiłby teraz, gdyby poszedł na stu­dia? Nie nale­żał do wyso­kich, ale do zwin­nych już tak. Może mógłby grać w koszy­kówkę. Albo w base­ball. A może mógłby cho­dzić na warsz­taty sto­lar­skie i zosta­wać po szkole, by pra­co­wać nad pro­jek­tami. Zawsze lubił kon­stru­ować różne przed­mioty. Tak wiele mógłby robić… gdyby nie musiał sie­dzieć w domu i…

– Posłu­chaj tego.

Mike zamru­gał i spoj­rzał na drugą stronę stołu. Zmarsz­czył brwi. Zupeł­nie zapo­mniał, że jest tu Jere­miah. Nie lada sztuka. Jere­miah nie nale­żał do face­tów, któ­rzy giną na tle innych. Był ciem­no­skóry i mógł poszczy­cić się posturą zawo­do­wego fut­bo­li­sty, choć takiego, który nieco przy­tył – to ostat­nie sta­no­wiło żywe świa­dec­two jego umi­ło­wa­nia bur­ge­rów i napo­jów gazo­wa­nych, które pił hek­to­li­trami. Na chu­dym ciele Mike’a ciem­no­nie­bie­ska, polie­strowa koszula mun­duru i pasu­jące do niej spodnie wisiały luźno, za to uni­form Jere­miaha nie­mal pękał w szwach, nacią­gnięty na jego sze­ro­kie bary i pokaźny brzuch.

Jere­miah był w porządku. Nie dzia­łał Mike’owi na nerwy, jak więk­szość innych ochro­nia­rzy i ludzi w ogóle.

Teraz gło­śno siorb­nął colę z ogrom­nego papie­ro­wego kubka, sto­ją­cego przed nim na nie­bie­skim pla­sti­ko­wym sto­liku. Poma­chał książką w mięk­kiej opra­wie, którą trzy­mał w ręce.

Potem odchrząk­nął i prze­czy­tał na głos:

– „A cho­ciaż śniący pozo­staje we śnie, prze­cho­dzi przez wspo­mnie­nia, jakby doświad­czał ich po raz pierw­szy, na nowo. Nie jest już pasa­że­rem, ale AKTYW­NYM UCZEST­NI­KIEM”. – Jere­miah zmarsz­czył brwi. – Cie­kawe, dla­czego AKTYWNY UCZEST­NIK wypi­sali całe wiel­kimi lite­rami? Może to jakiś tytuł? Jak w grze kom­pu­te­ro­wej, gdzie dosta­jesz poziom GRAND LORD?

Mike domy­ślał się, że pyta­nie było reto­ryczne, więc nie odpo­wie­dział. Jere­miah zamknął książkę i spoj­rzał na jasno­nie­bie­ską okładkę. Tytuł Teo­ria snów roz­cią­gał się na skos przez abs­trak­cyjny obraz zamknię­tego oka. Czcionka falo­wała, jakby same słowa miały zamiar zapaść w sen.

Znów mach­nął książką.

– To wszystko na serio? – zapy­tał Mike’a, uno­sząc brew.

Ten wzru­szył ramio­nami.

– Nie­któ­rzy tak uwa­żają. To chyba zależy od tego, w co wie­rzysz.

Jere­miah poki­wał głową. Opu­ścił powieki do połowy, ukry­wa­jąc za nimi swoje okrą­głe brą­zowe oczy, i spoj­rzał gdzieś ponad ramie­niem Mike’a. Nie przy­glą­dał się bitwie na pian­kowe strzałki, tylko pogrą­żył się w myślach, co do tego Mike nie miał wąt­pli­wo­ści.

Po kilku sekun­dach Jere­miah wes­tchnął.

– Latem osiem­dzie­sią­tego dru­giego wymie­ni­łem nie­ska­zi­telną kartę debiu­tanta Cala Rip­kena Jr. na uży­waną kopię Mis­sile Com­mand. Tamta karta jest teraz warta pew­nie z osiem­set dolców. Chciał­bym uczest­ni­czyć w tym wspo­mnie­niu i aktyw­nie kop­nąć się w tyłek za tak głu­pią decy­zję. – Zaniósł się krót­kim śmie­chem. Kiedy ucichł, postu­kał w okładkę książki. – Mogę to zatrzy­mać?

Mike wycią­gnął rękę i wyrwał mu książkę z dłoni.

– Nie.

Kąciki ust Jere­miaha opa­dły. Przez chwilę wyglą­dał jak prze­ro­śnięty, smutny szcze­niak.

– Prze­pra­szam – powie­dział Mike. – Jesz­cze sam nie skoń­czy­łem czy­tać.

Typowy rado­sny uśmiech powró­cił na twarz kolegi.

– Jasne, nie ma sprawy.

Czu­jąc się źle z tym, że tak wark­nął na Jere­miaha, Mike dodał:

– Myślę, że mamy czas na shake’a. Chcesz? Ja sta­wiam.

Jere­miah się roz­pro­mie­nił.

– Serio? Tak. Dzięki, stary.

– Pew­nie. – Mike wstał i pod­szedł do lady lodziarni Dairy Fre­eze, kon­struk­cji z chro­mo­wa­nego metalu i jaskra­wo­czer­wo­nego lami­natu. Przed nim stała już klientka, kobieta zlana zde­cy­do­wa­nie za dużą ilo­ścią kwia­to­wych per­fum. Gdy Mike usły­szał zamó­wie­nie, które skła­dała, zaczął żało­wać, że zapro­po­no­wał Jere­mia­howi shake’a.

– Chcę deser lodowy z trzema gał­kami – tłu­ma­czyła z dziw­nym akcen­tem, który był na poły zacią­ga­niem typo­wym dla Ame­ryki Połu­dnio­wej, na poły wyra­fi­no­waną wymową rodem z bry­tyj­skiej pry­wat­nej szkoły. – Ale zamiast trzech gałek w trzech sma­kach chcę sześć połó­wek w sze­ściu sma­kach. Rum z rodzyn­kami, banan z orze­chami, kar­mel z orze­chami pekan, ser­nik tru­skaw­kowy, sor­bet cytry­nowy i lukre­cję. Na wierz­chu rumo­wych chcę syrop tru­skaw­kowy. Na orze­cho­wych polewę pian­kową. Na…

Mike prze­stą­pił z nogi na nogę. Wziął długi, głę­boki oddech i odwró­cił się, pró­bu­jąc zigno­ro­wać nie­koń­czące się zamó­wie­nie. Po wymie­nie­niu dodat­ków do dodat­ków kobieta prze­szła do dro­bia­zgo­wego opisu, jak lody mają być roz­ło­żone w pucharku.

Cho­ciaż przy­ję­cie uro­dzi­nowe dobie­gło końca, dzieci wciąż bawiły się mię­dzy sto­li­kami strefy gastro­no­micz­nej. Pię­cioro z nich uda­wało poli­cjan­tów i zło­dziei w pobliżu cen­tral­nego punktu strefy, czyli ozdob­nej fon­tanny w kształ­cie dużego kubka z wysta­jącą ze środka słomką, z któ­rej try­skała woda. W stru­mie­niu zała­my­wały się bły­ski wie­lo­ko­lo­ro­wych świa­teł, lśnią­cych na kra­wę­dzi kubka. Całość była nieco tan­detna, ale Mike’owi się podo­bała.

– Ręce do góry! – krzyk­nęło jedno z dzieci krę­cą­cych się w pobliżu. Oka­zało się, że była to dziew­czynka o fio­le­to­wych wło­sach, zaci­ska­jąca rączki, jakby trzy­mała w nich pisto­let. Wpa­try­wała się w czar­no­wło­sego chłopca. Ten pod­niósł ręce do góry.

– Spisz ich – roz­ka­zała dziew­czynka pie­go­wa­temu dzie­cia­kowi o nastro­szo­nych wło­sach. Mały pod­szedł do czar­no­wło­sego kolegi i uda­wał, że zakłada mu kaj­danki.

Mike uśmiech­nął się. Oto czego dzieci uczą się z tele­wi­zji.

Pie­gu­sek zaczął wypro­wa­dzać „sku­tego” chło­paka, kie­ru­jąc go do…

Uśmiech Mike’a nagle znik­nął.

Tuż za uda­wa­nym poli­cjan­tem i uda­wa­nym prze­stępcą, do prze­dzie­la­ją­cego prze­strzeń prze­pie­rze­nia na skraju strefy gastro­no­micz­nej, się­ga­ją­cego połowy wyso­ko­ści zwy­kłych ścian, przy­ci­skał się może sze­ścio­letni chło­piec. Na szczy­cie prze­pie­rze­nia stały donice z rośli­nami, któ­rych gałę­zie i pędy zwi­sały wzdłuż ścianki. Blon­dy­nek o krę­co­nych, opa­da­ją­cych na oczy wło­sach kulił się pod liśćmi paproci. Brwi miał ścią­gnięte, usta zaci­śnięte, strze­lał spoj­rze­niem w lewo i w prawo, a wątłe ramiona owi­nął cia­sno wokół plu­szo­wego pin­gwina; był ucie­le­śnie­niem stra­chu.

Mike zmarsz­czył brwi. Dla­czego chło­piec wyglą­dał na tak prze­ra­żo­nego? Czyżby miał kło­poty?

– Cze­ko­lada z zawi­ja­sem masła orze­cho­wego? – Usły­szał śpiewny dam­ski głos.

Mike zare­je­stro­wał go, ale uwagę na­dal sku­piał na chłop­czyku… dopóki ktoś deli­kat­nie nie szturch­nął go w ramię. Odwró­cił się w kie­runku tej osoby. Uśmiech­nięta siwo­włosa kobieta wska­zy­wała ladę Dairy Fre­eze.

– Chyba pana kolej – powie­działa. Jej głos był cie­pły i miły i na chwilę przy­wo­łał wspo­mnie­nie…

– To co zwy­kle, prawda?

Tym razem Mike odwró­cił się do dziew­czyny za ladą.

– Cześć, Cindy – powie­dział. – Prze­pra­szam.

Cindy uśmiech­nęła się sze­roko. Ładna stu­dentka, która pra­co­wała w Dairy Fre­eze, aby opła­cić zaję­cia na kie­runku eko­no­micz­nym (tak powie­działa Mike’owi, mimo że nie wyra­ził zain­te­re­so­wa­nia jej życiem oso­bi­stym) była przy­jaź­nie nasta­wiona do wszyst­kich. Według Jere­miaha zwra­cała szcze­gólną uwagę na Mike’a, ale on tego nie zauwa­żał.

Zmarsz­czył brwi, myśląc o prze­stra­szo­nym chłopcu. Zgu­bił się? Dla­czego był sam?

– To, co zwy­kle? – powtó­rzyła Cindy.

– Co? – Mike prze­niósł na nią uwagę. Jej dłu­gie brą­zowe włosy były dziś sple­cione w war­ko­cze.

Cindy poma­chała łyżką do nabie­ra­nia lodów nad pojem­ni­kiem z cze­ko­ladą z masłem orze­cho­wym.

– Tak – odparł Mike. – Jasne.

Skoro już tu był, rów­nie dobrze mógł sobie coś kupić.

– I kok­tajl cze­ko­la­dowy dla Jere­miaha.

– Już się robi.

Mike odwró­cił się z powro­tem i spoj­rzał na dziew­czynki, któ­rych pokaz taneczny zamie­nił się w roz­chi­cho­tany chaos. Zro­bił krok w prawo, aby móc zoba­czyć prze­pie­rze­nie i doniczkę z papro­cią. Były tam, ale chło­piec… znik­nął.

Mike szybko prze­cze­sał wzro­kiem oko­licę. W uszach mu szu­miało i zda­wał sobie sprawę, że jego oddech przy­spie­sza. Znał ten dźwięk… to była panika.

– Kiedy wpad­niesz tu z Abby? – zagad­nęła Cindy.

Mike usły­szał pyta­nie, ale nie zare­ago­wał. Wciąż despe­racko pró­bo­wał namie­rzyć wzro­kiem chłop­czyka.

– Mamy nowy smak – kon­ty­nu­owała dziew­czyna. – Tęczowa eks­plo­zja. Założę się, że osza­leje na jego punk­cie.

Mike odsu­nął się od lady Dairy Fre­eze. Prze­szedł obok rzędu sto­li­ków, mija­jąc też kilku szar­pią­cych się na niby pod­rost­ków.

– Mike? – woła­nie Cindy goniło męż­czy­znę, który ruszył teraz truch­tem w stronę miej­sca, gdzie ostat­nio widział chłopca.

Spoj­rze­nie miał jak wiązka lase­rowa, badał nim skru­pu­lat­nie każdą część oto­cze­nia. Igno­ro­wał wszystko, co nie­istotne, szu­kał tylko…

Tam!

Dostrzegł chłopca nieco ponad dzie­sięć metrów dalej. Nie stał już przy prze­pie­rze­niu, tylko szedł w stronę fon­tanny. Był odwró­cony ple­cami, ale Mike roz­po­znał roz­wi­chrzone blond loki i zoba­czył wysta­jące spod kości­stego łok­cia nóżki pin­gwina.

Chło­piec kuś­ty­kał nie­zbor­nie przez strefę restau­ra­cyjną w stronę głów­nej alei cen­trum han­dlo­wego. I nie był już sam.

Gdy Mike pod­szedł bli­żej, zoba­czył, że na nad­garstku chłopca zaci­ska dłoń wysoki facet o sza­ro­blond wło­sach. Cią­gnął malca za sobą, narzu­ca­jąc mu zde­cy­do­wa­nie zbyt szyb­kie tempo.

– Hej! – krzyk­nął Mike i zerwał się do biegu.

Po dro­dze potrą­cił trzy­ma­jącą się za ręce parę, kop­nął na bok kilka krze­seł i odsu­wał bez­ce­re­mo­nial­nie każ­dego, kto sta­wał mu na dro­dze. Był led­wie świa­domy tego, że odwra­cają się za nim głowy, a tu i tam roz­le­gają się pełne iry­ta­cji chrząk­nię­cia i gniewne pro­te­sty. Gnał przez strefę gastro­no­miczną.

Tajem­ni­czego męż­czy­znę spo­wal­niał nie­zdar­nie czła­piący chłop­czyk, więc dystans mię­dzy nim a ochro­nia­rzem szybko się zmniej­szał.

– Hej ty! – krzyk­nął Mike. – Zatrzy­maj się!

Męż­czy­zna odwró­cił się w jego stronę, podob­nie jak więk­szość ludzi dookoła. Mike przez uła­mek sekundy dostrzegł uno­szące się brwi nie­zna­jo­mego, a potem sko­czył, poko­nu­jąc ostatni metr dzie­lący go od nie­do­szłego pory­wa­cza. Jed­no­cze­śnie cof­nął rękę, zaci­ska­jąc pięść, i bez waha­nia wystrze­lił w nos faceta szybki cios.

Usły­szał trzask i poczuł, jak pod jego knyk­ciami łamie się chrząstka. W tej samej chwili z impe­tem zde­rzył się z męż­czy­zną i razem wpa­dli do zbior­nika fon­tanny.

Kiedy Mike ude­rzył w wodę, jakby stra­cił zdol­ność logicz­nego kie­ro­wa­nia swo­imi czy­nami. Kon­trolę prze­jęło w nim coś pry­mi­tyw­nego, coś, co zamie­niło jego ramiona w pom­pu­jące tłoki, sku­pione na twa­rzy tam­tego męż­czy­zny.

Blon­dyn się bro­nił; zadał Mike’owi cios w szczękę i ugo­dził go kola­nem w brzuch. To tylko spo­tę­go­wało wście­kłość ochro­nia­rza. Sko­czył całym cia­łem na faceta i razem z nim wylą­do­wał znów w wodzie. Ugryzł się w wargę; nie wie­dział, czy to efekt cio­sów tam­tego, czy kie­ru­ją­cej nim nie­po­ha­mo­wa­nej furii. Poczuł smak krwi. Miał ją też na pię­ściach – była cie­pła, w prze­ci­wień­stwie do lodo­wa­tej wody z fon­tanny.

Kątem oka dostrzegł czer­wone włókna wiru­jące w przej­rzy­stej wodzie. Czer­wień przy­wo­łała wspo­mnie­nie, a razem z nim do głowy Mike’a napły­nęła czerń – ciem­ność tak głę­boka, że poczuł nagle, jakby spa­dał w pustkę.

Rozdział 2

Ostre brzę­cze­nie prze­biło się przez dry­fu­jące po nie­bie pół­przej­rzy­ste chmury…

Mike otwo­rzył oczy i jęk­nął. Przez kilka sekund zdo­łał utrzy­mać wra­że­nie lek­ko­ści, nie­waż­ko­ści, które pozo­stało po śnie. Pika­nie jed­nak nie usta­wało, prze­szy­wa­jące i natar­czywe.

Wycią­gnął lewą rękę i ude­rzył nią w coś, co, jak sądził, było górną czę­ścią obu­dowy taniego pla­sti­ko­wego cyfro­wego budzika, sto­ją­cego na roz­kle­ko­ta­nej noc­nej szafce obok pokie­re­szo­wa­nej meta­lo­wej lampki. Zamiast jed­nak ude­rzyć w budzik, ręka Mike’a wylą­do­wała na odtwa­rza­czu kaset magne­to­fo­no­wych. Poczuł, jak jego palce ocie­rają się o książkę w mięk­kiej opra­wie, a potem usły­szał, jak ta zsuwa się z szafki i upada na cienki dywan na drew­nia­nej pod­ło­dze.

Cof­nął rękę. Palce, cią­gle abso­lut­nie nie­zdarne, jak to zwy­kle rano, znowu o coś zaha­czyły. Tym razem była to pla­sti­kowa bute­leczka z tablet­kami. Mike usły­szał, jak prze­ta­cza się po noc­nej szafce i ląduje z przy­tłu­mio­nym szme­rem na dywa­nie. Skrzy­wił się, mając nadzieję, że pamię­tał o zakrę­ce­niu nakrętki.

Zaczął wsta­wać, ale ten ruch spo­wo­do­wał, że jego płat skro­niowy prze­szył ból, jakby wbił się tam odła­mek szkła. Chwy­cił się za głowę. Odła­mek szkła zaczął poru­szać się w jego czaszce. Nie­milk­nący pisk alarmu zda­wał się wbi­jać go jesz­cze głę­biej w mózg Mike’a.

Zmru­żył oczy, spo­glą­da­jąc w kie­runku szafki noc­nej, i po raz kolejny spró­bo­wał wyłą­czyć budzik. Tym razem jego dłoń tra­fiła w cel. Pie­kielny hałas ustał.

Mike ponow­nie jęk­nął i potarł skro­nie. Wzdy­cha­jąc, zwlókł się z łóżka i się­gnął po szklankę, która stała obok magne­to­fonu. Przy­naj­mniej tego udało mu się nie prze­wró­cić. Szklanka wciąż była do połowy wypeł­niona wodą. Mike wypił ją i odsta­wił z powro­tem.

Prze­su­nął bosymi sto­pami po pod­ło­dze i natra­fił na bute­leczkę. Jego tabletki na receptę. Pochy­lił się i skrzy­wił, gdy ten ruch znowu nasi­lił ból głowy, i pod­niósł pojem­nik z ciem­no­bursz­ty­no­wego pla­stiku. Na szczę­ście zakrę­cił go porząd­nie. Małe, białe pastylki – wszyst­kie kil­ka­dzie­siąt sztuk – wciąż spo­czy­wały bez­piecz­nie w środku.

Mike wsu­nął bute­leczkę z tablet­kami pod mate­rac, zale­d­wie kilka cen­ty­me­trów od kra­wę­dzi. Następ­nie pochy­lił się ponow­nie, zaci­ska­jąc zęby, gdy kłu­cie w gło­wie się wzmo­gło. Pod­niósł Teo­rię snów w mięk­kiej opra­wie. Poło­żył książkę przy magne­to­fo­nie i naci­snął przy­cisk prze­wi­ja­nia.

Taśma magne­to­fo­nowa zaszem­rała, a Mike wresz­cie zdo­łał spo­koj­nie ode­tchnąć. Poranna rutyna wró­ciła na wła­ściwe tory. Pierw­sze czyn­no­ści po prze­bu­dze­niu wyko­ny­wał machi­nal­nie. Wyłącz budzik. Scho­waj tabletki. Prze­wiń kasetę. Tego ranka sil­niej­szy niż zwy­kle ból głowy zamie­nił sprawną sekwen­cję w występ klauna soli­sty. Płynny szept prze­wi­ja­nej taśmy przy­wró­cił Mike’owi poczu­cie nor­mal­no­ści.

– Okej – powie­dział i prze­cze­sał dłońmi włosy.

Wstał, odszedł kilka kro­ków od łóżka i zna­lazł się na skraju wytar­tego dywanu w kolo­rach jasnego błę­kitu i sza­ro­ści. Wycią­gnął ręce nad głowę, zmu­sza­jąc się do zigno­ro­wa­nia bólu. Opadł na pod­łogę i zaczął robić pompki. Nie liczył powtó­rzeń, tylko raz za razem opusz­czał się i pod­no­sił.

Dywan pod jego dłońmi był szorstki i brudny. Mike pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć, kiedy ostat­nio odku­rzał pokój.

Pod­niósł głowę, nie prze­ry­wa­jąc mia­ro­wego ruchu, i obrzu­cił spoj­rze­niem tak dobrze mu znaną nie­wielką prze­strzeń. Pokój był pra­wie pusty – mie­ściły się w nim tylko wąskie łóżko i mała szafka nocna – i był niczym innym jak surową celą. Celą, która trzy­mała Mike’a z dala od świata. Nawet jedyne okno, które mogłoby przy­po­mnieć mu, że poza jego wła­snym cier­pie­niem ist­nieje jakaś inna rze­czy­wi­stość, było zasło­nięte cięż­kimi zasło­nami zaciem­nia­ją­cymi. Mike spu­ścił głowę i kon­ty­nu­ował pompki. Choć wysi­łek spra­wiał mu ból, psy­chicz­nie przy­no­sił uko­je­nie, podob­nie jak surowe, przy­po­mi­na­jące wię­zie­nie oto­cze­nie. Jesz­cze kilka minut kary i będzie mógł sta­wić czoła kolej­nemu dniu.

***

Abby pochy­liła się nad szki­cow­ni­kiem, kon­cen­tru­jąc się na dopra­co­wa­niu rysunku. Wysu­wa­jąc koniu­szek języka, sunęła ołów­kiem po kartce, kre­śląc długą, zakrzy­wioną linię. Skoń­czyw­szy, cof­nęła głowę i zmarsz­czyła brwi. Czy to dobrze wygląda? Nie była pewna. Pod­nio­sła wzrok. Wyj­rzała przez otwór w ota­cza­ją­cym ją pro­wi­zo­rycz­nym namio­cie.

Namiot, skon­stru­owany z koców przy­mo­co­wa­nych do poma­lo­wa­nej na biało szafki noc­nej, dopa­so­wa­nego do niej biurka i kra­wę­dzi przy­sa­dzi­stego sekre­ta­rzyka, przy­le­gał cia­sno do łóżka Abby; łóżka, któ­rego nie lubiła nawet w poło­wie tak bar­dzo, jak lubiła przy­tulne wnę­trze swo­jej kry­jówki.

Leżały tu na pod­ło­dze dwie poduszki, które otu­lał jesz­cze jeden koc; całość przy­po­mi­nała małe gniazdko, w któ­rym dziew­czynka czuła się bez­piecz­nie i kom­for­towo, jak zadbany pisklak. Poduszki i koce pach­niały pły­nem do pra­nia. Abby widziała opa­ko­wa­nie tegoż płynu; napis na nim infor­mo­wał, że ma „zapach desz­czu”. Nie sądziła, żeby tak wła­śnie pach­niał deszcz, ale zapach nie był wcale zły. Był słod­kawy, owo­cowy. A dzięki niemu także wnę­trze namiotu Abby pach­niało słod­kawo i owo­cowo.

Lubiła prze­by­wać w swo­jej kry­jówce. Gdy sie­działa w środku, mogła sta­wić czoła nie­mal wszyst­kiemu, jak choćby temu chrzą­ka­niu i stę­ka­niu, które dobie­gało teraz z pokoju jej brata. Mike znów robił pompki, a Abby żało­wała, że musi tego słu­chać. Wyraź­nie nie zno­sił tych ćwi­czeń. Było to jasne, jeśli przysłu­chać się dźwię­kom, które wyda­wał. Gdy Mike robił pompki, Abby czuła dys­kom­fort, jakby w brzuch ude­rzało ją coś twar­dego. Nie lubiła się tak czuć.

Cho­ciaż w kry­jówce było chłodno i ciemno, przez otwór dało się zoba­czyć gruby pro­mień słońca. Padał na ścianę naprze­ciwko namiotu. Wisiało na niej wiele ukoń­czo­nych rysun­ków Abby. Wyko­rzy­sty­wała tę wystawkę jako moty­wa­cję do ćwi­cze­nia ryso­wa­nia. Choć więk­szość postaci na obraz­kach wyglą­dała jak paty­czaki, nie­które były już bar­dziej reali­styczne. Jej umie­jęt­no­ści się roz­wi­jały. I to ją cie­szyło.

A nie­wiele rze­czy naprawdę cie­szyło Abby i spra­wiało, że czuła się dobrze. Od zawsze drę­czyło ją poczu­cie, że nie wie, jaka wła­ści­wie powinna być. Miała wra­że­nie, że nikomu nie zależy na jej obec­no­ści. Ani jej bratu, ani Max, jej opie­kunce, ani dzie­cia­kom ze szkoły, ani tym z cen­trum tera­peu­tycz­nego. Nie, chwi­leczkę. „Nikomu” – to nie do końca była prawda. Dok­tor Lil­lian zale­żało na obec­no­ści Abby. To ona kupiła jej wszyst­kie fajne kredki, któ­rymi Abby teraz ryso­wała. Mówiła, że dziew­czynka jest zdol­niej­sza niż prze­ciętna dzie­się­cio­latka. To ozna­czało, że ryso­wała lepiej niż inne dzieci w jej wieku. Ryso­wa­nie spra­wiało, że Abby czuła się wyjąt­kowa. Podob­nie jak jej rysunki. Ryso­wa­nie było jej drogą do świata, w któ­rym lubiła prze­by­wać – świata, w któ­rym była chciana i czuła się war­to­ściowa.

Roz­le­gło się gło­śne puka­nie do cien­kich drew­nia­nych drzwi. Abby odło­żyła szki­cow­nik i zacią­gnęła poły koca nad otwo­rem namiotu. Pod­nio­sła Dolpha, swo­jego plu­szo­wego del­fina. Zer­k­nęła przez wąską szcze­linę mię­dzy kocami w stronę pokie­re­szo­wa­nych, bla­do­brą­zo­wych drzwi. Żało­wała, że nie są duże ani grube i że nie mają solid­nych rygli, jak w sta­ro­daw­nym zamku.

– Abby! – zawo­łał z dru­giej strony nie­zam­ko­wych drzwi Mike. Nie odpo­wie­działa. – Abs, jesteś gotowa?

– Nie mam na imię Abs – wyszep­tała. – Mam na imię Abby i wcale mnie tutaj nie ma.

Nie­zbyt grube i pozba­wione rygli drzwi otwo­rzyły się. Mike wsu­nął głowę do pokoju, naru­sza­jąc pry­watną prze­strzeń Abby. Spoj­rzał w stronę łóżka, po czym prze­niósł wzrok na szparę mię­dzy kocami, przez którą wyglą­dała dziew­czynka. Abby wyraź­nie usły­szała gło­śne wes­tchnie­nie brata.

Wpa­try­wała się w stopy Mike’a, gdy szedł w kie­runku jej kry­jówki. Miał czarne skar­petki, wybla­kłe i tak roz­cią­gnięte, że zwi­jały się w obwa­rzanki wokół kostek, a do tego były pełne dziur. Przez naj­więk­szy z poszar­pa­nych otwo­rów wysta­wał duży palec lewej stopy.

Stopy w skar­pet­kach zatrzy­mały się tuż przy namio­cie. Śmier­działy potem; a może to cały Mike nim cuch­nął? Abby zmarsz­czyła nos i wtu­liła twarz w mięk­kie futerko Dolpha. Del­fin nie był tak czy­sty jak koce two­rzące jej kry­jówkę, więc jego zapach nie był słodki i owo­cowy. Ale nie pach­niał też źle. Tro­chę jak Abby, a ona pach­niała cytry­nami, ponie­waż pach­niał nimi jej szam­pon.

– Abby – ode­zwał się Mike. – Wiem, że nie śpisz.

Zaci­snęła oczy. Usły­szała sze­lest, poczuła ruch powie­trza – poły koca roz­su­nęły się. Mike znowu wes­tchnął, gło­śno i prze­cią­gle.

– Abby!

Z zamknię­tymi oczami przy­ci­skała Dolpha do twa­rzy. Nie ruszała się.

Odgłos szu­ra­nia. Trze­po­ta­nie. Poczuła, jak powie­trze omiata jej nagie ramiona. Otwo­rzyła oczy. Mike potrzą­sał jed­nym z krze­seł sta­no­wią­cych rusz­to­wa­nie namiotu.

– No dobra, dobra! – krzyk­nęła.

Mike wsu­nął głowę mię­dzy poły koca. Włosy ster­czały mu dzi­wacz­nie. Abby uznała, że głu­pio to wygląda, ale mógł to zro­bić naumyśl­nie. Nie­któ­rzy chłopcy w szkole też mieli takie fry­zury.

Abby pomy­ślała o wła­snej fry­zu­rze. W tej chwili pew­nie też wyglą­dała głu­pio. Kiedy spała, włosy zawsze jej się burzyły, a że były gęste, a przy tym cien­kie, jak włosy jej brata, łatwo się plą­tały.

Łyp­nęła na Mike’a.

– Zacho­wu­jesz się jak palant – powie­działa.

Prze­wró­cił oczami.

Kiedy robił taką minę, Abby miała cza­sem wra­że­nie, że patrzy na wła­sne oczy osa­dzone w cudzej gło­wie. Mieli z bra­tem bar­dzo podobne oczy, cho­ciaż jego były jaśniej­sze niż jej – orze­chowe, jak to się mówi. Kąciki u obojga opa­dały po zewnętrz­nej, jakby cały czas byli nieco smutni. To w zasa­dzie było cał­kiem zgodne z prawdą.

Abby nie sądziła, by poza oczami i czar­nymi, gęstymi, lekko falu­ją­cymi wło­sami byli do sie­bie z bra­tem podobni. Mike miał twarz jakby twardą, nacią­gniętą, spra­wiał wra­że­nie, że jego skóra jest roz­pięta na rusz­to­wa­niu z metalu lub drewna. Ona miała okrą­glej­szą buzię o mięk­kich liniach.

Mike ponow­nie potrzą­snął namio­tem.

– Dawaj, Abby. Wiesz, że nie mogę się spóź­nić.

Wes­tchnęła, naśla­du­jąc brata.

– To nie moja wina, że wylali cię z pracy w gale­rii.

Znowu wes­tchnęła, tym razem z żalem. Wie­działa, że lody z Dairy Fre­eze będą teraz rzad­ko­ścią, o ile w ogóle będą się tra­fiały. Kiedy Mike pra­co­wał w cen­trum han­dlo­wym, miał pra­cow­ni­czą zniżkę. Teraz ją także stra­cił. Nie ma zniżki, nie ma lodów.

– Masz rację – zgo­dził się Mike. Abby wie­działa, że cho­dzi mu o pracę, a nie lody, o któ­rych wła­śnie marzyła. Lekko trą­cił nogą bok namiotu. – Ale jeśli się dzi­siaj spóź­nię, to będzie twoja wina. Pięć minut. Ubie­raj się.

Wysta­wiła język. Brat odpo­wie­dział tym samym. Pomy­ślała, że może i języki mają podobne, tyle że jego był więk­szy.

Mike odwró­cił się, aby wyjść z pokoju. Abby spoj­rzała na Dolpha i unio­sła brew. Del­fin wyda­wał się zga­dzać z jej pomy­słem, więc wyrzu­ciła go przez otwór z kry­jówki.

Dolph zato­czył łuk w powie­trzu i wbił swój tępy nos w sam śro­dek ple­ców Mike’a. Upadł następ­nie na żół­to­zie­lony ple­ciony dywan, który okry­wał drew­nianą pod­łogę. Mike znowu odwró­cił się ku sio­strze. Abby zer­k­nęła na jego stopy.

– Fajne skar­pety – zakpiła.

– Przy­ga­niał kocioł garn­kowi – odciął się Mike i wyszedł z pokoju.

Abby wypeł­zła z namiotu, spie­sząc na ratu­nek Dolphowi. Potem pod­nio­sła się na równe nogi i zer­k­nęła na swoje stopy. Miała na sobie jedną skar­petkę w czer­wono-białe paski i jedną w żółte kropki. Wzru­szyła ramio­nami i przy­tu­liła Dolpha. Nie wyda­wał się przej­mo­wać jej nie­do­pa­so­wa­nymi skar­pet­kami.

***

Mike spoj­rzał w górę na wiszące nisko szare chmury. Miał wra­że­nie, że wci­skają go w popę­kany beto­nowy chod­nik pro­wa­dzący do smut­nego, pro­sto­kąt­nego budynku z cegły, do któ­rego za nic nie chciał wcho­dzić. Cały wygląd pod­nisz­czo­nej klo­co­wa­tej kon­struk­cji aż krzy­czał: „Oto nie­do­fi­nan­so­wany urząd!” i miało się wra­że­nie, że także ona jest zbyt wątła, aby oprzeć się napie­ra­ją­cym war­stwom jed­no­li­tych chmur.

Nie zno­sił takich chmur. Przy­po­mi­nały żela­zną płytę, przy­gnę­biały, poza tym bra­ko­wało im praw­dzi­wego cha­rak­teru… Na pokaz groźne i wiel­kie, nie nio­sły za sobą żad­nych kon­kre­tów. Spra­wiały, że niebo ciem­niało i wyglą­dało nie­bez­piecz­nie, ale zawie­rały bar­dzo mało wody, więc nie wywo­ły­wały opa­dów. Z jakie­goś powodu pamię­tał, jak mówili o tym w szkole. Może dla­tego, że sam czuł się tro­chę jak taka chmura.

Mike przy­sta­nął z waha­niem u stóp krót­kich scho­dów pro­wa­dzą­cych do budynku. Ile razy był już w tym żało­snym miej­scu? Stra­cił rachubę.

Kop­nął sto­pień, wyry­wa­jąc z niego kawa­łek kru­sze­ją­cego betonu. Chrup­nię­cie, które przy tym roz­brzmiało, spra­wiło mu głę­boką satys­fak­cję. Wypro­sto­wał barki i powlókł się wresz­cie po scho­dach.

Wnę­trze budynku, w któ­rym mie­ścił się miej­ski ośro­dek pomocy spo­łecz­nej, było jesz­cze ohyd­niej­sze niż jego fasada. Brudne kre­mowe ściany i prze­my­sło­wej jako­ści wykła­dzina o kolo­rze wybla­kłego brązu spra­wiały, że lobby oraz główny kory­tarz atrak­cyj­no­ścią dorów­ny­wały kana­łom ście­ko­wym. Nie żeby Mike kie­dy­kol­wiek zapusz­czał się do kana­łów… Ale to miej­sce było im jego zda­niem naj­bliż­sze.

Poczła­pał przed sie­bie i wziął nume­rek z pokan­ce­ro­wa­nego czar­nego podaj­nika sto­ją­cego przy ladzie w głębi holu. Zer­k­nął na papie­rek. Dwa­dzie­ścia sie­dem. Prze­niósł wzrok na sła­bo­wity wyświe­tlacz na ścia­nie. W ostrym bla­sku świe­tló­wek, w któ­rym ską­pane było pomiesz­cze­nie, ane­micz­nie migo­tała na nim liczba jede­na­ście.

– Świet­nie – mruk­nął pod nosem Mike.

Powłó­cząc nogami, ruszył po szorst­kim dywa­nie ku sze­re­gowi pla­sti­ko­wych krze­seł usta­wio­nemu pod lewą ścianą kory­ta­rza. W sto­sun­kowo małej prze­strzeni tło­czyło się pozo­sta­łych dwu­dzie­stu sze­ściu cze­ka­ją­cych z numer­kami, a wraz z nimi ich współ­mał­żon­ko­wie, dzieci i przy­ja­ciele (Mike nie miał żad­nego z powyż­szych). Zoba­czył jed­nak na końcu rzędu wolne krze­sło. Skie­ro­wał się w jego stronę i usiadł. Zaraz zaczął się wier­cić, żeby odsu­nąć się od naj­bliż­szej sąsiadki. Pokaź­nej postury kobieta naru­szała odzia­nymi w dres udami jego prze­strzeń oso­bi­stą.

Prze­su­wa­jąc krze­sło, czuł na sobie wzrok kobiety. Usły­szał, że sap­nęła, ale nie spoj­rzał w jej stronę. Nawią­zy­wa­nie kon­taktu wzro­ko­wego z innymi peten­tami ocze­ku­ją­cymi na spo­tka­nie z pra­cow­ni­kiem opieki nie było dobrym pomy­słem. Spoj­rze­nie w oczy takiemu nie­szczę­śni­kowi mogło spra­wić, że czło­wieka wessie bagno pozba­wia­ją­cej resz­tek chęci do życia depre­sji. Każdy tutaj miał takie czy inne kło­poty. Wystar­cza­jąco trudno było pora­dzić sobie z wła­snymi; Mike nie potrze­bo­wał jesz­cze oglą­dać cudzych, choćby prze­lot­nie.

Choć nie widział pozo­sta­łych, czuł ich obec­ność. Była jak kraty zamy­ka­jące wię­zienną celę.

Czuł też zapach współ­to­wa­rzy­szy nie­doli i sły­szał wyda­wane przez nich odgłosy. Całą pocze­kal­nię wypeł­niały dźwięki – ner­wowe szu­ra­nie stóp, pocią­ga­nie nosem, poka­sły­wa­nie, odchrzą­ki­wa­nie, tu i ówdzie nawet ciche łka­nie, a ponad tym wszyst­kim – szmer gło­sów. Choć Mike nie chciał słu­chać histo­rii, które przy­da­rzały się innym, cza­sem urywki roz­mów prze­bi­jały się przez mur jego żela­znego posta­no­wie­nia, aby inte­re­so­wać się tylko wła­snymi spra­wami.

– No i mówię mu… – rela­cjo­no­wała jedna z kobiet jękli­wym gło­sem. – Mówię: „Nie możesz pan tak kogoś trak­to­wać. Gdzie się mamy podziać, jak nas pan wyrzu­cisz?”.

Z dru­giej strony pomiesz­cze­nia zabrzmiał tubal­nie jakiś męż­czy­zna, na tyle gło­śno, że pew­nie było go sły­chać na zewnątrz.

– Jak czło­wiek ma wykar­mić rodzinę za te nędzne gro­sze, które płacą?

Mike spró­bo­wał men­tal­nie zablo­ko­wać uszy i wpa­try­wał się w swoje stopy. Odci­na­jąc się od oto­cze­nia, zajął się swoją ulu­bioną grą w „Co by było, gdyby…?”.

Lubił odgry­wać w gło­wie roz­ma­ite sce­na­riu­sze. Cza­sem wcie­lał się w repor­tera albo podró­żu­ją­cego foto­grafa. Cza­sem bywał naukow­cem, leka­rzem albo sędzią. Naj­czę­ściej – budow­lań­cem, ale nie byle jakim, tylko grubą rybą, która kie­ruje budo­wami wiel­kich domów albo cie­ka­wych archi­tek­to­nicz­nie biu­row­ców (nie takich kloc­ków jak ten). Ni­gdy, prze­nigdy nie bywał w wyobraźni ochro­nia­rzem, dozorcą, pra­cow­ni­kiem sor­towni poczty ani bez­ro­bot­nym fra­je­rem, szu­ka­ją­cym byle jakiego zaję­cia.

Wie­dział, że powi­nien był dawno temu wyro­snąć z takiego uda­wa­nia, ale wyobra­ża­nie sobie innego życia niż to, które miał naprawdę, dawało mu każ­dego ranka moty­wa­cję, żeby wstać i ruszyć do dzia­ła­nia. Mike z jego wyobraźni miał czy­stą kartę. Mógł zapo­mnieć o całym bagażu, który się za nim cią­gnął… o poczu­ciu winy. Gdyby nie był w sta­nie od czasu do czasu odło­żyć dźwi­ga­nego na ple­cach cię­żaru, pew­nie już dawno by zwa­rio­wał. Albo by go to zabiło. Nie wie­dział, co byłoby gor­sze.

– Numer dwa­dzie­ścia sie­dem?

Mike pod­niósł wzrok. To już?

Po pomiesz­cze­niu roz­glą­dała się czter­dzie­sto­kil­ku­let­nia kobieta z mocną trwałą i oczami, które wyglą­dały, jakby już od lat nie zaznały w nocy wię­cej niż godziny czy dwóch snu. Mike pod­niósł rękę, żeby zwró­cić na sie­bie jej uwagę.

Kobieta obcią­gnęła zmiętą poma­rań­czową bluzkę. Mike pomy­ślał, że ten kolor gry­zie się z rdzawą barwą spód­nicy, która zwi­sała krzywo z chu­dych bio­der urzęd­niczki, koń­cząc się o pięć cen­ty­me­trów nad pra­wym kola­nem, ale dwa cen­ty­me­try poni­żej lewego.

– Numer dwa­dzie­ścia sie­dem? – powtó­rzyła, zwra­ca­jąc się do niego. Mike ski­nął głową, a ona powie­działa: – Pro­szę za mną.

Wstał.

Rozdział 3

Wysoki, szczu­pły męż­czy­zna, który roz­sia­dał się swo­bod­nie w biu­ro­wym fotelu z popę­ka­nego czar­nego winylu, ema­no­wał aurą pre­zesa zarządu wiel­kiej firmy. Tym­cza­sem nie pre­ze­so­wał niczemu poza cia­sną klitką bez okien i tanim biur­kiem z bla­tem ze sklejki w uda­ją­cej drewno okła­dzi­nie. Jesz­cze tan­det­niej­sza była tabliczka z nazwi­skiem, wysu­nięta do przodu na tymże biurku, która gło­siła, że męż­czy­zna nazywa się Steve Raglan. Poni­żej nazwi­ska można było prze­czy­tać infor­ma­cję, że jest on doradcą zawo­do­wym. Bio­rąc pod uwagę pełną samo­za­do­wo­le­nia minę, która wyraź­nie świad­czyła o jego napom­po­wa­nym ego, Mike był pewien, że facet uważa się za abso­lut­nie naj­lep­szego doradcę zawo­do­wego na całym bożym świe­cie. A może i w ogóle naj­świet­niej­szego na świe­cie czło­wieka. Mike miał ochotę dać mu w nos.

Około pięć­dzie­się­cio­letni Raglan o siwie­ją­cych ciem­nych wło­sach przy­glą­dał się Mike’owi, mru­żąc oczy zza powięk­sza­ją­cych i znie­kształ­ca­ją­cych je gru­bych, okrą­głych oku­la­rów w czar­nych opraw­kach. Oku­lary te były domi­nu­ją­cym ele­men­tem pocią­głej twa­rzy o wyso­kim czole.

Posłał Mike’owi sze­roki uśmiech, poka­zu­jąc mnó­stwo zębów. Przy­po­mi­nało to bar­dziej nie­okre­ślony gry­mas.

– A zatem, panie Schmidt – zagaił. – Co wła­ści­wie jest z panem nie tak?

Tak­so­wał Mike’a od stóp do głów, jakby oce­niał war­tość krowy prze­zna­czo­nej na rzeź. Na­dal roz­sia­dał się w fotelu. Jedną dużą stopę opie­rał o blat brzyd­kiego, pozna­czo­nego szra­mami biurka. Koły­sała się w rytm melo­dii, którą znał tylko Raglan.

– No więc, Mike? – pona­glił. – Mogę się tak do pana zwra­cać?

Mike wzru­szył ramio­nami. Nie obcho­dziło go to, jak facet się do niego zwraca. Nie obcho­dziło go też, co miał do powie­dze­nia. Cokol­wiek powie, okaże się iry­tu­jące. Miał nie­przy­jemny głos – na prze­mian chra­pliwy i nosowy, a po chwili gładki i śpiewny. Jakby nie wie­dział, kim wła­ści­wie jest i jak chce brzmieć.

Nie­ważne. Mike’a nie obcho­dziło też to, dla­czego głos Raglana brzmi tak, a nie ina­czej. Chciał po pro­stu mieć już za sobą to spo­tka­nie.

– To o co cho­dzi, Mike? – nie usta­wał Raglan. – Jest pan chory na głowę?

Ode­pchnął się od biurka wybi­ja­jącą przed chwilą rytm stopą. Wypro­sto­wał fotel i nachy­lił się do przodu, opie­ra­jąc łok­cie o suszkę z beżo­wego filcu, na któ­rej leżała tylko jedna tek­tu­rowa teczka z doku­men­tami i stał czer­wony kubek, chyba pusty. Poza sta­rym tele­fo­nem sta­cjo­nar­nym i pustym meta­lo­wym koszycz­kiem na kore­spon­den­cję na biurku nie było nic, co wska­zy­wa­łoby, że jest ono uży­wane do fak­tycz­nej pracy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki