Five Nights at Freddy’s. Five Nights At Freddy's. 1:35 w nocy Tom 3 - Scott Cawthon - ebook

Five Nights at Freddy’s. Five Nights At Freddy's. 1:35 w nocy Tom 3 ebook

Scott Cawthon

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kolejna porcja przerażających historii prosto z pokręconego świata gry Five Nights at Freddy’s. Zapnij pasy, bo ta złowroga przejażdżka może cię wybić na niebezpieczną orbitę… Dla Delili, Stanleya i Devona bycie niezauważanym jest praktycznie sposobem na życie. Samotna od najmłodszych lat Delila co noc zapada się coraz głębiej w swoje sny, walcząc z makabrycznymi koszmarami, od których nie ma ucieczki. Stanley zmaga się z odrzuceniem i wpadł w pułapkę zastawioną przez tajemniczego pracodawcę. A Devon, porzucony przez ojca i ignorowany przez matkę, nie może zrozumieć, dlaczego miłość i przyjaźń przychodzą tak łatwo każdemu oprócz niego. Niestety, w bezdusznym świecie Five Nights at Freddy's samotność jest jak magnes, który przyciąga zło…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 238

Oceny
4,2 (17 ocen)
7
7
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
halinamo

Dobrze spędzony czas

Całkiem interesująca książka, ale druga historia jest lekko bezsensowna. Nie będę mówił o co chodzi by nie psuć zabawy innym czytelnikom
10
Demeter19

Dobrze spędzony czas

git
10
Wiktorwanat

Całkiem niezła

na oguł git ale chistoria Eli mnie nie jest dobra tak jak reszta ktura tam jest
10
SylwiaJagoda

Nie oderwiesz się od lektury

mega niepokojąca mega fajna
10
Stasia1976

Nie oderwiesz się od lektury

Dordzo dobra książka jak na horror przystało jest kilka śmierći
10

Popularność



Podobne


1:35 w nocy

Hurra, hurra! Bzzz, bzzz, bzzz – zaśpie­wał gło­śno brzę­kliwy gło­sik.

Nie­do­rzeczna pio­senka prze­cięła jak bosak przy­jemny sen Delili i wyrwała ją z tego cudow­nego stanu nie­świa­do­mo­ści.

– Co do…? – wymam­ro­tała Deli­lah, sia­da­jąc wśród pognie­cio­nej fla­ne­lo­wej pościeli, i zamru­gała, pora­żona świa­tłem słońca prze­są­cza­ją­cym się przez żalu­zje.

– To dzięki tobie mam tyle ener­gii – śpie­wał dalej nie­zra­żony gło­sik.

Deli­lah rzu­ciła poduszką w cienką ścianę oddzie­la­jącą jej pokój od miesz­ka­nia sąsiadki. Poduszka wal­nęła w opra­wiony pla­kat, na któ­rym wid­niał spo­kojny nad­mor­ski pej­zaż. Deli­lah spoj­rzała nań tęsk­nie. Taki wła­śnie widok chcia­łaby mieć.

Nie­stety okna Delili nie wycho­dziły na ocean, lecz na kosze na śmieci i paskudne zaple­cze czyn­nej dwa­dzie­ścia cztery godziny na dobę knajpy, w któ­rej pra­co­wała. Nie miała też spo­koju, tylko dener­wu­jącą sąsiadkę o imie­niu Mary, która wciąż śpie­wała na całe gar­dło: „Dzię­kuję, dzię­kuję, że zaczy­nasz mój dzień.”

– Kto śpiewa o budzi­kach? – wark­nęła Deli­lah, jęcząc i pocie­ra­jąc oczy.

Już samo posia­da­nie śpie­wa­ją­cej sąsiadki było złe, a sto razy gor­sze było to, że sąsiadka sama wymy­ślała głu­pie pio­senki i zawsze roz­po­czy­nała dzień od tej o budziku. Tak jakby budziki same w sobie nie były dość okropne.

O wilku mowa. Deli­lah spoj­rzała na swój zega­rek.

– Co? – jęk­nęła i wysko­czyła z łóżka jak opa­rzona.

Chwy­ciła nie­duży elek­tro­niczny budzik na bate­rie i zaga­piła się na wyświe­tlacz, na któ­rym wid­niała 6:25.

– Co z cie­bie za poży­tek… – zawo­łała i rzu­ciła zegar na jasno­nie­bie­ską koł­drę.

Deli­lah z całego serca nie­na­wi­dziła budzi­ków. Było to pokło­sie dzie­się­ciu mie­sięcy, które spę­dziła u ostat­niej rodziny zastęp­czej pięć lat temu. W praw­dzi­wym świe­cie trzeba było także nie­stety korzy­stać z budzi­ków, a dziew­czyna jesz­cze się z tym nie pogo­dziła. Teraz odkryła jed­nak, że jest coś, czego nie­na­wi­dzi jesz­cze bar­dziej niż budzi­ków – budzi­ków, które nie dzia­łają!

Zadzwo­nił jej tele­fon. Kiedy ode­brała, nie musiała nawet cze­kać, aż jej roz­mówca się ode­zwie. Prze­krzy­ku­jąc stu­kot naczyń i szum gło­sów, powie­działa:

– Wiem, Nate. Zaspa­łam. Dotrę za pół godziny.

– Już zadzwo­ni­łem do Rianne, żeby cię zastą­piła. Możesz wziąć jej zmianę o czter­na­stej.

Deli­lah wes­tchnęła. Nie­na­wi­dziła tej zmiany. Było na niej mnó­stwo pracy.

Wła­ści­wie to nie­na­wi­dziła wszyst­kich zmian. Po pro­stu nie­na­wi­dziła ich i już.

Jako kie­row­niczka zmiany w knaj­pie miała obo­wią­zek pra­co­wać wtedy, kiedy wyma­gał tego ogólny gra­fik. Jej dni pracy mogły więc trwać od szó­stej do czter­na­stej, od czter­na­stej do dwu­dzie­stej dru­giej albo od dwu­dzie­stej dru­giej do szó­stej. Jej zegar bio­lo­giczny kom­plet­nie zwa­rio­wał i w prak­tyce spała, gdy była na nogach, i nie była w sta­nie usnąć, gdy miała spać. Żyła w sta­nie cią­głego wyczer­pa­nia. Była wiecz­nie nie­przy­tomna, jakby do jej mózgu uszami wle­wała się mgła. Nie dość, że utrud­niało jej to myśle­nie, to jesz­cze nie pozwa­lało mózgowi współ­grać ze zmy­słami. Zupeł­nie jakby jej wzrok, słuch i smak były wciąż przy­tłu­mione.

– Deli­lah? Mogę liczyć, że dotrzesz na czter­na­stą? – zawo­łał Nate.

– Jasne. Tak, będę.

Nate chrząk­nął i się roz­łą­czył.

– Też cię kocham – ode­zwała się do słu­chawki Deli­lah, po czym ją odło­żyła.

Spoj­rzała na swoje wiel­kie łóżko. Gruby mate­rac i jej uko­chana poduszka z pianki z pamię­cią kształtu przy­cią­gały ją niczym roze­spany kocha­nek, zachę­ca­jący, by wró­ciła do cie­płej pościeli. Deli­lah tak bar­dzo chciała to zro­bić. Kochała spać. Uwiel­biała prze­by­wać w łóżku. Było niczym kokon, doro­sła wer­sja baz z koców, które budo­wała, gdy była mała. Gdyby mogła, spę­dza­łaby cały dzień w łóżku. Marzyła o zna­le­zie­niu pracy, którą mogłaby wyko­ny­wać z domu, z łóżka, w piża­mie. Nie byłoby to naj­lep­sze roz­wią­za­nie dla jej pra­co­dawcy, bo wola­łaby się wyle­gi­wać i spać, ale na pewno dobrze by wpły­nęło na jej zdro­wie. Gdyby pra­co­wała dla sie­bie, sama usta­la­łaby sobie godziny pracy.

Ale poszu­ki­wa­nia takiego zaję­cia speł­zły na niczym. Tra­fiała na same oszu­stwa. Po roz­sta­niu z Richar­dem ta restau­ra­cja była jedy­nym miej­scem, gdzie chcieli ją zatrud­nić. A wszystko przez to, że miała kar­to­tekę z popraw­czaka i wywa­lili ją z liceum za coś, czego już pra­wie nie pamię­tała. Życie było do bani.

Deli­lah spoj­rzała na bez­u­ży­teczny budzik. Nie. Nie mogła ryzy­ko­wać. Nie mogła znów zasnąć.

Ale jak to zro­bić?

Za ścianą Mary śpie­wała swoją głu­pią pio­senkę o wsta­wa­niu co naj­mniej trzeci raz. Deli­lah wie­działa, że wale­nie w ścianę czy pro­sze­nie sąsiadki, by śpie­wała ciszej, nie ma sensu. Mary miała tro­chę nie­równo pod sufi­tem. Deli­lah nie była pewna, co jest z tą kobietą nie tak. Wie­działa tylko, że jej poprzed­nie skargi roz­pły­wały się w pustce, która zda­wała się kryć pod gęstymi, siwymi wło­sami Mary.

Deli­lah nie miała ochoty sie­dzieć w domu i słu­chać Mary. W grun­cie rze­czy mogła zabrać się za coś uży­tecz­nego.

Podrep­tała do malut­kiej, wykła­da­nej różo­wymi kafel­kami łazienki, wyszo­ro­wała zęby i zało­żyła szare spodnie od dresu i czer­woną koszulkę. Uznała, że rów­nie dobrze może pobie­gać. Nie ćwi­czyła już co naj­mniej od trzech dni. Może stąd ta mgła mózgowa.

Nie. Wie­działa, że to nie­prawda. Spraw­dzała, czy ćwi­cze­nia pomogą jej na cią­głe zmę­cze­nie. Wyglą­dało na to, że nie ma zna­cze­nia, ile ćwi­czy. Jej ciało po pro­stu nie lubiło nie­ustan­nych zmian w har­mo­no­gra­mie dnia.

– To przez zimę – mówiła jej naj­lep­sza przy­ja­ciółka, Har­per. – Kiedy nadej­dzie wio­sna, to obu­dzisz się zupeł­nie jak kwiat.

Deli­lah miała co do tego wąt­pli­wo­ści, i to uza­sad­nione. Wio­sna nade­szła. Wszystko budziło się do życia… poza ener­gią Delili.

Nie myśląc już o tym, czy ćwi­cze­nia coś jej dadzą, Deli­lah zało­żyła adi­dasy, wrzu­ciła klu­cze, komórkę, tro­chę pie­nię­dzy, prawo jazdy i kartę kre­dy­tową do saszetki do bie­ga­nia i zawie­siła ją na szyi. Wyszła z peł­nego hałasu miesz­kanka – Mary wciąż śpie­wała – na wyło­żony wykła­dziną kory­tarz, śmier­dzący beko­nem, kawą i kle­jem. O co cho­dzi z tym kle­jem?

Deli­lah prych­nęła, zbie­ga­jąc trzy kon­dy­gna­cje po wąskich, nie­rów­nych stop­niach. Pew­nie klej służy do naprawy ścian czy cze­goś. W końcu to nie żaden ele­gancki budy­nek.

W holu na dole Deli­lah natknęła się na dwójkę ponu­rych, zgar­bio­nych nasto­lat­ków. Zmie­rzyli ją wzro­kiem. Zigno­ro­wała ich i wyszła przez szare, obdra­pane meta­lowe drzwi w chwili, gdy słońce scho­wało się za puchatą białą chmurą.

To był jeden z tych sło­necz­nych, wietrz­nych wio­sen­nych dni, które uwiel­biała Har­per i któ­rych nie­na­wi­dziła Deli­lah. Może gdyby miesz­kała na wybrzeżu lub w lesie, cie­szy­łoby ją to wesołe sło­neczko i dziar­ski wia­te­rek. W oto­cze­niu przy­rody i kwit­ną­cych kwia­tów taki dzień by jej paso­wał. Ale tutaj?

W tym miej­skim zlepku pasaży han­dlo­wych, warsz­ta­tów, dile­rów aut, pustych dzia­łek i budyn­ków z miesz­ka­niami socjal­nymi „słońce i wiatr” nie były miłe, tylko iry­tu­jące. Paso­wały jak kwia­tek do kożu­cha.

Deli­lah sta­rała się nie zwra­cać uwagi na smród roz­kła­da­ją­cej się sałaty, spa­lin i sta­rego oleju do sma­że­nia. Oparła stopę o brzeg pustego kwiet­nika sto­ją­cego przed jej sza­rym, kwa­dra­to­wym blo­kiem. Może łatwiej byłoby poczuć wio­snę, gdyby w kwiet­nikach rosły kwiaty, a nie kamie­nie. Deli­lah prze­cią­gnęła się i potrzą­snęła głową na te ponure myśli.

– Nie powin­naś tak robić – skar­ciła się.

Ruszyła truch­tem na pół­noc, w stronę naj­bliż­szego osie­dla, by pobie­gać wśród domów i drzew, a nie upa­da­ją­cych biz­ne­sów i samo­cho­dów.

Musiała się wydo­stać z tej ponu­rej matni, w któ­rej się zna­la­zła. Jako nasto­latka wystar­cza­jąco dużo czasu spę­dziła na tera­pii, by wie­dzieć, że ma „oso­bo­wość obse­syjną” – kiedy raz się sku­piła na jakieś wizji, nie mogła się od niej ode­rwać. Teraz myślała tylko o tym, że jej życie jest do bani. I wyglą­dało na to, że tak pozo­sta­nie, jeśli nie wpad­nie na jakąś inną myśl.

Teraz bie­gła po nie­rów­nym chod­niku i pró­bo­wała myśleć o miłych spra­wach, by roz­pro­szyć mgłę w swo­jej gło­wie.

– Codzien­nie jestem coraz lep­sza – nuciła.

Po dzie­się­ciu powtó­rze­niach tej afir­ma­cji pod­śpie­wy­wa­nie zaczęło ją wku­rzać, więc sku­piła się na wizji życia, jakiego pra­gnęła. To spra­wiło, że zaczęła myśleć o życiu, które wio­dła z Richar­dem, co tylko jesz­cze bar­dziej pogor­szyło jej samo­po­czu­cie.

Kiedy Richard posta­no­wił zastą­pić swoją ciem­no­oką i ciem­no­włosą panią Richar­dową nową, nie­bie­sko­oką blond żonką, Deli­lah nie miała spe­cjal­nego wyboru. Przed ślu­bem z Richar­dem pod­pi­sała inter­cyzę. Wycho­dząc za niego, nie wno­siła nic do ich mał­żeń­stwa, więc nic nie dostała przy roz­wo­dzie. No nie, to nie była prawda. Dzięki ugo­dzie stać było ją na miesz­ka­nie, tro­chę uży­wa­nych mebli i nie­wielki, pięt­na­sto­letni jasno­brą­zowy samo­chód. Zor­ga­ni­zo­wała sobie to wszystko dopiero, gdy zna­la­zła pracę w jedy­nym miej­scu, które zgo­dziło się ją zatrud­nić i wyszko­lić. Bio­rąc pod uwagę jej cudowny życio­rys – „ukoń­cze­nie pierw­szego seme­stru klasy matu­ral­nej”, „opieka nad dziećmi” i „praca w fast foodzie” – miała szczę­ście, że tak jej się tra­fiło. I pomi­ja­jąc okropne godziny pracy, wcale nie było jej tu tak źle. Nate wysłał ją na kurs zarzą­dza­nia i w ciągu kilku mie­sięcy awan­so­wała z kel­nerki na kie­row­niczkę zmiany. Miała dwa­dzie­ścia trzy lata i była naj­młod­szą kie­row­niczką zmiany w restau­ra­cji.

– Widzisz? – wydy­szała Deli­lah. – Jest coraz lepiej.

Trzy­mała się tej w miarę pozy­tyw­nej myśli, bie­gnąc przez zanie­dbane, stare osie­dle, za któ­rym roz­cią­gała się strefa prze­my­słowa. Wyda­wało się zbyt pod­upa­dłe, by można było je nazwać ład­nym, ale rosły tu prze­piękne stare klony i wyso­kie, gib­kie topole, które deli­kat­nie koły­sały się na wie­trze. Na wszyst­kich drze­wach widać było młode jasno­zie­lone listki, które napeł­niały Delilę nadzieją, choćby na parę minut.

Dziew­czyna zaczęła się zasta­na­wiać, czy oko­liczni miesz­kańcy zwra­cają cza­sem uwagę na drzewa. Rozej­rzała się wokół z powąt­pie­wa­niem. Kil­koro apa­tycz­nych dzieci cze­kało na żółte szkolne auto­busy, które, war­ko­cząc i plu­jąc spa­li­nami die­sla, nad­je­chały w ślad za Delilą. Star­szy męż­czy­zna o lśnią­cej łysi­nie kosił zaro­śnięty ziel­skiem ogró­dek, a kobieta, która wyda­wała się jesz­cze bar­dziej ponura niż Deli­lah, stała na ganku i patrzyła ze zło­ścią na swój kubek z kawą.

Deli­lah uznała, że ma już dość tego miej­sca, podob­nie jak bie­ga­nia. Zawró­ciła przy nie­czyn­nym skle­pie z czę­ściami samo­cho­do­wymi i skie­ro­wała się w stronę domu.

Dom.

Gdyby rze­czy­wi­ście nim był. Ale jej miesz­ka­nie nie było praw­dzi­wym domem. Przez całe życie miała tylko dwa. W pierw­szym żyła z rodzi­cami aż do ich śmierci, gdy miała jede­na­ście lat. Domy rodzin zastęp­czych, u któ­rych póź­niej miesz­kała, były dla niej tylko miej­scami do prze­cze­ka­nia. Drugi dom stwo­rzyła z Richar­dem. Teraz miała tylko miej­sce do spa­nia, a tego snu ni­gdy nie było dość.

Ostat­nio odno­siła wra­że­nie, że życie to tylko kolejne iry­tu­jące prze­rwy we śnie, tak jakby świat był budzi­kiem, włą­cza­ją­cym się wciąż i wyry­wa­ją­cym ją ze snu, jedy­nego miej­sca, w któ­rym naprawdę była w sta­nie natra­fić na jakąś szczę­śliwą myśl.

Kiedy wró­ciła do miesz­ka­nia, sta­rała się za wszelką cenę nie zwra­cać uwagi na pra­wie puste bla­do­zie­lone ściany – od kiedy się wpro­wa­dziła, nie wykrze­sała z sie­bie dość ener­gii, by je prze­ma­lo­wać. Zdjęła buty i usta­wiła je sta­ran­nie przy drzwiach wej­ścio­wych. Pode­szła do nie­du­żej, wytar­tej beżo­wej kanapy i popra­wiła wiszący na opar­ciu zie­lo­no­żółty koc. Deli­lah go nie lubiła, ale to Har­per go dla niej wydzier­gała. Pew­nego dnia Har­per zaj­rzała do niej i było jej przy­kro, gdy nie zoba­czyła swo­jego koca. Po tym wyda­rze­niu Deli­lah prze­stała go cho­wać.

– Po pro­stu musisz sta­ran­nie pod­wi­nąć te mniej udane kawałki – powie­działa Har­per do Delili, wrę­cza­jąc jej pre­zent. A że było ich nie­mało, zada­nie to wyma­gało spo­rego wysiłku.

Za ścianą Mary dalej nuciła, gdy Deli­lah ścią­gnęła prze­po­coną koszulkę i otwo­rzyła szafkę, w któ­rej trzy­mała zapasy cia­ste­czek. Na pół­kach było pusto. No jasne.

Deli­lah wes­tchnęła i otwo­rzyła lodówkę. Wie­działa, że to nie ma sensu, ponie­waż nie goto­wała i w lodówce nie było nic poza butelką wody, sokiem jabł­ko­wym i nie­do­koń­czo­nym jedze­niem na wynos z jej knajpy. Zaletą pracy w cało­do­bo­wej restau­ra­cji było to, że na każ­dej zmia­nie dosta­wało się dwa bez­płatne posiłki. A to pozwa­lało się cał­kiem nie­źle najeść. Poza tym Deli­lah potrze­bo­wała tylko cia­stek, mleka, kilku bato­ni­ków pro­te­ino­wych i mro­żo­nych dań na te dni, kiedy nie pra­co­wała. Zaj­rzaw­szy do lodówki, stwier­dziła, że bra­kuje też mleka.

Zza ściany dobiegł śpiew Mary.

– Wio­sna wybu­cha i robale wycho­dzą…

– Tak, tego się wła­śnie oba­wiam, Mary – wes­tchnęła Deli­lah.

Nie mogła tu zostać.

Weszła do łazienki. Wzięła letni prysz­nic, a potem zało­żyła brą­zowe leginsy i kurtkę w złoto-czarną kratę. Kiedy suszyła swoje krę­cone włosy do ramion, sta­rała się nie patrzeć w lustro. Nie nosiła już maki­jażu. Zamiast wyda­wać pie­nią­dze na kosme­tyki i sku­piać na sobie uwagę męż­czyzn, któ­rej wcale nie chciała, te kilka zaosz­czę­dzo­nych dola­rów odkła­dała na konto. Nawet bez maki­jażu była na tyle ładna, że się za nią oglą­dano. Kie­dyś zgło­siła się do agen­cji mode­lek, gdzie poin­for­mo­wano ją, że gdyby nie zbyt duży pod­bró­dek, byłaby kla­syczną pięk­no­ścią. Dwie agen­cje dały jej namiary na chi­rur­gów pla­stycz­nych i powie­działy, żeby wró­ciła, gdy jej pod­bró­dek będzie już mniej­szy.

Deli­lah uznała, że skoro się nie maluje, to nie musi patrzeć w lustro. Wie­działa, jak wygląda, i wcale nie miała ochoty patrzeć sobie w oczy. Dostrze­gała w nich coś, co ją prze­ra­żało, coś, co powo­do­wało, że zaczy­nała się zasta­na­wiać nad swoją przy­szło­ścią.

Za ścianą Mary śpie­wała na całe gar­dło o wypra­wie na Marsa.

– Leć tam, Mary – powie­działa Deli­lah, marząc o tym, by Mary pole­ciała na Marsa… i już stam­tąd nie wra­cała.

Chwy­ciła torebkę i poszła do samo­chodu. Obli­czyła, że zdąży pod­je­chać do sklepu po ciastka owsiane i mleko, a potem wró­cić i jesz­cze uciąć sobie przed pracą drzemkę.

Po wizy­cie w spo­żyw­czym, gdzie uzu­peł­niła zapasy, Deli­lah wyje­chała z par­kingu. Lubiła wra­cać do miesz­ka­nia spo­koj­nymi bocz­nymi ulicz­kami, a nie zakor­ko­waną dwu­pa­smówką bie­gnącą przez sam śro­dek tere­nów prze­my­sło­wych, na któ­rych miesz­kała.

To osie­dle było tro­chę ład­niej­sze od tego, po któ­rym bie­gała dziś rano. Tyle że tam rosły wiel­kie klony i topole, a tutaj tylko rachi­tyczne wiśnie. Musiała jed­nak przy­znać, że ich różowe płatki były uro­cze.

Skrę­ca­jąc przy wyjąt­kowo ukwie­co­nym drzewku, Deli­lah zauwa­żyła znak infor­mu­jący o wyprze­daży gara­żo­wej. Strzałka wska­zy­wała na wprost, więc pod wpły­wem impulsu ruszyła w tam­tym kie­runku. Kolejne dwa znaki naka­zały jej skrę­cić w prawo, aż w końcu ujrzała pię­trowy dom w stylu kolo­nial­nym, przed któ­rym stało kilka sto­li­ków zasta­wio­nych róż­nymi domo­wymi sprzę­tami.

Deli­lah nie mogła się oprzeć. Musiała się tu zatrzy­mać. Oprócz skłon­no­ści do uty­ka­nia w sche­ma­tach myślo­wych, Deli­lah miała też sła­bość do wyprze­daży gara­żo­wych. Uwiel­biała je od cza­sów liceum. Jeden z jej tera­peu­tów, Ali, miał nawet na ten temat teo­rię. Uwa­żał, że Deli­lah kocha wyprze­daże gara­żowe, bo dają jej wgląd w życie rodzinne. Poka­zują, jak wygląda „nor­malne” życie.

Deli­lah nie była wyprze­da­żową zaku­po­ho­liczką. Ow­szem, zda­rzało jej się coś kupić – wszyst­kie meble w obec­nym miesz­ka­niu pocho­dziły z takich akcji. Zazwy­czaj jed­nak była ich obser­wa­torką, arche­olożką domo­wych przed­mio­tów, detek­ty­wem kla­mo­tów. Chciała wie­dzieć, czego ludzie uży­wają, co zbie­rają, co kochają i czego już nie potrze­bują. Spra­wiało jej to wielką przy­jem­ność.

Deli­lah uznała, że mleko może pocze­kać na nią kwa­drans w samo­cho­dzie, i zapar­ko­wała za brud­nym czer­wo­nym pick-upem. Przed domem stały tylko ten pick-up i jasno­nie­bie­ski cadil­lac. Mię­dzy sto­li­kami krę­ciły się rap­tem dwie osoby. Krępa kobieta, którą inte­re­so­wały kuchenne uten­sy­lia, i szczu­pły chło­pak, który prze­glą­dał sterty ksią­żek i płyt. Deli­lah ski­nęła głową tej dwójce, a także kobie­cie w śred­nim wieku, sie­dzą­cej przy roz­kła­da­nym sto­liczku, na któ­rym leżały meta­lowa kasetka na pie­nią­dze, notes i kal­ku­la­tor.

– Dzień dobry – zawo­łała kobieta.

Jej kasz­ta­nowe włosy były ostrzy­żone na jeża, a oczy obma­lo­wane gru­bymi czar­nymi kre­skami. Miała na sobie żółty dres i trzy­mała na kola­nach beżo­wego chi­hu­ahuę, tak spo­koj­nego i potul­nego, że Deli­lah zaczęła się zasta­na­wiać, czy pies jest praw­dziwy. Ale gdy pode­szła, by go pogła­skać, poma­chał ogo­nem.

– To Mum­ford – powie­działa kobieta.

– Cześć, Mum­ford. – Deli­lah podra­pała pie­ska za uszami i tym samym stała się jego nową naj­lep­szą przy­ja­ciółką.

W końcu Deli­lah porzu­ciła Mum­forda oraz jego panią i ruszyła na obchód sto­łów. Prze­rzu­cała nie­duże sprzęty, narzę­dzia, gry, puz­zle, elek­tro­nikę i ubra­nia, a wśród nich zna­la­zła czarną skó­rzaną kurtkę, która podo­bała jej się do chwili, gdy ją pową­chała i owiał ją zapach sta­rych kulek na mole. Prze­szła do następ­nego stołu i tra­fiła na „dział zaba­wek”. Rzut oka na stertę lalek w stylu Bar­bie pogor­szył jej już i tak nie naj­lep­szy nastrój, ponie­waż lalki przy­po­mniały jej, jak to w dzie­ciń­stwie nie mogła powstrzy­mać innych dzieci w rodzi­nach zastęp­czych przed zabawą jej rze­czami. Klocki z kolei spra­wiły, że pomy­ślała o swoim młod­szym bra­cie zastęp­czym, z któ­rym zaprzy­jaź­niła się w rodzi­nie numer trzy, ale stra­ciła go, gdy został adop­to­wany led­wie tydzień przed jej kolej­nym prze­nie­sie­niem. Już miała odejść od stołu i obej­rzeć różne dur­no­stojki na kolej­nym, gdy zauwa­żyła inną lalkę.

Miała brą­zowe krę­cone włosy, wiel­kie ciemne oczy i puco­ło­wate różowe policzki, i wyglą­dała pra­wie dokład­nie jak dziecko, które Deli­lah pra­gnęła mieć z Richar­dem. Na początku ich mał­żeń­stwa było ono dla niej rów­nie rze­czy­wi­ste jak wszystko w świe­cie rze­czy­wi­stym. Była prze­ko­nana, że zosta­nie matką, i to do tego stop­nia, że nadała córeczce imię, zanim jesz­cze ta została poczęta. Miała mieć na imię Emma.

Zacie­ka­wiona Deli­lah obe­szła stół, by zbli­żyć się do lalki, upchnię­tej w dużej drew­nia­nej skrzyni peł­nej plu­sza­ków i gadże­tów elek­tro­nicz­nych. Jej dzie­cięca twarz skry­wała się czę­ściowo w cie­niu nie­bie­skiego kape­lu­sza z sze­ro­kim ron­dem ozdo­bio­nym różo­wymi wstąż­kami. Dziw­nie wyglą­dał ten kape­lusz wepchnięty mię­dzy kon­solę do gier i coś, co wyglą­dało na zdal­nie ste­ro­wany samo­lot. Deli­lah musiała prze­ło­żyć oba przed­mioty, by wycią­gnąć lalkę.

Lalka miała jakieś sześć­dzie­siąt cen­ty­me­trów wzro­stu i była ubrana w długą nie­bie­ską sukienkę w stylu lat osiem­dzie­sią­tych, z bufia­stymi ręka­wami, różową marsz­czoną fal­banką i grubą wstążką w pasie. Była znacz­nie cięż­sza, niż mogło się na początku wyda­wać. Przyj­rzaw­szy się jej, Deli­lah odkryła, dla­czego tak jest: lalka była elek­tro­niczna.

Deli­lah się­gnęła po inten­syw­nie różową zawieszkę z ksią­żeczką z instruk­cją obsługi, która zwi­sała z nad­garstka lalki. Było tan napi­sane: „Mam na imię Ella”.

Ella. Pra­wie jak Emma. Delilę prze­szedł dreszcz. Czy to nie dziwne? Lalka, która wygląda jak jej upra­gnione dziecko, i imię, które jest zbyt podobne, by to był przy­pa­dek. Ale to prze­cież musiał być przy­pa­dek, prawda?

Deli­lah otwo­rzyła ksią­żeczkę. I zro­biła wiel­kie oczy. Rany! To była zaawan­so­wana tech­no­lo­gia.

Instruk­cja infor­mo­wała, że Ella jest „lalą pomoc­niczką”, skon­stru­owaną przez Fazbear Enter­ta­in­ment.

– Fazbear Enter­ta­in­ment – wyszep­tała Deli­lah.

Ni­gdy o nich nie sły­szała.

W instruk­cji podano listę umie­jęt­no­ści lalki. Trzeba przy­znać, że robiło to wra­że­nie. Ella bar­dzo wiele potra­fiła. Mie­rzyła czas i słu­żyła jako budzik, przy­po­mi­nała o spo­tka­niach, odha­czała zada­nia z list, robiła zdję­cia, czy­tała, śpie­wała, a nawet poda­wała napoje.

Poda­wa­nie napo­jów? – Deli­lah potrzą­snęła głową.

Dziew­czyna rozej­rzała się i ode­tchnęła z ulgą, widząc, że nikt nie zwraca uwagi na jej zain­te­re­so­wa­nie lalką. Mamu­sia Mum­forda poma­gała chło­pa­kowi wybrać płyty. Krępa kobieta była sku­piona na usta­wia­niu por­ce­la­no­wych tale­rzy obok kasetki z pie­niędzmi. Nikogo wię­cej nie było.

Deli­lah czy­tała dalej. Ella, jak mówiła instruk­cja, umiała spraw­dzić współ­czyn­nik pH wody i prze­pro­wa­dzić ocenę oso­bo­wo­ści; wystar­czyło odpo­wie­dzieć na zapro­gra­mo­waną listę dwu­stu pytań. Jak to moż­liwe, że stara zabawka jest tak skom­pli­ko­wana?

Zarówno wygląd Elli oraz jej ubra­nie, jak i instruk­cja do niej wska­zy­wały na to, że została wyko­nana lata temu. Nie była więc nowa. Czy naprawdę potra­fiła to wszystko robić?

Deli­lah obró­ciła Ellę i zauwa­żyła przy­piętą do sukienki kartkę, na któ­rej napi­sano, że w lalce działa tylko budzik. Ponow­nie obró­ciw­szy lalkę, spo­strze­gła, że Ella w piersi ma umiesz­czony mały elek­tro­niczny zega­rek.

Dziew­czyna prze­czy­tała uważ­nie instruk­cję i spró­bo­wała uru­cho­mić budzik, naci­ska­jąc odpo­wied­nią sekwen­cję przy­ci­sków, które zna­la­zła na okrą­głym brzuszku zabawki.

Pra­wie upu­ściła biedną Ellę, gdy po wci­śnię­ciu ostat­niego przy­ci­sku lalka nagle otwo­rzyła oczy. Ock­nęła się dosłow­nie w jed­nej chwili, wyda­jąc się sie­bie ostry dźwięk. Deli­lah ze świ­stem nabrała powie­trza, a jej serce gwał­tow­nie przy­spie­szyło.

Przyj­rzała się Elli, trzy­ma­jąc ją w wycią­gnię­tych rękach. Cóż, prze­cież potrze­bo­wała budzika. Spoj­rzała na nalepkę z ceną umiesz­czoną na karku lalki. Nie tak źle. Mogła sobie na nią pozwo­lić. I może uda­łoby się nieco tę cenę obni­żyć. Setki wypraw na wyprze­daże gara­żowe spra­wiły, że potra­fiła się cał­kiem nie­źle tar­go­wać.

Deli­lah wzięła Ellę i skie­ro­wała się do Mum­forda i jego pani, któ­rzy znów tkwili przy sto­liku z kasetką na pie­nią­dze. Chło­pak pako­wał pudło z pły­tami do swo­jego pick-upa.

– Spu­ści pani z ceny pięt­na­ście dola­rów? – zapy­tała Deli­lah. – Skoro działa jej tylko jedna funk­cja?

Kobieta wycią­gnęła przed sie­bie dłoń z inten­syw­nie czer­wo­nymi paznok­ciami. Obró­ciła Ellę, spoj­rzała na cenę, a potem na Delilę, która sta­rała się wyglą­dać na chętną i biedną jed­no­cze­śnie.

– Dobra, jasne. Nie ma sprawy.

Deli­lah uśmiech­nęła się sze­roko.

– Wspa­niale.

Kiedy zapła­ciła, zmu­siła się do zauwa­że­nia, że ten dzień rze­czy­wi­ście zaczyna sta­wać się lep­szy. Miła prze­bieżka, kupno cia­stek w skle­pie i świet­nej lalki z baje­rami za dobrą cenę na wyprze­daży gara­żo­wej – to wszystko było fajne. Ella będzie świet­nym tema­tem do roz­mów, gdy postawi się ją na sta­rym dębo­wym sto­liku do kawy. Har­per się nią zachwyci.

A do tego Deli­lah miała teraz dzia­ła­jący budzik! Mogła wró­cić do domu i uciąć sobie drzemkę bez obaw, że spóźni się do pracy. Tak. Teraz wszystko wyglą­dało lepiej. Może zdoła w końcu porzu­cić myśl o tym, jak bez­na­dziejne jest życie.

W miesz­ka­niu Deli­lah posa­dziła Ellę na szafce noc­nej pod białą lampą z aba­żu­rem. Lalka w sta­ran­nie roz­po­star­tej bufia­stej sukience wyglą­dała tu naprawdę ład­nie. Spra­wiała wręcz wra­że­nie, jakby się tu dobrze czuła. Wyglą­dała nawet na zado­wo­loną z sie­bie, co było oczy­wi­ście tylko wra­że­niem Delili, ponie­waż Ella nie miała samo­świa­do­mo­ści. To Deli­lah była zado­wo­lona z sie­bie. Czuła dumę, że zna­la­zła spo­sób, by odmie­nić ten dzień. Prze­ła­mała nie­chęć. A to już naprawdę dużo.

Deli­lah spoj­rzała na zega­rek i usta­wiła godzinę na budziku Elli. Była dopiero jede­na­sta trzy­dzie­ści, więc pozo­stało jej jesz­cze sporo czasu na drzemkę. Usta­wiła alarm lalki na pierw­szą trzy­dzie­ści pięć po połu­dniu, następ­nie wygła­dziła prze­ście­ra­dło i koc i poło­żyła się na nich, pod­cią­ga­jąc koł­drę pod brodę, nie dla­tego, że w miesz­ka­niu było zimno, ale dla poczu­cia bez­pie­czeń­stwa. Wdzięczna, że Mary także zasnęła, wyszła coś zała­twić albo tak zdarła już struny gło­sowe, że nie była w sta­nie dalej śpie­wać, dziew­czyna roz­luź­niła się i oddała w obję­cia Mor­fe­usza.

Dźwięk tele­fonu roz­bił spo­kój Delili niczym pocisk nisz­czący ściany klasz­toru. Pode­rwała się, sta­jąc pra­wie na bacz­ność, zła­pała komórkę i prze­klęła, że nie wyłą­czyła dźwięku, by nic jej nie prze­ry­wało drzemki.

– Co? – wark­nęła.

– Gdzie jesteś, do cho­lery? – usły­szała w odpo­wie­dzi wark­nię­cie Nate’a.

– Eee? Jest… – Deli­lah spoj­rzała na Ellę. Zega­rek lalki wska­zy­wał drugą dwa­dzie­ścia pięć po połu­dniu. – O kurde.

– Bądź tu za kwa­drans albo wię­cej się nie poka­zuj.

Deli­lah odsu­nęła tele­fon od ucha w samą porę, by unik­nąć trza­śnię­cia, które po chwili nastą­piło. Nate uży­wał sta­rego sta­cjo­nar­nego tele­fonu, takiego z meta­lo­wymi wideł­kami na słu­chawkę. Wyra­żał swoje zda­nie siłą, z jaką odkła­dał tele­fon na widełki. Był wście­kły.

Deli­lah pobie­gła do łazienki, zrzu­ca­jąc po dro­dze ubra­nia. Ochla­pała twarz wodą, prze­je­chała szczotką po wło­sach i wró­ciła szybko do sypialni. Zało­żyła gra­na­tową służ­bową sukienkę i chwy­ciła paskudne czarne prze­ciw­po­śli­zgowe buty do pracy, które Nate kazał nosić wszyst­kim pra­cow­ni­kom. Kiedy je sznu­ro­wała, jej spoj­rze­nie spo­częło na Elli.

– Zawio­dłaś mnie – zwró­ciła się do lalki.

Ta odpo­wie­działa jej spoj­rze­niem spod gęstych rzęs. Loczek opadł jej na oko. Wyglą­dała wręcz zło­śli­wie.

Nic dziw­nego, że ta lalka była taka tania. Jedyne, co w niej dzia­łało, to zega­rek na piersi. Ale jaki to miało sens bez budzika? Ella wciąż była ładna i na­dal wyglą­dała jak dziecko, któ­rego kie­dyś tak pra­gnęła Deli­lah, ale teraz głów­nie przy­po­mi­nała dziew­czy­nie o fru­stra­cji.

Gdy Deli­lah skoń­czyła z butami, zabrała lalkę z noc­nej szafki. Zasko­czyło ją to, jak reali­styczna w dotyku jest dzie­cinna „skóra” Elli. Prze­szła do dużego pokoju, wzięła torebkę i wyszła z miesz­ka­nia. Zbie­ga­jąc po scho­dach, potrzą­snęła głową, bo usły­szała, jak Mary drze się na całe gar­dło: „Kocham ten wielki wspa­niały świat”.

Na zewnątrz słońce znik­nęło za niskimi chmu­rami, z któ­rych kapały wiel­kie kro­ple. Deli­lah przy­trzy­mała drzwi dwóm star­szym paniom, które roz­pacz­li­wie wolno wcho­dziły do środka. Potem pognała wzdłuż budynku w stronę śmiet­ni­ków.

Trzy wiel­kie zie­lone pojem­niki stały niczym trójka trolli na skraju par­kingu nale­żą­cego do budynku. Dwa z nich były otwarte, a jeden zamknięty. Deli­lah wyce­lo­wała w drugi z otwar­tych i zamach­nęła się lalką, wypusz­cza­jąc ją z dłoni, gdy ta zna­la­zła się na szczy­cie łuku. Ella prze­le­ciała przez prze­ci­nane nie­licz­nymi kro­plami powie­trze i wylą­do­wała z meta­licz­nym hukiem w jed­nym z otwar­tych śmiet­ni­ków. Deli­lah skrzy­wiła się tro­chę na ten dźwięk i ogar­nęło ją poczu­cie winy, że wyrzu­ciła lalkę, która wyglą­dała jak jej dziecko i była zaska­ku­jąco reali­styczna w dotyku.

Nie zauwa­żyła, w któ­rym koszu osta­tecz­nie wylą­do­wała Ella, ponie­waż w tym momen­cie w tyl­nych drzwiach restau­ra­cji poja­wił się Nate. Poma­chała mu.

– Spóź­ni­łaś się, bo bawi­łaś się ze swoją laleczką? – zawo­łał.

– Bar­dzo zabawne. – Deli­lah pobie­gła w stronę knajpy i dopa­dła wej­ścia w chwili, gdy lunęło.

Nate odsu­nął się, by ją wpu­ścić, po czym zamknął drzwi, za któ­rymi wła­śnie roz­pę­tała się nawał­nica.

Deli­lah poczuła zapach jego wody po gole­niu, z deli­katną nutką whi­skey. Był z niej nie­zmier­nie dumny.

– Męska, prawda? – zapy­tał ją, gdy po raz pierw­szy użył tych per­fum.

Musiała przy­znać, że tak.

Nate prze­czył ste­reo­ty­powi typo­wego wła­ści­ciela knajpy – był wysoki, wyspor­to­wany, przy­stojny i zadbany. Miał koło pięć­dzie­siątki, krót­kie siwie­jące ciemne włosy i sta­ran­nie przy­strzy­żoną bródkę. Gdy był nie­za­do­wo­lony, spoj­rze­nie jego gra­fi­to­wych oczu prze­bi­jało czło­wieka na wylot. I wła­śnie takim wzro­kiem obrzu­cił teraz Delilę.

– Masz szczę­ście, że jesteś dobra i klienci cię lubią – powie­dział. – Ale musisz zapa­no­wać nad spóź­nial­stwem. Nie będę ci pozwa­lał na to bez końca.

– Wiem, wiem. Sta­ram się.

– No ow­szem.

Zmiana upły­nęła szybko. Taka była zaleta pracy od czter­na­stej do dwu­dzie­stej dru­giej. Duży ruch męczył, ale przy­naj­mniej czas szybko pły­nął.

Deli­lah wró­ciła do miesz­ka­nia około dwu­dzie­stej dru­giej trzy­dzie­ści, dzięki czemu prze­ga­piła pio­senkę, którą Maria śpie­wała na dobra­noc. W budynku było cał­kiem cicho. Sły­chać było tylko rap dud­niący w jed­nym z miesz­kań na końcu kory­ta­rza i śmiech z tele­wi­zora, który docho­dził z pię­tra wyżej.

Dziew­czyna zamknęła za sobą drzwi z nadzieją, że pozo­stawi za nimi smród przy­pa­lo­nej bruk­selki i tak się stało. Jej miesz­ka­nie pach­niało sosno­wym pły­nem do sprzą­ta­nia i poma­rań­czami. Na pewno miało lep­szy zapach niż Deli­lah, którą czuć było tłusz­czem, jak zawsze na koniec zmiany.

Dziew­czyna zdjęła ubra­nie i wło­żyła je do cedro­wej skrzyni przy drzwiach. Skrzy­nia w połą­cze­niu z torebką oczysz­cza­ją­cego powie­trze węgla drzew­nego w środku roz­wią­zała kwe­stię śmier­dzą­cego tłusz­czu, z któ­rym Deli­lah nie mogła sobie pora­dzić przez pierw­sze tygo­dnie od roz­po­czę­cia pracy w knaj­pie.

Deli­lah zmyła resztę zapa­chu pod prysz­ni­cem, a następ­nie zało­żyła czer­woną koszulę nocną z dłu­gimi ręka­wami i umo­ściła się w łóżku z połową pojem­nika boeuf Stro­ga­now z zie­loną fasolką. Na tej zmia­nie pra­co­wał naj­lep­szy kucharz Nate’a. Stro­ga­now był pyszny. Jedząc, dziew­czyna oglą­dała powtórkę serialu kome­dio­wego na sta­rym tele­wi­zo­rze sto­ją­cym na jej sta­rej klo­no­wej toa­letce. Serial jej nie bawił. Nawet się nie uśmiech­nęła. Oglą­da­jąc go pod­czas jedze­nia, po pro­stu nie czuła się tak samot­nie.

Około wpół do dwu­na­stej w nocy Deli­lah odło­żyła pusty sty­ro­pia­nowy pojem­nik na stertę maga­zy­nów wnę­trzar­skich leżą­cych na szafce noc­nej. Wyłą­czyła lampę i sku­liła się na boku. Świa­tło latarni znad par­kingu za oknem rzu­cało na pokój nie­po­ko­jące, znie­kształ­cone cie­nie, które wyglą­dały niczym olbrzy­mie kości­ste palce się­ga­jące w stronę łóżka.

Dziew­czyna zamknęła oczy, marząc, by sen przy­szedł szybko… i tak się stało.

I rów­nie szybko się skoń­czył.

Deli­lah otwo­rzyła gwał­tow­nie oczy. Jej eks­bu­dzik wyświe­tlał pierw­szą trzy­dzie­ści pięć. Usia­dła i rozej­rzała się wokół.

CO obu­dziło ją w środku nocy?

Spoj­rzała w stronę okna i prze­tarła oczy. Zza okna dobie­gał jakiś dziwny, nie­po­ko­jący odgłos, jakby dzwo­nie­nie czy brzę­cze­nie.

Deli­lah prze­chy­liła głowę i zaczęła nasłu­chi­wać. Nie usły­szała jed­nak nic poza szu­mem prze­jeż­dża­ją­cych samo­cho­dów.

Spoj­rzała znów na zegar. Była pierw­sza trzy­dzie­ści sześć.

Chwi­leczkę. Obu­dziła się o pierw­szej trzy­dzie­ści pięć.

Nasta­wiła budzik w lalce na pierw­szą trzy­dzie­ści pięć. Czyżby nie zauwa­żyła usta­wień na dzień i noc?

– Ojej – wyszep­tała. – Prze­pra­szam, Ello.

Pomy­ślała nawet o tym, że powinna wyjść na zewnątrz i przy­nieść z powro­tem być może wciąż dzia­ła­jącą lalkę, ale była zbyt zmę­czona. Zrobi to rano.

Otu­liła się szczel­nie koł­drą i znów zasnęła.

– Wyrzu­ci­łaś ją? – Har­per wysu­nęła pod­bró­dek, unio­sła brew i wydęła usta w swo­jej minie pod tytu­łem „Co ci strze­liło do głowy?”.

– Myśla­łam, że jest popsuta.

– No dobra, ale może by zain­te­re­so­wała kolek­cjo­ne­rów. Mogła być coś warta. – Wiel­kie nie­bie­skie oczy Har­per zalśniły na myśl o pie­nią­dzach.

Deli­lah pra­wie widziała kal­ku­la­tor, który w gło­wie przy­ja­ciółki doda­wał kolejne kwoty.

Dziew­czyny sie­działy przy wyso­kim okrą­głym sto­liku w ulu­bio­nej kafejce Har­per. Deli­lah popi­jała her­batę z cyna­mo­nem, a Har­per, która była uza­leż­niona od kawy, wybrała jakieś wymyślne poczwórne espresso.

Kafejka mie­ściła się w wąskim pomiesz­cze­niu o cegla­nych ścia­nach, peł­nym nie­rdzew­nej stali i chromu z nie­wiel­kim dodat­kiem drewna. Tuż przed jede­na­stą rano było tu luźno. Przy jed­nym ze sto­li­ków sie­działa ciem­no­skóra kobieta z war­ko­czy­kami, sku­piona na czymś w swoim lap­to­pie, a przy innym star­szy męż­czy­zna zaja­dał muf­finkę i czy­tał gazetę. Za barem maszyny syczały i buchały parą.

– Czy ja cię niczego nie nauczy­łam? – zapy­tała Har­per. – Zawsze spró­buj sprze­dać to, co zamie­rzasz wyrzu­cić. Pamię­tasz?

– Byłam spóź­niona do pracy. I zestre­so­wana.

– Musisz nauczyć się medy­ta­cji.

– Wtedy zapo­mnę pójść do pracy, bo zatracę się w medy­ta­cji.

Har­per roze­śmiała się. Wszy­scy w kafejce spoj­rzeli w jej stronę. Jej śmiech przy­po­mi­nał szcze­ka­nie lwa mor­skiego. Po licz­bie szczek­nięć można było oce­nić, jak bar­dzo coś ją śmie­szy. Ripo­sta Delili została wyce­niona na jedno.

– Jak ci się podoba ta nowa sztuka? – zapy­tała Deli­lah.

– Prze­za­bawna. Mam bez­na­dziejne kwe­stie. Ale uwiel­biam moją postać.

Deli­lah uśmiech­nęła się.

Har­per była jej naj­lep­szą przy­ja­ciółką od pra­wie sze­ściu lat, od kiedy wylą­do­wały w tej samej rodzi­nie zastęp­czej. Posta­no­wiły, że to będzie ich ostat­nia rodzina zastęp­cza i posta­no­wiły wspól­nie prze­trwać reżim Geralda, byłego woj­sko­wego, połówki pary, która je przy­jęła.

Zawsze, gdy Gerald ganił je za nie­trzy­ma­nie się har­mo­no­gramu i przy­po­mi­nał, że to nale­żało zro­bić o sie­dem­na­stej zero zero, a tamto o osiem­na­stej dzie­sięć, Har­per szep­tała pod nosem coś w stylu:

– A ty możesz rzu­cić się z mostu o godzi­nie zero pieprz się zero.

Roz­śmie­szała Delilę, a to poma­gało jej prze­trwać.

Były swo­imi kom­plet­nymi prze­ci­wień­stwami zarówno pod wzglę­dem wyglądu, jak i oso­bo­wo­ści. Pew­nie ni­gdy by się nie zaprzy­jaź­niły, gdyby nie tra­fiły razem do tego pie­kła har­mo­no­gra­mów. Ich rela­cja się jed­nak spraw­dziła. Kiedy Har­per ogło­siła sprytny plan, zgod­nie z któ­rym słynny dra­ma­turg miał ją anga­żo­wać do swo­ich sztuk, Deli­lah powie­działa tylko:

– Uwa­żaj na sie­bie.

A gdy Deli­lah oznaj­miła, że zamie­rza wyjść za mąż za swo­jego księ­cia na bia­łym koniu i mieć dzieci, Har­per powie­działa tylko:

– Nie pod­pi­suj inter­cyzy.

Har­per poszła za radą Delili, ale była na tyle miła, że nie powie­działa „a nie mówi­łam”, gdy Deli­lah jej się nie posłu­chała.

– Myślę, że powin­naś jej poszu­kać – uznała Har­per.

– Kogo?

– Elli. Myślę, że powin­naś poszu­kać tej lalki. – Har­per bawiła się jed­nym z tuzina blond war­ko­czy­ków, które sobie zaplo­tła. W ostrym kolo­ro­wym maki­jażu i wąskiej zie­lo­nej sukience wyglą­dała egzo­tycz­nie niczym Meduza.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki