Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy marzyłeś kiedyś o czymś, o czym naprawdę nie powinieneś?
Steve chciałby rozpocząć karierę programisty gier. Przyjmuje świetną ofertę pracy, która wydaje się zbyt piękna, aby była prawdziwa… Aiden i Jace uwielbiają straszyć małe dzieci w labiryncie rur w Mega Pizzaplex Freddy’ego. A wszystko, czego pragnie Billy, to stać się najdoskonalszą wersją samego siebie – czyli prawdziwym animatronikiem.
Ale w świecie FNAF musisz uważać, czego sobie życzysz, bo twoje życzenia mogą się spełnić.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 244
Dlaczego męska toaleta to zawsze taki koszmar?
Steve spryskał sedes i ściany środkiem dezynfekującym. Naprawdę go to dziwiło. Damska toaleta rzadko potrzebowała czegoś więcej niż przetarcie z grubsza mopem i ścierką oraz uzupełnienie mydła i papieru toaletowego. Z męską było jednak zupełnie inaczej… równie dobrze mógłby sprzątać małpiarnię w zoo.
Steve nigdy nie sądził, że skończy na stacji benzynowej, szorując ubikacje za minimalną stawkę. Dzięki swoim umiejętnościom w zakresie grafiki komputerowej i projektowania miał nadzieję załapać się do jednej z wielu firm technologicznych w jego dynamicznie rozwijającym się mieście, najlepiej do projektowania gier wideo. Miał miliardy pomysłów, a wiele z nich – nie chwaląc się – lepszych od gier dostępnych już na rynku.
A jednak był tutaj, ze szczotką do kibla w jednej ręce i butelką sprayu do czyszczenia w drugiej.
Przez ostatnie kilka lat aplikował na każde stanowisko pracy w branży, do którego miał kwalifikacje. Ale konkurencja była silna. Jego przeciwnikami były dzieciaki ze słono opłaconymi dyplomami z Ivy League, które już odbyły staże lub nawet pracowały w najbardziej prestiżowych firmach w kraju. Steve ukończył tylko lokalny uniwersytet, a naukę opłacał, ciężko harując na różnych kiepskich stanowiskach. Kiedy zaś zdobył dyplom, jedynym zatrudnieniem, jakie mu oferowano, były kolejne kiepskie stanowiska. Przechodząc do następnej kabiny w męskiej toalecie, pomyślał, że w tym przypadku praca była gorzej niż kiepska, była gówniana – i to dosłownie.
Maleńka kawalerka Steve’a mieściła się nad lokalem z jedzeniem na wynos o nazwie „Kuter Kapitana Erniego”. Z baru do mieszkania oczywiście docierały tłuste kuchenne zapachy, więc dywan, meble i pościel w mieszkaniu zawsze cuchnęły smażoną rybą. Nawet wiszące w szafie ubrania Steve’a wchłaniały ten zapach. Czasami na ulicy przyczepiały się do niego bezpańskie koty, zwabione rybnym aromatem.
Gdy tylko Steve wrócił do domu po pracy, uznał, że absolutnie potrzebuje prysznica. Czasami miał wrażenie, że powinien pryskać się środkiem dezynfekującym, którego używał do czyszczenia toalet. Zanim wziął prysznic i przebrał się w czyste, wygodne – choć lekko pachnące rybą – ubranie, zdążył nabrać porządnej ochoty, żeby coś zjeść i zabrać się do prawdziwej pracy. Wrzucił mrożone burrito do mikrofalówki, wziął z lodówki napój i usiadł przy komputerze.
Projekt, nad którym pracował: „Niedaleko pada orzech od leszczyny”, był familijną grą przygodową z udziałem sympatycznych rysunkowych wiewiórek. Steve był mniej więcej w połowie pracy nad nią i miał nadzieję, że jakaś firma wreszcie zainteresuje się tym, co ma do pokazania. A jeśli nie, może spróbuje na własną rękę wypuścić grę na rynek. Miał już dość czyszczenia kibli i wiecznego czekania, aż coś się wydarzy.
A właśnie, przypomniało mu się. Powinien napisać do Amandy, zanim dziewczyna pójdzie spać.
Ostatnio był już tak zmęczony czekaniem na jakieś zmiany w swoim życiu, że założył profil na portalu randkowym. Zawsze marzył, że poślubi mądrą, dobrą i piękną kobietę. Zamieszkaliby w wygodnym domu i mieliby dwójkę uroczych dzieci, chłopca i dziewczynkę. Ale marzenia i rzeczywistość to dwie różne rzeczy.
Podczas czyszczenia toalet i mopowania podłogi na stacji benzynowej nie spotykał zbyt wielu atrakcyjnych kobiet. Od czasu do czasu jakaś fajna dziewczyna zjawiała się w sklepie, żeby zapłacić za paliwo lub kupić galon mleka, ale trudno być atrakcyjnym i męskim z mopem w dłoni.
Przez jakiś czas sądził, że nikogo nie pozna nawet przez aplikację, ale wreszcie trafił na profil Amandy i wysłał jej nieśmiałą i lakoniczną wiadomość, która brzmiała: Cześć. Amanda niemal natychmiast odpowiedziała tym samym. Potem zaś udało im się przejść do prawdziwej rozmowy, przynajmniej na tyle, na ile mogło ją imitować pisanie.
Jego uwagę zwróciło zdjęcie profilowe Amandy, nie tylko ze względu na konwencjonalną urodę dziewczyny, ale także dlatego, że wydawała się promieniować dobrocią. Miała długie do ramion brązowe włosy i ujmujący uśmiech. Pracowała jako nauczycielka w przedszkolu i Steve sądził, że musi świetnie sobie radzić, bo była przecież dobra, cierpliwa i miała poczucie humoru. Najdziwniejsze w ich relacji było to, że mimo pisania ze sobą od ponad miesiąca, poszli tylko na dwie prawdziwe randki. Steve pracował na stacji benzynowej od piętnastej do dwudziestej drugiej, a Amanda w przedszkolu – od siódmej trzydzieści rano do piętnastej. Choćby się starali, nie mogliby znaleźć mniej dopasowanych rozkładów dnia.
Wziął telefon i wystukał SMS-a: Mam nadzieję, że dzień minął ci dobrze.
Odpisała: Dzieciak zwymiotował mi z rana na buty, ale potem było już tylko lepiej LOL.
Zachichotał. Choć pracowali w tak różnych miejscach, oboje musieli zmagać się z wieloma różnymi paskudnymi rzeczami.
LOL, gdyby było gorzej, to masakra. Wyśpij się. Dobranoc.
Odpowiedziała: Dobrej nocki i okrasiła to emotką z senną buzią.
Steve się uśmiechnął, odłożył telefon i wrócił do pracy nad grą; pracował, dopóki nie zaczął zasypiać na siedząco.
Gdy tylko Steve otworzył drzwi sklepu, jego szef, pozbawiony poczucia humoru mężczyzna w średnim wieku, o niefortunnym nazwisku Gilbert Hurlbutt, podniósł wzrok znad swojego telefonu i powiedział:
– Jakiś dzieciak rozlał chyba z galon niebieskiego slushie przy lodówce na tyłach. Idź to sprzątnąć.
– Tak jest – odparł Steve. Zawsze to właśnie odpowiadał panu Hurlbuttowi. Po linii najmniejszego oporu.
Poszedł do składziku i wstawił wiadro pod kran. Czy Hurlbutta by zabolało, gdyby powiedział „dzień dobry”, zanim zacznie wywarkiwać komendy? Steve nalał do napełniającego się wiadra nieco płynu do podłóg i nie po raz pierwszy pomyślał o dziwaczności nazwiska swojego szefa. Jego rodzice, przypuszczalnie pan Hurlbutt senior i pani Hurlbutt, wiedzieli, że urodzi im się dziecko, które będzie nosić ich głupio brzmiące nazwisko. Dlaczego więc nie dali mu normalnego imienia, jak Matthew lub David, albo coś w tym stylu, zamiast takiego równie bulgotliwie brzmiącego? Z drugiej strony szef mógł zdecydować, że będzie przedstawiał się jako Gil lub Bert, ale zamiast tego nad kieszenią na piersi jego koszuli wyszyto imię Gilbert.
Steve zamyślił się tak bardzo, że wiadro się przelało. Musiał je więc przechylić i wylać nadmiar wody, a potem zaniósł je wraz z mopem na tyły sklepu, żeby posprzątać lepki bałagan.
Jego ręce pracowały, ale myślami był przy grze, którą tworzył, i planach, co zrobi, kiedy wróci do domu po tej beznadziejnej, bezsensownej harówce.
– Pytałem, czy ma pan chwilę?
Steve był tak zaabsorbowany swoimi myślami, że nie zauważył mężczyzny, który stanął obok i starał się zwrócić na siebie jego uwagę. Nie przypominał zwykłych klientów tego przybytku – przemęczonych ludzi w tanich ciuchach, pędzących do pracy na nocną zmianę albo z niej wracających. Choć Steve nie wiedział wiele o ubraniach, orientował się, że ciemny garnitur mężczyzny musi być drogi. Był nieskazitelny, idealnie wyprasowany i chyba szyty na miarę, sądząc po tym, jak idealnie leżał na właścicielu.
– Przepraszam. Mogę jakoś pomóc? – odparł Steve.
– Chyba tak – przytaknął mężczyzna. Miał zdecydowane, ostre, jak wykute w kamieniu rysy i fryzurę, która wyglądała na równie drogą, co garnitur. – To znaczy, jeśli nazywa się pan Steve Snodgrass.
– To ja. – Steve wskazał plakietkę z nazwiskiem i natychmiast poczuł się jak idiota.
– Możemy wyjść na chwilę na zewnątrz? – zapytał tamten.
Sytuacja stawała się coraz dziwniejsza. Steve sądził, że mężczyzna chce tylko pomocy przy znalezieniu czegoś, ale wyglądało na to, że chodzi o Steve’a osobiście. To go zaniepokoiło. Czy to policjant? Seryjny morderca?
– No nie wiem, proszę pana – odparł. – Dopiero zacząłem zmianę, nie mogę jeszcze wyjść na przerwę. Nie chcę mieć problemów z szefem.
– Jeśli wyjdzie pan ze mną teraz, może się okazać, że niedługo będzie pan miał innego szefa i dużo większe pieniądze. – Mężczyzna się uśmiechnął. Miał idealne zęby.
Dezorientacja Steve’a rosła. Kto to był? Jakiś mafioso?
– Obawiam się, że nie rozumiem.
– Może to pomoże – powiedział mężczyzna, podając mu wizytówkę.
Steve spojrzał na nią i przeczytał:
Brock Edwards
Dział rekrutacji
Fazbear Entertainment
Minęło kilka sekund, zanim skojarzył. Potem jednak przypomniał sobie – Fazbear, pizzerie dla dzieci, które kiedyś były ogromnie popularne, ale upadły po tym, jak pojawiły się różne oskarżenia. Mówiono o morderstwach, choć Steve nie pamiętał jak wielu. I jeszcze dziwniejszych sprawach… Zjawiska paranormalne i tego typu bzdury. Nadal był skołowany, ale musiał przyznać, że teraz i zaciekawiony.
– Może mógłbym wyjść na minutę – oznajmił.
– Świetnie, panie Snodgrass – ucieszył się pan Edwards i ruszył za Steve’em przez tylne drzwi.
Stanęli przy śmietniku na tyłach. Otaczał ich wiszący w powietrzu smród odpadków.
– Zna pan firmę Fazbear Entertainment? – zagaił Edwards.
– Poniekąd – odparł Steve. – To znaczy, byłem w dzieciństwie kilka razy w ich pizzeriach. Urodziny i takie tam. Wiem też co nieco o… skandalach.
– Niestety wiele osób właśnie z tym kojarzy Fazbear Entertainment – przyznał Edwards. – W ciągu ostatnich lat znalazło się sporo ludzi zdeterminowanych, aby zszargać reputację naszej firmy przez rozsiewanie strasznych plotek. Opinia publiczna oczywiście dosłownie pożera takie bzdury.
Poprawił bezbłędnie zawiązany krawat.
– W związku z tym Fazbear Entertainment potrzebuje rebrandingu.
– Dobrze, ale nadal nie wiem, co to ma wspólnego ze mną.
Pan Edwards obrzucił Steve’a spojrzeniem od stóp do głów.
– Projektuje pan gry, prawda?
– Powiedzmy, że zaczynam.
Skąd ten facet wiedział, że Steve robi gry?
– Jest pan zbyt skromny, panie Snodgrass. Wrzucił pan do sieci dwie gry, były całkiem dobre.
– Dzięki – odparł Steve, choć nadal nie był pewien, jak ten facet dowiedział się o jego grach. Zastanawiał się, co jeszcze wie o nim Brock Edwards.
– Tak więc tu właśnie na scenę wkracza pan – ciągnął Edwards. – Zamierzamy nieco wykpić naszych krytyków. W tym celu Fazbear Entertainment chce wydać serię gier wideo opartych na rozpowszechnianych plotkach. Gry z gatunku horrorów.
– Ma pan na myśli gry oparte na tym, co rzekomo działo się w starych pizzeriach? – upewnił się Steve. Pomysł wydał mu się w najlepszym wypadku niesmaczny, a w najgorszym okrutny.
– Tak – potwierdził pan Edwards. – Chcemy, żeby były straszne, ale jednocześnie wyśmiewały niedorzeczność oczerniających nas plotek i oskarżeń.
Uśmiechnął się półgębkiem, z wyrachowaniem.
– Chcielibyśmy, panie Snodgrass, żeby opracował pan dla nas serię czterech gier. Myślę, że wynagrodzenie, które panu zaoferujemy, będzie znacznie hojniejsze niż to, które otrzymuje pan obecnie za… hm, machanie mopem.
Oferta pracy przy tworzeniu gier. Steve marzył o tym przez całe swoje życie. Dlaczego więc wydawało mu się to takie dziwne i jakby niewłaściwe?
– Oczywiście chcielibyśmy, żeby zaczął pan od razu. Zabierzemy pana do naszej placówki, gdzie zapewnimy wszystko, co niezbędne do pracy nad grą, oraz wygodne mieszkanie: przestronny apartament, osobistego kucharza, asystenta, który będzie załatwiał dla pana codzienne sprawy, pranie i tak dalej. Domową siłownię… jeśli to pana interesuje. – Z lekką pogardą łypnął na zdradzającą absolutny brak zamiłowania do siłowni sylwetkę Steve’a. – Możemy dać panu czas do piątku, żeby mógł pan dopiąć wszystkie sprawy w mieście. To niesamowita okazja, nie sądzi pan, panie Snodgrass?
– Horrory, hę? – rzucił Steve, starając się grać na zwłokę. Gdyby chodziło o horrory, których bohaterami byłyby duchy i gobliny albo inne czysto fikcyjne stwory, nie widziałby problemu. Ale pomysł na horrory o, jak rozumiał, całkowicie prawdziwych morderstwach, sprawiał, że czuł się mocno nieswojo. Fazbear Entertainment utrzymywało, że informacje nie były prawdziwe, ale oczywiście musieli tak mówić, przecież by się nie przyznali.
– Zgadza się – przytaknął Edwards. – Musiałyby być osadzone w uniwersum Fazbear Entertainment, ale poza tym miałby pan dużą swobodę twórczą.
– Nie mógłbym pracować nad nimi tutaj? – Steve wyczuwał coś niepokojącego w tej całej sytuacji, nie potrafił jednak tego konkretnie nazwać.
– Niestety, firma ma bardzo jasne wytyczne w tej kwestii. Nie chcemy, żeby doszło do jakichkolwiek przecieków.
Wyjazd z miasta na dłuższy okres był kolejnym problemem. Już teraz Steve’owi było trudno spotykać się z Amandą, biorąc pod uwagę ich drastycznie rozbieżne godziny pracy. Jeszcze nie zbliżyli się do siebie na tyle, by mógł się im udać związek na odległość.
Zaczynał czuć, że naprawdę ją polubił. Czy fucha dla Fazbear Entertainment, firmy o co najmniej wątpliwej reputacji, warta była ryzyka utraty Amandy?
– Naprawdę doceniam ofertę, panie Edwards, ale po prostu nie czułbym się dobrze, przyjmując tę pracę. Świat jest wystarczająco przerażającym miejscem, nie trzeba dokładać do niego horrorów. Chciałbym się skupić na grach familijnych.
Miał inne, osobiste powody, żeby odmówić, ale ten był chyba najważniejszy. Czy dzieci nie mają już wystarczająco wielu powodów do strachu na tym świecie?
Pan Edwards śmiał się tak długo, że zrobiło się niezręcznie.
– Chce mi pan powiedzieć, że woli odrzucić taką ofertę, wrócić do sklepu i wziąć do ręki mopa?
– Właśnie tak – potwierdził Steve. – Ale dziękuję.
Nie miał ochoty wracać, słuchać krzyków Hurlbutta, czyścić toalet i podłóg. Ale mimo to czuł się zadziwiająco dobrze ze swoją decyzją.
Ciągle w piżamie, Steve podreptał boso do kuchni, żeby nastawić kawę. Coś przekąsi, zasili mózg kofeiną i będzie mógł usiąść i popracować nad „Niedaleko pada orzech…” przez parę godzin, zanim będzie musiał ruszać na stację. Wrzucił chleb do tostera i wyjął z lodówki parę jajek.
Zapiszczał telefon.
Steve podniósł go, myśląc, że to może Amanda. Ktoś napisał do niego wiadomość na aplikacji randkowej. Dziwne. To na pewno nie była Amanda, bo ona po prostu wysłałaby mu zwykłego SMS-a. Ciekawość wzięła górę.
Steve otworzył aplikację i zobaczył wiadomość od niejakiej Victorii. Kim, do cholery, była Victoria?
Otworzył wiadomość i przeczytał: Cześć. Masz ochotę porozmawiać?
Kliknął na jej zdjęcie profilowe, aby je powiększyć. Aż westchnął na ten widok. Gdyby ktoś zapytał go o jego fizyczny ideał kobiety, to opis dokładnie pasowałby do zdjęcia, na które właśnie patrzył.
Victoria miała długie, falujące czarne włosy o pięknym połysku, wielkie brązowe oczy jak łania i muśniętą słońcem cerę. Jej kości policzkowe były wysokie, a usta pełne. Delikatny makijaż podkreślał jej naturalną urodę.
Oczywiście ludzie w internecie notorycznie kłamią – przypomniał sobie w myślach. To mogło być zdjęcie ściągnięte z jakiejś strony, które ktoś znacznie mniej interesujący próbował przedstawiać jako swoje. Albo nawet i zdjęcie tej kobiety, ale sprzed dwudziestu lat.
A jeśli tak nie jest? Jeśli to cudowne zjawisko było prawdziwe i z jakiegoś powodu nim zainteresowane?
„Momencik”, pohamował się. „A co z Amandą?”
Amanda była miłą, troskliwą osobą i wydawało się, że powstała między nimi prawdziwa więź. Ale ich relacja była na tak wczesnym etapie, że nie miał pewności, czy można ją nawet określić relacją, a co dopiero związkiem. I nie ustalili, że spotykają się na wyłączność. Amanda mogła widywać się jeszcze z pół tuzinem innych facetów, skąd miał wiedzieć, że tego nie robi?
Nacisnął „Odpowiedz na wiadomość” i wpisał jedno słowo: Jasne.
Ledwie nacisnął „Wyślij”, a poczuł, że coś się pali. Jakby na kilka minut całkiem stracił orientację, gdzie jest i co robi. „Dom. Kuchnia. Śniadanie”, przypomniał sobie. Zerknął na blat i zobaczył, że z tostera unosi się czarny dym.
Wyrzucił spalone tosty, otworzył okno, żeby przewietrzyć, i nalał sobie kawy do filiżanki. Potem zasiadł do komputera, żeby popracować nad grą. Tajemnicza wiadomość od Victorii, kimkolwiek by była ta dziewczyna, tak bardzo go podekscytowała, że i tak nie mógłby niczego przełknąć.
Telefon znowu zapiszczał.
Victoria: Cześć, to ja. Cieszę się, że masz ochotę porozmawiać. Masz teraz chwilę, czy to zły moment?
Jasne, napisał. Każda pora jest dobra.
Gdy tylko jego słowa pojawiły się na ekranie, skrzywił się. Nie ma co, nie potrafił udawać niedostępnego.
Victoria: Nigdy wcześniej nie korzystałam z aplikacji randkowych. Raczej wolę spotkania twarzą w twarz. Chciałbyś się spotkać w najbliższym czasie? Może w ten weekend?
Steve: Jasne.
Victoria: Możesz przyjechać do mnie do domu, jeśli chcesz. Mieszkam na wsi. Jest tu naprawdę cicho. Mielibyśmy spokój i prywatność, żeby porozmawiać i się poznać.
Steve: Na pewno chcesz, żebym na pierwsze spotkanie przyjechał do ciebie? Czy nie powinniśmy się spotkać w miejscu publicznym, na wypadek gdybym okazał się jakimś zbokiem?
Victoria: LOL. Ufam ci. Co powiesz na sobotę w południe? Przygotuję lunch.
Steve: Brzmi świetnie.
Gdy tylko skończyli rozmawiać, Steve przypomniał sobie, że mieli z Amandą plany na sobotę. Cóż, była wyrozumiała. Nie będzie miała nic przeciwko zmianie terminu. Od razu napisał wiadomość: Przepraszam, coś mi wypadło, sobota nieaktualna. Odpowiedziała prawie natychmiast: Rozczarowana, ale OK – i dodała smutną buźkę.
Poczuł wyrzuty sumienia, ale powiedział sobie, że jakoś jej to wynagrodzi.
Matt zanurzył pączka w kawie. Wciąż miał na sobie strój służbowy z logiem sklepu komputerowego, którego kierownikiem był.
– Myślałem, że z Amandą dobrze ci idzie – zauważył.
– Bo idzie – przytaknął Steve. Zadzwonił do Matta z pytaniem, czy po pracy mogą się spotkać w całodobowej pączkarni. Jego życie zaczęło nagle aż zanadto nabierać rumieńców, a Matt, jego najlepszy przyjaciel już od pierwszego roku studiów, był jedyną osobą, z którą mógł o tym porozmawiać. Był niezmiennie szczery i nigdy nie zawahał się powiedzieć Steve’owi prosto z mostu, jeśli uważał, że robi piramidalną głupotę (miał też tę irytującą wadę, że zwykle się nie mylił). – Ale ta wiadomość przyszła tak znienacka, a ta dziewczyna…
Nagle zabrakło mu słów, żeby ją opisać.
– Ta dziewczyna zagroziła, że naśle na ciebie umięśnionych kolegów, jeśli się z nią nie umówisz?
– Coś ty. – Steve się roześmiał.
– Ta dziewczyna zagroziła, że jeśli się z nią nie umówisz, rozgłosi twoje najmroczniejsze sekrety?
– Nie. – Steve nadal się śmiał. – Szczerze mówiąc, chyba wiodłem do tej pory zbyt nudne życie, żeby mogła mieć na mnie jakieś haki.
Wziął głęboki oddech, próbując znaleźć słowa wyjaśnienia.
– Ta dziewczyna… – Podniósł telefon. – Pokażę ci.
Otworzył aplikację randkową, znalazł zdjęcie Victorii i pokazał je Mattowi.
Przyjacielowi opadła szczęka, a pączek wypadł z ręki.
– O rany – bąknął. – Całkowicie cię rozumiem.
Steve podał mu drugiego pączka. Ulżyło mu, że Matt go zrozumiał.
Mimo że Steve zaczynał wątpić w swój GPS, skręcił z wąskiej, krętej wiejskiej drogi w inną wąską, krętą wiejską drogę. Było tu pięknie; wokół widział łagodne wzgórza i drzewa. Tu i ówdzie dostrzegał pastwisko pełne krów; nie mógł sobie jednak wyobrazić życia na takim odludziu. Nie mógł też wyobrazić sobie, jak taka piękna i pełna życia kobieta jak Victoria mogła chcieć tu mieszkać. Ktoś tak czarujący na pewno wolałby miejsce, gdzie byłaby okazja spotykać ludzi, pokazywać się im.
– Skręć w lewo w Brushy Pine Road – nakazał GPS. – Cel podróży będzie po lewej stronie.
Celem najwyraźniej był długi, wysypany żwirem podjazd prowadzący w gęsty las. Steve ruszył nim z wahaniem, ale przecież nigdy dotąd GPS go nie zawiódł.
Podjazd zakończył się przed domem – małym, skromnym, schludnym białym domkiem z zielonymi okiennicami i drzwiami wejściowymi. Wyglądał bardziej jak dom czyjejś babci niż atrakcyjnej młodej singielki. Steve zaparkował, wziął bukiet, który kupił po drodze, i podszedł do drzwi, żeby zapukać.
Nikt nie odpowiedział. Steve westchnął. Czy to jakiś żart?
Spróbował otworzyć drzwi i ze zdziwieniem stwierdził, że nie są zamknięte.
– Halo!? Jest tu kto!? – zawołał. Nie usłyszał odpowiedzi, więc wszedł do środka. Nie pchałby się do czyjegoś domu bez pozwolenia, ale uznał, że został zaproszony i to wystarczy.
Z zaskoczeniem stwierdził, że stoi w pustym pomieszczeniu. Na białych ścianach nic nie wisiało, okna nie miały zasłon, a w pokoju próżno było szukać choćby jednego mebla. Zastanawiał się, czy się nie pomylił. A może to agentka nieruchomości próbuje sprzedać mu dom, a nie spotkać się z nim na randce?
Dom może i był pusty, ale nie był cichy.
Skądś dobiegał cichutki, ale stały mechaniczny warkot; potem, tak nagle, że Steve aż podskoczył, rozległ się głośny, wysoki dźwięk, który ranił jego uszy i mózg. Co się dzieje w tym dziwacznym miejscu? Nagle zachwiał się i oparł o ścianę, żeby odzyskać równowagę.
– Steve! – Straszne dzwonienie nagle ustało, zastąpione przez aksamitny głos. – Tak mi przykro. Musiałam nie usłyszeć, jak pukasz.
Jej wygląd go nie rozczarował. Była taka jak na zdjęciu w internecie, tyle że lepsza, bo stała przed nim. Miała na sobie dopasowaną zieloną sukienkę, która podkreślała zielone plamki w jej brązowych oczach. Sylwetkę miała wysportowaną, gibką, jakby regularnie ćwiczyła, choć była też w odpowiednich miejscach zaokrąglona.
Steve w jednej chwili stracił głowę.
– Cześć – powiedział, żałując, że nie zaplanował sobie jakiegoś bardziej błyskotliwego powitania. Z braku powyższego wyciągnął rękę z bukietem.
Dziewczyna przyjęła kwiaty i uśmiechnęła się; miała piękne usta i proste, białe zęby.
– Jakie piękne… i jak to miło. Dziękuję. – Rozejrzała się po pokoju, jakby próbowała wyobrazić sobie, jak widzi go Steve. – Wiem, że nie zrobiłam jeszcze zbyt wiele z tym domkiem, ale kiedy go odpowiednio urządzę, będzie tu naprawdę przytulnie. Pomyślałam, że w ramach lunchu moglibyśmy zrobić coś w rodzaju pikniku na podłodze. Możemy rozłożyć koc, mam chleb, ser, owoce i dobrą czekoladę.
– Brzmi nieźle.
Zanim Steve zdążył powiedzieć cokolwiek więcej, znów zabrzmiał ten straszny, wysoki i przenikliwy elektroniczny pisk. Spojrzał w górę, w kierunku dźwięku, i zobaczył czerwone światełko czujnika dymu. To było dziwne. Nie widział ani nie czuł zapachu dymu. Sięgnął do góry, żeby spróbować go wyłączyć, ale stracił równowagę, bo pokój zaczął się kręcić coraz szybciej i szybciej, jak wymykająca się spod kontroli karuzela.
Steve otworzył oczy. Leżał na kanapie, ale gdzie? Układ małego pokoju wydawał mu się znajomy, ale kiedy widział to pomieszczenie wcześniej, było puste. Teraz znajdowała się tam czekoladowobrązowa kanapa, na której leżał, i pasujący do niej fotel. Na stoliku rozłożone były czasopisma o modzie i technice, a nieopodal stała duża szafka z telewizorem z płaskim ekranem i kilka rodzajów konsol do gier. Wcześniej puste ściany teraz były obwieszone zdjęciami – oto Victoria wędrująca po górach i jej lśniące włosy rozwiane przez wiatr. Dalej Victoria wylegująca się na plaży, opalona, zgrabna i piękna w szmaragdowozielonym dwuczęściowym kostiumie kąpielowym. Victoria jedząca lody na ławce w parku, urocza z lodową plamką na doskonałym nosku.
Victoria we własnej osobie weszła teraz boso do pokoju, ubrana w dżinsy i czarną dopasowaną koszulkę. Chyba wcześniej miała na sobie sukienkę? A ten pokój był pusty. Steve czuł się beznadziejnie zdezorientowany i zmieszany.
– Hej, kochanie – powiedziała Victoria. – Miałeś straszne zawroty głowy i nagle jakbyś zemdlał na kanapie. Przyniosłam ci szklankę wody. Może spróbujesz usiąść i się napić?
Steve nigdy wcześniej nie miał zawrotów głowy, ale teraz przypomniał sobie, że był zbyt zdenerwowany randką, żeby zjeść rano śniadanie. Powoli usiadł.
– Wiesz, chyba powinienem coś zjeść. – Wziął szklankę z wodą i ze zdziwieniem stwierdził, że wypił ją kilkoma łykami. – Czy nie mieliśmy urządzić pikniku na podłodze?
Teraz to Victoria wyglądała na skonfundowaną.
– Piknik na podłodze? To znaczy jak na naszej pierwszej randce?
– Naszej pierwszej randce? Ale czy to nie jest… – Steve rozejrzał się po umeblowanym pokoju. – Przepraszam. Jestem naprawdę zdezorientowany.
Victoria usiadła obok niego i wzięła go za rękę.
Zdezorientowanemu czy nie, Steve’owi bardzo się podobało, że Victoria jest tak blisko i go dotyka.
– To się zdarza, kochanie. Zdarza się – powiedziała, ściskając jego dłoń. – Czasami zapominasz o różnych rzeczach. Masz częściową amnezję po tym wypadku samochodowym kilka lat temu.
– Nie pamiętam wypadku samochodowego – powiedział Steve. Był bardzo ostrożnym kierowcą.
– No właśnie. – Victoria ścisnęła jego kolano. – Uderzyłeś się w głowę. Masz uraz mózgu. Przez większość czasu czujesz się dobrze, ale czasami na chwilę opuszcza cię pamięć. Potem jakbyś się resetował i wszystko znowu jest dobrze.
To była przykra wiadomość. Zastanawiał się, ile razy Victoria musiała mu to powtarzać.
– Zawsze się resetuję i pamiętam wszystko?
Victoria się uśmiechnęła.
– Zawsze.
Steve pokiwał głową. To wyjaśnienie było dziwne, ale miało sens. Jego poczucie czasu było zaburzone. To wszystko tłumaczyło.
– Więc ty i ja… jesteśmy razem?
Victoria roześmiała się.
– I to jak. Poczekaj…
Wstała z kanapy, wzięła jedno z oprawionych zdjęć ze ściany i podała je Steve’owi.
Zostało zrobione na zewnątrz, pod łukiem z kwiatów. Widniała na nim uśmiechnięta Victoria w koronkowej białej sukni i welonie, trzymająca bukiet kwiatów pasujący do tych, które zdobiły łuk. Steve stał obok niej; miał na sobie smoking, a przede wszystkim – niemożliwie wręcz szeroki uśmiech.
„Nic dziwnego”, pomyślał. Dzień ślubu musiał być najszczęśliwszym dniem jego życia. Szkoda, że nie miał z niego żadnych wspomnień.
– Jesteś taka piękna – powiedział.
– To była cudowna suknia – przyznała Victoria.
– Nie tylko na zdjęciu – zaoponował. – Zawsze. Jesteś zawsze taka piękna.
– Och, jesteś taki słodki, nie zasłużyłam na to – odparła. Nachyliła się do niego i przycisnęła usta do jego ust. To było wspaniałe. Jakby całowali się po raz pierwszy.
– Tatusiu! Obudź się! Czas na naleśniki!
Steve otworzył oczy. Obok łóżka stało dwoje dzieci. Miały na sobie piżamy z postaciami z kreskówek, podskakiwały i krzyczały:
– Naleśniki! Naleśniki!
Dziewczynka wyglądała na mniej więcej cztery lata, a chłopiec może na dwa. Oboje mieli gęste czarne włosy i duże brązowe oczy z zielonymi plamkami.
Piękne dzieci. Dziewczynka i chłopiec, tak jak Steve zawsze chciał. Ale nie pamiętał ciąż, narodzin, dzieci jako niemowląt ani ich dzieciństwa – aż do tej chwili. Nie znał nawet imion tych maluchów. Czy był ich ojcem?
– Naleśniki, co? – bąknął, siadając na łóżku i na próżno próbując zorientować się, gdzie jest. Zauważył, że na ścianach wisi pełno zdjęć tych dzieci, od okresu niemowlęcego aż do chwili obecnej. Na niektórych był nawet wraz z nimi.
– Dzisiaj jest sobota, a w sobotę mama zawsze robi nam naleśniki – powiedziała dziewczynka, jakby robiła mu wykład.
– Okej, brzmi dobrze – odparł, wstając. – Prowadźcie.
Dziewczynka wzięła go za jedną rękę, a chłopiec za drugą. Dotyk ich malutkich dłoni był słodki i całkowicie dla niego nowy.
Victoria była w kuchni. Wyglądała pięknie nawet w różowym szlafroku, bez makijażu i z nieułożonymi włosami. Stała nad patelnią, fachowo smażąc naleśniki.
– Niech żyje Królowa Naleśników – powiedział Steve, całując ją w policzek.
– Raczej Naleśnikowa Wyrobnica – roześmiała się. – Zawsze zapominam, jak długo trzeba się z tym cackać, dopóki nie zacznę.
– Cóż, doceniamy to, prawda, dzieciaki? – oznajmił Steve. Uznał, że najlepiej będzie tak właśnie się do nich zwracać, dopóki nie pojawi się jakaś wskazówka co do tego, jakie noszą imiona.
– Dziękujemy, mamusiu! – Dzieci przytuliły się do Victorii.
– Nie ma za co – powiedziała. – Abigail i Avery, usiądźcie teraz przy stole, a naleśniki zaraz będą gotowe.
Potem zwróciła się do Steve’a.
– Kochanie, kawa czeka. Czy byłbyś tak dobry i nam nalał?
– Jasne – odparł Steve, choć w głowie powtarzał: „Abigail i Avery, Abigail i Avery”. Nie wiedział, gdzie są filiżanki do kawy, i z początku otworzył złą szafkę, ale udało mu się za drugim razem. Nalał sobie i Victorii po porcji kawy.
– Dla mnie tylko odrobina mleka, pamiętasz? – odezwała się Victoria.
Nie pamiętał, ale powiedział:
– Oczywiście – i wyjął mleko z lodówki.
To było przemiłe śniadanie. Same naleśniki smakowały wspaniale, a bekon smakowicie chrupał, tak jak Steve lubił. Najlepszą częścią tego wszystkiego było jednak siedzenie przy stole jako rodzina: rozgadane i roześmiane dzieci, on i Victoria wymieniający się porozumiewawczymi uśmiechami. Tego właśnie zawsze pragnął. Czy to ważne, że nie pamiętał, jak to osiągnął? Może nie. Mówi się przecież, żeby żyć chwilą, i to właśnie robił Steve.
Przeszłość nie może cię blokować, jeśli jej nie pamiętasz.
– Nadal planujesz naprawić dzisiaj ten cieknący kran w łazience? – zapytała Victoria.
Steve nie pamiętał, że taki był plan, ale od swojego taty nauczył się co nieco o hydraulice, więc chętnie przytaknął.
– Jasne, na pewno spróbuję.
Kilka minut później, kiedy wrócił do salonu po naprawieniu kranu, zastał Victorię na kanapie. Wyglądała na zestresowaną.
– Musimy porozmawiać – powiedziała.
Może i miał problemy z pamięcią, ale wiedział, że taki wstęp nigdy nie zapowiada niczego dobrego.
– Jasne – odparł, siadając przy niej.
Wzięła kopertę ze stolika.
– To przyszło dzisiaj. – Podała mu ją.
Wziął list i przeczytał: „Zawiadomienie o egzekucji komorniczej”.
– Czekaj, co? Komornik chce zlicytować nam dom?
– Na to wygląda – przytaknęła Victoria. – Już od jakiegoś czasu przecież kiepsko nam się wiedzie finansowo. Naprawdę chciałam zostać w domu z dziećmi do czasu, aż pójdą do przedszkola, ale skoro to konieczne, chyba muszę wrócić do pracy.
– Nie tak prędko – powstrzymał ją Steve. Wiedział, że będzie czuł się jak idiota, mówiąc to, co właśnie zamierzał powiedzieć, ale musiał zapytać. – Czy ja… mam pracę?
– Jasne – odparła. – Pracujesz na stacji benzynowej.
– O – bąknął. Najwyraźniej nie zapomniał, jak się myje podłogi mopem.
– Ale nawet jeśli robisz nadgodziny, pensji nie starcza na życie, a koszty ciągle rosną, szczególnie od kiedy urodziły się dzieci – dodała Victoria.
– Cóż, będę musiał znaleźć coś lepiej płatnego.
Victoria uśmiechnęła się do niego dzielnie.
– Gdybyś mógł, byłoby wspaniale.
– Nadchodzi Łaskotkowy Potwór! – Steve wyciągnął ramiona i poruszał rozczapierzonymi palcami. Abigail i Avery przebiegli z chichotem przez salon.
– Goń mnie, tato! Goń mnie! – krzyknął Avery.
Steve nie potrafił przywyknąć do tej małej eksplozji ciepła i szczęścia, którą czuł za każdym razem, gdy któreś z dzieci nazywało go tatą.
Usłyszał to, zanim zobaczył. Tak właśnie było z ich podjazdem, długim i wyłożonym żwirem. Jeśli ktoś się zbliżał, zawsze słyszało się dźwięk kół na żwirze dobre kilka sekund przed tym, nim zobaczyło się samochód. Wyjrzał przez okno. Tym razem samochód był błyszczący, czarny i wyglądał na drogi.
O ile nie zapomniał (co było niezwykle prawdopodobne, biorąc pod uwagę jego problemy z pamięcią), nie spodziewali się żadnej wizyty.
Steve zastanawiał się, czy to może być ktoś, kto chce porozmawiać z nim o zajęciu nieruchomości, może przywiózł do podpisu jakieś papiery, które sprawią, że utrata domu przez jego rodzinę stanie się faktem. Przygotowywał się na najgorsze.
– Dzieci – powiedział – biegnijcie się umyć. Niedługo obiad. Mama robi spaghetti z klopsikami.
– Pagetti i kopsiki! – zaśpiewała Abigail, biorąc brata za rękę.
– Lubię klopsiki – oznajmił Avery.
Pospieszyli umyć ręce, pozostawiając Steve’a na pastwę niepewnego losu.
Wyszedł na ganek. Czarny samochód zatrzymał się. Chwilę później wysiadł z niego mężczyzna.
Dziwne. Steve zapomniał tak wiele, a jednak tego mężczyznę wciąż pamiętał. Idealnie ułożone włosy. Nieskazitelny garnitur. Steve pamiętał nawet dokładnie, co było napisane na jego fantazyjnej wizytówce: Brock Edwards, Dział rekrutacji, Fazbear Entertainment.
Gość uśmiechnął się, podchodząc do Steve’a. Jego zęby nadal były olśniewające.
– Panie Snodgrass – zagaił – już się znamy.
– Brock Edwards. Fazbear Entertainment – powiedział Steve, wyciągając rękę.
– Świetna pamięć – pochwalił Edwards, ujmując jego dłoń.
– Do niektórych rzeczy – sprecyzował Steve. – Może usiądziemy na werandzie? Moglibyśmy wejść do środka, ale mam na stanie czterolatkę i dwulatka, więc nie gwarantuję ciszy.
– Weranda będzie idealna – zgodził się Edwards.
Usadowili się w dwóch bujanych fotelach, po czym Steve się zreflektował:
– Napije się pan czegoś? Mrożonej herbaty? Lemoniady?
– Nie, dziękuję – odparł Edwards. – Steve, skoro ma pan tak świetną pamięć, na pewno pamięta pan moją ofertę, którą złożyłem podczas naszego ostatniego spotkania.
O dziwo, Steve pamiętał każdy szczegół. Gry w klimacie horroru oparte na „legendach” otaczających Fazbear Entertainment. Teraz, w obliczu egzekucji komorniczej domu, pomysł nie wydawał mu się aż tak paskudny.
– Tak – potwierdził.
Edwards skinął głową.
– Cóż, Fazbear Entertainment chce przekazać panu, że oferta jest nadal aktualna.
– Czy mogę pracować nad nimi, mieszkając tutaj z rodziną? – Steve pamiętał, że poprzednim razem oferta obejmowała także wyprowadzkę do specjalnej placówki.
– Tak – odparł Edwards. – Chcemy, aby pracował pan tak jak panu najwygodniej, gdziekolwiek i jakkolwiek.
Na twarzy Steve’a pojawił się uśmiech. Dom był uratowany.
Nie wahał się.
– Przyjmuję ofertę – powiedział.
Tej nocy w łóżku Victoria położyła mu głowę na ramieniu.
– Wciąż nie mogę uwierzyć, że nas uratowałeś – powiedziała.
– To Fazbear Entertainment nas uratowało – sprostował, choć musiał przyznać, że miło mu się zrobiło po jej słowach.
– Gdybyś nie miał talentu i umiejętności, których szuka Fazbear Entertainment, to by nas nie uratowało. A zatem to ty nas uratowałeś. – Cmoknęła go w policzek. – Mój bohater.
– Oj tam – bąknął. Musiał jednak przyznać, że jest z siebie zadowolony.
Przytulili się i zapadł w głęboki sen.
Z salonu dochodziły jakieś dźwięki. Tupanie, dudnienie. Złodzieje? Ich dom był na takim odludziu, że Steve nigdy by nie pomyślał, że ktoś mógłby go znaleźć i obrabować. Wstał z łóżka i włożył telefon do kieszeni szlafroka, gotowy zadzwonić na policję.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki