Five Nights at Freddy’s. Five Nights at Freddy's: Tales from the Pizzaplex. HAPPS Tom 2 - Scott Cawthon - ebook

Five Nights at Freddy’s. Five Nights at Freddy's: Tales from the Pizzaplex. HAPPS Tom 2 ebook

Scott Cawthon

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czy marzyłeś kiedyś o czymś, o czym naprawdę nie powinieneś?

 

Steve chciałby rozpocząć karierę programisty gier. Przyjmuje świetną ofertę pracy, która wydaje się zbyt piękna, aby była prawdziwa… Aiden i Jace uwielbiają straszyć małe dzieci w labiryncie rur w Mega Pizzaplex Freddy’ego. A wszystko, czego pragnie Billy, to stać się najdoskonalszą wersją samego siebie – czyli prawdziwym animatronikiem.

 

Ale w świecie FNAF musisz uważać, czego sobie życzysz, bo twoje życzenia mogą się spełnić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 244

Oceny
4,2 (11 ocen)
6
3
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


Praca marzeń

Dlaczego męska toa­leta to zawsze taki kosz­mar?

Steve spry­skał sedes i ściany środ­kiem dezyn­fe­ku­ją­cym. Naprawdę go to dzi­wiło. Dam­ska toa­leta rzadko potrze­bo­wała cze­goś wię­cej niż prze­tar­cie z grub­sza mopem i ścierką oraz uzu­peł­nie­nie mydła i papieru toa­le­to­wego. Z męską było jed­nak zupeł­nie ina­czej… rów­nie dobrze mógłby sprzą­tać mał­piar­nię w zoo.

Steve ni­gdy nie sądził, że skoń­czy na sta­cji ben­zy­no­wej, szo­ru­jąc ubi­ka­cje za mini­malną stawkę. Dzięki swoim umie­jęt­no­ściom w zakre­sie gra­fiki kom­pu­te­ro­wej i pro­jek­to­wa­nia miał nadzieję zała­pać się do jed­nej z wielu firm tech­no­lo­gicz­nych w jego dyna­micz­nie roz­wi­ja­ją­cym się mie­ście, naj­le­piej do pro­jek­to­wa­nia gier wideo. Miał miliardy pomy­słów, a wiele z nich – nie chwa­ląc się – lep­szych od gier dostęp­nych już na rynku.

A jed­nak był tutaj, ze szczotką do kibla w jed­nej ręce i butelką sprayu do czysz­cze­nia w dru­giej.

Przez ostat­nie kilka lat apli­ko­wał na każde sta­no­wi­sko pracy w branży, do któ­rego miał kwa­li­fi­ka­cje. Ale kon­ku­ren­cja była silna. Jego prze­ciw­ni­kami były dzie­ciaki ze słono opła­co­nymi dyplo­mami z Ivy League, które już odbyły staże lub nawet pra­co­wały w naj­bar­dziej pre­sti­żo­wych fir­mach w kraju. Steve ukoń­czył tylko lokalny uni­wer­sy­tet, a naukę opła­cał, ciężko haru­jąc na róż­nych kiep­skich sta­no­wi­skach. Kiedy zaś zdo­był dyplom, jedy­nym zatrud­nie­niem, jakie mu ofe­ro­wano, były kolejne kiep­skie sta­no­wi­ska. Prze­cho­dząc do następ­nej kabiny w męskiej toa­le­cie, pomy­ślał, że w tym przy­padku praca była gorzej niż kiep­ska, była gów­niana – i to dosłow­nie.

Maleńka kawa­lerka Steve’a mie­ściła się nad loka­lem z jedze­niem na wynos o nazwie „Kuter Kapi­tana Erniego”. Z baru do miesz­ka­nia oczy­wi­ście docie­rały tłu­ste kuchenne zapa­chy, więc dywan, meble i pościel w miesz­ka­niu zawsze cuch­nęły sma­żoną rybą. Nawet wiszące w sza­fie ubra­nia Steve’a wchła­niały ten zapach. Cza­sami na ulicy przy­cze­piały się do niego bez­pań­skie koty, zwa­bione ryb­nym aro­ma­tem.

Gdy tylko Steve wró­cił do domu po pracy, uznał, że abso­lut­nie potrze­buje prysz­nica. Cza­sami miał wra­że­nie, że powi­nien pry­skać się środ­kiem dezyn­fe­ku­ją­cym, któ­rego uży­wał do czysz­cze­nia toa­let. Zanim wziął prysz­nic i prze­brał się w czy­ste, wygodne – choć lekko pach­nące rybą – ubra­nie, zdą­żył nabrać porząd­nej ochoty, żeby coś zjeść i zabrać się do praw­dzi­wej pracy. Wrzu­cił mro­żone bur­rito do mikro­fa­lówki, wziął z lodówki napój i usiadł przy kom­pu­te­rze.

Pro­jekt, nad któ­rym pra­co­wał: „Nie­da­leko pada orzech od lesz­czyny”, był fami­lijną grą przy­go­dową z udzia­łem sym­pa­tycz­nych rysun­ko­wych wie­wió­rek. Steve był mniej wię­cej w poło­wie pracy nad nią i miał nadzieję, że jakaś firma wresz­cie zain­te­re­suje się tym, co ma do poka­za­nia. A jeśli nie, może spró­buje na wła­sną rękę wypu­ścić grę na rynek. Miał już dość czysz­cze­nia kibli i wiecz­nego cze­ka­nia, aż coś się wyda­rzy.

A wła­śnie, przy­po­mniało mu się. Powi­nien napi­sać do Amandy, zanim dziew­czyna pój­dzie spać.

Ostat­nio był już tak zmę­czony cze­ka­niem na jakieś zmiany w swoim życiu, że zało­żył pro­fil na por­talu rand­ko­wym. Zawsze marzył, że poślubi mądrą, dobrą i piękną kobietę. Zamiesz­ka­liby w wygod­nym domu i mie­liby dwójkę uro­czych dzieci, chłopca i dziew­czynkę. Ale marze­nia i rze­czy­wi­stość to dwie różne rze­czy.

Pod­czas czysz­cze­nia toa­let i mopo­wa­nia pod­łogi na sta­cji ben­zy­no­wej nie spo­ty­kał zbyt wielu atrak­cyj­nych kobiet. Od czasu do czasu jakaś fajna dziew­czyna zja­wiała się w skle­pie, żeby zapła­cić za paliwo lub kupić galon mleka, ale trudno być atrak­cyj­nym i męskim z mopem w dłoni.

Przez jakiś czas sądził, że nikogo nie pozna nawet przez apli­ka­cję, ale wresz­cie tra­fił na pro­fil Amandy i wysłał jej nie­śmiałą i lako­niczną wia­do­mość, która brzmiała: Cześć. Amanda nie­mal natych­miast odpo­wie­działa tym samym. Potem zaś udało im się przejść do praw­dzi­wej roz­mowy, przy­naj­mniej na tyle, na ile mogło ją imi­to­wać pisa­nie.

Jego uwagę zwró­ciło zdję­cie pro­fi­lowe Amandy, nie tylko ze względu na kon­wen­cjo­nalną urodę dziew­czyny, ale także dla­tego, że wyda­wała się pro­mie­nio­wać dobro­cią. Miała dłu­gie do ramion brą­zowe włosy i ujmu­jący uśmiech. Pra­co­wała jako nauczy­cielka w przed­szkolu i Steve sądził, że musi świet­nie sobie radzić, bo była prze­cież dobra, cier­pliwa i miała poczu­cie humoru. Naj­dziw­niej­sze w ich rela­cji było to, że mimo pisa­nia ze sobą od ponad mie­siąca, poszli tylko na dwie praw­dziwe randki. Steve pra­co­wał na sta­cji ben­zy­no­wej od pięt­na­stej do dwu­dzie­stej dru­giej, a Amanda w przed­szkolu – od siód­mej trzy­dzie­ści rano do pięt­na­stej. Choćby się sta­rali, nie mogliby zna­leźć mniej dopa­so­wa­nych roz­kła­dów dnia.

Wziął tele­fon i wystu­kał SMS-a: Mam nadzieję, że dzień minął ci dobrze.

Odpi­sała: Dzie­ciak zwy­mio­to­wał mi z rana na buty, ale potem było już tylko lepiej LOL.

Zachi­cho­tał. Choć pra­co­wali w tak róż­nych miej­scach, oboje musieli zma­gać się z wie­loma róż­nymi paskud­nymi rze­czami.

LOL, gdyby było gorzej, to masa­kra. Wyśpij się. Dobra­noc.

Odpo­wie­działa: Dobrej nocki i okra­siła to emotką z senną buzią.

Steve się uśmiech­nął, odło­żył tele­fon i wró­cił do pracy nad grą; pra­co­wał, dopóki nie zaczął zasy­piać na sie­dząco.

Gdy tylko Steve otwo­rzył drzwi sklepu, jego szef, pozba­wiony poczu­cia humoru męż­czy­zna w śred­nim wieku, o nie­for­tun­nym nazwi­sku Gil­bert Hurl­butt, pod­niósł wzrok znad swo­jego tele­fonu i powie­dział:

– Jakiś dzie­ciak roz­lał chyba z galon nie­bie­skiego slu­shie przy lodówce na tyłach. Idź to sprząt­nąć.

– Tak jest – odparł Steve. Zawsze to wła­śnie odpo­wia­dał panu Hurl­but­towi. Po linii naj­mniej­szego oporu.

Poszedł do skła­dziku i wsta­wił wia­dro pod kran. Czy Hurl­butta by zabo­lało, gdyby powie­dział „dzień dobry”, zanim zacznie wywar­ki­wać komendy? Steve nalał do napeł­nia­ją­cego się wia­dra nieco płynu do pod­łóg i nie po raz pierw­szy pomy­ślał o dzi­wacz­no­ści nazwi­ska swo­jego szefa. Jego rodzice, przy­pusz­czal­nie pan Hurl­butt senior i pani Hurl­butt, wie­dzieli, że uro­dzi im się dziecko, które będzie nosić ich głu­pio brzmiące nazwi­sko. Dla­czego więc nie dali mu nor­mal­nego imie­nia, jak Mat­thew lub David, albo coś w tym stylu, zamiast takiego rów­nie bul­go­tli­wie brzmią­cego? Z dru­giej strony szef mógł zde­cy­do­wać, że będzie przed­sta­wiał się jako Gil lub Bert, ale zamiast tego nad kie­sze­nią na piersi jego koszuli wyszyto imię Gil­bert.

Steve zamy­ślił się tak bar­dzo, że wia­dro się prze­lało. Musiał je więc prze­chy­lić i wylać nad­miar wody, a potem zaniósł je wraz z mopem na tyły sklepu, żeby posprzą­tać lepki bała­gan.

Jego ręce pra­co­wały, ale myślami był przy grze, którą two­rzył, i pla­nach, co zrobi, kiedy wróci do domu po tej bez­na­dziej­nej, bez­sen­sow­nej harówce.

– Pyta­łem, czy ma pan chwilę?

Steve był tak zaab­sor­bo­wany swo­imi myślami, że nie zauwa­żył męż­czy­zny, który sta­nął obok i sta­rał się zwró­cić na sie­bie jego uwagę. Nie przy­po­mi­nał zwy­kłych klien­tów tego przy­bytku – prze­mę­czo­nych ludzi w tanich ciu­chach, pędzą­cych do pracy na nocną zmianę albo z niej wra­ca­ją­cych. Choć Steve nie wie­dział wiele o ubra­niach, orien­to­wał się, że ciemny gar­ni­tur męż­czy­zny musi być drogi. Był nie­ska­zi­telny, ide­al­nie wypra­so­wany i chyba szyty na miarę, sądząc po tym, jak ide­al­nie leżał na wła­ści­cielu.

– Prze­pra­szam. Mogę jakoś pomóc? – odparł Steve.

– Chyba tak – przy­tak­nął męż­czy­zna. Miał zde­cy­do­wane, ostre, jak wykute w kamie­niu rysy i fry­zurę, która wyglą­dała na rów­nie drogą, co gar­ni­tur. – To zna­czy, jeśli nazywa się pan Steve Snod­grass.

– To ja. – Steve wska­zał pla­kietkę z nazwi­skiem i natych­miast poczuł się jak idiota.

– Możemy wyjść na chwilę na zewnątrz? – zapy­tał tam­ten.

Sytu­acja sta­wała się coraz dziw­niej­sza. Steve sądził, że męż­czy­zna chce tylko pomocy przy zna­le­zie­niu cze­goś, ale wyglą­dało na to, że cho­dzi o Steve’a oso­bi­ście. To go zanie­po­ko­iło. Czy to poli­cjant? Seryjny mor­derca?

– No nie wiem, pro­szę pana – odparł. – Dopiero zaczą­łem zmianę, nie mogę jesz­cze wyjść na prze­rwę. Nie chcę mieć pro­ble­mów z sze­fem.

– Jeśli wyj­dzie pan ze mną teraz, może się oka­zać, że nie­długo będzie pan miał innego szefa i dużo więk­sze pie­nią­dze. – Męż­czy­zna się uśmiech­nął. Miał ide­alne zęby.

Dez­orien­ta­cja Steve’a rosła. Kto to był? Jakiś mafioso?

– Oba­wiam się, że nie rozu­miem.

– Może to pomoże – powie­dział męż­czy­zna, poda­jąc mu wizy­tówkę.

Steve spoj­rzał na nią i prze­czy­tał:

Brock Edwards

Dział rekru­ta­cji

Fazbear Enter­ta­in­ment

Minęło kilka sekund, zanim sko­ja­rzył. Potem jed­nak przy­po­mniał sobie – Fazbear, piz­ze­rie dla dzieci, które kie­dyś były ogrom­nie popu­larne, ale upa­dły po tym, jak poja­wiły się różne oskar­że­nia. Mówiono o mor­der­stwach, choć Steve nie pamię­tał jak wielu. I jesz­cze dziw­niej­szych spra­wach… Zja­wi­ska para­nor­malne i tego typu bzdury. Na­dal był sko­ło­wany, ale musiał przy­znać, że teraz i zacie­ka­wiony.

– Może mógł­bym wyjść na minutę – oznaj­mił.

– Świet­nie, panie Snod­grass – ucie­szył się pan Edwards i ruszył za Steve’em przez tylne drzwi.

Sta­nęli przy śmiet­niku na tyłach. Ota­czał ich wiszący w powie­trzu smród odpad­ków.

– Zna pan firmę Fazbear Enter­ta­in­ment? – zagaił Edwards.

– Ponie­kąd – odparł Steve. – To zna­czy, byłem w dzie­ciń­stwie kilka razy w ich piz­ze­riach. Uro­dziny i takie tam. Wiem też co nieco o… skan­da­lach.

– Nie­stety wiele osób wła­śnie z tym koja­rzy Fazbear Enter­ta­in­ment – przy­znał Edwards. – W ciągu ostat­nich lat zna­la­zło się sporo ludzi zde­ter­mi­no­wa­nych, aby zszar­gać repu­ta­cję naszej firmy przez roz­sie­wa­nie strasz­nych plo­tek. Opi­nia publiczna oczy­wi­ście dosłow­nie pożera takie bzdury.

Popra­wił bez­błęd­nie zawią­zany kra­wat.

– W związku z tym Fazbear Enter­ta­in­ment potrze­buje rebran­dingu.

– Dobrze, ale na­dal nie wiem, co to ma wspól­nego ze mną.

Pan Edwards obrzu­cił Steve’a spoj­rze­niem od stóp do głów.

– Pro­jek­tuje pan gry, prawda?

– Powiedzmy, że zaczy­nam.

Skąd ten facet wie­dział, że Steve robi gry?

– Jest pan zbyt skromny, panie Snod­grass. Wrzu­cił pan do sieci dwie gry, były cał­kiem dobre.

– Dzięki – odparł Steve, choć na­dal nie był pewien, jak ten facet dowie­dział się o jego grach. Zasta­na­wiał się, co jesz­cze wie o nim Brock Edwards.

– Tak więc tu wła­śnie na scenę wkra­cza pan – cią­gnął Edwards. – Zamie­rzamy nieco wykpić naszych kry­ty­ków. W tym celu Fazbear Enter­ta­in­ment chce wydać serię gier wideo opar­tych na roz­po­wszech­nia­nych plot­kach. Gry z gatunku hor­ro­rów.

– Ma pan na myśli gry oparte na tym, co rze­komo działo się w sta­rych piz­ze­riach? – upew­nił się Steve. Pomysł wydał mu się w naj­lep­szym wypadku nie­smaczny, a w naj­gor­szym okrutny.

– Tak – potwier­dził pan Edwards. – Chcemy, żeby były straszne, ale jed­no­cze­śnie wyśmie­wały nie­do­rzecz­ność oczer­nia­ją­cych nas plo­tek i oskar­żeń.

Uśmiech­nął się pół­gęb­kiem, z wyra­cho­wa­niem.

– Chcie­li­by­śmy, panie Snod­grass, żeby opra­co­wał pan dla nas serię czte­rech gier. Myślę, że wyna­gro­dze­nie, które panu zaofe­ru­jemy, będzie znacz­nie hoj­niej­sze niż to, które otrzy­muje pan obec­nie za… hm, macha­nie mopem.

Oferta pracy przy two­rze­niu gier. Steve marzył o tym przez całe swoje życie. Dla­czego więc wyda­wało mu się to takie dziwne i jakby nie­wła­ściwe?

– Oczy­wi­ście chcie­li­by­śmy, żeby zaczął pan od razu. Zabie­rzemy pana do naszej pla­cówki, gdzie zapew­nimy wszystko, co nie­zbędne do pracy nad grą, oraz wygodne miesz­ka­nie: prze­stronny apar­ta­ment, oso­bi­stego kucha­rza, asy­stenta, który będzie zała­twiał dla pana codzienne sprawy, pra­nie i tak dalej. Domową siłow­nię… jeśli to pana inte­re­suje. – Z lekką pogardą łyp­nął na zdra­dza­jącą abso­lutny brak zami­ło­wa­nia do siłowni syl­wetkę Steve’a. – Możemy dać panu czas do piątku, żeby mógł pan dopiąć wszyst­kie sprawy w mie­ście. To nie­sa­mo­wita oka­zja, nie sądzi pan, panie Snod­grass?

– Hor­rory, hę? – rzu­cił Steve, sta­ra­jąc się grać na zwłokę. Gdyby cho­dziło o hor­rory, któ­rych boha­te­rami byłyby duchy i gobliny albo inne czy­sto fik­cyjne stwory, nie widziałby pro­blemu. Ale pomysł na hor­rory o, jak rozu­miał, cał­ko­wi­cie praw­dzi­wych mor­der­stwach, spra­wiał, że czuł się mocno nie­swojo. Fazbear Enter­ta­in­ment utrzy­my­wało, że infor­ma­cje nie były praw­dziwe, ale oczy­wi­ście musieli tak mówić, prze­cież by się nie przy­znali.

– Zga­dza się – przy­tak­nął Edwards. – Musia­łyby być osa­dzone w uni­wer­sum Fazbear Enter­ta­in­ment, ale poza tym miałby pan dużą swo­bodę twór­czą.

– Nie mógł­bym pra­co­wać nad nimi tutaj? – Steve wyczu­wał coś nie­po­ko­ją­cego w tej całej sytu­acji, nie potra­fił jed­nak tego kon­kret­nie nazwać.

– Nie­stety, firma ma bar­dzo jasne wytyczne w tej kwe­stii. Nie chcemy, żeby doszło do jakich­kol­wiek prze­cie­ków.

Wyjazd z mia­sta na dłuż­szy okres był kolej­nym pro­ble­mem. Już teraz Steve’owi było trudno spo­ty­kać się z Amandą, bio­rąc pod uwagę ich dra­stycz­nie roz­bieżne godziny pracy. Jesz­cze nie zbli­żyli się do sie­bie na tyle, by mógł się im udać zwią­zek na odle­głość.

Zaczy­nał czuć, że naprawdę ją polu­bił. Czy fucha dla Fazbear Enter­ta­in­ment, firmy o co naj­mniej wąt­pli­wej repu­ta­cji, warta była ryzyka utraty Amandy?

– Naprawdę doce­niam ofertę, panie Edwards, ale po pro­stu nie czuł­bym się dobrze, przyj­mu­jąc tę pracę. Świat jest wystar­cza­jąco prze­ra­ża­ją­cym miej­scem, nie trzeba dokła­dać do niego hor­ro­rów. Chciał­bym się sku­pić na grach fami­lij­nych.

Miał inne, oso­bi­ste powody, żeby odmó­wić, ale ten był chyba naj­waż­niej­szy. Czy dzieci nie mają już wystar­cza­jąco wielu powo­dów do stra­chu na tym świe­cie?

Pan Edwards śmiał się tak długo, że zro­biło się nie­zręcz­nie.

– Chce mi pan powie­dzieć, że woli odrzu­cić taką ofertę, wró­cić do sklepu i wziąć do ręki mopa?

– Wła­śnie tak – potwier­dził Steve. – Ale dzię­kuję.

Nie miał ochoty wra­cać, słu­chać krzy­ków Hurl­butta, czy­ścić toa­let i pod­łóg. Ale mimo to czuł się zadzi­wia­jąco dobrze ze swoją decy­zją.

Cią­gle w piża­mie, Steve podrep­tał boso do kuchni, żeby nasta­wić kawę. Coś prze­kąsi, zasili mózg kofe­iną i będzie mógł usiąść i popra­co­wać nad „Nie­da­leko pada orzech…” przez parę godzin, zanim będzie musiał ruszać na sta­cję. Wrzu­cił chleb do tostera i wyjął z lodówki parę jajek.

Zapisz­czał tele­fon.

Steve pod­niósł go, myśląc, że to może Amanda. Ktoś napi­sał do niego wia­do­mość na apli­ka­cji rand­ko­wej. Dziwne. To na pewno nie była Amanda, bo ona po pro­stu wysła­łaby mu zwy­kłego SMS-a. Cie­ka­wość wzięła górę.

Steve otwo­rzył apli­ka­cję i zoba­czył wia­do­mość od nie­ja­kiej Vic­to­rii. Kim, do cho­lery, była Vic­to­ria?

Otwo­rzył wia­do­mość i prze­czy­tał: Cześć. Masz ochotę poroz­ma­wiać?

Klik­nął na jej zdję­cie pro­fi­lowe, aby je powięk­szyć. Aż wes­tchnął na ten widok. Gdyby ktoś zapy­tał go o jego fizyczny ideał kobiety, to opis dokład­nie paso­wałby do zdję­cia, na które wła­śnie patrzył.

Vic­to­ria miała dłu­gie, falu­jące czarne włosy o pięk­nym poły­sku, wiel­kie brą­zowe oczy jak łania i muśniętą słoń­cem cerę. Jej kości policz­kowe były wyso­kie, a usta pełne. Deli­katny maki­jaż pod­kre­ślał jej natu­ralną urodę.

Oczy­wi­ście ludzie w inter­ne­cie noto­rycz­nie kła­mią – przy­po­mniał sobie w myślach. To mogło być zdję­cie ścią­gnięte z jakiejś strony, które ktoś znacz­nie mniej inte­re­su­jący pró­bo­wał przed­sta­wiać jako swoje. Albo nawet i zdję­cie tej kobiety, ale sprzed dwu­dzie­stu lat.

A jeśli tak nie jest? Jeśli to cudowne zja­wi­sko było praw­dziwe i z jakie­goś powodu nim zain­te­re­so­wane?

„Momen­cik”, poha­mo­wał się. „A co z Amandą?”

Amanda była miłą, tro­skliwą osobą i wyda­wało się, że powstała mię­dzy nimi praw­dziwa więź. Ale ich rela­cja była na tak wcze­snym eta­pie, że nie miał pew­no­ści, czy można ją nawet okre­ślić rela­cją, a co dopiero związ­kiem. I nie usta­lili, że spo­ty­kają się na wyłącz­ność. Amanda mogła widy­wać się jesz­cze z pół tuzi­nem innych face­tów, skąd miał wie­dzieć, że tego nie robi?

Naci­snął „Odpo­wiedz na wia­do­mość” i wpi­sał jedno słowo: Jasne.

Led­wie naci­snął „Wyślij”, a poczuł, że coś się pali. Jakby na kilka minut cał­kiem stra­cił orien­ta­cję, gdzie jest i co robi. „Dom. Kuch­nia. Śnia­da­nie”, przy­po­mniał sobie. Zer­k­nął na blat i zoba­czył, że z tostera unosi się czarny dym.

Wyrzu­cił spa­lone tosty, otwo­rzył okno, żeby prze­wie­trzyć, i nalał sobie kawy do fili­żanki. Potem zasiadł do kom­pu­tera, żeby popra­co­wać nad grą. Tajem­ni­cza wia­do­mość od Vic­to­rii, kim­kol­wiek by była ta dziew­czyna, tak bar­dzo go pod­eks­cy­to­wała, że i tak nie mógłby niczego prze­łknąć.

Tele­fon znowu zapisz­czał.

Vic­to­ria: Cześć, to ja. Cie­szę się, że masz ochotę poroz­ma­wiać. Masz teraz chwilę, czy to zły moment?

Jasne, napi­sał. Każda pora jest dobra.

Gdy tylko jego słowa poja­wiły się na ekra­nie, skrzy­wił się. Nie ma co, nie potra­fił uda­wać nie­do­stęp­nego.

Vic­to­ria: Ni­gdy wcze­śniej nie korzy­sta­łam z apli­ka­cji rand­ko­wych. Raczej wolę spo­tka­nia twa­rzą w twarz. Chciał­byś się spo­tkać w naj­bliż­szym cza­sie? Może w ten week­end?

Steve: Jasne.

Vic­to­ria: Możesz przy­je­chać do mnie do domu, jeśli chcesz. Miesz­kam na wsi. Jest tu naprawdę cicho. Mie­li­by­śmy spo­kój i pry­wat­ność, żeby poroz­ma­wiać i się poznać.

Steve: Na pewno chcesz, żebym na pierw­sze spo­tka­nie przy­je­chał do cie­bie? Czy nie powin­ni­śmy się spo­tkać w miej­scu publicz­nym, na wypa­dek gdy­bym oka­zał się jakimś zbo­kiem?

Vic­to­ria: LOL. Ufam ci. Co powiesz na sobotę w połu­dnie? Przy­go­tuję lunch.

Steve: Brzmi świet­nie.

Gdy tylko skoń­czyli roz­ma­wiać, Steve przy­po­mniał sobie, że mieli z Amandą plany na sobotę. Cóż, była wyro­zu­miała. Nie będzie miała nic prze­ciwko zmia­nie ter­minu. Od razu napi­sał wia­do­mość: Prze­pra­szam, coś mi wypa­dło, sobota nie­ak­tu­alna. Odpo­wie­działa pra­wie natych­miast: Roz­cza­ro­wana, ale OK – i dodała smutną buźkę.

Poczuł wyrzuty sumie­nia, ale powie­dział sobie, że jakoś jej to wyna­gro­dzi.

Matt zanu­rzył pączka w kawie. Wciąż miał na sobie strój służ­bowy z logiem sklepu kom­pu­te­ro­wego, któ­rego kie­row­ni­kiem był.

– Myśla­łem, że z Amandą dobrze ci idzie – zauwa­żył.

– Bo idzie – przy­tak­nął Steve. Zadzwo­nił do Matta z pyta­niem, czy po pracy mogą się spo­tkać w cało­do­bo­wej pącz­karni. Jego życie zaczęło nagle aż zanadto nabie­rać rumień­ców, a Matt, jego naj­lep­szy przy­ja­ciel już od pierw­szego roku stu­diów, był jedyną osobą, z którą mógł o tym poroz­ma­wiać. Był nie­zmien­nie szczery i ni­gdy nie zawa­hał się powie­dzieć Steve’owi pro­sto z mostu, jeśli uwa­żał, że robi pira­mi­dalną głu­potę (miał też tę iry­tu­jącą wadę, że zwy­kle się nie mylił). – Ale ta wia­do­mość przy­szła tak znie­nacka, a ta dziew­czyna…

Nagle zabra­kło mu słów, żeby ją opi­sać.

– Ta dziew­czyna zagro­ziła, że naśle na cie­bie umię­śnio­nych kole­gów, jeśli się z nią nie umó­wisz?

– Coś ty. – Steve się roze­śmiał.

– Ta dziew­czyna zagro­ziła, że jeśli się z nią nie umó­wisz, roz­głosi twoje naj­mrocz­niej­sze sekrety?

– Nie. – Steve na­dal się śmiał. – Szcze­rze mówiąc, chyba wio­dłem do tej pory zbyt nudne życie, żeby mogła mieć na mnie jakieś haki.

Wziął głę­boki oddech, pró­bu­jąc zna­leźć słowa wyja­śnie­nia.

– Ta dziew­czyna… – Pod­niósł tele­fon. – Pokażę ci.

Otwo­rzył apli­ka­cję rand­kową, zna­lazł zdję­cie Vic­to­rii i poka­zał je Mat­towi.

Przy­ja­cie­lowi opa­dła szczęka, a pączek wypadł z ręki.

– O rany – bąk­nął. – Cał­ko­wi­cie cię rozu­miem.

Steve podał mu dru­giego pączka. Ulżyło mu, że Matt go zro­zu­miał.

Mimo że Steve zaczy­nał wąt­pić w swój GPS, skrę­cił z wąskiej, krę­tej wiej­skiej drogi w inną wąską, krętą wiej­ską drogę. Było tu pięk­nie; wokół widział łagodne wzgó­rza i drzewa. Tu i ówdzie dostrze­gał pastwi­sko pełne krów; nie mógł sobie jed­nak wyobra­zić życia na takim odlu­dziu. Nie mógł też wyobra­zić sobie, jak taka piękna i pełna życia kobieta jak Vic­to­ria mogła chcieć tu miesz­kać. Ktoś tak cza­ru­jący na pewno wolałby miej­sce, gdzie byłaby oka­zja spo­ty­kać ludzi, poka­zy­wać się im.

– Skręć w lewo w Bru­shy Pine Road – naka­zał GPS. – Cel podróży będzie po lewej stro­nie.

Celem naj­wy­raź­niej był długi, wysy­pany żwi­rem pod­jazd pro­wa­dzący w gęsty las. Steve ruszył nim z waha­niem, ale prze­cież ni­gdy dotąd GPS go nie zawiódł.

Pod­jazd zakoń­czył się przed domem – małym, skrom­nym, schlud­nym bia­łym dom­kiem z zie­lo­nymi okien­ni­cami i drzwiami wej­ścio­wymi. Wyglą­dał bar­dziej jak dom czy­jejś babci niż atrak­cyj­nej mło­dej sin­gielki. Steve zapar­ko­wał, wziął bukiet, który kupił po dro­dze, i pod­szedł do drzwi, żeby zapu­kać.

Nikt nie odpo­wie­dział. Steve wes­tchnął. Czy to jakiś żart?

Spró­bo­wał otwo­rzyć drzwi i ze zdzi­wie­niem stwier­dził, że nie są zamknięte.

– Halo!? Jest tu kto!? – zawo­łał. Nie usły­szał odpo­wie­dzi, więc wszedł do środka. Nie pchałby się do czy­je­goś domu bez pozwo­le­nia, ale uznał, że został zapro­szony i to wystar­czy.

Z zasko­cze­niem stwier­dził, że stoi w pustym pomiesz­cze­niu. Na bia­łych ścia­nach nic nie wisiało, okna nie miały zasłon, a w pokoju próżno było szu­kać choćby jed­nego mebla. Zasta­na­wiał się, czy się nie pomy­lił. A może to agentka nie­ru­cho­mo­ści pró­buje sprze­dać mu dom, a nie spo­tkać się z nim na randce?

Dom może i był pusty, ale nie był cichy.

Skądś dobie­gał cichutki, ale stały mecha­niczny war­kot; potem, tak nagle, że Steve aż pod­sko­czył, roz­legł się gło­śny, wysoki dźwięk, który ranił jego uszy i mózg. Co się dzieje w tym dzi­wacz­nym miej­scu? Nagle zachwiał się i oparł o ścianę, żeby odzy­skać rów­no­wagę.

– Steve! – Straszne dzwo­nie­nie nagle ustało, zastą­pione przez aksa­mitny głos. – Tak mi przy­kro. Musia­łam nie usły­szeć, jak pukasz.

Jej wygląd go nie roz­cza­ro­wał. Była taka jak na zdję­ciu w inter­ne­cie, tyle że lep­sza, bo stała przed nim. Miała na sobie dopa­so­waną zie­loną sukienkę, która pod­kre­ślała zie­lone plamki w jej brą­zo­wych oczach. Syl­wetkę miała wyspor­to­waną, gibką, jakby regu­lar­nie ćwi­czyła, choć była też w odpo­wied­nich miej­scach zaokrą­glona.

Steve w jed­nej chwili stra­cił głowę.

– Cześć – powie­dział, żału­jąc, że nie zapla­no­wał sobie jakie­goś bar­dziej bły­sko­tli­wego powi­ta­nia. Z braku powyż­szego wycią­gnął rękę z bukie­tem.

Dziew­czyna przy­jęła kwiaty i uśmiech­nęła się; miała piękne usta i pro­ste, białe zęby.

– Jakie piękne… i jak to miło. Dzię­kuję. – Rozej­rzała się po pokoju, jakby pró­bo­wała wyobra­zić sobie, jak widzi go Steve. – Wiem, że nie zro­bi­łam jesz­cze zbyt wiele z tym dom­kiem, ale kiedy go odpo­wied­nio urzą­dzę, będzie tu naprawdę przy­tul­nie. Pomy­śla­łam, że w ramach lun­chu mogli­by­śmy zro­bić coś w rodzaju pik­niku na pod­ło­dze. Możemy roz­ło­żyć koc, mam chleb, ser, owoce i dobrą cze­ko­ladę.

– Brzmi nie­źle.

Zanim Steve zdą­żył powie­dzieć cokol­wiek wię­cej, znów zabrzmiał ten straszny, wysoki i prze­ni­kliwy elek­tro­niczny pisk. Spoj­rzał w górę, w kie­runku dźwięku, i zoba­czył czer­wone świa­tełko czuj­nika dymu. To było dziwne. Nie widział ani nie czuł zapa­chu dymu. Się­gnął do góry, żeby spró­bo­wać go wyłą­czyć, ale stra­cił rów­no­wagę, bo pokój zaczął się krę­cić coraz szyb­ciej i szyb­ciej, jak wymy­ka­jąca się spod kon­troli karu­zela.

Steve otwo­rzył oczy. Leżał na kana­pie, ale gdzie? Układ małego pokoju wyda­wał mu się zna­jomy, ale kiedy widział to pomiesz­cze­nie wcze­śniej, było puste. Teraz znaj­do­wała się tam cze­ko­la­do­wo­brą­zowa kanapa, na któ­rej leżał, i pasu­jący do niej fotel. Na sto­liku roz­ło­żone były cza­so­pi­sma o modzie i tech­nice, a nie­opo­dal stała duża szafka z tele­wi­zo­rem z pła­skim ekra­nem i kilka rodza­jów kon­sol do gier. Wcze­śniej puste ściany teraz były obwie­szone zdję­ciami – oto Vic­to­ria wędru­jąca po górach i jej lśniące włosy roz­wiane przez wiatr. Dalej Vic­to­ria wyle­gu­jąca się na plaży, opa­lona, zgrabna i piękna w szma­rag­do­wo­zie­lo­nym dwu­czę­ścio­wym kostiu­mie kąpie­lo­wym. Vic­to­ria jedząca lody na ławce w parku, uro­cza z lodową plamką na dosko­na­łym nosku.

Vic­to­ria we wła­snej oso­bie weszła teraz boso do pokoju, ubrana w dżinsy i czarną dopa­so­waną koszulkę. Chyba wcze­śniej miała na sobie sukienkę? A ten pokój był pusty. Steve czuł się bez­na­dziej­nie zdez­o­rien­to­wany i zmie­szany.

– Hej, kocha­nie – powie­działa Vic­to­ria. – Mia­łeś straszne zawroty głowy i nagle jak­byś zemdlał na kana­pie. Przy­nio­słam ci szklankę wody. Może spró­bu­jesz usiąść i się napić?

Steve ni­gdy wcze­śniej nie miał zawro­tów głowy, ale teraz przy­po­mniał sobie, że był zbyt zde­ner­wo­wany randką, żeby zjeść rano śnia­da­nie. Powoli usiadł.

– Wiesz, chyba powi­nie­nem coś zjeść. – Wziął szklankę z wodą i ze zdzi­wie­niem stwier­dził, że wypił ją kil­koma łykami. – Czy nie mie­li­śmy urzą­dzić pik­niku na pod­ło­dze?

Teraz to Vic­to­ria wyglą­dała na skon­fun­do­waną.

– Pik­nik na pod­ło­dze? To zna­czy jak na naszej pierw­szej randce?

– Naszej pierw­szej randce? Ale czy to nie jest… – Steve rozej­rzał się po ume­blo­wa­nym pokoju. – Prze­pra­szam. Jestem naprawdę zdez­o­rien­to­wany.

Vic­to­ria usia­dła obok niego i wzięła go za rękę.

Zdez­o­rien­to­wa­nemu czy nie, Steve’owi bar­dzo się podo­bało, że Vic­to­ria jest tak bli­sko i go dotyka.

– To się zda­rza, kocha­nie. Zda­rza się – powie­działa, ści­ska­jąc jego dłoń. – Cza­sami zapo­mi­nasz o róż­nych rze­czach. Masz czę­ściową amne­zję po tym wypadku samo­cho­do­wym kilka lat temu.

– Nie pamię­tam wypadku samo­cho­do­wego – powie­dział Steve. Był bar­dzo ostroż­nym kie­rowcą.

– No wła­śnie. – Vic­to­ria ści­snęła jego kolano. – Ude­rzy­łeś się w głowę. Masz uraz mózgu. Przez więk­szość czasu czu­jesz się dobrze, ale cza­sami na chwilę opusz­cza cię pamięć. Potem jak­byś się rese­to­wał i wszystko znowu jest dobrze.

To była przy­kra wia­do­mość. Zasta­na­wiał się, ile razy Vic­to­ria musiała mu to powta­rzać.

– Zawsze się rese­tuję i pamię­tam wszystko?

Vic­to­ria się uśmiech­nęła.

– Zawsze.

Steve poki­wał głową. To wyja­śnie­nie było dziwne, ale miało sens. Jego poczu­cie czasu było zabu­rzone. To wszystko tłu­ma­czyło.

– Więc ty i ja… jeste­śmy razem?

Vic­to­ria roze­śmiała się.

– I to jak. Pocze­kaj…

Wstała z kanapy, wzięła jedno z opra­wio­nych zdjęć ze ściany i podała je Steve’owi.

Zostało zro­bione na zewnątrz, pod łukiem z kwia­tów. Wid­niała na nim uśmiech­nięta Vic­to­ria w koron­ko­wej bia­łej sukni i welo­nie, trzy­ma­jąca bukiet kwia­tów pasu­jący do tych, które zdo­biły łuk. Steve stał obok niej; miał na sobie smo­king, a przede wszyst­kim – nie­moż­li­wie wręcz sze­roki uśmiech.

„Nic dziw­nego”, pomy­ślał. Dzień ślubu musiał być naj­szczę­śliw­szym dniem jego życia. Szkoda, że nie miał z niego żad­nych wspo­mnień.

– Jesteś taka piękna – powie­dział.

– To była cudowna suk­nia – przy­znała Vic­to­ria.

– Nie tylko na zdję­ciu – zaopo­no­wał. – Zawsze. Jesteś zawsze taka piękna.

– Och, jesteś taki słodki, nie zasłu­ży­łam na to – odparła. Nachy­liła się do niego i przy­ci­snęła usta do jego ust. To było wspa­niałe. Jakby cało­wali się po raz pierw­szy.

– Tatu­siu! Obudź się! Czas na nale­śniki!

Steve otwo­rzył oczy. Obok łóżka stało dwoje dzieci. Miały na sobie piżamy z posta­ciami z kre­skó­wek, pod­ska­ki­wały i krzy­czały:

– Nale­śniki! Nale­śniki!

Dziew­czynka wyglą­dała na mniej wię­cej cztery lata, a chło­piec może na dwa. Oboje mieli gęste czarne włosy i duże brą­zowe oczy z zie­lo­nymi plam­kami.

Piękne dzieci. Dziew­czynka i chło­piec, tak jak Steve zawsze chciał. Ale nie pamię­tał ciąż, naro­dzin, dzieci jako nie­mow­ląt ani ich dzie­ciń­stwa – aż do tej chwili. Nie znał nawet imion tych malu­chów. Czy był ich ojcem?

– Nale­śniki, co? – bąk­nął, sia­da­jąc na łóżku i na próżno pró­bu­jąc zorien­to­wać się, gdzie jest. Zauwa­żył, że na ścia­nach wisi pełno zdjęć tych dzieci, od okresu nie­mow­lę­cego aż do chwili obec­nej. Na nie­któ­rych był nawet wraz z nimi.

– Dzi­siaj jest sobota, a w sobotę mama zawsze robi nam nale­śniki – powie­działa dziew­czynka, jakby robiła mu wykład.

– Okej, brzmi dobrze – odparł, wsta­jąc. – Pro­wadź­cie.

Dziew­czynka wzięła go za jedną rękę, a chło­piec za drugą. Dotyk ich malut­kich dłoni był słodki i cał­ko­wi­cie dla niego nowy.

Vic­to­ria była w kuchni. Wyglą­dała pięk­nie nawet w różo­wym szla­froku, bez maki­jażu i z nie­uło­żo­nymi wło­sami. Stała nad patel­nią, fachowo sma­żąc nale­śniki.

– Niech żyje Kró­lowa Nale­śni­ków – powie­dział Steve, cału­jąc ją w poli­czek.

– Raczej Nale­śni­kowa Wyrob­nica – roze­śmiała się. – Zawsze zapo­mi­nam, jak długo trzeba się z tym cac­kać, dopóki nie zacznę.

– Cóż, doce­niamy to, prawda, dzie­ciaki? – oznaj­mił Steve. Uznał, że naj­le­piej będzie tak wła­śnie się do nich zwra­cać, dopóki nie pojawi się jakaś wska­zówka co do tego, jakie noszą imiona.

– Dzię­ku­jemy, mamu­siu! – Dzieci przy­tu­liły się do Vic­to­rii.

– Nie ma za co – powie­działa. – Abi­gail i Avery, usiądź­cie teraz przy stole, a nale­śniki zaraz będą gotowe.

Potem zwró­ciła się do Steve’a.

– Kocha­nie, kawa czeka. Czy był­byś tak dobry i nam nalał?

– Jasne – odparł Steve, choć w gło­wie powta­rzał: „Abi­gail i Avery, Abi­gail i Avery”. Nie wie­dział, gdzie są fili­żanki do kawy, i z początku otwo­rzył złą szafkę, ale udało mu się za dru­gim razem. Nalał sobie i Vic­to­rii po por­cji kawy.

– Dla mnie tylko odro­bina mleka, pamię­tasz? – ode­zwała się Vic­to­ria.

Nie pamię­tał, ale powie­dział:

– Oczy­wi­ście – i wyjął mleko z lodówki.

To było prze­miłe śnia­da­nie. Same nale­śniki sma­ko­wały wspa­niale, a bekon sma­ko­wi­cie chru­pał, tak jak Steve lubił. Naj­lep­szą czę­ścią tego wszyst­kiego było jed­nak sie­dze­nie przy stole jako rodzina: roz­ga­dane i roze­śmiane dzieci, on i Vic­to­ria wymie­nia­jący się poro­zu­mie­waw­czymi uśmie­chami. Tego wła­śnie zawsze pra­gnął. Czy to ważne, że nie pamię­tał, jak to osią­gnął? Może nie. Mówi się prze­cież, żeby żyć chwilą, i to wła­śnie robił Steve.

Prze­szłość nie może cię blo­ko­wać, jeśli jej nie pamię­tasz.

– Na­dal pla­nu­jesz napra­wić dzi­siaj ten ciek­nący kran w łazience? – zapy­tała Vic­to­ria.

Steve nie pamię­tał, że taki był plan, ale od swo­jego taty nauczył się co nieco o hydrau­lice, więc chęt­nie przy­tak­nął.

– Jasne, na pewno spró­buję.

Kilka minut póź­niej, kiedy wró­cił do salonu po napra­wie­niu kranu, zastał Vic­to­rię na kana­pie. Wyglą­dała na zestre­so­waną.

– Musimy poroz­ma­wiać – powie­działa.

Może i miał pro­blemy z pamię­cią, ale wie­dział, że taki wstęp ni­gdy nie zapo­wiada niczego dobrego.

– Jasne – odparł, sia­da­jąc przy niej.

Wzięła kopertę ze sto­lika.

– To przy­szło dzi­siaj. – Podała mu ją.

Wziął list i prze­czy­tał: „Zawia­do­mie­nie o egze­ku­cji komor­ni­czej”.

– Cze­kaj, co? Komor­nik chce zli­cy­to­wać nam dom?

– Na to wygląda – przy­tak­nęła Vic­to­ria. – Już od jakie­goś czasu prze­cież kiep­sko nam się wie­dzie finan­sowo. Naprawdę chcia­łam zostać w domu z dziećmi do czasu, aż pójdą do przed­szkola, ale skoro to konieczne, chyba muszę wró­cić do pracy.

– Nie tak prędko – powstrzy­mał ją Steve. Wie­dział, że będzie czuł się jak idiota, mówiąc to, co wła­śnie zamie­rzał powie­dzieć, ale musiał zapy­tać. – Czy ja… mam pracę?

– Jasne – odparła. – Pra­cu­jesz na sta­cji ben­zy­no­wej.

– O – bąk­nął. Naj­wy­raź­niej nie zapo­mniał, jak się myje pod­łogi mopem.

– Ale nawet jeśli robisz nad­go­dziny, pen­sji nie star­cza na życie, a koszty cią­gle rosną, szcze­gól­nie od kiedy uro­dziły się dzieci – dodała Vic­to­ria.

– Cóż, będę musiał zna­leźć coś lepiej płat­nego.

Vic­to­ria uśmiech­nęła się do niego dziel­nie.

– Gdy­byś mógł, byłoby wspa­niale.

– Nad­cho­dzi Łaskot­kowy Potwór! – Steve wycią­gnął ramiona i poru­szał roz­cza­pie­rzo­nymi pal­cami. Abi­gail i Avery prze­bie­gli z chi­cho­tem przez salon.

– Goń mnie, tato! Goń mnie! – krzyk­nął Avery.

Steve nie potra­fił przy­wyk­nąć do tej małej eks­plo­zji cie­pła i szczę­ścia, którą czuł za każ­dym razem, gdy któ­reś z dzieci nazy­wało go tatą.

Usły­szał to, zanim zoba­czył. Tak wła­śnie było z ich pod­jaz­dem, dłu­gim i wyło­żo­nym żwi­rem. Jeśli ktoś się zbli­żał, zawsze sły­szało się dźwięk kół na żwi­rze dobre kilka sekund przed tym, nim zoba­czyło się samo­chód. Wyj­rzał przez okno. Tym razem samo­chód był błysz­czący, czarny i wyglą­dał na drogi.

O ile nie zapo­mniał (co było nie­zwy­kle praw­do­po­dobne, bio­rąc pod uwagę jego pro­blemy z pamię­cią), nie spo­dzie­wali się żad­nej wizyty.

Steve zasta­na­wiał się, czy to może być ktoś, kto chce poroz­ma­wiać z nim o zaję­ciu nie­ru­cho­mo­ści, może przy­wiózł do pod­pisu jakieś papiery, które spra­wią, że utrata domu przez jego rodzinę sta­nie się fak­tem. Przy­go­to­wy­wał się na naj­gor­sze.

– Dzieci – powie­dział – bie­gnij­cie się umyć. Nie­długo obiad. Mama robi spa­ghetti z klop­si­kami.

– Pagetti i kop­siki! – zaśpie­wała Abi­gail, bio­rąc brata za rękę.

– Lubię klop­siki – oznaj­mił Avery.

Pospie­szyli umyć ręce, pozo­sta­wia­jąc Steve’a na pastwę nie­pew­nego losu.

Wyszedł na ganek. Czarny samo­chód zatrzy­mał się. Chwilę póź­niej wysiadł z niego męż­czy­zna.

Dziwne. Steve zapo­mniał tak wiele, a jed­nak tego męż­czy­znę wciąż pamię­tał. Ide­al­nie uło­żone włosy. Nie­ska­zi­telny gar­ni­tur. Steve pamię­tał nawet dokład­nie, co było napi­sane na jego fan­ta­zyj­nej wizy­tówce: Brock Edwards, Dział rekru­ta­cji, Fazbear Enter­ta­in­ment.

Gość uśmiech­nął się, pod­cho­dząc do Steve’a. Jego zęby na­dal były olśnie­wa­jące.

– Panie Snod­grass – zagaił – już się znamy.

– Brock Edwards. Fazbear Enter­ta­in­ment – powie­dział Steve, wycią­ga­jąc rękę.

– Świetna pamięć – pochwa­lił Edwards, ujmu­jąc jego dłoń.

– Do nie­któ­rych rze­czy – spre­cy­zo­wał Steve. – Może usią­dziemy na weran­dzie? Mogli­by­śmy wejść do środka, ale mam na sta­nie czte­ro­latkę i dwu­latka, więc nie gwa­ran­tuję ciszy.

– Weranda będzie ide­alna – zgo­dził się Edwards.

Usa­do­wili się w dwóch buja­nych fote­lach, po czym Steve się zre­flek­to­wał:

– Napije się pan cze­goś? Mro­żo­nej her­baty? Lemo­niady?

– Nie, dzię­kuję – odparł Edwards. – Steve, skoro ma pan tak świetną pamięć, na pewno pamięta pan moją ofertę, którą zło­ży­łem pod­czas naszego ostat­niego spo­tka­nia.

O dziwo, Steve pamię­tał każdy szcze­gół. Gry w kli­ma­cie hor­roru oparte na „legen­dach” ota­cza­ją­cych Fazbear Enter­ta­in­ment. Teraz, w obli­czu egze­ku­cji komor­ni­czej domu, pomysł nie wyda­wał mu się aż tak paskudny.

– Tak – potwier­dził.

Edwards ski­nął głową.

– Cóż, Fazbear Enter­ta­in­ment chce prze­ka­zać panu, że oferta jest na­dal aktu­alna.

– Czy mogę pra­co­wać nad nimi, miesz­ka­jąc tutaj z rodziną? – Steve pamię­tał, że poprzed­nim razem oferta obej­mo­wała także wypro­wadzkę do spe­cjal­nej pla­cówki.

– Tak – odparł Edwards. – Chcemy, aby pra­co­wał pan tak jak panu naj­wy­god­niej, gdzie­kol­wiek i jak­kol­wiek.

Na twa­rzy Steve’a poja­wił się uśmiech. Dom był ura­to­wany.

Nie wahał się.

– Przyj­muję ofertę – powie­dział.

Tej nocy w łóżku Vic­to­ria poło­żyła mu głowę na ramie­niu.

– Wciąż nie mogę uwie­rzyć, że nas ura­to­wa­łeś – powie­działa.

– To Fazbear Enter­ta­in­ment nas ura­to­wało – spro­sto­wał, choć musiał przy­znać, że miło mu się zro­biło po jej sło­wach.

– Gdy­byś nie miał talentu i umie­jęt­no­ści, któ­rych szuka Fazbear Enter­ta­in­ment, to by nas nie ura­to­wało. A zatem to ty nas ura­to­wa­łeś. – Cmok­nęła go w poli­czek. – Mój boha­ter.

– Oj tam – bąk­nął. Musiał jed­nak przy­znać, że jest z sie­bie zado­wo­lony.

Przy­tu­lili się i zapadł w głę­boki sen.

Z salonu docho­dziły jakieś dźwięki. Tupa­nie, dud­nie­nie. Zło­dzieje? Ich dom był na takim odlu­dziu, że Steve ni­gdy by nie pomy­ślał, że ktoś mógłby go zna­leźć i obra­bo­wać. Wstał z łóżka i wło­żył tele­fon do kie­szeni szla­froka, gotowy zadzwo­nić na poli­cję.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki