Five Nights At Freddy's Kos - Scott Cawthon - ebook + książka

Five Nights At Freddy's Kos ebook

Scott Cawthon

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czy jesteście gotowi na kolejną dawkę strachu? Przed wami szósta część serii Fazbear Frights z uniwersum Five Nights at Freddy's, czyli trzy kolejne mrożące krew w żyłach opowiadania.

Jak to jest być ściganym przez własną przeszłość? Nole próbuje uniknąć konfrontacji z niewygodną prawdą i pada ofiarą potwora, który wymierza srogie kary za dawne przewinienia. Wyniszczony przez chorobę dziewięcioletni Jake spogląda wstecz, wspominając czasy, zanim zachorował, i wyobraża sobie, co by było, gdyby wyzdrowiał.... Toby zaś zrobi naprawdę wszystko, by udowodnić swoją wartość oschłemu ojcu i aroganckiemu bratu… co przyniesie fatalne konsekwencje.

Ten świat nie wie, co to przebaczenie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 242

Oceny
4,4 (10 ocen)
7
2
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


Kos

musi być krwawo.

Nole sie­dział okra­kiem na odwró­co­nym krze­śle, obej­mu­jąc udami jego pro­ste opar­cie. Choć mebel był tani, wyko­nany z mdło­be­żo­wego pla­stiku, a całe pomiesz­cze­nie – dość obskurne, chło­pak nawet na tym tle wyglą­dał zawa­diacko i ema­no­wał pew­no­ścią sie­bie. Sie­dzący obok Sam zasta­na­wiał się, jak to moż­liwe, że przy­cho­dziło mu to z taką łatwo­ścią.

Chło­pak prze­mie­ścił się na wła­snym tan­det­nym, pla­sti­ko­wym sie­dzi­sku, aby wygod­niej ulo­ko­wać swoje dłu­gie nogi. Czuł się przy tym pod każ­dym wzglę­dem jak nerd, któ­rym nie­wąt­pli­wie był.

– Hor­ror nie polega na laniu hek­to­li­trów krwi. Cho­dzi o współ­czyn­nik grozy – zaopo­no­wał.

– Współ­czyn­nik grozy – powtó­rzył Nole.

– To spe­cja­li­styczny ter­min.

Nole poki­wał głową.

– Musiało mi się przy­snąć, kiedy Grim­mly o tym mówił.

– Raczej zaga­pi­łeś się na Darlę Ste­wart.

– Możesz mieć rację.

– Nic jesz­cze nie wykmi­ni­li­śmy – wes­tchnął Sam, znowu wier­cąc się na krze­śle. W nogach czuł nie­przy­jemne skur­cze. Był głodny. A poza tym miał pew­ność, że ze wszyst­kich par w sali tylko oni z Nole’em jesz­cze nie wpa­dli na żaden pomysł. Co prawda sie­dział tyłem do pozo­sta­łych, ale sły­szał szmery ośmiu roz­mów pro­wa­dzo­nych pół­gło­sem w róż­nych miej­scach poma­lo­wa­nego na szaro pomiesz­cze­nia. Sala była pustawa, więc nic nie tłu­miło gło­sów ich kole­gów i kole­ża­nek; ot, kilka skła­da­nych sto­li­ków, pla­sti­kowe krze­sła, nie­wielka szafka, w któ­rej skła­do­wano sprzęt audio, ekran. Przez otwarte drzwi za ple­cami Nole’a Sam widział kolejne pomiesz­cze­nie, pokój pro­jek­towy, w któ­rym było dużo pustego miej­sca, pozwa­la­ją­cego na krę­ce­nie scen fil­mo­wych, green screen i regały miesz­czące jesz­cze wię­cej sprzętu audio-wideo. Nie spo­sób było zbyt wiele pod­słu­chać z kon­wer­sa­cji innych stu­den­tów, bo pro­wa­dzone były ostroż­nym szep­tem, wręcz mam­ro­tane z obawy przed kra­dzieżą jakie­goś genial­nego pomy­słu. Tylko od czasu do czasu ktoś ule­gał nad­mier­nej eks­cy­ta­cji i Samowi uda­wało się pochwy­cić poje­dyn­cze, wypo­wie­dziane gło­śniej słowa: seryjny mor­derca, zom­bie, wam­pir, demon. Jego spięte ze stresu barki nieco się roz­luź­niły. Jeśli to były pomy­sły innych dru­żyn, to może mieli jesz­cze z Nole’em szansę. Wpraw­dzie do tej pory na nic nie wpa­dli, ale przy­naj­mniej nie ucze­pili się jakie­goś do bólu okle­pa­nego sche­matu.

– Musisz przy­znać, że ma pup­cię pierw­sza klasa – stwier­dził Nole.

Sam wycią­gnął przed sie­bie pra­wie metro­wej dłu­go­ści nogi i wpa­trzył się w swoje wiel­kie stopy. Jedne i dru­gie znacz­nie prze­kra­czały roz­miary, jakie powinny mieć, bio­rąc pod uwagę wzrost ich wła­ści­ciela – sto dzie­więć­dzie­siąt pięć cen­ty­me­trów. Kie­dyś lekarz poka­zał mu tabelę, z któ­rej wyni­kało, że powi­nien mieć nogi o dłu­go­ści nie­spełna osiem­dzie­się­ciu ośmiu cen­ty­me­trów. Kto by pomy­ślał, że dodat­kowe kilka kre­sek na linijce może mieć tak kolo­salne zna­cze­nie – a jed­nak wystar­czyło, żeby Sam zaczął przy­po­mi­nać bociana, cza­plę czy żura­wia (wszyst­kie trzy okre­śle­nia zda­rzyło mu się usły­szeć od tego i owego nie­sym­pa­tycz­nego kolegi z podwórka). Te kilka cen­ty­me­trów wystar­czyło też, aby uczy­nić Sama wybit­nie podat­nym na spek­ta­ku­larną nie­zdar­ność, co nie pozwo­liło mu prze­kuć swo­jego wzro­stu w zaletę, choćby na boisku do kosza. Jak do tej pory, nogi Sama oka­zy­wały się wyłącz­nie zawadą.

– Halo, Zie­mia do Sama!

– Co?

– Zaspa­li­śmy, ziom. – Nole mach­nął ręką, wska­zu­jąc pomiesz­cze­nie za ple­cami Sama. Chło­pak się obej­rzał. Cztery dwu­oso­bowe zespoły wła­śnie wycho­dziły, dwa inne też się zbie­rały do odej­ścia. Poza nim i Nole’em roz­ma­wiały jesz­cze tylko dwie pary. Super.

Wła­ści­wie to naprawdę super. Samowi zawsze lepiej się myślało w ciszy. Zer­k­nął na zega­rek. Sala miała być otwarta jesz­cze przez pół godziny. Mieli więc trzy­dzie­ści minut, żeby wpaść na jakiś pomysł.

– Może wsta­niesz z tego krze­sła? – Nole mach­nął nogą i kop­nął w bok sie­dzi­ska. – Wier­cisz się jak mój bra­ta­nek, kiedy chce mu się szczać.

– Nie­wy­god­nie mi.

– Coś takiego, serce mi krwawi z żalu.

– A ty cią­gle z tą krwią.

Nole wyszcze­rzył zęby w uśmie­chu.

– Krew to pod­stawa, stary.

– Serio, musimy się spiąć i pomy­śleć.

– Ej! – Zbla­zo­wana postawa Nole’a nagle gdzieś się ulot­niła. Zer­k­nął na pozo­stałe w pomiesz­cze­niu osoby. – Serio, chło­pie, złaź z tego krze­sła i chodź tutaj.

Nole wstał z godną podziwu gra­cją i pod­szedł do ściany. Oparł się o nią i zsu­nął na pod­łogę, zapla­ta­jąc swoje cał­kiem pro­por­cjo­nalne nogi – ide­al­nie dopa­so­wane dłu­go­ścią do jego metra osiem­dzie­się­ciu pię­ciu – po turecku, jakby zabie­rał się do medy­ta­cji. Widząc, że Sam się waha, Nole jesz­cze raz zachę­cił go gestem, aby poszedł w jego ślady.

Sam porzu­cił zatem przy­małe krze­sło i skrę­po­wany umo­ścił swoje kości­ste ciało na pod­ło­dze naprze­ciwko kolegi. Musiał przy­znać, że jego nogi ode­tchnęły z ulgą.

Nole nachy­lił się ku niemu.

– Pamię­tasz Piz­ze­rię Freddy’ego Fazbe­ara? – ode­zwał się pół­gło­sem. Jego oddech pach­niał lukre­cją i Sam nieco się odsu­nął.

– Jasne, dla­czego pytasz?

Nole zni­żył teraz głos do szeptu tak cichego, że Sam pra­wie go nie sły­szał. Wychwy­cił tylko słowa: „upiorne ani­ma­tro­niki”. To jed­nak wystar­czyło.

– A, to! – Sam poczuł, że jego ramiona pokry­wają się gęsią skórką. Dobrze, że miał na sobie pod­ko­szu­lek z dłu­gimi ręka­wami, dzięki któ­remu nie było widać, jak podzia­łało na niego samo wspo­mnie­nie mecha­nicz­nych zwie­rza­ków. – Fakt, były kosz­marne.

– Wpa­dłem na to, kiedy myśla­łem o pizzy – dodał Nole.

– To zna­czy na co?

Nole znowu obrzu­cił spoj­rze­niem salę. Sam też się rozej­rzał. Oprócz nich został już tylko jeden zespół. Skła­dał się z nie­sław­nej Darli, jej pupci pierw­sza klasa oraz Amber, przy­ja­ciółki Darli, tej mil­szej czę­ści dziew­czę­cego duetu. Sie­działy teraz głowa przy gło­wie i wyglą­dało na to, że się szep­tem sprze­czają. Na Nole’a i Sama nie zwra­cały uwagi.

– Żeby napi­sać sce­na­riusz hor­roru o naszym wła­snym upior­nym robo­cie – wyszep­tał Nole.

Sam, któ­rego w ner­wowy nastrój wpra­wiała sama myśl o mecha­nicz­nych zwie­rza­kach Freddy’ego Fazbe­ara, musiał przy­znać, że to świetna myśl.

– Podoba mi się!

– Sztos. – Nole wycią­gnął do Sama pięść, w którą tam­ten stuk­nął swoją, i zapy­tał: – No to co byłoby dobre?

– Mnie pytasz?

– To ty jesteś geniu­szem.

Sam nie był geniu­szem, ale miał dobre stop­nie. Dla obi­bo­ków w stylu Nole’a zna­czyło to prak­tycz­nie to samo. Odchy­lił się nieco do tyłu i znów zer­k­nął na swoje stopy. Dobry robot. Jaki robot byłby dobry? Jaki robot… Sam wpa­try­wał się w swoje nogi. Bocian, cza­pla, żuraw.

– Może jakiś ptak? Oczy­wi­ście nie żadna kura. Coś, czego już na pierw­szy rzut oka można się wystra­szyć.

– Nie­zła myśl. Może gęś?

– Gęś? – powtó­rzył gło­śno Sam i się roze­śmiał.

– Nie śmiej się. Jak byłem mały, napa­dła mnie taka. Cią­gle mam bli­zny.

– Serio?

Nole pod­cią­gnął lewą nogawkę spra­nych dżin­sów i wska­zał na białą kre­skę poni­żej kolana.

– Podzio­bała cię?

– No nie. Zaczęła gonić za moim rowe­rem, spa­dłem i roz­bi­łem kolano.

Sam znowu się roze­śmiał. Nole opu­ścił nogawkę.

– Sorki – rzu­cił Sam. – Widzę, że to dla cie­bie trau­ma­tyczne wspo­mnie­nie.

Nole tępo patrzył przed sie­bie.

– Poję­cia nie masz. Pew­nie potrze­buję psy­cho­loga.

– Chyba nie chcę krę­cić hor­roru o mecha­nicz­nej gęsi – powie­dział Sam.

– Racja. Współ­czyn­nik grozy. Jaki ptak budzi grozę?

– Kto ostatni, ten zgniłe jajo, chło­paki – zawo­łała Amber z dru­giego końca salki.

– Ostatni będą pierw­szymi – odparł Nole, uno­sząc nad głową dło­nie sple­cione w geście zwy­cię­stwa.

Amber się roze­śmiała.

– Kre­tyn z cie­bie.

Darla się nie ode­zwała i po chwili obie wyszły, roz­ma­wia­jąc o poezji, którą miały prze­czy­tać na zaję­cia z lite­ra­tury angiel­skiej.

– Podo­basz się jej – oznaj­mił Sam.

– Nazwała mnie kre­ty­nem.

– To zna­czy, że jej się podo­basz i dobrze cię zna.

Nole kop­nął Sama w stopę. Sam tym­cza­sem znowu sku­pił się na zada­niu.

– Wiem! – Nagle się wypro­sto­wał i wyre­cy­to­wał z powagą i zło­wiesz­czo: – „Raz w pół­noc­nej, głu­chej dobie…”1

– Hę?

– Och, daj spo­kój. Aż tak głupi nie jesteś.

– Może jestem.

– „Kruk mi odrzekł…” – pod­po­wia­dał dalej Sam.

– Co? A, cze­kaj. Wiem. To wiersz tego strasz­nego kole­sia. Jak mu było? Poe. Aha. Kruk.

– Tak. Ale nie do końca. Kruk to banał. To samo z wroną. Przy­szedł mi na myśl kos. Podob­nie się koja­rzy, ale jest mniej­szy. To ptak śpie­wa­jący, no i jest ich w naszej oko­licy wię­cej niż kru­ków czy wron.

– Skąd ty wiesz takie rze­czy?

– Jestem geniu­szem, pamię­tasz?

– Nie. Zapo­mnia­łem, bo jestem kre­ty­nem.

Obaj zgod­nie się zaśmiali.

– No dobra. To mamy kosz­mar­nego kosa – pod­su­mo­wał Nole. – Co dalej?

– Gapił się kie­dyś na cie­bie taki? – zapy­tał Sam. – Ale tak na serio?

– Widzia­łem ostat­nio jed­nego na boisku. Wła­śnie tam sobie sie­dzia­łem i roz­wa­ża­łem, czy by się nie zerwać z pod­staw psy­cho­lo­gii, kiedy zja­wił się ten ptak i tak się we mnie wpa­try­wał, że naszły mnie wyrzuty sumie­nia i posze­dłem na wykład.

Sam pstryk­nął pal­cami.

– To może głu­pie, ale chyba wła­śnie na coś wpa­dłeś.

– Co takiego?

– Wyrzuty sumie­nia.

– Hej, usta­li­li­śmy, że masz do czy­nie­nia z kre­ty­nem, tak? Musisz mi to wyło­żyć czarno na bia­łym.

– Nasz robot, „Kos”… – Sam pod­niósł ręce i nakre­ślił pal­cami w powie­trzu cudzy­słów – …zmusi cię, byś wyznał mu swoje naj­mrocz­niej­sze sekrety, a kiedy już to zro­bisz, przy­bę­dzie, żeby wymie­rzyć ci karę za grze­chy. Ni­gdy się od niego nie uwol­nisz, nie będziesz mieć ani chwili odpo­czynku. Nasz mecha­niczny kos może zaszczuć jakie­goś bied­nego kole­sia na śmierć.

– Będzie krew? – zapy­tał Nole.

– Gadasz jak wam­pir. – Sam przy­gryzł dolną wargę. – Ale tro­chę krwi nie zaszko­dzi.

– „Ukłuj­cie nas – czyż nie będziemy krwa­wić?”2.

– Wow – sko­men­to­wał Sam. – Cytu­jesz Szek­spira? Może jed­nak tylko uda­jesz kre­tyna?

– Ni­gdy się nie przy­znam, jaka jest prawda.

– Kos zmusi cię do gada­nia – zaśmiał się zło­wiesz­czo Sam.

Skoń­czyli z Nole’em oma­wiać pomysł na film aku­rat w porę, żeby zdą­żyć na następną lek­cję. Sam stwier­dził, że faj­nie byłoby się wcie­lić w rolę mecha­nicz­nego ptaka, choć oczy­wi­ście był na to zbyt wysoki. Nole jed­nak, który zde­cy­do­wa­nie nie miał ochoty na orni­to­lo­giczne prze­bie­ranki, uznał, że ze względu na wzrost kolegi postać upior­nego ptaka będzie jesz­cze strasz­niej­sza. Jemu pozo­stała zatem rola prze­śla­do­wa­nego nie­szczę­śnika.

– Potra­fię spra­wiać żało­sne wra­że­nie – oznaj­mił z dumą, gdy póź­niej tego dnia jedli z Samem pizzę.

– Wiem o tym – zgo­dził się kolega.

Spa­ła­szo­wali zale­d­wie połowę pizzy z pep­pe­roni i ostrym jalapeño, gdy do lokalu o ścia­nach z cegły weszła Amber. Zaraz ich zauwa­żyła.

– Znaj­dzie się u was miej­sce dla jesz­cze jed­nej osoby? – zapy­tała, wska­zu­jąc wykła­daną czar­nym pla­sti­kiem kanapę, na któ­rej roz­siadł się Nole. Chło­pak od razu się prze­su­nął.

– Jasne. Ale łapy precz od naszej pizzy.

– Nie chcę waszej oble­śnej pizzy – prych­nęła Amber. Sam uśmiech­nął się do niej sze­roko, gdy pod­nio­sła rękę, żeby wezwać kel­nerkę, i zamó­wiła gazo­wany napój. Potem zapy­tała bez ogró­dek: – No to o czym będzie wasz film?

– Chcia­ła­byś wie­dzieć. – Nole zer­k­nął na nią podejrz­li­wie, mru­żąc oczy w wąskie szparki.

Amber lekko par­sk­nęła.

– Jesz­cze czego. Po pro­stu zaga­jam roz­mowę.

– A wasz o czym będzie?

– O robie­niu na dru­tach. – Pełen satys­fak­cji uśmie­szek dziew­czyny świad­czył o tym, że jest z tego pomy­słu cał­kiem dumna.

– Poważ­nie? – zdzi­wił się Nole.

– Naj­zu­peł­niej.

– Będzie krew? – zapy­tał Nole. Sam się roze­śmiał i pokrę­cił głową.

– Mnó­stwo – potwier­dziła Amber. Nole wymie­rzył pal­cem w Sama.

– Widzisz? Krew musi być.

Sam zde­cy­do­wał się go zigno­ro­wać.

Piz­ze­ria była zatło­czona i pano­wał w niej hałas. Małą prze­strzeń wypeł­niała chmura zmie­sza­nych aro­ma­tów pikant­nej kieł­basy pep­pe­roni i zwy­kłej oraz sosu pomi­do­ro­wego, a nad nią uno­sił się pul­su­jący rytm kla­sycz­nego rocka, który nie­ustan­nie docie­rał z umiesz­czo­nych pod sufi­tem gło­śni­ków.

Sam poma­chał do kil­korga zna­jo­mych, a potem sku­pił się na obser­wo­wa­niu, jak Amber przy­gląda się Nole’owi. Nie rozu­miał, dla­czego kolega po pro­stu się z nią nie umówi. Była ładna. Nie w typie Sama… te kilka dziew­cząt, z któ­rymi zda­rzyło mu się rand­ko­wać, było od Amber wyż­szych i poważ­niej­szych. Ale Nole? Nole lubił dziew­czyny, z któ­rymi mógł się pośmiać, a z kolei dziew­czy­nom podo­bały się jego błę­kitne oczy, wyspor­to­wana syl­wetka i potar­gane blond włosy.

Amber – rów­nież jasno­włosa, nie­bie­sko­oka i wyspor­to­wana – wizu­al­nie paso­wała do Nole’a. Nawet ubie­rali się podob­nie, zwy­kle w sprane dżinsy, białe koszulki, a cza­sem, o ile pogoda była odpo­wied­nia, czarne, skó­rzane kurtki.

Sam zamru­gał prze­stra­szony, gdy Amber pochy­liła się nad sto­li­kiem i dmuch­nęła kawał­kiem papieru z końca słomki pro­sto w jego twarz.

– Mówi, że wasz film będzie o ptaku. Wydaje mi się, że to ściema.

Sam się uśmiech­nął.

– Aku­rat nie.

– To zna­czy coś jak Ptaki?

Nole par­sk­nął, żywo gesty­ku­lu­jąc dło­nią, w któ­rej trzy­mał pizzę.

– Nie jeste­śmy do tego stop­nia wtórni.

– Uuu, co za wymyślne słow­nic­two – sko­men­to­wała Amber.

Sam się roze­śmiał. Prze­cież tro­chę wtórni byli, czyż nie? Pod­cze­pili się do kon­cep­cji Piz­ze­rii Freddy’ego Fazbe­ara.

Na karku poczuł dreszcz. Dla­czego działo się to za każ­dym razem, gdy myślał o tam­tym miej­scu?

Wyjął port­fel i rzu­cił na stół kilka bank­no­tów.

– Muszę się brać do roboty.

– Nad czym? – zain­te­re­so­wała się Amber.

– To nasza tajem­nica – odparł Nole. Amber pac­nęła go w ramię.

A, pomy­ślał Sam. Praw­dziwa miłość.

Wielu jego kole­gów z roku sądziło, że to żało­sne na­dal miesz­kać ze sta­rymi, ale on to uwiel­biał. Przede wszyst­kim świet­nie się doga­dy­wał z rodzi­cami, któ­rzy byli naprawdę miłymi ludźmi i zawsze go wspie­rali. Poza tym w domu rodzin­nym miał wię­cej prze­strzeni i pry­wat­no­ści, niż mógłby mieć w aka­de­miku; jego rodzice zamie­nili piw­nicę w prze­stronne miesz­ka­nie dla syna, zapew­nia­jąc mu tam nie­za­leżny aneks kuchenny, łazienkę, sypial­nię i prze­strzeń, gdzie mógł pra­co­wać nad pro­jek­tami fil­mo­wymi. No i dobrze było po zaję­ciach wyrwać się z kam­pusu. Nie wytrzy­my­wał panu­ją­cych tam cią­głego zgiełku, napię­cia zwią­za­nego z nauką i życiem towa­rzy­skim, pośpie­chu i cha­osu. Nie był impre­zo­wi­czem; zamiast się upi­jać i zacho­wy­wać jak idiota, wolał pra­co­wać nad swo­imi pro­jek­tami.

Dom rodzi­ców Sama mie­ścił się nie­spełna trzy i pół kilo­me­tra od col­lege’u. Odle­głość tę można było łatwo poko­nać pie­chotą, co podo­bało się Samowi, który nie miał samo­chodu. Lubił swoją trasę do domu. Pro­wa­dziła wzdłuż torów kole­jo­wych bie­gną­cych szczy­tem stro­mego, zale­sio­nego nasypu, który opa­dał do kamie­ni­stego rowu połą­czo­nego z prze­pu­stem, oddzie­la­ją­cego pola od roz­le­głego kam­pusu col­lege’u. Sam lubił uda­wać, że jest sta­ro­świec­kim włó­częgą – nie­spiesz­nie spa­ce­ru­ją­cym nasy­pem w ocze­ki­wa­niu na pociąg, do któ­rego mógłby wsko­czyć, żeby wyru­szyć na poszu­ki­wa­nie przy­gód w dale­kich stro­nach. W rze­czy samej, pra­co­wał nad sce­na­riu­szem o takich wła­śnie podróż­ni­kach na gapę, któ­rego akcja miała być osa­dzona mniej wię­cej w poło­wie dwu­dzie­stego wieku. Wie­dział, że było to pełne tru­dów, nie­przy­jemne życie, a jed­nak wizja ta do niego prze­ma­wiała, może dla­tego że ni­gdy nie czuł, aby paso­wał do stan­dar­do­wego świata.

Jego naj­now­szy pro­jekt na pewno mu w tym dopa­so­wa­niu nie pomoże, ot co.

Trzy dni po tym, jak Sam i Nole pod­jęli decy­zję co do tematu ich wspól­nego filmu, Sam sie­dział przy wiel­kim stole warsz­ta­to­wym w piw­nicy, w wyko­na­nym na spe­cjalne zamó­wie­nie jego mamy biu­ro­wym fotelu. Na jasnym bla­cie leżały nie­prze­brane stosy dłu­gich, czar­nych piór. Szczę­śli­wie się skła­dało, że ojciec Sama, han­dlo­wiec dys­po­nu­jący roz­le­głą sie­cią kon­tak­tów, miał wyjąt­kowy dar znaj­do­wa­nia nawet naj­bar­dziej nie­zwy­kłych przed­mio­tów – uda­wało mu się zlo­ka­li­zo­wać nie­mal wszystko, czego Sam potrze­bo­wał do swo­ich roz­ma­itych pro­jek­tów. Tego dnia zja­wił się na pod­jeź­dzie ich domu z kil­koma pudłami piór, które następ­nie pomógł synowi prze­trans­por­to­wać po scho­dach do piw­nicy.

– Bye, bye, black­bird – zanu­cił refren popu­lar­nego jaz­zo­wego utworu, zanim opu­ścił miesz­kanko syna. „Do zoba­cze­nia, kosie”.

– Bar­dzo śmieszne, tato! – zawo­łał za nim Sam, gdy ojciec był już w dro­dze na górę. Uśmie­chem skwi­to­wał chi­chot, który mu odpo­wie­dział, i zaczął wycią­gać pióra z pudeł.

Zapla­no­wał, że wykona kostium Kosa, wpla­ta­jąc dłu­gie, czarne pióra w czarną, siat­kową tka­ninę, którą następ­nie naszyje na obci­sły kom­bi­ne­zon w tym samym kolo­rze, two­rząc coś w rodzaju pie­rza­stej „dru­giej skóry”. To ozna­czało naprawdę dużo mister­nej roboty – ukła­da­nia piór, moco­wa­nia, szy­cia. Sam przy­go­to­wał zatem długą play­li­stę utwo­rów w stylu blues i jazz i wziął się do pracy.

Gdy o wpół do dwu­na­stej w nocy zadźwię­czał tele­fon, chło­pak wzdry­gnął się prze­stra­szony. Dzwo­nił Nole.

– Amber zapro­siła mnie na randkę.

– Świet­nie.

– Myśla­łem, że to ja powi­nie­nem wyjść z ini­cja­tywą?

– Nie sły­sza­łeś o eman­cy­pa­cji kobiet?

– Coś mi się obiło o uszy. Ale pocho­dzę z rodu męskich szo­wi­ni­stów, więc mam sporo do nad­ro­bie­nia.

– Co jej odpo­wie­dzia­łeś? – Sam się skrzy­wił, bo chyba po raz setny ukłuł się w palec igłą.

– Powie­dzia­łem „tak”. Zabra­kło mi refleksu, żeby na pocze­ka­niu wymy­ślić coś innego. Poza tym zde­cy­do­wa­łem, że ma chyba rów­nie rewe­la­cyjny tyłe­czek jak Darla.

– A to ważne.

– Jak idzie z kostiu­mem?

– Raczej dobrze. Powi­nie­nem mieć go na jutro po połu­dniu, więc będziemy mogli się już zabrać do pracy nad sce­no­gra­fią.

– To tra­ge­dia – jęk­nął Nole.

– Sce­no­gra­fia?

– Nie, pomysł, żeby pra­co­wać nad nią jutro. Jutro jest sobota, a sobota to dzień zabawy.

– Tylko na jutro udało nam się zabu­ko­wać stu­dio – przy­po­mniał mu Sam.

– Szkoda.

Sam zigno­ro­wał go, roz­łą­czył się i wró­cił do mozol­nego naszy­wa­nia piór.

Kilka godzin póź­niej dopra­co­wy­wał już ostat­nie szcze­góły prze­bra­nia: przy­cze­pił do głowy parę pacior­ko­wa­tych, czarno-żół­tych oczu i mały, szpi­cza­sty, poma­rań­czowy dziób. Mimo zmę­cze­nia zało­żył kostium i sta­nął przed wyso­kim lustrem wiszą­cym za drzwiami łazienki.

Na swój widok nie­mal wrza­snął, bo to, na co patrzył, nie było już nim. Zmiana była tak dra­styczna, że natych­miast naszła go ochota, aby zedrzeć strój i znów zoba­czyć sie­bie. Czuł się, jakby wła­sne dzieło go pochło­nęło. Prze­mie­niło. Nie widział ani odro­biny Sama. Był tylko potwor­nej wiel­ko­ści kos. Pro­jekt udał się dokład­nie tak, jak sobie wyobra­żał – ponadwy­mia­rowe pro­por­cje stroju czy­niły go nie­mal sym­pa­tycz­nym, czymś, co mogłyby polu­bić dzieci, ale sze­ro­kie, mar­twe oczy i czarne pióra, wyglą­da­jące jak ście­ka­jąca smoła, były wybit­nie nie­po­ko­jące. Sam nie miał wąt­pli­wo­ści, że Floyd, boha­ter ich filmu, będzie głę­boko żało­wał swo­ich mrocz­nych tajem­nic, kiedy sta­nie oko w oko z Kosem.

Dzięki temu, że ojciec przy­wiózł naprawdę ogromną ilość piór, Samowi udało się odtwo­rzyć auten­tyczny, okrą­gły kształt pta­siego brzu­cha. Wydłu­żył jego bryłę tak, żeby spa­dała nisko, aż po kolana, tak że pta­sie nogi zaczy­nały się dopiero w oko­licy pisz­czeli i zacho­wy­wały reali­styczne pro­por­cje. Mama pomo­gła mu ze sto­pami. Uwiel­biała ręko­dzieło i maj­ster­ko­wa­nie; zna­la­zła parę kalo­szy o dopa­so­wa­nych cho­lew­kach i czarne raj­stopy nie­stan­dar­do­wego roz­miaru we wzór przy­po­mi­na­jący łuski. Poka­zała Samowi, jak z czar­nej gumy zro­bić pta­sie palce, a on wyciął w nich głę­bo­kie bruzdy. Z żywicy ufor­mo­wali szpony, które następ­nie Sam umo­co­wał w gumo­wych pal­cach. Stopy przy­cze­pił do kalo­szy tak, że wyglą­dały, jakby z nich wyra­stały.

Na pierw­szy rzut oka Sam był ogrom­nym kosem, wię­cej niż prze­ra­ża­ją­cym. Teraz potrze­bo­wali tylko krwi.

Sam się roze­śmiał. Może jeśli Nole dosta­nie swoją krew, to się wresz­cie zamknie.

Spo­tkali się w sobot­nie popo­łu­dnie, aby pra­co­wać nad sce­no­gra­fią. Nole wolałby wpraw­dzie spę­dzić ten czas na siat­kówce z kum­plami z brac­twa stu­denc­kiego, ale choć jego postawa zazwy­czaj była non­sza­lancka, to wbrew pozo­rom zale­żało mu na zaję­ciach fil­mo­wych. No i był pod­eks­cy­to­wany na myśl o ich mają­cym powstać dziele.

Kiedy tylko się zja­wił, Sam poka­zał mu zdję­cie kostiumu Kosa. Nole w duchu się ucie­szył, że gdy jego spoj­rze­nie po raz pierw­szy padło na foto­gra­fię, kolega na niego nie patrzył. Mógłby przy­siąc, że pobladł jak ściana. Przy­naj­mniej tak mu się wyda­wało. Nagle zro­biło mu się zimno, słabo, zaczął się trząść. Co tu się, do licha, działo?

Kiedy Sam zwró­cił się do Nole’a, pyta­jąc, co myśli, ten prędko się pochy­lił i zaczął uda­wać, że zawią­zuje but.

– Naprawdę spoko, bra­cie. Pierw­sza klasa.

– Tak? Dzięki. Tro­chę się wystra­szy­łem, kiedy się zoba­czy­łem w lustrze – przy­znał Sam.

Nole pod­niósł się, czu­jąc, że wró­ciły mu kolory. Po Samie można było się spo­dzie­wać takich wynu­rzeń. Nie potra­fił być spoko. Był zbyt szczery i otwarty i nie umiał uda­wać kogoś innego, niż jest, żeby mieć szansę na choćby mini­malne bycie spoko.

– A zatem sypial­nia, mam rację? – Sam stał na samym środku planu.

– Kosz­mary. Nocne zmory. Zimny pot. Para­no­idalna samo­obrona. Paniczne tele­fony. Tak. To chyba naj­waż­niej­szy ele­ment filmu, któ­rego akcja ma się roz­gry­wać w jed­nym pomiesz­cze­niu. – Nole uda­wał, że mówi do mega­fonu. – Zapra­szam, panie i pano­wie. Cała groza, jaka się wam zama­rzy, tylko u nas. Kom­plek­sowa obsługa.

Sam się roze­śmiał. Nole wyszcze­rzył zęby w sze­ro­kim uśmie­chu i pomy­ślał, że Sam wygląda dużo lepiej, kiedy się śmieje. Pro­blem kolegi leżał w tym, że zawsze był do bólu poważny. Grubo cio­sane rysy, sze­ro­kie usta i mocna szczęka spra­wiały, że Sam zwy­kle wyglą­dał na szorst­kiego i roz­złosz­czo­nego, nawet jeśli tak się nie czuł. Jego twarz przy­po­mi­nała obli­cze wyrzeź­bione na tra­dy­cyj­nym indiań­skim tote­mie. W rze­czy samej, kiedy Nole po raz pierw­szy spo­tkał Sama, na początku seme­stru poprzed­niego roku, zapy­tał, czy aby nie jest oży­wio­nym tote­mem. Ten koleś był taki wysoki, a do tego ubie­rał się na czarno, czer­wono i beżowo.

– Mam coś na twa­rzy? – zapy­tał Sam.

– Tylko swoją paskudną gębę – odparł Nole, dając Samowi przy­ja­znego kuk­sańca, aby zazna­czyć, że żar­tuje.

– Dawaj, stary. – Sam rzu­cił mu śru­bo­kręt. – Bierzmy się do roboty.

Przez następne dwie godziny skła­dali meble, wie­szali obrazki, ście­lili łóżko, sprze­czali się o przed­mioty oso­bi­ste – które gdzie umie­ścić i dla­czego. Sam miał szcze­gól­nie zde­cy­do­wane poglądy na temat brud­nych skar­pet.

– Film jest dosłow­nie o pra­niu oso­bi­stych bru­dów i tym, co się dzieje w związku z tym pro­ce­sem. Brudne skar­pety powinny zaj­mo­wać w naszej nar­ra­cji wizu­al­nej pocze­sne miej­sce, a nie tylko leżeć nie­dbale gdzieś z boku – zauwa­żył.

– Pod­daję się. – Nole pod­niósł bez­rad­nie ręce.

Po kolej­nej pół­go­dzi­nie zaczął się nudzić.

– Powiedz mi, Sam, jakie brudne sekrety Kos mógłby wycią­gnąć z cie­bie?

Sam wypu­ścił z rąk stos cza­so­pism. Nole się roze­śmiał.

– Ktoś tu czuje się winny.

Sam pokrę­cił głową.

– Czy­sty przy­pa­dek.

– Aha. – Nole zer­k­nął na Sama. – A zatem?

– Nie mam żad­nych brud­nych sekre­tów – pod­kre­ślił Sam.

Sta­ran­ność, z jaką się zajął uprzą­ta­niem roz­rzu­co­nych maga­zy­nów, dała Nole’owi do myśle­nia. Może Sam coś ukrywa?

– Dawaj, stary, kawa na ławę – roze­śmiał się. – Skoro już tak zrzu­casz na pod­łogę te cza­so­pi­sma, to może masz ochotę też z sie­bie coś wyrzu­cić?

Sam dokoń­czył ukła­da­nie cza­so­pism i się wypro­sto­wał. Zer­k­nął z góry na Nole’a.

– Nie mam nic do powie­dze­nia, jestem czy­sty. A ty?

Sam to naprawdę nerd pełną gębą, pomy­ślał Nole. Zazwy­czaj nie zada­wał się z tego typu ludźmi, ale ten chło­pak był nie­za­prze­czal­nie geniu­szem, jeśli cho­dziło o zaję­cia z filmu. „Zaprzę­gnij do wozu naj­lep­szego konia, a zaje­dziesz daleko”, mawiał dzia­dek Nole’a. Sta­ru­szek był mul­ti­mi­lio­ne­rem. Nole uwa­żał, że warto poważ­nie trak­to­wać jego rady.

– Niech będzie – ustą­pił. – Powiem ci, co ja mam na sumie­niu.

Rzu­cił się na łóżko i pod­ło­żył ramiona pod głowę.

– Hej, buty – upo­mniał go Sam. – Ta narzuta jest wypo­ży­czona.

– Jasne, mamo. – Nole zrzu­cił buty, nie zmie­nia­jąc pozy­cji.

Sam zigno­ro­wał przy­tyk i zaczął roz­wie­szać firanki nad makietą okna.

– No więc… Nie jestem z tego dumny – uprze­dził Nole.

Czy mówił prawdę? Skoro wyzna­wał swój brudny sekret, to może jed­nak w jakiś spo­sób się nim szczy­cił?

– Nie wiem, dla­czego miał­byś być dumny, skoro to brudny sekret – zauwa­żył Sam.

– Jasne, nie­ważne. W każ­dym razie, kiedy byłem w gim­na­zjum… mia­łem może ze dwa­na­ście lat… strasz­nie doku­cza­łem innym dzie­cia­kom.

Sam się odwró­cił i zmie­rzył kolegę prze­cią­głym spoj­rze­niem.

– Co masz na myśli? – zapy­tał.

– No wiesz, byłem tro­chę chu­li­ga­nem – zachi­cho­tał Nole. – Muszę przy­znać, że nie­źle drę­czy­łem kole­gów.

– Podaj mi jakiś przy­kład – zażą­dał Sam.

Skąd ta zmiana w jego gło­sie? Wypo­wie­dziane przez niego słowa zabrzmiały dziw­nie głu­cho.

Nole spoj­rzał na sufit, przez chwilę się zasta­na­wia­jąc.

– No wiesz, stan­dar­dowo. Zale­żało od sytu­acji.

Sam oparł się o ścianę i utkwił spoj­rze­nie w Nole’u.

– Na­dal nie rozu­miem.

Nole usiadł na łóżku.

– Okej, więc przy­kła­dowo była taka naprawdę gruba, dziwna dziew­czyna. Serio widać było po niej, że coś jest nie tak. Ni­gdy nie patrzyła nikomu w oczy, cią­gle pocie­rała rękę o rękę, cza­sem nie umiała się porząd­nie wysło­wić. Nie to, żeby się jąkała, raczej jakby nie pamię­tała, co trzeba zro­bić, żeby się ode­zwać. Po pro­stu dzi­waczka. Stale się krzy­wiła, robiła miny. Do tego nosiła naj­głup­sze ciu­chy, jakie w życiu widzia­łem. Jakby wszystko kupo­wała w szma­tek­sach, i to nie takich mod­nych, że niby vin­tage. Każdy ciuch z innej para­fii i takie tam. Zaczą­łem na nią mówić Szma­teks i ją tym draż­ni­łem; kiedy szła kory­ta­rzem, zaczy­na­łem syczeć pod nosem: „szszszszsz”. Inni szybko to pod­chwy­cili i nie­długo pół szkoły za nią syczało – zaśmiał się Nole. – Ale były jaja. No, takie rze­czy. Kie­dyś przy­szła w dzi­wacz­nych gumo­wych bucio­rach, cho­ciaż nie padało. Serio, jak debilka. Chlu­snę­li­śmy jej z kole­gami wodą w twarz. Rozu­miesz, że niby była przy­go­to­wana na powódź.

Znowu się zaśmiał.

– Do tego miała grube oku­lary i zawsze mru­żyła oczy, żeby lepiej widzieć. Wsa­dzi­łem jej do szafki zde­chłego kreta i zapy­ta­łem, czy przy­kro jej z powodu śmierci kolegi – recho­tał Nole. Cza­sami roz­wa­lał sam sie­bie.

Zer­k­nął na Sama. Kolega był cał­ko­wi­cie poważny. Wysu­nął krze­sło, które usta­wili przy biurku w pokoju „Floyda”.

– Naprawdę śmie­szy cię to wszystko? – zapy­tał.

– No, tak – przy­tak­nął Nole. – A cie­bie nie? Sam musisz przy­znać, że pomy­słowe to było. Kie­dyś na przy­kład nazbie­ra­łem wia­dro rze­pów… a daję słowo, zajęło mi to całą wiecz­ność. To nie taka pro­sta sprawa, nazbie­rać rze­pów. Ale widzisz, ta dziew­czyna, Chri­stine Wil­ber – pamię­tam to dzi­waczne nazwi­sko – była taka paskudna i miała dłu­gie, tłu­ste włosy, ni­gdy ich nie myła. Pomy­śla­łem kie­dyś, że do takiej nawet rzep by się brzy­dził przy­cze­pić, i jej tym doku­cza­łem. No i posta­no­wi­łem prze­pro­wa­dzić eks­pe­ry­ment, czy fak­tycz­nie. Czy rzepy będą się cze­piały takiego tłusz­czu. Oczy­wi­ście musia­łem mieć też grupę kon­tro­lną, więc rzu­ca­łem w Chri­stine i w jej kole­żankę, Vale­rie. Ta miała krę­cone włosy, wielką szopę, i było widać, że myje je aż za czę­sto. Tak jak podej­rze­wa­łem, rzepy lepiej się cze­piały Vale­rie niż Chri­stine. Ni­gdy nie zapo­mnę, jak stały przed szkołą i się nawza­jem iskały jak para małp, tylko że zamiast pcheł były rzepy, które musiały sobie powy­cią­gać z wło­sów. To dopiero było dobre.

Nole znowu się zaśmiał, a Sam pokrę­cił głową.

– Nie­śmieszne.

Nole pod­niósł brew, ale na­dal chi­cho­tał.

– Serio? Tylko sobie to wyobraź. Jak dwie szym­pan­sice. – Zaczął uda­wać małpę szu­ka­jącą robac­twa w futrze dru­giej.

Sam zmarsz­czył brwi, wstał i zaczął krą­żyć po zain­sce­ni­zo­wa­nym pokoju.

Nole znowu roz­parł się na łóżku. Spod narzuty wycią­gnął poduszkę i ją wytrze­pał, żeby spulch­nić wsad.

– Dopiero co zaście­li­łem – żach­nął się Sam.

– Wylu­zuj. Jak wstanę, to popra­wię.

Sam na­dal krą­żył w tę i z powro­tem. Wresz­cie się zatrzy­mał.

– Jeśli nie jesteś ślepy, musia­łeś zauwa­żyć, że mój wygląd odbiega od normy, nie?

Nole prze­chy­lił głowę na bok.

– Jesteś wysoki, ale mam w brac­twie wielu wyso­kich kum­pli.

– Są wysocy i dobrze zbu­do­wani – sko­ry­go­wał Sam. – Ja jestem tylko wysoki.

– Okej.

– Już kiedy byłem w gim­na­zjum, prze­ra­sta­łem wszyst­kie dzie­ciaki, a moje nogi wyglą­dały na jesz­cze dłuż­sze niż teraz, bo byłem chudy jak szczapa. Zgad­nij, co w związku z tym się działo?

Nole domy­ślał się, że Samowi doku­czano, ale posta­no­wił pocze­kać i dać kole­dze się wypo­wie­dzieć. Wie­dział, że bywa kre­ty­nem, ale nie był głupi.

– Drę­czyli mnie w zasa­dzie od pierw­szej klasy aż do momentu, kiedy posze­dłem do liceum. Tam­tego roku… Cóż, tam­tego roku dali spo­kój. Ale jedno ci powiem, te wszyst­kie żarty, które bawią cię do łez, wcale nie są śmieszne, kiedy jest się ich ofiarą. – Sam skrzy­żo­wał ramiona na piersi i łyp­nął nie­chęt­nie na Nole’a, który znowu się roze­śmiał.

– Stary, teraz wyglą­dasz zupeł­nie jak totem. Nie, jedna z tych drew­nia­nych rzeźb, przed­sta­wia­ją­cych indiań­skich wodzów. – Aby zade­mon­stro­wać swoją wizję, usiadł po turecku, krzy­żu­jąc ramiona na piersi, i zain­to­no­wał „Howgh!”. Potem upadł na łóżko, zaśmie­wa­jąc się do roz­puku. Sam pokrę­cił głową i się odwró­cił.

– A to z kolei czy­sty rasizm. Dobra, kończmy tę robotę, co?

Nole wstał. Cią­gle szcze­rząc zęby, popra­wił narzutę i poduszki, zaście­la­jąc łóżko może nie tak schlud­nie, jak zro­bił to wcze­śniej Sam, ale kto powie­dział, że Floyd, ich boha­ter, to pedant?

– W porządku, stary? – zagad­nął. Cią­gle widział tylko plecy Sama.

– Tak, jasne – potwier­dził tam­ten, odwra­ca­jąc się i uważ­nie roz­glą­da­jąc po pokoju. Nie patrzył na Nole’a. – Myślę, że mamy to. Może na dziś skoń­czymy, a jutro przy­niosę z domu kostium i zaczniemy fil­mo­wać?

– Nie chcesz powtó­rzyć tek­stu?

– To ty masz tekst. Podobno już zresztą wykuty na bla­chę.

– Fakt.

– No to jak dla mnie koniec na dziś. – Sam pod­szedł do łóżka i popra­wił nie­dbałą robotę Nole’a.

– Tak jest, kemo­sabe – zachi­cho­tał Nole.

Sam jesz­cze raz zer­k­nął na kolegę.

– Do jutra – rzu­cił i pospiesz­nym kro­kiem wyszedł ze stu­dia.

– Chyba porząd­nie nastą­pi­łem kole­siowi na odcisk – powie­dział Nole sam do sie­bie i znowu zachi­cho­tał. Naprawdę, sam sie­bie roz­wa­lał.

Tego wie­czoru, wra­ca­jąc z randki z Amber, Nole szedł nie­spiesz­nie kory­ta­rzem wio­dą­cym do jed­no­oso­bo­wego pokoju w aka­de­miku, lekko kiwa­jąc głową w rytm muzyki, od któ­rej aż się trzę­sły ściany. Gło­śniki, z któ­rych dobie­gała, znaj­do­wały się na pierw­szym pię­trze, a on był na trze­cim, ale naj­wy­raź­niej jego brac­two ostro tego wie­czoru impre­zo­wało. Budy­nek drżał w posa­dach. Do tego czuć było tu piwem, tłu­stymi ser­del­kami i brud­nymi skar­pet­kami. Nole zmarsz­czył nos. Hałas mu nie prze­szka­dzał, ale za odo­rem zde­cy­do­wa­nie nie prze­pa­dał.

Nie przy­znałby się do tego przed nikim, ale uwa­żał, że nie nadaje się do brac­twa stu­denc­kiego. Zde­cy­do­wał się dołą­czyć, bo człon­kami tego kon­kret­nego sto­wa­rzy­sze­nia byli kie­dyś jego ojciec i dzia­dek, więc ocze­ki­wano, że pój­dzie w ich ślady. Poza tym przy­na­leż­ność do brac­twa świad­czyła o stylu, a Nole był gotów wiele zro­bić dla wize­runku. Nie narze­kał więc, zwłasz­cza że na początku roku aka­de­mic­kiego wygrał loso­wa­nie kwa­ter i przy­dzie­lono mu naj­lep­szą „jedynkę” w trzy­pię­tro­wej willi w stylu Tudo­rów, gdzie mie­ścił się aka­de­mik brac­twa.

Drzwi, które wła­śnie mijał, otwo­rzyły się z roz­ma­chem i wychy­nął z nich musku­larny, roz­cheł­stany chło­pak o czar­nych, ster­czą­cych wło­sach. Podra­pał się po gołym brzu­chu, mru­żąc oczy, aby ochro­nić się przed ostrym świa­tłem lamp na kory­ta­rzu.

– Która godzina? – zapy­tał.

– Pra­wie pół­noc – odparł Nole. – Wszystko okej, Ian?

Ian był fut­bo­li­stą, takim zapa­lo­nym. Zawsze opo­wia­dał o tym, że ciało trzeba trak­to­wać jak świą­ty­nię i takie tam. Lubił cho­dzić po budynku w samych bok­ser­kach, żeby wszy­scy mogli zoba­czyć, jak fan­ta­styczna jest świą­ty­nia, któ­rej on jest gospo­da­rzem. Nole uwa­żał Iana za nieco zaro­zu­mia­łego, ale jego bok­serki nie­odmien­nie go bawiły. Ian miał ich dzie­siątki par, w róż­nych kolo­rach i wzo­rach. Tego wie­czoru zało­żył wpraw­dzie białe, ale za to w jaskra­wo­żółte gumowe kaczuszki. Może to wła­śnie przez nie Nole zauwa­żył, że Ian ma zie­mi­stą skórę i cie­nie pod oczami. Po kimś, kto nosi bok­serki w żółte kaczuszki, nie spo­dzie­wasz się, że będzie wyglą­dał jak śmier­tel­nie chory.

– Kiep­sko ostat­nio sypiam. A teraz jesz­cze to. – Ian mach­nął ręką, co miało ozna­czać, że mówi o dud­nią­cym ryt­mie basów, które cią­gle wpra­wiały w ruch ściany budynku.

– Muzyka nie daje ci spać?

– Wła­śnie. A ty możesz spać w tym hała­sie?

– Bez pro­blemu. Ja śpię zawsze i wszę­dzie.

– Serio?

– Serio. Potra­fię prze­spać trzę­sie­nie ziemi.

– Zazdrosz­czę. Ja co noc się męczę.

– Musisz mieć nie­czy­ste sumie­nie – zauwa­żył Nole. Ian zro­bił wiel­kie oczy.

– Co?

– Luz, żar­to­wa­łem – zaśmiał się Nole, wymie­rza­jąc Ianowi przy­ja­znego kuk­sańca w beto­nowy mur, który tam­ten nazy­wał bicep­sem.

Ian rzu­cił mu słaby uśmiech i pokuś­ty­kał przez kory­tarz do łazienki. Nole potarł knyk­cie i skie­ro­wał się do pokoju.

Następ­nego dnia w połu­dnie Nole ponow­nie zja­wił się w stu­diu, choć była nie­dziela, a te zwy­kle spę­dzał na oglą­da­niu sportu w tele­wi­zji albo gra­niu w piłkę halową z innymi chło­pa­kami z brac­twa. Uznał jed­nak, że powi­nien być tam na czas, żeby zała­go­dzić sprawy z Samem. Choć kolega nie mówił poprzed­niego dnia wiele, widać było, że jest wzbu­rzony. Nole chyba prze­sa­dził. Wie­dział, że cza­sem mu się to zda­rza.

Odkryw­szy, że Sama jesz­cze nie ma na miej­scu, Nole wycią­gnął się na łóżku i cze­kał. Czter­dzie­ści pięć minut póź­niej na­dal tam leżał. Zamknął oczy i musiał przy­snąć, bo kiedy do pokoju wpa­dła Amber, tak się prze­stra­szył, że nie­mal spadł.

– Sły­sza­łeś?

– Co? – Nole usiadł na łóżku i potarł twarz. – Co takiego? Która godzina?

– Wpół do trze­ciej. Sły­sza­łeś o Samie?

– Co z Samem?

Amber objęła się ramio­nami, jakby chciała sie­bie przy­tu­lić.

– Myślą, że wpadł pod pociąg – oznaj­miła, prze­cie­ra­jąc dło­nią zapuch­nięte oczy.

– Co?!

– Zro­bił kostium do waszego filmu, taki z czar­nymi pió­rami? Zna­leźli pióra roz­sy­pane na torach, cią­gnęły się przez dobre trzy kilo­me­try. Cała masa.

Cytaty z Kruka Edgara Allana Poe w tłu­ma­cze­niu Z. Prze­smyc­kiego (w: E.A. Poe, Kruk. Wybór poezji), Saga Egmont 2021. [wróć]

Sha­ke­spe­are W., Kupiec wenecki (tłum. S. Barań­czak), akt 3, scena 1, Poznań 1992, s. 207. [wróć]

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki