Five Nights at Freddy’s. Five Nights at Freddy's: Tales from the Pizzaplex. Bobbiedoty. Finał Tom 5 - Scott Cawthon - ebook

Five Nights at Freddy’s. Five Nights at Freddy's: Tales from the Pizzaplex. Bobbiedoty. Finał Tom 5 ebook

Scott Cawthon

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czy kiedykolwiek poszedłeś na skróty, żeby dostać to, czego chcesz…?

Fazbear Entertainment zaczyna korzystać z możliwości sztucznej inteligencji, co przynosi nieoczekiwane skutki dla pracowników firmy. Pewien gość Pizzapleksu osiąga nieprawdopodobnie wysokie wyniki w fazcade’owych grach. Gdy Tony próbuje go odszukać, znajduje coś, czego nie mógł się spodziewać. Abe zaczyna żałować, że wprowadził się do nowego apartamentu, gdy jego animatroniczne asystentki zaczynają sprawiać mu problemy…

Czasami droga na skróty prowadzi w ślepy zaułek, o czym przekonał się niejeden bohater świata Five Nights at Freddy’s.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 263

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


GGY

Uderze­nie pio­runa wstrzą­snęło sta­rymi, zma­to­wia­łymi szy­bami szkol­nych okien w momen­cie, gdy pani Soto napi­sała na tablicy „Fik­cja prze­suwa gra­nice rze­czy­wi­sto­ści”.

Tony prze­niósł wzrok ze schlud­nych, dru­ko­wa­nych liter napi­sa­nych przez nauczy­cielkę na duże kro­ple desz­czu, które ude­rzały teraz w okno tuż obok ławki chłopca w ostat­nim rzę­dzie śmier­dzą­cej stę­chli­zną klasy z wyso­kim sufi­tem.

Zamru­gał. Nie inte­re­so­wało go już nic, co robiła pani Soto; całą uwagę sku­pił na burzy.

Mógłby przy­siąc, że przez chwilę widział coś poru­sza­ją­cego się wśród ulewy. Wydłu­żony, roz­mia­rem w przy­bli­że­niu odpo­wia­da­jący czło­wie­kowi kształt wyda­wał się prze­śli­zgi­wać wśród stru­mieni wody; poja­wił się dokład­nie wtedy, gdy ucichł pomruk grzmotu.

To oczy­wi­ście nie było moż­liwe, ponie­waż sala, w któ­rej pani Soto pro­wa­dziła zaję­cia z kre­atyw­nego pisa­nia, znaj­do­wała się na trze­cim pię­trze stu­dwu­dzie­sto­let­niego budynku szkoły zbu­do­wa­nego z kamie­nia wapien­nego. W desz­czu i dwa­na­ście metrów nad zie­mią Tony mógłby zoba­czyć jedy­nie coś spa­da­ją­cego albo lata­ją­cego.

Żało­wał, że nie może wstać i wyj­rzeć przez okno, aby zoba­czyć, czy to coś spa­dło na zie­mię. Ale gdyby zro­bił jaki­kol­wiek ruch, pani Soto rzu­ci­łaby mu jedno ze swo­ich miaż­dżą­cych spoj­rzeń. Nie zno­sił ich.

Głos nauczy­cielki zlał się w jego gło­wie w jedno z dud­nią­cym ryt­mem desz­czu. Wsłu­chu­jąc się w ten jed­no­stajny szum, Tony pogo­dził się z tym, że pozo­staje mu jedy­nie zasta­na­wia­nie się nad tym, co zoba­czył. W porządku. To faj­nie, że życie skrywa małe tajem­nice. Fascy­no­wało go poszu­ki­wa­nie odpo­wie­dzi na pyta­nia, dla­czego i jak coś się dzieje.

Na­dal obser­wo­wał deszcz, zasta­na­wia­jąc się, co wła­ści­wie zoba­czył. Na pewno nie była to istota ludzka, przy­naj­mniej to było jasne. Gdyby wśród desz­czu na zie­mię spadł czło­wiek, Tony usły­szałby plusk nawet przez odgłosy burzy. Poza tym ten ktoś musiałby krzyk­nąć. A może nie.

Cza­sami złe rze­czy dzieją się tuż przed naszym nosem. Nie­bez­pie­czeń­stwo czai się wszę­dzie, nawet w miej­scach, które czło­wiek uważa za bez­pieczne. Tony nauczył się tego po wielu prze­pro­wa­dzo­nych „docho­dze­niach”.

Grzmot roz­legł się ponow­nie. Tym razem zatrząsł się cały budy­nek. Dwie sekundy póź­niej Tony zoba­czył prze­szy­wa­jąco białe, roz­ga­łę­zione pasma świa­tła nad wzgó­rzami za tere­nem szkoły. Było bli­sko, pomy­ślał.

Po bły­ska­wicy powie­trze prze­cięła spa­da­jąca gałąź. Prze­le­ciała przed oknem, piku­jąc, po czym znik­nęła. Tony zdał sobie sprawę, że to samo musiał widzieć wcze­śniej. Nie­które drzewa wokół szkoły miały jasno­szarą korę. Nie wie­dział, jaki to gatu­nek.

Nawał­nica poja­wiła się zni­kąd. Trzy­dzie­sto­me­trowe drzewa, które jak rzą­dek suro­wych dyrek­to­rów ota­czały szkolny dzie­dzi­niec, w jed­nej chwili stały nie­ru­chomo, a ich gałę­zie były wiot­kie i roz­luź­nione. W następ­nym momen­cie zaczęły się trząść i mio­tać, szar­pane podmu­chami wia­tru, który nad­szedł bez ostrze­że­nia.

Takie wła­śnie jest życie, pomy­ślał Tony. Tego rów­nież nauczył się ze swo­ich „docho­dzeń”. W jed­nej chwili wszystko było dobrze. A już następna sekunda mogła przy­nieść naj­gor­sze nie­spo­dzianki.

Coś szturch­nęło Tony’ego w ramię. Sap­nął i spoj­rzał w prawo.

– Ale odle­cia­łeś, nie? – zapy­tał jego naj­lep­szy przy­ja­ciel, prze­chy­la­jąc się przez odstęp dzie­lący jego ławkę od ławki Tony’ego. Podał mu plik nie­bie­skich kar­tek.

Tony uśmiech­nął się non­sza­lancko, jakby nie wzdry­gnął się przed chwilą tak, że pra­wie wysko­czył ze skóry. Zorien­to­wał się, że kartki to arku­sze zadań. Pani Soto sto­so­wała różne kolory do róż­nych rodza­jów mate­ria­łów dydak­tycz­nych; nie­bie­ski ozna­czał pracę domową.

Tony wrę­czył plik arku­szy Zoey, ład­nej blon­dynce, która sie­działa w kolej­nej ławce. Bio­rąc kartki, nawet na niego nie spoj­rzała. Nale­żała do naj­po­pu­lar­niej­szych dziew­czyn w siód­mej kla­sie, a więc była o kilka szcze­bli dra­biny spo­łecz­nej wyżej od Tony’ego i jego przy­ja­ciół.

Spu­ścił wzrok na kartkę i prze­czy­tał zada­nie. Wes­tchnął. Kolejna wymy­ślona histo­ria.

Przy­go­to­wy­wał się do kariery repor­tera śled­czego (miał tylko dwa­na­ście lat, ale uwa­żał, że należy pla­no­wać wszystko z odpo­wied­nim wyprze­dze­niem), więc bar­dzo się cie­szył, że będzie mógł szli­fo­wać swoje pisar­skie umie­jęt­no­ści na zaję­ciach u pani Soto… ale cho­dziło mu raczej o lite­ra­turę faktu. Pro­gram zajęć mówił o ćwi­cze­niu wszyst­kich aspek­tów dobrej kom­po­zy­cji, ale jak dotąd pani Soto sku­piała się tylko na fik­cji.

Na zewnątrz deszcz ustał tak samo nagle, jak się zaczął. Przez mokre okno wpadł snop świa­tła sło­necz­nego, rzu­ca­jąc roz­sz­cze­pione jak w pry­zma­cie pro­mie­nie na ławkę Tony’ego. Chło­piec wsu­nął palec w różo­wo­żółtą smugę tań­czącą na bej­co­wa­nym na ciemno i pory­so­wa­nym dębo­wym drew­nie. Widzi­cie? – pomy­ślał. Rze­czy­wi­stość jest o wiele cie­kaw­sza od fik­cji.

Teraz, gdy prze­stało padać, do uszu Tony’ego z zewsząd docie­rał sze­lest arku­szy z zada­niami; wszy­scy w kla­sie czy­tali, co mają zro­bić. Kil­koro dzieci zaczęło szep­tać mię­dzy sobą. Tony sły­szał, że jego przy­ja­ciele także roz­ma­wiają.

Sala, w któ­rej odby­wały się zaję­cia z kre­atyw­nego pisa­nia, nie miała, o dziwo, szcze­gól­nie kre­atyw­nego wystroju. Pra­wie wszyst­kie inne sale lek­cyjne w budynku były ozdo­bione pla­ka­tami lub wykre­sami, zwią­za­nymi tema­tycz­nie z przed­mio­tem naucza­nym w danej kla­sie – ta jed­nak pozo­stała dziw­nie naga. Żół­tawe gip­sowe ściany były puste, poza tablicą na prze­dzie sali, bia­łym ekra­nem na bocz­nej ścia­nie i rega­łem peł­nym powie­ści w głębi pomiesz­cze­nia. Pięt­na­ście ławek usta­wio­nych w rów­nym rzę­dzie pośrodku nie zapeł­niało ogrom­nej prze­strzeni, więc każdy dźwięk odbi­jał się mię­dzy rzę­dem okien a gołymi murami po prze­ciw­le­głej stro­nie i nawet naj­cich­sze odgłosy wyda­wały się nara­stać.

– Dobrze, pro­szę o ciszę! – zawo­łała pani Soto.

Tony pod­niósł wzrok znad nie­bie­skiej kartki. Napo­tkał spoj­rze­nie nauczy­cielki. Uśmiech­nął się do niej. Ta jed­nak nie odwza­jem­niła uśmie­chu.

Cho­ciaż była jedną z młod­szych nauczy­cie­lek w szkole, nie nale­żała do miłych osób. Wysoka i szczu­pła, nosiła zawsze ciemny brąz i beż, a jej kasz­ta­nowe włosy były przy­strzy­żone pro­sto i równo do dłu­go­ści pod­bródka. Ich dolna kra­wędź była ścięta tak pre­cy­zyj­nie, że wyda­wała się wręcz ostra, jakby przy nie­wła­ści­wym ruchu mogła zra­nić pod­bró­dek wła­ści­cielki. Pani Soto była dobrą nauczy­cielką; Tony wiele się od niej nauczył, mimo że nie zaj­mo­wała się wystar­cza­jąco dogłęb­nie lite­ra­turą faktu. Czę­sto jed­nak zasta­na­wiał się, dla­czego jest taka nie­szczę­śliwa. Miał ochotę napi­sać o tym opo­wia­da­nie.

– Chcia­ła­bym, aby­ście w tej histo­rii sku­pili się na tajem­nicy – zaczęła pani Soto, gdy uci­chły sze­lest papieru i szepty. – Jed­no­cze­śnie zaś obu­duj­cie ją wąt­kami pozor­nie z nią nie­zwią­za­nymi, które jed­nak koniec koń­ców okażą się nie­odzowne dla fabuły. Będzie­cie pra­co­wali w zespo­łach po trzy osoby. Może­cie dobrać się w grupy z tym, z kim chce­cie. Jeśli ktoś będzie potrze­bo­wał pomocy, pro­szę dać mi znać. Jakieś pyta­nia?

Spoj­rzała na klasę. Tony pod­niósł rękę.

– A jeśli ktoś zna­la­złby praw­dziwą zagadkę, która speł­nia te warunki? – zapy­tał.

Pani Soto potrzą­snęła głową.

– Może­cie zain­spi­ro­wać się rze­czy­wi­sto­ścią – odparła. – Ale chcę, żeby­ście wyszli poza świat realny.

Gdy skoń­czyła mówić, roz­legł się dzwo­nek. Był pią­tek, a ta lek­cja była tego dnia ostat­nia, więc połowa dzieci wstała z miejsc, zanim jesz­cze umil­kło brzę­cze­nie. Tony się nie ruszył. Patrzył na kartkę z zada­niami i marsz­czył brwi, już zaczy­na­jąc bawić się w gło­wie pomy­słami na histo­rię. To on miał prze­jąć dowo­dze­nie w pisa­niu; zawsze tak było.

– Jak zwy­kle trzej ami­gos, o, cudowny i genialny Wielki Ame­ry­kań­ski Pisa­rzu? – zapy­tał jego naj­lep­szy przy­ja­ciel, wyry­wa­jąc chłopca z zamy­śle­nia.

Tony pod­niósł wzrok na kole­gów.

– Już wybra­li­śmy nasze psy­do­miny – oznaj­mił kędzie­rzawy, czar­no­włosy dzie­ciak, z któ­rym Tony przy­jaź­nił się od czasu, gdy ich mamy, sąsiadki z naprze­ciwka, zor­ga­ni­zo­wały dla nich spo­tka­nie zapo­znaw­cze, kiedy mieli po cztery lata. Bły­snął swoim cha­rak­te­ry­stycz­nym krzy­wym uśmie­chem. – Ja będę Boots – dodał.

Tony pokrę­cił głową. Kiedy na początku roku szkol­nego jego przy­ja­ciele poznali poję­cie „pseu­do­nim lite­racki”, od razu prze­krę­cili je na „psy­do­min” i uznali, że powinni wybie­rać sobie inny za każ­dym razem, gdy będą mieli coś do napi­sa­nia. Pod­czas całego pro­cesu doma­gali się, żeby zwra­cać się do nich sza­lo­nymi imio­nami, które sobie nadali.

Tony wstał i wło­żył arkusz z zada­niem do ple­caka.

– Dla­czego Boots? – zain­te­re­so­wał się.

– Bo to brzmi jak But. Mówi się „głupi jak but”, a ja mam łeb na karku. Taki żart. Łapiesz?

– Jasne, łapię, Boots – odparł Tony.

– A on będzie Dok­tor Rab­bit. – „Boots” wska­zał ostat­niego z paczki.

Tony uniósł brew.

– Dok­tor Rab­bit? A to co?

– W skró­cie możesz mówić na mnie Rab – odparł wła­ści­ciel prze­zwi­ska i wzru­szył ramio­nami. – Jakoś tak mi przy­szło do głowy.

Z sze­ro­kim uśmie­chem prze­cze­sał dło­nią nie­sforne brą­zowe włosy. Tydzień wcze­śniej przy­znał, że sam je sobie ściął; i dokład­nie tak wyglą­dały.

„Rab” był w ich paczce od sto­sun­kowo nie­dawna. Kilka mie­sięcy wcze­śniej, na początku roku szkol­nego, Tony zauwa­żył nie­zna­nego sobie chło­paka, który wyglą­dał na tro­chę zagu­bio­nego. Przed­sta­wił się, żeby zacho­wać się po przy­ja­ciel­sku. Od razu doga­dał się z „nowym” i zapro­sił go do współ­pracy ze sobą i „Boot­sem” od pierw­szego zada­nego im gru­po­wego wypra­co­wa­nia.

Teraz wyce­lo­wał w Tony’ego palec jak pisto­let.

– A ty?

Tony zasta­no­wił się przez chwilę.

– Ja będę Tar­bell.

Boots chwy­cił swój ple­cak i ruszył w kie­runku drzwi.

– Niech zgadnę – rzu­cił przez ramię. – Repor­ter, tak?

Tony ski­nął głową. Nie zadał sobie trudu, aby wyja­śnić, że Ida Tar­bell była jedną z dema­ska­to­rów – grupy publi­cy­stów i pisa­rzy, któ­rzy na prze­ło­mie dzie­więt­na­stego i dwu­dzie­stego wieku zwra­cali uwagę opi­nii publicz­nej na liczne nie­pra­wi­dło­wo­ści sys­temu poli­tycz­nego, spo­łecz­nego i oby­cza­jo­wego. Ani Bootsa, ani Raba by to nie obe­szło. Histo­ria inte­re­so­wała ich jesz­cze mniej niż bie­żące wyda­rze­nia.

Wycho­dząc za Boot­sem i Rabem z klasy i zgod­nie prze­dzie­ra­jąc się wraz z nimi przez tłum dzieci wypeł­nia­ją­cych kory­tarz, Tony zasta­na­wiał się – nie po raz pierw­szy – jak długo jesz­cze potrwa ich przy­jaźń. Już latem zaczął odczu­wać pewne znie­cier­pli­wie­nie swoim naj­lep­szym kolegą. Jakby Tony zaczy­nał dora­stać, pod­czas gdy jego kum­pel na­dal z zado­wo­le­niem tkwił w roli dziecka.

To, że w ich paczce zja­wił się nowy kolega, nieco pomo­gło, bo tro­chę odświe­żyło ich rela­cję. Rab był czymś w rodzaju pośred­niego ogniwa mię­dzy Boot­sem a Tonym; lubił się wygłu­piać, ale zda­rzało się też, że mówił rze­czy bar­dzo cie­kawe, a nawet głę­bo­kie. Tony nie­raz zauwa­żał, jak Rab zastyga z dziwną, sztywną miną, jakby roz­my­ślał nad czymś nie­zwy­kle poru­sza­ją­cym. Jakby krył w sobie głę­bię, któ­rej Boots ni­gdy nie zoba­czy. Tony miał okropne prze­czu­cie, że „wyra­sta” z rela­cji z Boot­sem i nie­długo może chcieć zada­wać się już tylko z Rabem. To byłoby dia­bel­nie nie­zręczne.

Zdał sobie sprawę, że pozo­staje w tyle za przy­ja­ciółmi, i przy­spie­szył kroku, aby ich dogo­nić.

– Hej, chce­cie się spo­tkać i zacząć burzę mózgów w kwe­stii naszego opo­wia­da­nia? – zawo­łał.

Tamci się odwró­cili i spoj­rzeli na Tony’ego. Boots prze­wró­cił oczami, a Rab pokrę­cił głową.

– To może pocze­kać – zauwa­żył Boots. – Wła­śnie gada­li­śmy o grach w Piz­za­plek­sie.

Tony z fru­stra­cji wykrzy­wił usta.

– Ale…

– Naj­lep­szych kre­atyw­nych pomy­słów nie można popę­dzać – pouczył Rab. – Muszą same wykieł­ko­wać na żyznej gle­bie nic­nie­ro­bie­nia.

Pro­szę bar­dzo, pomy­ślał Tony. Rab zde­cy­do­wa­nie potrafi być głę­boki.

Dotarli do końca kory­ta­rza i skrę­cili w boczny, który pro­wa­dził do ich sza­fek. Boots omi­nął dwóch ósmo­kla­si­stów, z któ­rych jeden celowo potrą­cił Raba. Oczy tego ostat­niego zwę­ziły się i rzu­cił palan­towi ostre spoj­rze­nie. Oczy­wi­ście popu­larny i uwiel­biany przez dziew­czyny chło­pak nawet tego nie zauwa­żył.

Tony i jego przy­ja­ciele byli nie­wi­dzialni dla więk­szo­ści dzie­cia­ków ze szkoły. Uda­wał, że go to nie obcho­dzi… ale okła­my­wał sam sie­bie.

Uwiel­biał poszu­ki­wać sedna tajem­nic życia i poświę­cił wiele godzin na próby zro­zu­mie­nia, co spra­wia, że ktoś staje się popu­larny. Doszedł do kilku oczy­wi­stych wnio­sków. Na przy­kład bycie kujo­nem nie sta­no­wiło drogi do popu­lar­no­ści, podob­nie jak dziwny wygląd czy rów­nie dziwne zwy­czaje. Nie­za­wod­nym spo­so­bem na utratę szansy na popu­lar­ność były także zbyt czę­ste zabie­ra­nie głosu na lek­cjach i nie­wła­ściwy ubiór. Ale poza tym było coś jesz­cze, coś nie­uchwyt­nego. Musiało być, ponie­waż Tony i jego przy­ja­ciele nie byli kujo­nami. Nie mieli dziw­nych nawy­ków. Nie odzy­wali się za dużo w kla­sie i ubie­rali się jak wszy­scy inni. Nie wyglą­dali też źle… przy­naj­mniej jego zda­niem.

Tony, Boots i Rab byli bru­ne­tami (kolor wło­sów Tony’ego pla­so­wał się gdzieś pomię­dzy kru­czą czer­nią Bootsa i cze­ko­la­do­wym brą­zem Raba) i wszy­scy mieli dość regu­larne rysy. Boots był praw­do­po­dob­nie naj­przy­stoj­niej­szy z całej trójki. Naj­wyż­szy w kla­sie, smu­kły i umię­śniony, miał głę­bo­kie zie­lone oczy, cał­kiem zwy­czajny nos, zwy­kle uśmiech­nięte usta i kwa­dra­tową szczękę.

W prze­ci­wień­stwie do Bootsa Rab był jed­nym z naj­mniej­szych chłop­ców w kla­sie. On rów­nież był chudy, a ponie­waż miał skórę jaśniej­szą niż ciemna kar­na­cja Bootsa, mógł wyda­wać się cza­sem nieco słaby i wątły. Jego naprawdę duże brą­zowe oczy spra­wiały, że cza­sami wyglą­dał jak małe dziecko, które dziwi się światu. Poza tym jed­nak jego rysy były w porządku. Tony sły­szał, jak kilka dziew­czyn mówiło, że Rab jest „ładny”.

W kwe­stii wzro­stu pla­so­wał się gdzieś pomię­dzy Boot­sem i Rabem. Sądził, że jest prze­ciętny jak na swój wiek. Może zawsze miał taki być. Jego ciem­no­nie­bie­skie oczy były może tro­chę za małe i tro­chę za bli­sko osa­dzone, ale nie wyglą­dały jakoś dzi­wacz­nie. Jego nos nie miał w sobie zupeł­nie nic dziw­nego, a usta, choć także tro­chę małe, nie wyglą­dały głu­pio. Może policzki były nieco bar­dziej pulchne, niżby sobie życzył (rów­nież dla­tego, że gdyby były mniej okrą­głe, ciotka Melva może nie szczy­pa­łaby go w nie za każ­dym razem, gdy go widziała), ale nie sądził, by któ­ra­kol­wiek z jego cech sta­no­wiła powód wyklu­cze­nia spo­łecz­nego.

– Zie­mia do Tor­bala!

Coś szarp­nęło go w bok. Zamru­gał i zdał sobie sprawę, że to Boots cią­gnie go w stronę ich sza­fek.

– Tar­bell – popra­wił machi­nal­nie. – Nie Tor­bal.

– To ty tak mówisz – odparł Boots. – Ale będziemy na cie­bie wołać Kosmita, jeśli nie prze­sta­niesz się zawie­szać na środku kory­ta­rza z miną, jakby twój mózg wyje­chał na waka­cje.

– Prze­pra­szam – powie­dział Tony. – Po pro­stu się zamy­śli­łem.

– To wła­śnie twój pro­blem – zauwa­żył Rab. Dotarli już do swo­ich sza­fek i chło­pak zaczął obra­cać zam­kiem szy­fro­wym. – Za dużo myślisz. To źle wpływa na twoje zdro­wie.

– Dobrze mówi – zgo­dził się Boots, otwie­ra­jąc zama­szy­ście i z gło­śnym hukiem drzwi szafki. Odbiły się i pra­wie ude­rzyły go w twarz. Wyda­wał się tym jed­nak nie­wzru­szony.

Tony pod­szedł do swo­jej szafki, obró­cił zamek i otwo­rzył wgnie­cione meta­lowe drzwi. Roz­piął ple­cak i wymie­nił wyjęte z niego zeszyty na to, co musiał zabrać do domu na week­end.

– Ruchy, ruchy – popę­dzał kole­gów Boots, pod­ska­ku­jąc na pię­tach, jak zawsze, kiedy się nie­cier­pli­wił… czyli pra­wie zawsze. – Faz­cade czeka!

– Na­dal uwa­żam, że powin­ni­śmy zacząć od burzy mózgów – powie­dział Tony.

Boots prych­nął.

– Mamy dwa tygo­dnie na napi­sa­nie opo­wia­da­nia. Kupa czasu.

– Damy radę to skle­cić w parę godzin – zgo­dził się Rab. – Co masz zro­bić dziś, zrób poju­trze, będziesz miał dwa dni wolne.

– Poza tym, Tor­bal – Boots trą­cił Tony’ego w ramię – wiemy, że zaczniesz bez nas. Zawsze to robisz.

Tony wes­tchnął i zatrza­snął szafkę. Miał tro­chę za złe swoim przy­ja­cio­łom, że po pro­stu zało­żyli, że sam wykona więk­szość pracy nad opo­wia­da­niem, ale tro­chę mu także ulżyło. Zawsze się eks­cy­to­wał, gdy miał przed sobą nowy pro­jekt pisar­ski. Pla­no­wał pra­co­wać nad nim codzien­nie i dobrze się przy tym bawić.

Mega Piz­za­plex Freddy’ego Fazbe­ara był dokład­nie taki, jak obie­cy­wała jego nazwa – mega. Choć Tony’ego to miej­sce nie krę­ciło aż tak jak jego kole­gów, musiał przy­znać, że roz­miar budynku robił wra­że­nie. A do tego na każ­dym cen­ty­me­trze kwa­dra­to­wym potęż­nego kom­pleksu roz­ryw­ko­wego można było zna­leźć olśnie­wa­jące, fascy­nu­jące i sygna­li­zu­jące dobrą zabawę widoki, dźwięki i dozna­nia.

Tony i jego kole­dzy wypró­bo­wali już każde miej­sce w tym ogrom­nym kom­plek­sie. Kil­ka­dzie­siąt razy prze­je­chali się zaawan­so­waną tech­no­lo­gicz­nie kolejką gór­ską, zba­dali rury wspi­nacz­kowe, roze­grali nie­zli­czone rundy na polu mini­golfa Monty’s Gator Golf, zagrali w krę­gle w Bon­nie Bowl i czę­sto ści­gali się na torze Roxy Race­way. Widzieli także tak wiele ani­ma­tro­nicz­nych kon­cer­tów, że Tony znał na pamięć wszyst­kie pio­senki zespołu.

Naj­lep­szą czę­ścią Piz­za­pleksu, przy­naj­mniej w opi­nii Tony’ego, był jed­nak naj­więk­szy z kilku miesz­czą­cych się tu salo­nów gier – Faz­cade, któ­rego trzy pię­tra połą­czone były spi­ral­nymi scho­dami. Jego motyw prze­wodni sta­no­wiła dys­ko­teka, jego rezy­den­tem był zatem DJ Music Man, ani­ma­tro­niczny didżej, który pusz­czał roz­ma­ite melo­die dla gra­ją­cych na auto­ma­tach i maszy­nach, a także dla dzi­wa­ków, któ­rzy korzy­stali z pokoi kara­oke na trze­cim pię­trze Faz­cade (Tony uwa­żał, że każdy, kto chce wstać i śpie­wać na oczach – i uszach – innych, musi być kom­plet­nie ześwi­ro­wany).

Salon Faz­cade oświe­tlała rów­nie ogromna liczba wie­lo­ko­lo­ro­wych neo­nów i diod, jak w całym Piz­za­plek­sie. Miał poza tym przy­pra­wia­jące o oczo­pląs fio­le­towe ściany i plu­szową jasno­fio­le­tową wykła­dzinę w gwiazdy i zawi­jasy, a do tego znaj­do­wały się w nim podo­bi­zny Freddy’ego Fazbe­ara, ani­ma­tro­nicz­nego niedź­wie­dzia, filaru całego impe­rium kor­po­ra­cji Fazbear. W tym fio­le­to­wym wnę­trzu upchnięto nie­zli­czone meta­lowe auto­maty do gier, któ­rych obu­dowy zdo­biły chro­mo­wane ramy i malunki w nie­mal każ­dym moż­li­wym kolo­rze. Wnę­trze Faz­cade było tak opa­li­zu­jąco-lśniące, że Tony zawsze czuł się tu, jakby opusz­czał praw­dziwy świat i wcho­dził do kalej­do­sko­po­wego rów­no­le­głego wymiaru.

W tym ogrom­nym salo­nie gier nie tylko widoki odpo­wia­dały zresztą za wra­że­nie zna­le­zie­nia się w innym świe­cie; swój udział miały w tym także dźwięki. Poza pul­su­ją­cymi baso­wymi ryt­mami utwo­rów, które odtwa­rzał DJ Music Man, w salo­nie pano­wał nie­ustanny hałas. To było istne słu­chowe mul­ti­wer­sum – nie­zli­czone war­stwy upa­ko­wa­nych razem dźwię­ków. Tony lubił opi­sy­wać w myślach różne rze­czy (aby ćwi­czyć umie­jęt­no­ści potrzebne pisa­rzowi) i cza­sami sta­rał się wyod­ręb­nić wszyst­kie dźwięki, które tutaj sły­szał, ale ni­gdy nie czuł się do końca na siłach. Ping, zing, ding – dobie­gało zewsząd, sły­szał brzę­cze­nia, stuk­nię­cia, jakby korek wysko­czył z butelki, świer­go­ta­nie i gongi. Oprócz odgło­sów pro­du­ko­wa­nych przez auto­maty byli też gra­cze oraz ich krzyki, śmie­chy, gwar roz­mów i trium­falne pohu­ki­wa­nia. Wszystko to mie­szało się razem w jeden skon­den­so­wany zgiełk, od któ­rego cza­sem bolała go głowa.

Tak jak dzi­siaj. Hałas, świa­tło i ruch w salo­nie bar­dziej go iry­to­wały, niż bawiły, zapewne dla­tego, że zamiast grać w gry zręcz­no­ściowe, wolałby oma­wiać pomy­sły na opo­wia­da­nie.

Zagrał w Bon-Bon Fun­ball, Chica’s Feeding Frenzy i Monty’s Gator Golf (ta ostat­nia gra była zręcz­no­ściową wer­sją praw­dzi­wego miesz­czą­cego się tu pola do mini­golfa) i poczuł, że ma dość. Zosta­wił Raba i Bootsa pod­krę­ca­ją­cych piłki do koszy­kówki w zaja­dłej roz­grywce na symu­la­to­rze sygno­wa­nym przez Mario­netkę i poszedł poła­zić po salo­nie gier.

Tak naprawdę jego wędrówka nie była do końca pozba­wiona celu. Miał pewien powód, aby prze­cha­dzać się w tę i z powro­tem po alej­kach mię­dzy auto­ma­tami i przy­glą­dać gra­czom. Szu­kał pomy­słu na opo­wia­da­nie. Z doświad­cze­nia wie­dział, że jeśli tro­chę poob­ser­wuje ludzi, znaj­dzie to, czego potrze­buje.

Cho­ciaż gry w Faz­cade były kre­atywne – wszyst­kie w jakiś spo­sób wią­zały się z posta­ciami z uni­wer­sum Fazbe­ara – a do tego zabawne, Tony uwa­żał, że obser­wo­wa­nie gra­ją­cych w nie osób jest jesz­cze cie­kaw­sze. Wszy­scy, któ­rzy spę­dzali tu czas na grach zręcz­no­ścio­wych, od naj­młod­szych dzieci po naj­star­szych senio­rów (zwy­kle babć lub dziad­ków, któ­rzy przy­pro­wa­dzali do Piz­za­pleksu swoje wnuki), mieli ten­den­cję do zatra­ca­nia się. Pochło­nięci mani­pu­lo­wa­niem przy­ci­skami i dżoj­sti­kami, ze wzro­kiem utkwio­nym w ekra­nach i sku­pieni cał­ko­wi­cie na gro­ma­dze­niu punk­tów, prze­sta­wali inte­re­so­wać się rze­czy­wi­sto­ścią. Dzieci i nasto­latki niczym się nie krę­po­wały, nie dbały już o to, co mogliby pomy­śleć o nich inni, a doro­śli wyraź­nie się relak­so­wali, na chwilę odsu­wa­jąc na bok codzienne pro­blemy.

Tony miał tylko dwa­na­ście lat, ale był już na tyle doj­rzały, żeby wie­dzieć, że życie może być trudne. Być może inni dwu­na­sto­lat­ko­wie o tym nie wie­dzieli, bo nie doświad­czyli tego na wła­snej skó­rze, ale on tak.

W ciągu ostat­nich dwóch lat ojciec Tony’ego z odno­szą­cego suk­cesy i dobrze zara­bia­ją­cego księ­go­wego dużej kor­po­ra­cji stał się ska­za­nym prze­stępcą. Oskar­żono go o defrau­da­cję setek tysięcy dola­rów w fir­mie, dla któ­rej pra­co­wał. Utrzy­my­wał, że jest nie­winny, ława przy­się­głych jed­nak mu nie uwie­rzyła. Grupa dwu­na­stu osób zde­cy­do­wała, że argu­menty pro­ku­ra­tury były bar­dziej prze­ko­nu­jące niż twier­dze­nia ojca. Otrzy­mał wyrok dwu­dzie­stu lat wię­zie­nia i grzywnę, któ­rej nie był w sta­nie spła­cić.

Pierw­sze jede­na­ście i pół roku życia Tony spę­dził w ład­nym, dużym domu z jesz­cze więk­szym ogro­dem w jed­nej z naj­lep­szych dziel­nic w mie­ście. Teraz on i mama dzie­lili z bab­cią (mamą jego mamy) mały, stary dom na nie­wiele więk­szym nie­chluj­nym podwórku na przed­mie­ściu. Gdy wyglą­dał przez okno, zamiast zie­lo­nych traw­ni­ków i ele­ganc­kich samo­cho­dów widział pożół­kły spła­che­tek trawy i zapusz­czony park przy­czep po dru­giej stro­nie ulicy. Zamiast ryt­micz­nego dźwięku auto­ma­tycz­nych zra­sza­czy lub śmie­chu bawią­cych się dzieci budził go teraz stu­kot kół poran­nego pociągu, który prze­jeż­dżał po torach nie­całe sześć­dzie­siąt metrów za domem.

Jasne, mogło być gorzej. Gdyby bab­cia nie przy­gar­nęła jego i mamy, kto wie, gdzie by zamiesz­kali? Od uro­dze­nia syna mama Tony’ego nie pra­co­wała, a teraz, kiedy mąż tra­fił do wię­zie­nia, dostała pracę jako asy­stentka w biu­rze. Zara­biała tyle, że led­wie mogła jakoś zwią­zać koniec z koń­cem. Jedy­nym powo­dem, dla któ­rego Tony mógł sobie pozwo­lić na tak czę­ste cho­dze­nie do Piz­za­pleksu, było to, że więk­szość popo­łu­dni i nie­je­den wie­czór spę­dzał na pra­cach ogrod­ni­czych, malo­wa­niu i wyko­ny­wa­niu drob­nych napraw dla eme­ry­tów, któ­rzy miesz­kali w parku przy­czep albo po sąsiedzku, w sta­rych domach, sto­ją­cych tu i ówdzie przy dro­dze wio­dą­cej z pół­nocy na połu­dnie.

Dzie­ciaki takie jak Boots i Rab, z zamoż­nych rodzin, nie rozu­miały jesz­cze, z jakimi zmar­twie­niami i trud­no­ściami przy­cho­dziło się zma­gać innym. Kole­dzy Tony’ego (i więk­szość dzie­cia­ków z klasy) mieli łatwe życie. On jed­nak wie­dział, że wielu innym rówie­śni­kom i więk­szo­ści doro­słych, któ­rych spo­ty­kał na swo­jej dro­dze, życie dawało w kość w ten czy inny spo­sób.

Jesz­cze zanim aresz­to­wano jego ojca, Tony inte­re­so­wał się tym, co sły­szał w wia­do­mo­ściach i znaj­do­wał w gaze­cie, którą jego tata codzien­nie czy­tał od deski do deski. Gdy był w dru­giej kla­sie, zaczął bawić się w repor­tera. Na uro­dziny w trze­ciej kla­sie rodzice spre­zen­to­wali mu apa­rat cyfrowy i chło­pak zaczął wędro­wać po całej oko­licy, robiąc zdję­cia. Od tego momentu zaczął pisać „arty­kuły” o wyda­rze­niach z sąsiedz­twa. Skru­pu­lat­nie wystu­ki­wał je dwoma pal­cami na kla­wia­tu­rze (to było, jesz­cze zanim nauczył się porząd­nie pisać), a potem dru­ko­wał w wielu egzem­pla­rzach na domo­wej dru­karce taty i dostar­czał na ganek każ­dego sąsiada. „Wrony pory­wają ulu­bioną lalkę małej sąsiadki”, „Panele sło­neczne psują sąsia­dowi widok z okna”, „Bez­pań­ski pies zżera kon­kur­sowe pomi­dory” – oto kilka przy­kła­dów jego wcze­snych publi­ka­cji.

Kiedy zaczął mieć hyzia na punk­cie dzien­ni­kar­stwa śled­czego, rodzice poparli tę pasję. Stali się jed­nak nieco scep­tyczni, gdy Tony napi­sał arty­kuł pod tytu­łem „Pan Mar­kham. Skąd te wszyst­kie kanały, skoro nie ma kablówki?”. Roz­po­wszech­nił tę histo­rię po oko­licy i wkrótce dom Mar­khamów odwie­dziło kilku bar­dzo ofi­cjal­nie wyglą­da­ją­cych panów w gar­ni­tu­rach. Następ­nego dnia ktoś prze­ciął opony w aucie ojca Tony’ego.

Po tym wyda­rze­niu rodzice oznaj­mili, że nie powi­nien już kol­por­to­wać swo­ich arty­ku­łów w sąsiedz­twie.

– Może powi­nie­neś zacząć pisać jakieś opo­wia­da­nia, kocha­nie – zasu­ge­ro­wała mama. – To bez­piecz­niej­sze.

– Co masz na myśli? – zapy­tał Tony.

Tata wziął go wtedy na roz­mowę i wyja­śnił:

– Cza­sami pisa­nie o praw­dzi­wych wyda­rze­niach bywa trudne, synu. Nie jest łatwo zebrać wszyst­kie fakty, a jeśli w czymś nie masz racji… a nawet, jeśli masz… możesz napy­tać komuś biedy. Dzien­ni­kar­stwo śled­cze jest ważne dla spo­łe­czeń­stwa, ale może być… – tata Tony’ego zmarsz­czył brwi. – …nie­bez­pieczne.

Wtedy Tony tego nie rozu­miał. Teraz już tak, ale nie dbał o to.

Po tym, co przy­tra­fiło się tacie, bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek zale­żało mu na poszu­ki­wa­niu odpo­wie­dzi. Chciał zgłę­bić każdą moż­liwą sprawę.

Pró­bo­wał nawet zba­dać sytu­ację taty, ale zna­la­zł­szy się w wię­zie­niu, tata powie­dział mu, że musiał zobo­wią­zać się, iż nie będzie sta­rał się wyja­śnić sprawy defrau­da­cji na wła­sną rękę.

– Daj temu spo­kój – pod­kre­ślił tata. – Obie­caj mi to.

Nie miał wyboru. Musiał zło­żyć obiet­nicę.

I jak dotąd jej dotrzy­my­wał.

Jed­nak to, że nie był w sta­nie dowie­dzieć się, co tak naprawdę stało się z pie­niędzmi, które zda­niem wszyst­kich ukradł jego ojciec, czuł jesz­cze więk­szą deter­mi­na­cję, by roz­wi­kłać każdą napo­tkaną tajem­nicę. Nie­na­wi­dził pytań bez odpo­wie­dzi.

A skoro mowa o pyta­niach bez odpo­wie­dzi…

Zamy­ślony, dotarł do rzędu fli­pe­rów do gry w pin­ball. Na maszy­nach obok sie­bie grały dwie ładne nasto­latki, na oko co naj­mniej dwa lub trzy lata star­sze od Tony’ego. Z wymiany obelg i docin­ków mógł się domy­ślić, że jedna pró­buje poko­nać drugą na punkty.

– Nawet nie pró­buj! – krzyk­nęła wyż­sza z dwóch dziew­czyn, dłu­go­włosa bru­netka z war­ko­czem, gdy fli­per kole­żanki roz­bły­snął świa­tłami, a liczba punk­tów wzro­sła czte­ro­krot­nie.

Druga dziew­czyna, drobna i rudo­włosa, zaśmiała się per­li­ście.

– Co mi zro­bisz, jak mnie zła­piesz? – zakpiła śpiew­nie.

Tony skie­ro­wał wzrok na tablice wyni­ków obu maszyn, a kiedy to zro­bił, coś drgnęło w głębi jego umy­słu. Zmarsz­czył brwi, stu­diu­jąc tabele.

– GGY – powie­dział na głos, odczy­tu­jąc rzą­dek liter przy rekor­dzie. GGY, kim­kol­wiek był, wyprze­dził innych gra­czy o miliony punk­tów. I to na obu maszy­nach, na któ­rych grały teraz dziew­czyny.

Tony znowu zaczął obser­wo­wać zawody pin­bal­lowe. Twa­rze dziew­czyn wyra­żały naj­wyż­szą kon­cen­tra­cję; obie musiały być mistrzy­niami w tej grze. Wła­sne umie­jęt­no­ści Tony oce­niał cał­kiem nie­źle, ale one były nie­wia­ry­godne. Kró­lowe pin­balla! Miały nie­zwy­kłą kon­trolę nad piłeczką i oczy­wi­ście obie dosko­nale orien­to­wały się w czu­ło­ści prze­chyłu swo­ich auto­ma­tów. Czę­sto w nie waliły bez nega­tyw­nych kon­se­kwen­cji.

Dziew­czyna z dłu­gim war­ko­czem stała przed swoją maszyną pra­wie na bacz­ność. Krzy­wiła się; miała ogromne zęby i wyglą­dało na to, że nimi zgrzyta, gdy jej palce – ser­deczny i środ­kowy – śmi­gały nad kon­tro­l­kami tak szybko, że aż się roz­ma­zy­wały przed oczami Tony’ego.

Rudo­włosa, która miała kilka tysięcy punk­tów wię­cej niż kole­żanka, stała w bar­dziej zre­lak­so­wa­nej pozie. Obsłu­gu­jąc stery maszyny, opie­rała się o nią pozor­nie swo­bod­nie. Nie poka­zy­wała zębów, ale miała zaci­śniętą szczękę, a żyły na jej szyi nabrzmiały tak, że Tony dostrze­gał, jak przy­spie­sza jej puls.

Dziew­częta wyko­ny­wały per­fek­cyjne poda­nia i odbi­cia; srebrne kulki śmi­gały, odbi­jały się od zde­rza­ków i prze­la­ty­wały od jed­nej pary łapek do dru­giej; lampki auto­ma­tów migo­tały, rzu­ca­jąc czer­wono-poma­rań­czowe bły­ski na twa­rze gra­czek. Tony obser­wo­wał to wszystko jak zahip­no­ty­zo­wany, choć pró­bo­wał śle­dzić roz­gry­wany z nie­sa­mo­wi­tym kunsz­tem mecz i tablicę wyni­ków jed­no­cze­śnie.

Sys­temy punk­ta­cji na auto­ma­tach do pin­balla w Faz­cade były bar­dzo zróż­ni­co­wane. Ten sam strzał w jed­nej grze mógł dać ci sto punk­tów, więc wynik miliona punk­tów w niej osią­gnięty był impo­nu­jący. W innych grach dało się za jed­nym strza­łem zyskać sto tysięcy punk­tów. Rekordy tych auto­ma­tów się­gały zatem nawet miliarda. Dwie maszyny, na któ­rych grały dziew­czyny, miały te same sys­temy punk­ta­cji – musiały, bo ina­czej kole­żanki nie byłyby w sta­nie rywa­li­zo­wać na oddziel­nych maszy­nach. Tutaj więk­szość rekor­dów wyno­siła kilka milio­nów punk­tów. Każda z dziew­czyn prze­kro­czyła już pięć milio­nów, a ich wyniki były wyż­sze niż wszyst­kie inne na listach rekor­dów – z wyjąt­kiem tajem­ni­czego GGY. Te ini­cjały wid­niały na trzech pierw­szych miej­scach list obu auto­ma­tów, a wyniki wpi­sane przy nich były wyż­sze o pięć­dzie­siąt milio­nów od wyni­ków innych gra­czy.

Tony odwró­cił się i spoj­rzał za sie­bie, w głąb alejki, którą wła­śnie prze­szedł. Gdzie wcze­śniej widział ini­cjały GGY?

Zosta­wił dziew­czyny ich roz­grywce i wró­cił po wła­snych śla­dach, spraw­dza­jąc listy rekor­dów w każ­dej grze. Szybko zna­lazł GGY na innym auto­ma­cie do pin­balla kilka maszyn dalej.

Kon­ty­nu­ował śledz­two, sys­te­ma­tycz­nie prze­glą­da­jąc listy naj­lep­szych gra­czy na wszyst­kich auto­ma­tach na tym pię­trze Faz­cade. Gracz pod­pi­su­jący się jako GGY nie wypró­bo­wał tu zbyt wielu gier, ale w tych, w które grał, bił wszyst­kich na głowę. Ile­kroć te ini­cjały poja­wiały się na liście, wyniki przy nich zosta­wiały całą resztę daleko w tyle.

Kim był ten geniusz gier? W jaki spo­sób osią­gał tak wyso­kie wyniki? Czy był po pro­stu tak dobry… a jeśli tak, to jak to zro­bił?… A może w jakiś spo­sób oszu­ki­wał?

Tony uśmiech­nął się sze­roko, czu­jąc lek­kie łasko­ta­nie w brzu­chu. Budziła się w nim eks­cy­ta­cja. Oto zagad­nie­nie, które pobu­dza jego kre­atyw­ność. Praw­dziwa tajem­nica, którą zamie­rzał roz­wią­zać, i która mogła stać się kanwą dla ich opo­wia­da­nia. Nie­ważne, że nie była fik­cyjna. Musiał tylko zmie­nić kilka szcze­gó­łów na temat swego odkry­cia, by śledz­two mogło stać się cen­tral­nym punk­tem ich histo­rii.

Przede wszyst­kim musiał zna­leźć tajem­ni­czego GGY, a żeby to zro­bić, musiał dowie­dzieć się, kim jest ten gracz. Z pew­no­ścią ktoś go widział, bio­rąc pod uwagę nie­sa­mo­wite wyniki, jakie osią­gnął na nie­jed­nej prze­cież maszy­nie.

Znów zawró­cił w kie­runku kró­lo­wych pin­balla. Tajem­ni­czy gracz korzy­stał z tam­tych dwóch maszyn, na któ­rych i one naj­wy­raź­niej sporo grały. Ist­niała nie­mała szansa, że widziały GGY.

Kiedy skrę­cił za róg, pra­wie wpa­dło na niego dwóch roz­bry­ka­nych chło­pa­ków; pokrę­cił głową, gdy obaj odbili się od naj­bliż­szego auto­matu, pró­bu­jąc nie zde­rzyć się z Tonym. Mieli na sobie szare koszulki i czapki z dasz­kiem. Wyglą­dają jak małe ludz­kie kulki do pin­balla, pomy­ślał Tony, szcze­rząc zęby w uśmie­chu.

Chłopcy krzyk­nęli do sie­bie, poga­nia­jąc jeden dru­giego, i odbie­gli. Tony szedł dalej, sta­ra­jąc się wyprzeć z głowy myśli o ota­cza­ją­cym go zgiełku, by móc zasta­no­wić się nad tajem­ni­czym GGY i jego wyso­kimi wyni­kami.

Dotarł­szy do nasto­let­nich mistrzyń, zadał sobie pyta­nie, czy może je zagad­nąć w trak­cie gry. Nie­któ­rzy nie mieli z tym żad­nego pro­blemu. Inni trak­to­wali grę tak serio, że rzu­ci­liby się do gar­dła każ­demu, kto pró­bo­wałby ją zakłó­cić.

Pod­szedł i zde­cy­do­wał, że rów­nie dobrze może spró­bo­wać. Co mogło się zda­rzyć naj­gor­szego? Mogły rzu­cić mu naj­wy­żej ziry­to­wane spoj­rze­nie albo wyzwi­sko. Bywało gorzej. Bycie synem ska­za­nego mal­wer­santa pozwo­liło mu wyho­do­wać sobie grubą skórę. Sprawa jego ojca cie­szyła się wiel­kim zain­te­re­so­wa­niem mediów; przez jakiś czas prasa koczo­wała nawet na ich traw­niku. Tony szybko się nauczył, że przej­mu­jąc się tym, co myślą inni, czło­wiek gwa­ran­tuje sobie per­ma­nentne poczu­cie nie­szczę­ścia.

Kró­lowe pin­balla cią­gle grały. Ruda już nie pro­wa­dziła, teraz to bru­netka miała prze­wagę, a gry­mas na jej twa­rzy ustą­pił miej­sca zaro­zu­mia­łemu uśmiesz­kowi.

Tony uznał, że bar­dziej przy­stęp­nie z nich dwóch wygląda rudo­włosa, więc to ją posta­no­wił zagad­nąć. Dba­jąc, by nie pod­cho­dzić zbyt bli­sko (żaden gracz nie lubi, gdy ktoś dyszy mu w kark), pocze­kał, aż gra­jąca zwróci na niego uwagę. Następ­nie uniósł dłoń, poma­chał do niej non­sza­lancko i powie­dział:

– Genial­nie to roz­gry­wasz. – Nie chciał ura­zić bru­netki, pomi­ja­jąc ją, więc dodał: – Obie genial­nie gra­cie. Jeste­ście nie­sa­mo­wite.

Czar­no­włosa dziew­czyna nie odpo­wie­działa, ale uśmie­szek na jej twa­rzy roz­sze­rzył się w sze­roki uśmiech. Rudo­włosa zaci­snęła wargi, mani­pu­lu­jąc łopat­kami maszyny, aby wyko­nać ide­alny chwyt, bez­błęd­nie spo­wol­nić pęd piłki i przy­go­to­wać się do kolej­nego strzału. Ten oka­zał się bez­kon­ku­ren­cyjny. Piłka prze­le­ciała ryko­sze­tem przez całą maszynę jak pocisk, suma punk­tów także poszy­bo­wała w górę. Rudo­włosa wysu­nęła się na pro­wa­dze­nie i dostała praw­dzi­wego przy­spie­sze­nia.

Tony musiał odcze­kać w mil­cze­niu następną pełną minutę, pod­czas gdy dziew­czyna znę­cała się nad maszyną, roz­bi­ja­jąc w pył czar­no­włosą kole­żankę. Kiedy nieco wyha­mo­wała, zer­k­nęła na chłopca.

– Co ty, stal­ku­jesz nas? – zapy­tała. – Nie jesteś na to za mały?

Uśmiech­nął się. To nie był naj­lep­szy począ­tek roz­mowy, ale przy­naj­mniej nie kazała mu spa­dać.

– Nie stal­kuję – odparł. – Pró­buję się dowie­dzieć, kim jest GGY, a skoro ty i twoja kole­żanka dużo gra­cie, to może widzia­ły­ście tę osobę.

– GGY? – powtó­rzyła bru­netka. Pod­rzu­ciła piłkę w odpo­wied­nim momen­cie, a ta odbiła się ryko­sze­tem, dzięki czemu suma punk­tów dziew­czyny znowu pra­wie zrów­nała się z sumą punk­tów jej kole­żanki.

Tony wska­zał na listę rekor­dów.

– Wyniki gra­cza GGY są znacz­nie wyż­sze niż kogo­kol­wiek innego – powie­dział. – Oprócz tej osoby to wy jeste­ście naj­lep­sze na tych maszy­nach. A wyniki GGY są, cóż, zupeł­nie z innej bajki.

Ruda się skrzy­wiła.

– Nie zwra­cam uwagi na listę rekor­dów. Nie obcho­dzi mnie. Chcę tylko poko­nać ją. – Wska­zała pod­bród­kiem na przy­ja­ciółkę.

– Chyba w twoim śnie – odcięła się bru­netka.

– O, widzę, że masz uro­je­nia – odparła ruda.

Tony się roze­śmiał. Rudo­włosa rzu­ciła mu kolejne spoj­rze­nie.

– Cał­kiem miły jesteś – powie­działa. – Ile masz lat?

Zaru­mie­nił się.

– Dwa­na­ście. Jestem w siód­mej kla­sie.

Rudo­włosa wes­tchnęła gło­śno.

– Za młody. My już cho­dzimy do dru­giej lice­al­nej.

Nie wie­dział, co na to odpo­wie­dzieć. Posta­no­wił więc to zigno­ro­wać.

– A zatem nie wie­cie, kim jest GGY? – powtó­rzył pyta­nie.

Wzru­szyła ramio­nami.

– Nie mam poję­cia. Powi­nie­neś zapy­tać Axela.

– Kim jest Axel? – zapy­tał Tony.

Bru­netka zare­cho­tała.

– ABC – odparła.

Zdzi­wiony tą alfa­be­tyczną odpo­wie­dzią Tony wydu­kał:

– Co?

Ruda wska­zała głową listę rekor­dów.

– Axel Bran­don Camp­bell. Pew­nie jest gdzieś tam na górze.

Tony też spoj­rzał na listę. Fak­tycz­nie, litery ABC wid­niały kilka lini­jek poni­żej ini­cja­łów dziew­czyn, KXT i CRF. Zasta­na­wiał się, co ozna­czają, ale nie zapy­tał.

Rudo­włosa na kilka sekund skon­cen­tro­wała się na grze, po czym wresz­cie się ode­zwała:

– Axel jest z nami w kla­sie i zawsze nawija o tym, jak to bije tutaj rekordy na auto­ma­tach. To on nam powie­dział, że i my zna­la­zły­śmy się na liście. Kto jak kto, ale on powi­nien wie­dzieć, co to za GGY.

– Jak wygląda ten Axel? – dopy­ty­wał Tony.

– Niski – zaczęła opi­sy­wać rudo­włosa – mniej wię­cej two­jego wzro­stu, cho­ciaż jest cztery lata star­szy od cie­bie. Długa twarz, małe usta. Duże uszy.

– Nosi głu­pią czapkę – dodała bru­netka.

– Zga­dza się – przy­tak­nęła jej przy­ja­ciółka.

– Jaką czapkę? – chciał wie­dzieć chło­piec.

Rudo­włosa wzru­szyła ramio­nami.

– Taką, w jakiej cho­dzi się na ryby, przy­naj­mniej mój tata w takiej cho­dzi.

– Taką z ron­dem – pod­su­nęła bru­netka.

– No wła­śnie – zgo­dziła się ruda. – Paskudny odcień zie­leni.

– No, a teraz zmy­kaj – ucięła bru­netka. – Zakłó­casz mi ener­gię.

Rudo­włosa prych­nęła.

– Taaa, bo ty masz jakąś ener­gię – docięła przy­ja­ciółce.

Tamta wark­nęła i pod­jęły prze­rwaną grę. Tony się uśmiech­nął.

– Dzięki – powie­dział.

Żadna z dziew­czyn nie zwró­ciła na to uwagi.

Ruszył w swoją stronę, wycią­ga­jąc szyję i roz­glą­da­jąc się wśród gra­czy. Nie zauwa­żył żad­nej brzyd­kiej zie­lo­nej rybac­kiej czapki.

Szedł przej­ściem wśród auto­ma­tów, obra­ca­jąc głowę w prawo i lewo. Teraz miał jakiś punkt zacze­pie­nia. Jak trudno może być zna­leźć sta­łego bywalca tego miej­sca, który nosi cha­rak­te­ry­styczne nakry­cie głowy?

– No, jesteś! – zawo­łał Boots.

Tony się odwró­cił. Boots i Rab szli nie­spiesz­nie w jego kie­runku.

– Gdzieś ty był? – zapy­tał Rab.

Tony wzru­szył ramio­nami.

– Obser­wo­wa­łem ludzi.

Boots wydał z sie­bie gło­śny odgłos chra­pa­nia.

– Nudy – zawy­ro­ko­wał. Stuk­nął Tony’ego lekko w biceps. – Naprawdę musisz sobie zna­leźć lep­sze hobby.

Tony ponow­nie wzru­szył ramio­nami. Nie chciał mówić Boot­sowi ani Rabowi o swoim nowym śledz­twie. Tylko by go wyśmiali, że jest cie­kaw­ski, i powie­dzie­liby, że jego pomysł to głu­pota. Zawsze uwa­żali, że jego śledz­twa to nudne bzdury.

– Jeste­śmy głodni – oznaj­mił Rab. – Pizza?

Tony ski­nął głową.

– Jasne.

Uznał, że może poszu­kać Axela póź­niej. I tak nie chciał, aby kum­ple byli w pobliżu, gdy będzie pro­wa­dził swoje śledz­two.

Gdy wycho­dzili z salonu gier, musiał się mocno sta­rać, żeby nie szcze­rzyć cały czas zębów w uśmie­chu. Nie mógł się docze­kać, aby zgłę­bić tajem­nicę GGY. Miał oso­bliwe i silne prze­czu­cie, że to coś wiel­kiego, jakby był to led­wie wierz­cho­łek góry lodo­wej, któ­rej odkry­cie powali go na kolana. Nie wie­dział, dla­czego tak myśli, ale nauczył się ufać swo­jej intu­icji. Coś tu się działo, a on zamie­rzał to roz­wi­kłać. To będzie po pro­stu epic­kie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki