Five Nights at Freddy’s. Srebrne oczy. Five Nights at Freddy’s - Scott Cawthon, Kira Breed-Wrisley - ebook

Five Nights at Freddy’s. Srebrne oczy. Five Nights at Freddy’s ebook

Scott Cawthon, Kira Breed-Wrisley

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dziesięć lat temu w pizzerii Freddy Fazbear’s Pizza w miasteczku Hurricane miały miejsce okrutne morderstwa. Siedemnastoletnia dziś Charlie od tamtego czasu usiłowała zapomnieć o tym, co się wydarzyło; bezskutecznie, bo to jej ojciec był właścicielem lokalu i twórcą czterech animatronów – olbrzymich pluszowych maskotek, ulubieńców dzieci. W dziesiątą rocznicę tragedii Charlie spotyka się z przyjaciółmi, pragnąc uczcić pamięć zmarłego wtedy kolegi. Razem udają się do zamkniętej pizzerii, gdzie wszystko wygląda zupełnie inaczej niż kiedyś, a pozostawione w niej maskotki okazują się być krwiożerczymi bestiami… Pierwsza część trylogii opartej na kultowej serii niezależnych gier komputerowych, napisana przez ich twórcę. Seria uzyskała olbrzymią popularność i wysokie oceny graczy i recenzentów. Wytwórnia Warner Bros przygotowuje na jej podstawie film pełnometrażowy

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 358

Oceny
4,3 (163 oceny)
96
36
26
2
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bezo_bezowy

Dobrze spędzony czas

Polecam dla fanów , tyjko tłumaczenie lepsze mogli by zrobić ale to nie jest oczywiste że "Pizzeria miśka Freddy'ego" to "Freddy's Fazbear Pizza" (dobra wiem że się czepiam bo wystarczy znać minimalnie angielski i fabułę fnafa).
40
ZPmieta

Nie oderwiesz się od lektury

Książka świetna,emocjonująca ja się rozkręci akcja nie oderwiesz się od niej ,polecam
20
Koppo

Nie oderwiesz się od lektury

super książka
20
Pouek_

Nie oderwiesz się od lektury

Pełna akcji, emocji i fabuły. Uważam ją za nieodłączny dodatek do serii FNaF. Must read!
20
kaxbe1972

Całkiem niezła

Spodziewałem się czegoś ciekawszego, bardziej interesującego. Może... nie było źle, ale...
21

Popularność



Podobne


ROZ­DZIAŁ 1

Widzi mnie.

Char­lie opa­dła na czwo­raki. Utknęła za rzę­dem auto­ma­tów do gry, skur­czona w wąskiej prze­strzeni pomię­dzy kon­so­lami a ścianą. Pod sto­pami miała poskrę­cane kable i bez­u­ży­teczne wtyczki. Była osa­czona. Jedyną drogę ucieczki zagra­dzało to coś, a ona nie była wystar­cza­jąco szybka, by je omi­nąć. Patrząc w prze­świty mię­dzy auto­ma­tami, widziała, jak stwór krą­żył w tę i z powro­tem. Mimo braku miej­sca pró­bo­wała się cof­nąć. Stopa zaplą­tała jej się w kabel. Dziew­czyna znie­ru­cho­miała, po czym wygięła się, by ostroż­nie się wyswo­bo­dzić.

Usły­szała ude­rze­nie metalu o metal. Naj­dal­szy auto­mat zachwiał się i oparł o ścianę. Napast­nik znów zadał cios, roz­wa­la­jąc ekran, po czym dopadł następ­nej kon­soli. Roz­bi­jał je ryt­micz­nie, roz­ry­wał mecha­ni­zmy i wciąż się zbli­żał.

Muszę się stąd wydo­stać, muszę! Ta paniczna myśl nie była zbyt pomocna.

Nie było stąd ucieczki. Ramię ją bolało i miała ochotę roz­pła­kać się w głos. Spod wyświech­ta­nego ban­daża sączyła się krew. Miała wra­że­nie, że wraz z nią opusz­czają ją wszel­kie siły. Wzdry­gnęła się, gdy sto­jąca kilka stóp od niej kon­sola ude­rzyła o ścianę. Zbli­żał się. Coraz wyraź­niej sły­szała zgrzyt zęba­tek i jesz­cze gło­śniej­sze tyka­nie ser­wo­me­cha­ni­zmów.

Gdy zamy­kała oczy, wciąż widziała jego wpa­trzone w nią oczy, zma­to­wiałe futro i metal wyzie­ra­jący spod syn­te­tycz­nego ciała.

Nagle wyszarp­nął sto­jący przed nią auto­mat. Maszyna prze­wró­ciła się, rzu­cona jak zabawka. Kable spod jej rąk i nóg zostały wyrwane, a Char­lie pośli­zgnęła się i pra­wie upa­dła. Gdy zła­pała rów­no­wagę, unio­sła wzrok i ujrzała opa­da­jący hak…

WITAMY W HUR­RI­CANE, UTAH

Char­lie uśmiech­nęła się krzywo na widok znaku i poje­chała dalej. Cho­ciaż świat po dru­giej stro­nie znaku wyglą­dał dokład­nie tak samo, gdy go mijała, ogar­nęło ją nie­cier­pliwe wycze­ki­wa­nie. Niczego nie pozna­wała. Z dru­giej strony, trudno się dzi­wić, tak daleko od cen­trum była tylko szosa i pustka.

Zasta­na­wiała się, jak będą wyglą­dać pozo­stali. Kim teraz są. Dzie­sięć lat temu byli naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi. A potem stało się to i wszystko się skoń­czyło, przy­naj­mniej dla Char­lie. Nie widziała żad­nego z nich od czasu, kiedy miała sie­dem lat.Kiedy byli dziećmi, cią­gle do sie­bie pisali, zwłasz­cza Marla, która pisała tak, jak mówiła – szybko i nie­skład­nie. Ale wraz z upły­wem czasu coraz bar­dziej się od sie­bie odda­lali, listy przy­cho­dziły coraz rza­dziej, a roz­mowy, które dopro­wa­dziły do tej wycieczki, były zdaw­kowe i pełne nie­zręcz­nej ciszy. Char­lie powtó­rzyła ich imiona, jakby chciała się upew­nić, że na­dal je pamięta: Marla. Jes­sica. Lamar. Carl­ton. John. I Michael… To wła­śnie Michael był przy­czyną, dla któ­rej odby­wali tę podróż. Minęło dzie­sięć lat od jego śmierci, dzie­sięć lat, od kiedy to się stało. Teraz rodzice Micha­ela chcieli, aby wszy­scy dawni przy­ja­ciele chłopca zebrali się na uro­czy­stość, na któ­rej zosta­nie ufun­do­wane sty­pen­dium jego imie­nia. Char­lie wie­działa, że to szla­chetny cel, ale cały ten zjazd wyda­wał jej się dość maka­bryczny. Zadrżała i zmniej­szyła chło­dze­nie w samo­cho­dzie, cho­ciaż wie­działa, że to nie cho­dziło o zimno.

Doje­chaw­szy do cen­trum, zaczęła roz­po­zna­wać kolejne miej­sca – kilka skle­pów i kino, które teraz rekla­mo­wało naj­now­szy letni hit. Zasko­czyło ją to, a potem uśmiech­nęła się do sie­bie.

Czego się spo­dzie­wa­łaś? Że nic się tu nie zmieni? Że to będzie pomnik chwili two­jego wyjazdu, zatrzy­many na zawsze lipiec 1985?

Cóż, dokład­nie tego ocze­ki­wała. Spoj­rzała na zega­rek. Miała jesz­cze kilka godzin wol­nego do spo­tka­nia. Pomy­ślała, że mogłaby wybrać się do kina, ale tak naprawdę wie­działa, na co ma ochotę. Skrę­ciła w lewo i ruszyła za mia­sto.

Dzie­sięć minut póź­niej zatrzy­mała się i wysia­dła.

Przed nią wzno­sił dom, któ­rego ciemny obrys był niczym rana na tle błę­kit­nego nieba. Char­lie oparła się o samo­chód, czu­jąc, jak zaczyna jej się krę­cić w gło­wie. Przez chwilę oddy­chała głę­boko. Wie­działa, że on tu będzie. Kilka lat temu zaj­rzała po kry­jomu do ksiąg rachun­ko­wych ciotki i odkryła, że kre­dyt został spła­cony, a ona na­dal płaci poda­tek od nie­ru­cho­mo­ści. Minęło tylko dzie­sięć lat. Nie było powodu, aby cokol­wiek się tu zmie­niło. Char­lie powoli wspięła się po scho­dach, patrząc na odła­żącą farbę. Trzeci sto­pień wciąż był oblu­zo­wany, a krzaki róż prze­jęły jedną stronę ganku, wgry­za­jąc się cier­niami w drewno. Drzwi były zamknięte, ale Char­lie na­dal miała klucz. Wła­ści­wie to ni­gdy go nie uży­wała. Zdej­mu­jąc go z szyi i wsu­wa­jąc do zamka, przy­po­mniała sobie, jak ojciec zało­żył jej go na szyję. Na wypa­dek, gdyby kie­dyś był ci potrzebny. No cóż, teraz był.

Drzwi otwo­rzyły się z łatwo­ścią. Char­lie rozej­rzała się wokół. Nie pamię­tała wiele z pierw­szych lat, które tu spę­dziła. Miała zale­d­wie trzy lata i wszyst­kie wspo­mnie­nia zlały się w jedną plamę dzie­cię­cego żalu i bólu. Nie rozu­miała, czemu jej mama musiała odejść, nie­ustan­nie trzy­mała się ojca, czu­jąc się w miarę pew­nie tylko w jego obec­no­ści, gdy wtu­lała się w jego fla­ne­lowe koszule i czuła zapach smaru, gorą­cego metalu i jego wła­sny.

Na wprost niej znaj­do­wały się schody, ale nie ruszyła w ich stronę. Skrę­ciła do salonu, w któ­rym wszyst­kie meble wciąż były na swo­ich miej­scach. Kiedy była mała, nie zauwa­żała, że ten dom jest tro­chę za duży jak na ich meble, poroz­sta­wiane zbyt sze­roko, żeby zapeł­nić całą tę prze­strzeń. Sto­lik do kawy był w zbyt dużej odle­gło­ści od kanapy, by wygod­nie było do niego się­gać, a fotel stał za daleko, żeby swo­bod­nie poroz­ma­wiać. Na środku pokoju na drew­nia­nej pod­ło­dze była ciemna plama, którą Char­lie szybko obe­szła. Skie­ro­wała się do kuchni. W szaf­kach było tylko kilka garn­ków, ron­dli i innych naczyń. Gdy Char­lie była dziec­kiem, ni­gdy niczego nie bra­ko­wało, ale teraz poczuła, że ten nie­po­trzebny ogrom domu był swego rodzaju prze­pro­si­nami, jakby jej ojciec, który stra­cił tak wiele, sta­rał się dać swo­jej córce wszystko, co mógł. Do cze­go­kol­wiek się zabie­rał, zawsze prze­sa­dzał.

Kiedy była tu ostat­nim razem, dom był ciemny i wszystko wyda­wało jej się złe. Zanie­siono ją po scho­dach do jej pokoju, cho­ciaż miała sie­dem lat i szyb­ciej weszłaby na wła­snych nogach. Ale cio­cia Jen weszła na ganek, wzięła ją na ręce i zanio­sła, zasła­nia­jąc jej twarz ręką, jakby była nie­mow­lę­ciem w pra­żą­cym słońcu. Posta­wiła Char­lie na pod­ło­dze i zamknęła za sobą drzwi do pokoju. Kazała jej spa­ko­wać walizkę, a Char­lie zaczęła pła­kać, że do tak małej walizki nie zmiesz­czą jej się wszyst­kie rze­czy.

– Możemy wró­cić po resztę póź­niej – odparła z nie­cier­pli­wo­ścią cio­cia Jen, gdy Char­lie, nie­zde­cy­do­wana, nachy­lała się nad komodą, roz­wa­ża­jąc, które koszulki zabrać.

Ni­gdy nie wró­ciły po resztę.

Char­lie weszła po scho­dach i skie­ro­wała się do swo­jego sta­rego pokoju. Drzwi były uchy­lone, a gdy je otwie­rała, ogar­nęła ją dziwna myśl: a co, jeśli jej młod­sze ja sie­dzi wśród zaba­wek, pod­nie­sie na nią wzrok i zapyta: „kim jesteś?”. Weszła do środka.

Tak jak i w pozo­sta­łej czę­ści domu, tu też nic się nie zmie­niło. Ściany miały kolor bla­do­ró­żowy, a sufit, który z jed­nej strony opa­dał gwał­tow­nie, zgod­nie z pochy­ło­ścią dachu, był w tym samym kolo­rze. Jej stare łóżko wciąż stało przy ścia­nie pod dużym oknem. Mate­rac był cały, ale pościel znik­nęła. Okno było uchy­lone, a roz­sy­pu­jące się koron­kowe firanki koły­sały się na wie­trze. Pod oknem, w miej­scu, gdzie przez lata prze­do­sta­wała się woda, była ciemna wil­gotna plama, zdra­dza­jąc zapusz­cze­nie domu. Char­lie weszła na łóżko i ze zgrzy­tem domknęła okno. Potem zesko­czyła z mate­raca i odwró­ciła się w stronę pokoju i wytwo­rów jej ojca.

Pod­czas pierw­szej nocy w domu bała się spać sama. Nie pamię­tała tego, ale ojciec opo­wia­dał jej to tyle razy, że miała wra­że­nie, jakby to było jej wła­sne wspo­mnie­nie. Sie­działa i cze­kała, aż do niej przy­szedł, wziął ją na ręce, przy­tu­lił i obie­cał, że dopil­nuje, aby już ni­gdy nie była sama. Następ­nego ranka wziął ją za rękę i zapro­wa­dził do garażu, po czym zabrał się do pracy, by dotrzy­mać obiet­nicy.

Jego pierw­szym wyna­laz­kiem był fio­le­towy kró­lik, teraz wypło­wiały od lat spę­dzo­nych na słońcu. Jej ojciec nadał mu imię Teo­dor. Zwie­rzak był wiel­ko­ści trzy­let­niego dziecka – jej ówcze­snego wzro­stu – miał plu­szowe futerko, lśniące oczy i ele­gancką czer­woną muszkę. Nie robił wiele, machał tylko łapą, krę­cił głową na boki i mówił gło­sem jej ojca „kocham cię, Char­lie”. Ale to wystar­czało, by był jej noc­nym straż­ni­kiem, kimś, kto dotrzy­my­wał jej towa­rzy­stwa, gdy nie mogła zasnąć. Teraz Teo­dor sie­dział w bia­łym wikli­no­wym fotelu w kącie pokoju. Char­lie poma­chała do niego, ale ponie­waż był wyłą­czony, nie odpo­wie­dział tym samym.

Następne zabawki były bar­dziej skom­pli­ko­wane. Nie­które dzia­łały, a inne nie. Nie­które miały stałe usterki, a inne po pro­stu nie odpo­wia­dały dzie­cię­cej wyobraźni Char­lie. Wie­działa, że tamte ojciec zabie­rał z powro­tem do warsz­tatu i wyko­rzy­sty­wał ich czę­ści, ale nie lubiła patrzeć, jak je roz­kłada. Nato­miast te, które zacho­wała, które kochała, były tu teraz i patrzyły na nią wycze­ku­jąco. Char­lie uśmiech­nęła się i naci­snęła guzik przy łóżku. Pod­dał się z tru­dem, ale nic nie nastą­piło. Naci­snęła jesz­cze raz, dłu­żej go przy­trzy­mu­jąc, i tym razem po dru­giej stro­nie pokoju, ze zgrzy­tem metalu o metal, zaczął się poru­szać jed­no­ro­żec.

Jed­no­ro­żec (z jakie­goś powodu, któ­rego już nie pamię­tała, Char­lie nazwała go Stan­ley) był z metalu poma­lo­wa­nego na lśniącą biel. Toczył się po torze w kształ­cie okręgu, pod­rzu­ca­jąc i opusz­cza­jąc sztywno głowę. Tor zgrzyt­nął, gdy Stan­ley obje­chał róg pokoju i zatrzy­mał się przy łóżku. Char­lie kuc­nęła przy nim na pod­ło­dze i pokle­pała go po boku. Lśniąca farba łusz­czyła się, a łeb zardze­wiał. Tylko oczy lśniły żywo pośród roz­padu.

– Potrze­bu­jesz malo­wa­nia, Stan­ley – powie­działa Char­lie.

Jed­no­ro­żec mil­cząco wpa­try­wał się w prze­strzeń.

W nogach łóżka znaj­do­wało się koło zro­bione z pospa­wa­nych razem kawał­ków metalu. Zawsze uwa­żała, że coś takiego mogłaby zna­leźć w łodzi pod­wod­nej. Obró­ciła je. Przez moment sta­wiało opór, a potem zaczęło się krę­cić jak zwy­kle. Po dru­giej stro­nie pokoju otwo­rzyły się naj­mniej­sze drzwi szafy. Z wnę­trza wyje­chała po swoim torze Ella, lalka wiel­ko­ści dziecka, trzy­ma­jąca w malut­kich rącz­kach fili­żankę i spode­czek, niczym dar. Kra­cia­sta sukienka Elli wciąż wyglą­dała świeżo, a jej skó­rzane buciki z lakie­ro­wa­nej skóry lśniły. Wyglą­dało na to, że szafa uchro­niła ją przed nisz­czy­ciel­ską wil­go­cią.

W cza­sach, gdy Char­lie była tego samego wzro­stu co Ella, miała iden­tyczną sukienkę.

– Cześć, Ello – rze­kła cicho. Kiedy koło się roz­krę­ciło, Ella powró­ciła do swo­jej szafy, a za nią zamknęły się drzwi.

Char­lie poszła jej śla­dem. Szafy zostały zbu­do­wane tak, by paso­wały do pochy­ło­ści dachu i było ich trzy. W naj­mniej­szej, mają­cej jakiś metr wyso­ko­ści, miesz­kała Ella, następna była o jakieś trzy­dzie­ści pięć cen­ty­me­trów wyż­sza, a trze­cia, naj­bli­żej drzwi do pokoju, była tej samej wyso­ko­ści co pokój. Char­lie uśmiech­nęła się do pew­nego wspo­mnie­nia.

– Czemu masz trzy szafy? – zapy­tał John, gdy odwie­dził ją po raz pierw­szy. Spoj­rzała na niego zdzi­wiona, nie rozu­mie­jąc, o co mu cho­dzi.

– Bo tyle ich jest – odparła w końcu. Wska­zała obron­nym gestem naj­mniej­szą. – Ta i tak należy do Elli. – dodała. A John, zado­wo­lony, ski­nął głową.

Char­lie potrzą­snęła głową i otwo­rzyła drzwi środ­ko­wej szafy, a raczej pró­bo­wała otwo­rzyć. Gałka nie dawała się prze­krę­cić – było zamknięte. Dziew­czyna szarp­nęła ją kilka razy, ale bez więk­szego prze­ko­na­nia. Wciąż kuca­jąc, spoj­rzała na naj­wyż­szą szafę, szafę „dużej dziew­czynki”, do któ­rej pew­nego dnia miała doro­snąć.

Będzie ci potrzebna dopiero jak uro­śniesz. Tak mawiał jej tata, ale ten dzień ni­gdy nie nad­szedł.

Drzwi były lekko uchy­lone, ale Char­lie ich nie ruszała. Nie otwo­rzyły się. Pod­dały się cza­sowi.

Kiedy się pod­no­siła, zauwa­żyła coś błysz­czą­cego wysta­ją­cego spod kra­wę­dzi zamknię­tych drzwi środ­ko­wej szafy. Nachy­liła się, by to pod­nieść. Wyglą­dało jak odła­many kawa­łek płytki obwodu dru­ko­wa­nego. Uśmiech­nęła się deli­kat­nie. Swego czasu nakrętki, śruby, żela­stwo i naj­róż­niej­sze czę­ści walały się po całym domu. Jej ojciec zawsze miał jakieś czę­ści zamienne w kie­sze­niach. Trzy­mał coś, nad czym aku­rat pra­co­wał, odkła­dał, zapo­mi­nał, co z tym zro­bił, albo jesz­cze gorzej, cho­wał „dla bez­pie­czeń­stwa” i ni­gdy wię­cej nie mógł tego zna­leźć. Na obwo­dzie był też jej włos. Odwi­nęła go ostroż­nie z malut­kiego kawałka metalu, do któ­rego się przy­kleił.

W końcu, jakby pró­bo­wała to opóź­nić, Char­lie prze­szła przez pokój i pod­nio­sła Teo­dora. Na ple­cach nie spło­wiał tak bar­dzo jak z przodu i wciąż miał kolor głę­bo­kiego fio­letu, który pamię­tała. Naci­snęła guzik na jego szyi, ale ani drgnął. Futerko miał wytarte, jedno ucho zwi­sało na ostat­nim spar­cia­łym szwie, a przez dziurę widziała zie­lony pla­stik jego płytki obwodu. Char­lie wstrzy­mała oddech, wsłu­chu­jąc się w coś.

– Ko-am-ie – powie­dział kró­lik ury­wa­nym, ledwo sły­szal­nym gło­sem. Char­lie odło­żyła zwie­rzątko. Twarz ją paliła, a w piersi coś ści­snęło. Tak naprawdę nie spo­dzie­wała się, że jesz­cze usły­szy głos swo­jego ojca. Też cię kocham.

Rozej­rzała się po pokoju. Kiedy była dziec­kiem, był to jej wła­sny magiczny świat i bar­dzo go bro­niła. Tylko kil­koro wybra­nych przy­ja­ciół miało tu prawo wstępu.

Pode­szła do łóżka i znów uru­cho­miła Stan­leya. Wyszła, zamy­ka­jąc za sobą drzwi, nim mały jed­no­ro­żec się zatrzy­mał.

Wyszła tyl­nymi drzwiami na pod­jazd i pode­szła do garażu, w któ­rym jej ojciec miał kie­dyś warsz­tat. Kilka kro­ków od niej, zagrze­bany w żwi­rze, tkwił kawa­łek metalu. Char­lie pod­nio­sła go. Skła­dał się z dwóch rucho­mych czę­ści. Uśmiech­nęła się, wygi­na­jąc go w tę i z powro­tem.

Staw łok­ciowy. Cie­kawe, do kogo miał nale­żeć.

Tak wiele razy stała w tym wła­śnie miej­scu. Zamknęła oczy i ogar­nęły ją wspo­mnie­nia. Znów była małą dziew­czynką. Sie­działa na pod­ło­dze w warsz­ta­cie ojca, bawiąc się kawał­kami drewna i metalu, jakby to były klocki. Pró­bo­wała z nich wybu­do­wać wieżę. W warsz­ta­cie było gorąco, pociła się, a do jej nóg, ubra­nych w szorty i teni­sówki, przy­le­piał się brud. Pra­wie czuła ostry, meta­liczny zapach lutow­nicy. Ojciec był obok, zawsze w zasięgu wzroku, i pra­co­wał nad jed­no­roż­cem Stan­leyem.

Głowa Stan­leya była jesz­cze nie­do­koń­czona – z jed­nej strony była biała, lśniąca i przy­ja­zna, a błysz­czące brą­zowe oko spra­wiało wra­że­nie, jakby mogło widzieć. Z dru­giej skła­dała się z pły­tek dru­ko­wa­nych i meta­lo­wych czę­ści. Ojciec spoj­rzał na nią i uśmiech­nął się, a ona odpo­wie­działa peł­nym miło­ści uśmie­chem. W ciem­nym kącie za ojcem, led­wie widoczny, wisiał kłąb meta­lo­wych koń­czyn, poskrę­cany szkie­let o pło­ną­cych srebr­nych oczach. Co jakiś czas wzdry­gał się dziw­nie. Char­lie sta­rała się w tamtą stronę nie patrzeć, ale kiedy jej ojciec pra­co­wał, a ona bawiła się swo­imi pro­wi­zo­rycz­nymi zabaw­kami, jej wzrok co chwilę wra­cał w tamto miej­sce. Powy­krę­cane koń­czyny zda­wały się z niej drwić, jakby to był jakiś upiorny bła­zen, a zara­zem było w nich coś, co suge­ro­wało okropny ból.

– Tatu­siu? – ode­zwała się Char­lie, ale ojciec nie odry­wał się od pracy. – Tatu­siu? – powtó­rzyła gło­śniej.

Tym razem odwró­cił się do niej powoli, jakby nie do końca wie­dział, co się wokół dzieje.

– Co się stało, kocha­nie?

Wska­zała meta­lowy szkie­let.

Czy on cierpi? Chciała zapy­tać, ale kiedy spoj­rzała w oczy swo­jego ojca, uświa­do­miła sobie, że nie da rady. Potrzą­snęła głową.

– Nic.

Ski­nął jej i z nie­obec­nym uśmie­chem wró­cił do pracy. Za jego ple­cami stwór znów wzdry­gnął się okrop­nie, a jego oczy dalej pło­nęły.

Char­lie zadrżała i sku­piła się na teraź­niej­szo­ści. Rozej­rzała się wokół. Nie czuła się dobrze tak na widoku. Spoj­rzała w dół i zauwa­żyła na ziemi coś dziw­nego – trzy rowki w dość dużych odstę­pach od sie­bie. Uklę­kła i, roz­my­śla­jąc, prze­su­nęła po jed­nym z nich pal­cem. Żwir był roz­sy­pany, a wyżło­bie­nia głę­bo­kie.

Jakiś sta­tyw do apa­ratu?

To była pierw­sza obca rzecz, jaką tu zoba­czyła. Drzwi do warsz­tatu były zachę­ca­jąco uchy­lone, a mimo to nie miała ochoty tam wcho­dzić. Szybko wró­ciła do samo­chodu, ale gdy usia­dła za kie­row­nicą, zamarła. Nie było klu­czy­ków. Pew­nie wypa­dły jej z kie­szeni gdzieś w głębi domu.

Wró­ciła po swo­ich śla­dach, led­wie zaglą­da­jąc do salonu i kuchni, po czym skie­ro­wała się do swo­jego pokoju. Klu­czyki leżały na wikli­no­wym fotelu, obok kró­lika Teo­dora. Wzięła je i pod­rzu­cała przed chwilę, nie mogąc się zde­cy­do­wać, by już stam­tąd wyjść. Usia­dła na łóżku. Jed­no­ro­żec Stan­ley stał obok, jak zawsze, a ona zaczęła go odru­chowo gła­skać po gło­wie. Gdy była na zewnątrz, zapadł zmrok i w pokoju zro­biło się dość ciemno. Bez sło­necz­nego bla­sku znisz­cze­nia i roz­pad zaba­wek stały się bar­dziej widoczne. Oczy Teo­dora już nie lśniły, a jego cien­kie futro i nade­rwane ucho nada­wały mu wygląd cho­rego włó­częgi. Kiedy spoj­rzała na Stan­leya, rdza wokół oczu spra­wiła, że wyglą­dał, jakby były puste, a jego obna­żone zęby, które zawsze przy­po­mi­nały jej uśmiech, zamie­niły się w upiorny, wszech­wie­dzący gry­mas czaszki. Char­lie wstała ostroż­nie, by go nie dotknąć, i ruszyła do drzwi. Zaha­czyła nogą o koło przy łóżku, potknęła się o tory i upa­dła. Roz­legł się war­kot, a gdy unio­sła głowę, przed jej nosem poja­wiły się stópki w lśnią­cych skó­rza­nych buci­kach. Pod­nio­sła wzrok. Nad nią stała Ella, cicha i nie­pro­szona, a jej szklane oczy zda­wały się widzieć. Fili­żanka i spode­czek ster­czały sztywno z jej rąk. Char­lie pod­nio­sła się ostroż­nie, by nie potrą­cić lalki. Wyszła z pokoju, uwa­ża­jąc, aby nie uru­cho­mić wię­cej zaba­wek. W tym cza­sie Ella wró­ciła do swo­jej szafy.

Char­lie zbie­gła po scho­dach, pra­gnąc jak naj­szyb­ciej się stąd odda­lić. W samo­cho­dzie trzy razy pró­bo­wała tra­fić klu­czy­kami w sta­cyjkę, nim wresz­cie jej się udało. Gwał­tow­nie cofa­jąc autem, prze­je­chała przez pomyłkę po traw­niku, po czym szybko odje­chała. Jakieś dwa kilo­me­try dalej zje­chała na pobo­cze i wyłą­czyła sil­nik. Wpa­try­wała się nie­wi­dzą­cym wzro­kiem w dal. Z tru­dem opa­no­wała oddech. Prze­sta­wiła lusterko wsteczne tak, by móc się w nim przej­rzeć.

Zawsze spo­dzie­wała się, że zoba­czy na swo­jej twa­rzy ból, złość i smu­tek, ale ni­gdy ich tam nie było. Miała różowe policzki, a okrą­gła twarz była jak zawsze wesoła. Pod­czas pierw­szych tygo­dni u cioci Jen sły­szała wciąż te same słowa, gdy cio­cia przed­sta­wiała ją zna­jo­mym:

– Jakie piękne dziecko. Jakie wesołe. – Char­lie zawsze wyglą­dała tak, jakby miała się zaraz uśmiech­nąć. Duże brą­zowe oczy lśniły rado­śnie, a wąskie usta były gotowe wygiąć się w uśmie­chu, nawet jeśli chciało jej się pła­kać. Cóż za sprzecz­ność. Prze­cze­sała jasnobrą­zowe włosy ręką, jakby to miało spra­wić, że magicz­nie opa­nuje nie­sforne loczki, po czym popra­wiła z powro­tem lusterko.

Odpa­liła sil­nik i włą­czyła radio z nadzieją, że muzyka przy­wróci ją do rze­czy­wi­sto­ści. Prze­łą­czała kolejne sta­cje, nie sły­sząc wła­ści­wie, co grają, aż w końcu zde­cy­do­wała się na audy­cję, w któ­rej pro­wa­dzący zda­wał się pro­tek­cjo­nal­nie krzy­czeć na swo­ich słu­cha­czy. Nie miała poję­cia, o czym mówił, ale ten aro­gancki, dener­wu­jący ton wystar­czył, by sku­piła się na tu i teraz. Wyświe­tlacz w samo­cho­dzie zawsze poka­zy­wał złą godzinę, więc spoj­rzała na zega­rek na ręku. Zbli­żała się pora spo­tka­nia z przy­ja­ciółmi w knajpce nie­opo­dal cen­trum mia­sta, którą wybrali wspól­nie.

Char­lie wje­chała na drogę, a prze­mowa roz­złosz­czo­nego spi­kera koiła jej umysł. Kiedy dotarła do restau­ra­cji, zatrzy­mała się na par­kingu, ale nie gasiła sil­nika. Pano­ra­miczne okno knajpki pozwa­lało jej zaj­rzeć do środka. Cho­ciaż Char­lie nie widziała swo­ich przy­ja­ciół od lat, wystar­czył moment, by roz­po­znała ich za szybą.

Naj­ła­twiej było wypa­trzeć Jes­sicę. Zawsze załą­czała do listów zdję­cia, a teraz wyglą­dała dokład­nie tak, jak na ostat­nim. Nawet gdy sie­działa, widać było, że jest znacz­nie wyż­sza od obu chłop­ców. I bar­dzo chuda. Miała na sobie luźną białą koszulę i wyszy­waną kami­zelkę, a na lśnią­cych, się­ga­ją­cych ramion brą­zo­wych wło­sach kape­lusz z ron­dem, do któ­rego przy­cze­piła olbrzymi kwiat, który zda­wał się prze­wa­żać całą kon­struk­cję. Mówiąc, gesty­ku­lo­wała ener­gicz­nie.

Naprze­ciwko niej sie­działo dwóch chło­pa­ków. Carl­ton wyglą­dał jak star­sza wer­sja swo­jej rudo­wło­sej osoby sprzed lat. Wciąż miał tro­chę dzie­cinną twarz, ale rysy mu się wyostrzyły, a ufry­zo­wane włosy trzy­mały się dzięki jakie­muś magicz­nemu środ­kowi do ukła­da­nia. Był pra­wie ładny, jak na chło­paka. Miał na sobie koszulkę gim­na­styczną, cho­ciaż pew­nie w życiu nie ćwi­czył. Roz­cią­gnął się na stole, pod­pie­ra­jąc rękami pod­bró­dek. Obok niego, naj­bli­żej okna, sie­dział John. John był typem dziecka, które bru­dziło się, zanim jesz­cze zdą­żyło wyjść na dwór, miało ubra­nie upa­prane farbą, zanim jesz­cze nauczy­ciel roz­dał akwa­rele, plamy z trawy, zanim doszło na plac zabaw i brud pod paznok­ciami zaraz po umy­ciu rąk. Char­lie wie­działa, że to on, bo to musiał być on, ale wyglą­dał zupeł­nie ina­czej. Dzie­cięcy brud zastą­piony został czymś czy­stym i ele­ganc­kim. John miał na sobie świeżo wypra­so­waną jasno­zie­loną koszulę z pod­wi­nię­tymi ręka­wami i roz­pię­tym koł­nie­rzy­kiem, by nie wyglą­dać zbyt sztywno. Roz­siadł się, pewny sie­bie, i z zacie­ka­wie­niem kiwał głową, naj­wy­raź­niej pochło­nięty opo­wie­ścią Jes­siki. Jedyne, co pozo­stało z daw­nego Johna, to jego włosy, ster­czące we wszyst­kie strony, a do tego miał cień zaro­stu, doro­słą, śmiałą wer­sję brudu, któ­rym był pokryty jako dziecko.

Char­lie uśmiech­nęła się do sie­bie. W dzie­ciń­stwie była jakby zauro­czona Joh­nem, zanim któ­reś z nich zro­zu­miało, co to wła­ści­wie zna­czy. Czę­sto­wał ją cia­stecz­kami ze swo­jego pudełka na dru­gie śnia­da­nie z obraz­kiem trans­for­me­rów, a raz w przed­szkolu wziął na sie­bie winę, gdy stłu­kła słój z róż­no­ko­lo­ro­wymi kora­li­kami na pla­stykę. Pamię­tała tę chwilę, gdy słoik wyśli­zgnął jej się z ręki i obser­wo­wała, jak spa­dał. I tak nie zdo­ła­łaby go zła­pać, ale nawet nie pró­bo­wała. Chciała zoba­czyć, jak pęka. Szkło ude­rzyło w drew­nianą pod­łogę i roz­sy­pało się na tysiące kawa­łecz­ków, a wśród nich lśniły kolo­rowe kora­liki. To było takie piękne. A potem się roz­pła­kała. John dostał pisemne upo­mnie­nie dla rodzi­ców, a gdy Char­lie mu podzię­ko­wała, puścił do niej oko i z iro­nią pasu­jącą bar­dziej do kogoś star­szego powie­dział tylko: „Za co?”.

Od tego czasu John miał prawo wstępu do jej pokoju. Pozwa­lała mu się bawić Stan­leyem i Teo­do­rem, z nie­po­ko­jem obser­wu­jąc, jak po raz pierw­szy naci­skał guziki i uru­cha­miał zabawki. Byłaby zała­mana, gdyby mu się nie spodo­bały, bo instynk­tow­nie czuła, że wtedy mia­łaby o nim gor­sze zda­nie. Zabawki były jej rodziną. Ale John od razu się nimi zachwy­cił. Kochał jej mecha­niczne maskotki, a więc ona mogła kochać jego. Dwa lata póź­niej, za drze­wem obok warsz­tatu ojca, pra­wie pozwo­liła mu się poca­ło­wać. A potem stało się to i wszystko się skoń­czyło. Przy­naj­mniej dla Char­lie.

Otrzą­snęła się, by wró­cić do rze­czy­wi­sto­ści. Znów spoj­rzała na ele­gancki stój Jes­siki, a potem na sie­bie. Fio­le­towa koszulka, dżin­sowa kurtka, czarne dżinsy i glany. Rano wyda­wało jej się, że to dobry wybór, ale teraz poża­ło­wała, że nie zde­cy­do­wała się na coś innego. Prze­cież zawsze tak się ubie­rasz. Zapar­ko­wała i zamknęła samo­chód, cho­ciaż ludzie w Hur­ri­cane zwy­kle tego nie robili. A potem ruszyła do knajpy, by po raz pierw­szy od dzie­się­ciu lat spo­tkać się z przy­ja­ciółmi.

Gdy weszła, ude­rzyły ją cie­pło, hałas i świa­tło. Ogłu­szyło ją to na moment, ale Jes­sica zauwa­żyła ją w drzwiach i krzyk­nęła jej imię. Char­lie uśmiech­nęła się i ruszyła w ich stronę.

– Cześć – powie­działa nie­pew­nie, spo­glą­da­jąc na nich, ale nie nawią­zu­jąc peł­nego kon­taktu wzor­ko­wego.

Jes­sica prze­su­nęła się po czer­wo­nej kana­pie i pokle­pała miej­sce obok sie­bie.

– Sia­daj – rze­kła. – Wła­śnie opo­wia­da­łam Joh­nowi i Carl­to­nowi o moim efek­tow­nym życiu – mówiąc to, prze­wró­ciła oczami, jakby chciała zara­zem oka­zać skrom­ność i dać do zro­zu­mie­nia, że jej życie jest naprawdę pasjo­nu­jące.

– Wiesz, że Jes­sica mieszka w Nowym Jorku? – zapy­tał Carl­ton.

Mówił z pewną ostroż­no­ścią, jakby przed wypo­wie­dze­niem słów zasta­na­wiał się nad nimi. John mil­czał, ale uśmiech­nął się nie­pew­nie do Char­lie.

Jes­sica znów prze­wró­ciła oczami, a Char­lie przy­po­mniała sobie nagle, że dziew­czyna miała to w zwy­czaju jesz­cze wtedy, gdy byli dziećmi.

– Carl­ton, w Nowym Jorku mieszka osiem milio­nów ludzi. To nie jest wiel­kie osią­gnię­cie – ode­zwała się Jes­sica.

Carl­ton wzru­szył ramio­nami.

– Ja ni­gdy ni­gdzie nie byłem – stwier­dził.

– Nie wie­dzia­łam, że na­dal tu miesz­kasz – powie­działa Char­lie.

– A gdzie miał­bym miesz­kać? Moja rodzina żyje tu od tysiąc osiem­set dzie­więć­dzie­sią­tego szó­stego – dodał niż­szym gło­sem, uda­jąc swo­jego ojca.

– Naprawdę? – zapy­tała Char­lie.

– Nie wiem – odparł już wła­snym gło­sem Carl­ton. – Moż­liwe. Dwa lata temu tata ubie­gał się o fotel bur­mi­strza. Wie­cie, prze­grał, ale kto u licha kan­dy­duje na bur­mi­strza? – skrzy­wił się. – Jak tylko skoń­czę osiem­na­ście lat, to przy­się­gam, zmy­wam się stąd.

– I gdzie poje­dziesz? – zapy­tał John, patrząc poważ­nie na kolegę.

Carl­ton spoj­rzał mu w oczy, przez moment rów­nie poważny. Nagle odwró­cił się i wska­zał za okno, przy­my­ka­jąc jedno oko, jakby namie­rzał cel. John uniósł brew i spoj­rzał w stronę wska­zy­waną przez Carl­tona. Char­lie także pró­bo­wała dostrzec, co poka­zuje. Carl­ton nic nie wska­zy­wał. John otwo­rzył usta, by coś powie­dzieć, ale Carl­ton mu prze­rwał.

– Albo… – rzekł, wska­zu­jąc w drugą stronę.

– No dobra. – John podra­pał się w głowę, zmie­szany. – Czyli gdzie­kol­wiek? – Zaśmiał się.

– A gdzie pozo­stali? – zapy­tała Char­lie. Wyj­rzała przez okno na par­king, ocze­ku­jąc kolej­nych osób.

– Jutro – rzu­cił John.

– Przy­jadą jutro rano – wyja­śniła Jes­sica. – Marla przy­wozi swo­jego bra­ciszka. Wyobra­żasz to sobie?

– Jasona? – Char­lie uśmiech­nęła się.

Pamię­tała Jasona jako zawi­niątko z koca, z któ­rego wysta­wała malutka czer­wona twa­rzyczka.

– No wie­cie, na co komu krę­cące się pod nogami dziecko? – Jes­sica popra­wiła kape­lusz.

– Jestem pewna, że nie jest już dziec­kiem. – Char­lie poha­mo­wała śmiech.

– No to pra­wie – odparła Jes­sica. – W każ­dym razie zare­zer­wo­wa­łam nam pokój w motelu przy auto­stra­dzie. Nic innego nie mogłam zna­leźć. Chłopcy zatrzy­mali się u Carl­tona.

– Świet­nie – stwier­dziła Char­lie.

Była pod wra­że­niem zor­ga­ni­zo­wa­nia Jes­siki, ale wcale jej się ten pomysł nie podo­bał. Nie miała naj­mniej­szej ochoty dzie­lić pokoju z Jes­sicą, która wyda­wała jej się zupeł­nie obca. Onie­śmie­lała ją – lśniąca i ide­alna, mówiąca tonem, który suge­ro­wał, że nad wszyst­kim panuje. Char­lie roz­wa­żała przez moment, czy nie wró­cić na noc do swo­jego sta­rego domu, ale na samą myśl prze­szedł ją dreszcz. W nocy ten dom nie nale­żał już do świata żywych.

Nie dra­ma­ty­zuj – skar­ciła samą sie­bie.

Głos zabrał John. Jego spo­sób mówie­nia przy­ku­wał uwagę, pew­nie dla­tego, że odzy­wał się rza­dziej niż pozo­stali. Przez więk­szość czasu słu­chał, ale nie z powścią­gli­wo­ści. Zbie­rał infor­ma­cje i mówił tylko wtedy, gdy miał ochotę podzie­lić się swoją wie­dzą albo sar­ka­zmem. A czę­sto jed­nym i dru­gim naraz.

– Czy ktoś wie, co się będzie jutro działo?

Zapa­dła cisza, którą wyko­rzy­stała kel­nerka, by przy­jąć od nich zamó­wie­nie. Char­lie szybko otwo­rzyła kartę, ale nie mogła sku­pić wzroku na tek­ście. Jej kolej na zło­że­nie zamó­wie­nia przy­szła zde­cy­do­wa­nie za szybko. Zamarła.

– Em… jajka – powie­działa w końcu.

Ponie­waż kel­nerka nie odwra­cała od niej sta­now­czego spoj­rze­nia, uświa­do­miła sobie, że jesz­cze nie skoń­czyła.

– Jajecz­nica. Z psze­nicz­nym tostem – dodała. Kobieta ode­szła.

Char­lie znów spoj­rzała na kartę. Nie­na­wi­dziła tego w sobie. Kiedy ktoś ją zaska­ki­wał, tra­ciła poczu­cie tego, co się wokół niej dzieje. Ludzie byli nie­zro­zu­miali, a ich żąda­nia obce.

Zamó­wie­nie kola­cji nie powinno być takie trudne.

Pozo­stali wró­cili do roz­mowy, więc sku­piła się na nich, czu­jąc, że zgu­biła wątek.

– Co my w ogóle mamy powie­dzieć jego rodzi­com? – zapy­tała Jes­sica.

– Carl­ton, widu­jesz ich cza­sem? – dodała Char­lie.

– Nie bar­dzo – odparł. – Chyba tylko przy­pad­kiem. Cza­sami.

– Dzi­wię się, że zostali w Hur­ri­cane – ode­zwała się Jes­sica z dez­apro­batą świa­towca.

A mieli inne wyj­ście? – pomy­ślała Char­lie.

Jego ciała ni­gdy nie odna­le­ziono. Musieli po cichu żywić nadzieję, że jed­nak wróci do domu, bez względu na to, jak bar­dzo ta myśl była nie­praw­do­po­dobna. Nie mogli zosta­wić jedy­nego domu, który znał Michael. To by zna­czyło, że w końcu naprawdę się pod­dali. Może o to wła­śnie cho­dziło w tym sty­pen­dium – to było przy­ję­cie do wia­do­mo­ści, że on naprawdę nie wróci.

Char­lie była w pełni świa­doma tego, że byli w miej­scu publicz­nym, gdzie nie wypa­dało roz­ma­wiać o Micha­elu. W pew­nym sen­sie byli zarówno oso­bami zain­te­re­so­wa­nymi, jak i postron­nymi. Byli bliżsi Micha­elowi, pew­nie bar­dziej niż kto­kol­wiek inny w całej restau­ra­cji, ale z pomi­nię­ciem Carl­tona nie miesz­kali już w Hur­ri­cane. To nie było ich miej­sce.

Zoba­czyła, jak łzy kapią na papie­rową ser­wetkę, zanim jesz­cze je poczuła. Szybko otarła oczy, schy­la­jąc głowę z nadzieją, że nikt tego nie zauważy. Kiedy pod­nio­sła wzrok, John zda­wał się przy­glą­dać sztuć­com, ale Char­lie wie­działa, że widział. Była mu wdzięczna, że nie pró­bo­wał jej pocie­szać.

– John, na­dal piszesz? – zapy­tała Char­lie.

Kiedy mieli jakieś sześć lat, John ogło­sił, że jest „auto­rem”, jako że nauczył się czy­tać i pisać, gdy miał cztery lata, o rok wcze­śniej niż pozo­stali. W wieku lat sied­miu napi­sał swoją pierw­szą „powieść”, i ten pełen błę­dów orto­gra­ficz­nych i tajem­ni­czych ilu­stra­cji twór wci­skał przy­ja­cio­łom i rodzi­nie, żąda­jąc recen­zji. Char­lie pamię­tała, że dała mu tylko dwie gwiazdki.

John roze­śmiał się na te słowa.

– Obec­nie piszę już „e” w dobrą stronę – odparł. – Nie wie­rzę, że o tym pamię­tasz, ale ow­szem. Piszę. – Urwał, wyraź­nie pra­gnąc coś dodać.

– A co takiego? – zagad­nął Carl­ton, a John spu­ścił wzrok, jakby prze­ma­wiał do stołu.

– Och, głów­nie opo­wia­da­nia. Rok temu jedno z nich zostało opu­bli­ko­wane. To zna­czy, tylko w cza­so­pi­śmie, wie­cie, to nic takiego.

Gdy każde z nich wyda­wało pełne wra­że­nia okrzyki, znów uniósł głowę, zawsty­dzony, ale i zado­wo­lony.

– O czym było to opo­wia­da­nie? – zapy­tała Char­lie.

John zawa­hał się, ale zanim zdą­żył coś powie­dzieć, poja­wiła się kel­nerka z jedze­niem. Wszy­scy wybrali coś z menu śnia­da­nio­wego: kawę, jajka i bekon, a Carl­ton nale­śniki z borów­kami. Kolo­rowe jedze­nie wyglą­dało tak opty­mi­stycz­nie, zupeł­nie jak nowy począ­tek dnia. Char­lie ugry­zła tost i przez chwilę wszy­scy jedli w ciszy.

– Carl­ton – ode­zwał się nagle John. – A w ogóle to co się stało z Fred­dym?

Zapa­dła cisza. Carl­ton spoj­rzał z nie­po­ko­jem na Char­lie, a Jes­sica zapa­trzyła się w sufit. John zaczer­wie­nił się, a Char­lie ode­zwała się szybko:

– Spo­koj­nie, Carl­ton. Ja też chcia­ła­bym wie­dzieć.

Carl­ton wzru­szył ramio­nami, dzio­biąc ner­wowo nale­śniki widel­cem.

– Zabu­do­wali go – powie­dział.

– Co tam zbu­do­wali? – zapy­tała Jes­sica.

– Jest tam teraz coś nowego? Nad­bu­do­wali go, czy po pro­stu zbu­rzyli? – zapy­tał John.

Carl­ton znów wzru­szył ramio­nami, gwał­tow­nie, jakby to był jakiś tik ner­wowy.

– Jak już mówi­łem, nie wiem. Jest za daleko od drogi, by coś zoba­czyć, a nie zapusz­cza­łem się w tamtą stronę. Mogli to komuś wydzier­ża­wić, ale nie wiem, co dalej. Od lat jest zagro­dzone, w budo­wie. Nie wia­domo nawet, czy budy­nek jesz­cze tam stoi.

– Czyli może tam wciąż być? – zapy­tała Jes­sica, a oczy zalśniły jej z cie­ka­wo­ści.

– Jak już mówi­łem, nie wiem – odparł Carl­ton.

Char­lie poczuła nagle, że świa­tła restau­ra­cji są zbyt mocne. Czuła się odsło­nięta. Led­wie tknęła jedze­nie, ale wstała z kanapy, wycią­gnęła z kie­szeni kilka pognie­cio­nych bank­no­tów i rzu­ciła je na stół.

– Wyjdę na chwilę – rze­kła. – Prze­rwa na dymka – dodała szybko.

Prze­cież nie palisz. Skar­ciła się za głu­pie kłam­stwo, kie­ru­jąc się do drzwi i prze­py­cha­jąc się obok czte­ro­oso­bo­wej rodziny bez słowa „prze­pra­szam”. Na zewnątrz było chłodno. Pode­szła do swo­jego samo­chodu i usia­dła na masce. Metal ugiął się tro­chę pod jej cię­ża­rem. Zamknęła oczy i łapała głę­bo­kie hau­sty powie­trza, jakby to była woda.

Wie­dzia­łaś, że ten temat się pojawi. Wie­dzia­łaś, że będziesz musiała o tym roz­ma­wiać. Nie mogła pozbyć się tej myśli.

Przez całą drogę nad tym pra­co­wała, sta­rała się przy­po­mnieć sobie wesołe wspo­mnie­nia, uśmie­chać się i mówić „pamię­ta­cie, jak…?”. Myślała, że jest na to gotowa. Ale oczy­wi­ście się myliła. Bo niby czemu ucie­kła z restau­ra­cji jak jakiś dzie­ciak?

– Char­lie?

Otwo­rzyła oczy. Przed nią stał John. W wycią­gnię­tej ręce trzy­mał jej kurtkę.

– Zapo­mnia­łaś kurtki – powie­dział, a ona zmu­siła się do uśmie­chu.

– Dzięki – odparła.

Zarzu­ciła kurtkę na ramiona i prze­su­nęła się, robiąc dla Johna miej­sce na masce samo­chodu.

– Prze­pra­szam – powie­działa.

W sła­bym świe­tle par­kingu widziała, jak się zaru­mie­nił. Usiadł na masce, pozo­sta­wia­jąc mię­dzy nimi sporo miej­sca.

– Nie nauczy­łem się, żeby naj­pierw myśleć, a potem mówić. Prze­pra­szam. – John zapa­trzył się w prze­la­tu­jący nad nimi samo­lot.

Char­lie uśmiech­nęła się, tym razem szcze­rze.

– Nie szko­dzi. Wie­dzia­łam, że temat się pojawi. Musiał. Po pro­stu… wiem, że to zabrzmi głu­pio, ale ni­gdy o tym nie myślę. Nie pozwa­lam sobie. Nikt nie wie, co się stało, poza moją ciotką, a my ni­gdy o tym nie roz­ma­wiamy. No i przy­jeż­dżam tutaj, a temat nagle jest wszę­dzie. Po pro­stu byłam zasko­czona.

– Oho. – John wska­zał na drzwi restau­ra­cji, w któ­rej stali nie­pew­nie Jes­sica i Carl­ton.

Char­lie ski­nęła, by pode­szli bli­żej.

– Pamię­ta­cie, jak u Freddy’ego zacięła się karu­zela, a Marla i ten chło­pak Billy musieli jeź­dzić w kółko, dopóki rodzice ich nie zdjęli? – ode­zwała się Char­lie.

John zaśmiał się, a na ten dźwięk i ona się uśmiech­nęła.

– Byli zupeł­nie czer­woni, pła­kali jak małe dzieci. – Zasło­niła twarz, czu­jąc wyrzuty sumie­nia, że ją to śmie­szy.

Zapa­dła krótka, pełna zasko­cze­nia cisza, a potem Carl­ton wybuch­nął śmie­chem.

– A potem Marla go obrzy­gała!

– Spra­wie­dli­wość jest słodka! – ode­zwała się Char­lie.

– Prawdę mówiąc, myślę, że to były raczej nachosy – dodał John.

Jes­sica zmarsz­czyła nos.

– Obrzy­dli­wość. Po tym wypadku ni­gdy wię­cej na niej nie jeź­dzi­łam.

– Jes­sico, wylu­zuj, prze­cież ją wyczy­ścili – powie­dział Carl­ton. – Jestem pewien, że dzie­ciaki co chwilę gdzieś tam wymio­to­wały. Te znaki ostrze­ga­jące o mokrej pod­ło­dze nie brały się z niczego, prawda, Char­lie?

– Na mnie nie patrz – odparła dziew­czyna. – Ja ni­gdy nie wymio­to­wa­łam.

– Spę­dza­li­śmy tam tyle czasu! Nie ma to jak znać córkę wła­ści­ciela – powie­działa Jes­sica, uda­jąc, że spo­gląda na nią oskar­ży­ciel­sko.

– Nie odpo­wia­dam za to, kim był mój tata! – roze­śmiała się Char­lie.

Jes­sica zamy­śliła się na chwilę, po czym dodała.

– No wiesz, czy można sobie wyobra­zić lep­sze dzie­ciń­stwo niż całe dnie w Piz­ze­rii Miśka Freddy’ego?

– Nie wiem – rzu­cił Carl­ton. – Myślę, że przez lata przy­wy­kłem do tej muzyki. – Zanu­cił kilka tak­tów zna­jo­mej melo­dii.

Char­lie nachy­liła się do niego, przy­po­mi­na­jąc sobie utwór.

– Uwiel­bia­łam te zwie­rzęta – ode­zwała się nagle Jes­sica. – Wła­ści­wie to jak powinno się je okre­ślać? Zwie­rzęta, roboty, maskotki?

– Chyba wszyst­kie do nich pasują. – Char­lie odchy­liła się.

– Tak czy ina­czej, lubi­łam roz­ma­wiać z kró­li­kiem. Jak on się nazy­wał?

– Bon­nie – odparła Char­lie.

– Tak – mówiła dalej Jes­sica. – Żali­łam mu się na rodzi­ców. Wyda­wało mi się, że patrzył na mnie ze zro­zu­mie­niem.

Carl­ton wybuch­nął śmie­chem.

– Tera­pia ani­ma­tro­niczna! Pole­cana przez sze­ścioro na sied­mioro waria­tów.

– Zamknij się – wark­nęła Jes­sica. – Wie­dzia­łam, że nie był praw­dziwy. Po pro­stu lubi­łam do niego mówić.

Char­lie uśmiech­nęła się.

– Pamię­tam to – powie­działa.

Jes­sica w swo­ich ślicz­nych sukie­necz­kach, z wło­sami zwią­za­nymi w dwa grube war­ko­cze, jak dziew­czynka ze sta­rej książki, pod­cho­dząca do sceny po zakoń­czo­nym przed­sta­wie­niu i szep­cząca coś z powagą do ani­ma­tro­nicz­nego kró­lika wiel­ko­ści czło­wieka. Jeśli ktoś się do nich zbli­żył, natych­miast mil­kła, cze­ka­jąc, aż zosta­nie sam na sam ze zwie­rza­kiem, by znów zacząć mu coś opo­wia­dać. Char­lie ni­gdy nie prze­ma­wiała do zwie­rząt w restau­ra­cji ojca ani nie czuła z nimi bli­sko­ści, jak inne dzieci. Lubiła je, ale one nale­żały do wszyst­kich. W domu miała wła­sne zabawki, mecha­nicz­nych przy­ja­ciół, któ­rzy nale­żeli tylko do niej.

– Lubi­łem Freddy’ego – stwier­dził John. – Wyda­wał mi się naj­faj­niej­szy.

– Wie­cie, nie­któ­rych rze­czy z dzie­ciń­stwa w ogóle nie pamię­tam – powie­dział Carl­ton. – Ale przy­się­gam, że gdy zamknę oczy, widzę każdy szcze­gół tego miej­sca. Nawet gumę do żucia, którą przy­kle­ja­łem pod bla­tami.

– Gumę? To były smarki. – Jes­sica odstą­piła o krok od Carl­tona.

Uśmiech­nął się sze­roko.

– Mia­łem sie­dem lat. Czego ode mnie chcesz? Wtedy wszy­scy się mnie cze­pia­li­ście. Pamię­tasz, jak Marla napi­sała na zewnętrz­nej ścia­nie „Carl­ton śmier­dzi jak stopy”?

– No bo tak cię było czuć. – Jes­sica wybuch­nęła śmie­chem.

Carl­ton wzru­szył tylko ramio­nami.

– Kiedy nad­cho­dziła pora powrotu do domu, zwy­kle pró­bo­wa­łem się gdzieś scho­wać. Chcia­łem tam zostać na noc, żeby mieć to wszystko dla sie­bie.

– Wła­śnie, zawsze na cie­bie cze­ka­li­śmy – powie­dział John. – A ty zawsze cho­wa­łeś się pod tym samym sto­łem.

– Cza­sami mam wra­że­nie, że pamię­tam każdy cen­ty­metr tego miej­sca, jak Carl­ton – ode­zwała się powoli Char­lie, a wtedy wszy­scy spoj­rzeli na nią, jakby wła­śnie na to cze­kali. – A cza­sami pra­wie wcale go nie pamię­tam. Tylko frag­menty. Na przy­kład pamię­tam karu­zelę i to, jak się zacięła. Pamię­tam ryso­wa­nie po matach. Takie różne dro­bia­zgi: jedze­nie tłu­stej pizzy, przy­tu­la­nie się do Freddy’ego w lecie i to, jak jego żółte futro przy­kle­jało mi się do ubrań. Ale wiele z tych rze­czy to takie obrazy, jakby przy­da­rzyły się komu innemu.

Wszy­scy patrzyli na nią dziw­nie.

– Freddy był brą­zowy, prawda? – Jes­sica spoj­rzała pyta­jąco na pozo­sta­łych.

– Wygląda na to, że naprawdę mar­nie to wszystko pamię­tasz – zaśmiał się Carl­ton, a Char­lie odpo­wie­działa tym samym.

– No jasne, cho­dziło mi o brą­zowy – powie­działa.

Brą­zowy. Freddy był brą­zowy.

Oczy­wi­ście, że tak. Teraz sobie przy­po­mniała. Ale gdzieś wśród wspo­mnień tliło się wra­że­nie, że było coś jesz­cze.

Carl­ton zaczął opo­wia­dać o czym innym. Char­lie pró­bo­wała się sku­pić na jego sło­wach, ale coś ją męczyło. Nie­po­ko­iło w związku z jej pomyłką. To było dzie­sięć lat temu. Nie możesz mieć demen­cji w wieku sie­dem­na­stu lat. – powie­działa sobie, ale prze­cież to była taka pod­sta­wowa sprawa, a ona ją pomy­liła. Kątem oka zauwa­żyła, że John przy­gląda jej się z zamy­śloną miną, zupeł­nie jakby powie­działa coś waż­nego.

– Naprawdę nie wiesz, co się z tym stało? – zapy­tała Carl­tona gwał­tow­niej, niż pla­no­wała.

Zamilkł zasko­czony.

– Prze­pra­szam – zawo­łała Char­lie. – Prze­pra­szam, nie chcia­łam ci prze­ry­wać.

– Nie szko­dzi – odparł. – Ale tak, a raczej nie, naprawdę nie wiem, co się stało.

– Jakim cudem? Prze­cież tutaj miesz­kasz.

– Char­lie, prze­stań – ode­zwał się John.

– Wiesz, nie kręcę się po tam­tej stro­nie mia­sta. Wszystko się zmie­niło. Mia­sto się roz­ro­sło – powie­dział spo­koj­nie Carl­ton, jakby nie­po­ru­szony jej wybu­chem. – I naprawdę nie szu­kam pre­tek­stów, żeby tam cho­dzić, wiesz? Bo po co? Już nie ma powo­dów.

– Mogli­by­śmy się tam wybrać – zawo­łał nagle John, a Char­lie serce na moment zamarło.

Carl­ton z nie­po­ko­jem spoj­rzał na Char­lie.

– Co? To naprawdę ruina. I nie wiem nawet, czy zdo­łamy się tam dostać.

Char­lie poczuła, że kiwa głową. Miała wra­że­nie, jakby przez cały dzień przy­gnia­tały ją wspo­mnie­nia, jakby wszystko widziała przez pry­zmat lat, a teraz nagle stała się czujna, a jej umysł w pełni roz­bu­dzony. Chciała tam iść.

– Chodźmy – powie­działa. – Nawet jeśli tam już nic nie ma. Chcę to zoba­czyć.

Wszy­scy mil­czeli.

Nagle John uśmiech­nął się zuchwale i powie­dział z prze­ko­na­niem:

– Pew­nie. Chodźmy.

ROZ­DZIAŁ 2

Char­lie zatrzy­mała samo­chód, czu­jąc, jak żwir ugina się pod opo­nami, i zga­siła sil­nik. Wysia­dła i rozej­rzała się wokół. Niebo przy­brało gra­na­towy odcień, a ostat­nie pro­mie­nie zacho­dzą­cego słońca ginęły za hory­zon­tem.

Par­king był nie­wy­as­fal­to­wany, a przed nimi roz­cią­gała się upiorna bryła budynku – potężny twór ze szkła i betonu. Wokół stały ni­gdy nie­za­pa­lane latar­nie, nic też nie oświe­tlało budowli. Sam budy­nek wyglą­dał niczym opusz­czona świą­ty­nia, pogrze­bana wśród czar­nych drzew i odle­głego ryku cywi­li­za­cji. Char­lie spoj­rzała na sie­dzącą obok Jes­sicę, która wyglą­dała wła­śnie przez okno.

– To tutaj? – zapy­tała Jes­sica.

Char­lie powoli potrzą­snęła głową, nie­pewna, co wła­ści­wie widzi.

– Nie wiem – wyszep­tała.

Wysia­dła z samo­chodu i stała w mil­cze­niu, gdy obok niej zatrzy­mało się auto z Joh­nem i Carl­to­nem.

– Co to? – John ostroż­nie wysiadł z samo­chodu i spoj­rzał zasko­czony na budy­nek. – Czy ktoś ma latarkę?

Powiódł wzro­kiem po pozo­sta­łych.

Carl­ton uniósł klu­czyki i poma­chał sła­bym świa­teł­kiem z bre­loczka.

– Super – jęk­nął John i odwró­cił się z rezy­gna­cją.

– Chwila. – Char­lie pode­szła do bagaż­nika swo­jego auta. – Moja ciotka nalega, żebym na wszelki wypa­dek woziła ze sobą różne rze­czy.

Cio­cia Jen, kocha­jąca, ale surowa, uczyła Char­lie, że jedną z naj­waż­niej­szych umie­jęt­no­ści w życiu jest samo­dziel­ność. Zanim poda­ro­wała dziew­czy­nie swoją starą nie­bie­ską hondę, dopil­no­wała, by Char­lie wie­działa, jak zmie­nić oponę oraz spraw­dzić olej i znała się na pod­sta­wo­wych czę­ściach sil­nika. W bagaż­niku, w czar­nym pudle obok lewarka, zapa­so­wej opony i małego łomu, woziła koc, dużą latarkę patro­lową, butelkę wody, kilka bato­ni­ków musli, zapałki i race sygna­łowe.

Char­lie zła­pała latarkę. A Carl­ton bato­nik.

Jakby się umó­wili, ruszyli bez słowa wzdłuż budynku. Char­lie oświe­tlała pewną ręką drogę. Budy­nek wyglą­dał na pra­wie ukoń­czony, ale teren wokół niego był nie­równy, pełen kamieni i pia­chu. Char­lie poświe­ciła na zie­mię, gdzie w kole­inach wyro­sły kępy wyso­kiej trawy.

– Od dłuż­szego czasu nikt tu nie kopał – stwier­dziła.

Budy­nek był potężny i minęło sporo czasu, nim obe­szli go wokół. Dość szybko gra­nat wie­czor­nego nieba zastą­piony został przez gwiazdy i sre­brzy­ste chmurki. Wszyst­kie ściany budowli były z tego samego gład­kiego beżo­wego betonu, a okna umiesz­czono zbyt wysoko, by dało się zaj­rzeć do środka.

– Naprawdę wybu­do­wali to wszystko i potem po pro­stu zosta­wili? – zdzi­wiła się Jes­sica.

– Carl­ton – ode­zwał się John – serio nie wiesz nic na temat tego, co tu się stało?

Carl­ton osten­ta­cyj­nie wzru­szył ramio­nami.

– Mówi­łem już, że wie­dzia­łem o budo­wie, ale nic poza tym.

– Po co by to zro­bili? – John z nie­po­ko­jem zer­kał na drzewa, jakby się spo­dzie­wał, że ktoś go stam­tąd obser­wuje.

– Cią­gnie się w nie­skoń­czo­ność. – Zmru­żył oczy, spo­glą­da­jąc na zewnętrzną ścianę budynku, która ginęła w oddali. Znów rzu­cił okiem na drzewa, jakby się upew­niał, że nie prze­ga­pili budynku.

– Nie, był tutaj. – Poło­żył dłoń na sza­rym beto­nie budowli. – Nie ma go.

Po chwili ski­nął ręką, by zawró­cili. Char­lie zawró­ciła jako ostat­nia. Szli tak długo, aż w ciem­no­ściach znów ujrzeli swoje samo­chody.

– Przy­kro mi. Mia­łem nadzieję, że znaj­dziemy przy­naj­mniej coś zna­jo­mego – ode­zwał się znie­chę­cony Carl­ton.

– No – przy­tak­nęła Char­lie.

Wie­działa, że tak będzie, ale fakt, że Freddy został zrów­nany z zie­mią, był dla niej szo­kiem. Był tak istot­nym ele­men­tem jej życia, że cza­sami miała ochotę się go pozbyć, usu­nąć z pamięci wspo­mnie­nia, i te dobre, i te złe, jakby ich ni­gdy nie było. A teraz ktoś go usu­nął z powierzchni ziemi i miała wra­że­nie, jakby to było naru­sze­nie jej praw. To od niej powinno zale­żeć, co się z nim sta­nie.

Jasne. Bo prze­cież masz dość kasy, żeby go kupić i zacho­wać, tak jak ciotka Jen zro­biła z domem.

– Char­lie? – zwró­cił się do niej John i wyglą­dało na to, że nie po raz pierw­szy.

– Prze­pra­szam – odparła, wyrwana z zamy­śle­nia. – Co mówi­łeś?

– Chcesz wejść do środka? – zapy­tała Jes­sica.

Char­lie zdzi­wiło, że dopiero teraz przy­szło im to do głowy. Z dru­giej strony, żadne z nich nie prze­ja­wiało zwy­kle zbrod­ni­czych skłon­no­ści. Ta myśl popra­wiła jej nastrój. Nabrała głę­boko powie­trza i rze­kła pra­wie ze śmie­chem:

– Czemu nie?

Pod­nio­sła latarkę. Ręce zaczy­nały ją boleć.

– Ktoś ma ochotę? – Mach­nęła nią w tę i z powro­tem.

Carl­ton ją zła­pał i przez moment ważył w dłoni.

– Czemu jest taka ciężka? – zapy­tał, prze­ka­zu­jąc ją Joh­nowi. – Masz.

– To latarka poli­cyjna – odparła od nie­chce­nia Char­lie. – Możesz nią bić ludzi.

Jes­sica zmarsz­czyła nos.

– Twoja ciotka nie żar­tuje, co? Uży­łaś jej kie­dyś?

– Jesz­cze nie. – Char­lie puściła oko i spoj­rzała groź­nie na Johna, który odpo­wie­dział nie­pew­nym uśmie­chem, nie wie­dząc, jak zare­ago­wać.

Sze­ro­kie wej­ścia do budynku były zamknięte cięż­kimi meta­lo­wymi drzwiami, które po zakoń­cze­niu budowy miały pew­nie zostać zastą­pione czymś innym. Nie mieli jed­nak trud­no­ści ze zna­le­zie­niem drogi do środka, ponie­waż pod ścia­nami leżały stery żwiru i pia­sku, się­ga­jące dużych pustych okien.

– Nie dbają o to, by nie dało się dostać do środka – ode­zwał się John.

– A niby co można stam­tąd ukraść? – Char­lie wpa­try­wała się w puste ściany.

Zaczęli się powoli wspi­nać na stertę, a spod nóg obsy­py­wał im się żwir. Carl­ton pierw­szy dotarł do okna i zaj­rzał do środka. Jes­sica spoj­rzała mu przez ramię.

– Damy radę zesko­czyć? – zapy­tał John.

– Tak – odparł Carl­ton.

– Nie – powie­działa w tym samym momen­cie Jes­sica.

– Ja pierw­sza – zawo­łała Char­lie.

Nosiło ją. Nie patrząc nawet, jak daleko ma do ziemi, prze­ło­żyła nogi przez okno i zesko­czyła. Wylą­do­wała na ugię­tych kola­nach. Ude­rze­nie wstrzą­snęło nią tro­chę, ale nie bolało. Spoj­rzała na przy­ja­ciół.

– Cze­kaj­cie! – zawo­łała i spod oko­licz­nej ściany przy­cią­gnęła pod okno dra­binę. – Dobra, złaź­cie!

Zeszli po kolei i rozej­rzeli się wokół.

Znaj­do­wali się w atrium, które może kie­dyś miało być kąci­kiem restau­ra­cyj­nym. Wokół stały meta­lowe ławki i pla­sti­kowe sto­liki, z któ­rych część przy­mo­co­wano do pod­łogi. Wysoko w górze znaj­do­wał się szklany dach, przez który widzieli zaglą­da­jące do wnę­trza gwiazdy.

– Jak posta­po­ka­lip­tycz­nie – zachi­cho­tała Char­lie, a jej głos roz­szedł się wokół echem.

Nagle Jes­sica odśpie­wała bez słów krótką gamę, aż wszyst­kich zatkało. Jej głos czy­sto i pięk­nie roz­brzmiał w pustej prze­strzeni.

– Pięk­nie, ale może nie zwra­cajmy na sie­bie uwagi? – zapro­po­no­wał John.

– Dobra – odparła bar­dzo zado­wo­lona z sie­bie Jes­sica.

Kiedy ruszyli dalej, Carl­ton pod­szedł do niej i ujął ją pod ramię.

– Masz cudowny głos – powie­dział.

– To tylko dobra aku­styka – odparła Jes­sica, uda­jąc skrom­ność.

Szli pustymi kory­ta­rzami, zaglą­da­jąc do kolej­nych potęż­nych sal, w któ­rych zapewne miał się mie­ścić dom towa­rowy. Nie­które czę­ści budynku były pra­wie skoń­czone, pod­czas gdy inne były w kom­plet­nej roz­sypce. Część kory­ta­rzy była zawa­lona ster­tami drewna i zaku­rzo­nymi beto­no­wymi blocz­kami, w innych lśniły szklane witryny skle­powe, a nad ich gło­wami w ide­al­nych rzę­dach wisiały lampy.

– Zupeł­nie jak zagi­nione mia­sto – stwier­dził John.

– Jak Pom­peje – dodała Jes­sica. – Tylko nie ma wul­kanu.

– Nie – odrze­kła Char­lie. – Tu nic nie ma.

Całe to miej­sce spra­wiało takie surowe wra­że­nie. Nie było opusz­czone, po pro­stu ni­gdy nie zago­ściło tu życie.

Char­lie popa­trzyła na witrynę skle­pową, jedną z nie­licz­nych już oszklo­nych, zasta­na­wia­jąc się, co też pla­no­wano tu wysta­wić. Wyobra­ziła sobie mane­kiny w kolo­ro­wych ubra­niach, ale kiedy o nich myślała, widziała tylko puste twa­rze, które coś kryją. Nagle poczuła się nie na miej­scu, jakby budy­nek nie życzył sobie jej obec­no­ści. Ogar­nęło ją znie­cier­pli­wie­nie i stra­ciła radość z tej wyprawy. Przy­je­chali tu. Freddy znik­nął, a wraz z nim tkwiące w jej myślach sank­tu­arium, w któ­rym zawsze mogła spo­tkać bawią­cego się Micha­ela, tak jak wtedy, gdy widziała go po raz ostatni.

John zatrzy­mał się nagle i ostroż­nie wyłą­czył latarkę. Przy­ło­żył palec do ust, naka­zu­jąc ciszę. Wska­zał kie­ru­nek, z któ­rego przy­szli. W oddali zoba­czyli świa­tełko, pod­ska­ku­jące niczym sta­tek we mgle.

– Jest tu ktoś jesz­cze – syk­nął.

– Może straż­nik? – wyszep­tał Carl­ton.

– Po co miałby pil­no­wać opusz­czo­nego budynku? – zdzi­wiła się Char­lie.

– Pew­nie dzie­ciaki urzą­dzają tu balangi – stwier­dził Carl­ton i uśmiech­nął się sze­roko. – Też bym je tu urzą­dzał, gdy­bym o tym wie­dział, no i gdy­bym balan­go­wał.

– No dobra, wra­cajmy – powie­dział John. – Jes­sica… – zro­bił gest, jakby zapi­nał usta na suwak.

Ruszyli kory­ta­rzem, tym razem tylko przy sła­bym świe­tle z bre­loczka u klu­czy Carl­tona.

– Chwi­leczkę – szep­nęła Jes­sica, zatrzy­mu­jąc się, i zaczęła się przy­glą­dać ota­cza­ją­cym ich ścia­nom. – Coś tu się nie zga­dza.

– No wiem, nie ma wiel­kich precli. Wiem. – Carl­ton zda­wał się mówić poważ­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki