Fotografia - Piotr Schmandt - ebook + audiobook + książka

Fotografia ebook

Piotr Schmandt

3,6

Opis

Mija pięć lat od ostatniego pobytu Brauna w Wejherowie. Inspektor z przyjemnością powraca do miasteczka. Niestety, jego dobre samopoczucie znów zakłóca morderstwo, tym razem popełnione na pewnym fotografie. Niestrudzony detektyw nie spocznie, póki nie rozwiąże sprawy.

„Niespieszna akcja, niezwykła atmosfera prowincjonalnego miasteczka, intrygujący detektyw, wykreowany w najlepszym stylu – oto zalety powieści Schmandta, które każdy czytelnik kryminałów będzie długo i z satysfakcją smakował”. Zbrodnia w Bibliotece

Piotr Schmandt – z wykształcenia polonista i teolog. Interesuje się także historią średniowiecza i XX wieku, historią zegarmistrzostwa, piłką nożną oraz polityką. Bibliofil zafascynowany przyrodą, zabytkami, a nade wszystko kuchnią krajów byłej monarchii austro-węgierskiej. Autor cyklu Sprawy Inspektora Brauna, powieści Koncha i perła, Gdański depozyt oraz opowiadań.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 293

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (53 oceny)
13
15
18
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
emiliaszu

Całkiem niezła

Tak, wycieczka w czasy dawno minione, warto wziąć w niej udział.
00
Waldemar-Cybulski

Całkiem niezła

Drugi tom o inspektorze Braunie... podobny w całości do "Pruskiej zagadki" (patrz moją recenzję tomu pierwszego) ale można przełknąć. Też bez szału...
00

Popularność




1

Przebudzenie

Przez lekko uchyloną na środku okna kotarę do pokoju wpadał nikły blask łagodnego świtu. Na zewnątrz panowała cisza. Nie wdzierał się z dołu turkot wozu, nie było słychać rozmawiających za głośno kobiet, nie docierały też wielorakie dźwięki, których nie można określić, ale które sprawiają, że ulica tętni życiem.

Inspektor Ignaz Braun wpatrywał się w szparę oddzielającą go od niezmąconego gwarem świata. Przez chwilę zdawało mu się, że o niczym nie myśli, ale nie była to prawda. „Nigdy nie jest tak, że nie myślę” — pomyślał. „Mamy dzisiaj niedzielę” — jego umysł zaraz odpowiedział na pytanie, dlaczego ulica śpi.

Właściwie nie lubił niedziel. Jako pruski urzędnik państwowy, w dodatku coś znaczący w stołecznym Wydziale Zabójstw, zdawał sobie sprawę, że niedziela jest potrzebna. Że bez niej porządek rzeczy, niezmącony żadną odmianą, stałby się nie do zniesienia. Że choćby i policjant ma święte prawo do odpoczynku. Ma prawo, aby pójść z żoną i dziećmi do Tiergarten albo przyjrzeć się bez pośpiechu wystawom na Ku’damm. Wszystko to wiedział, zdawał sobie sprawę ze wszystkich społecznych (a nawet państwowotwórczych) konsekwencji świętowania niedzieli. A jednak zawsze niepokoił go stan zawieszenia, jaki nieodmiennie panował w święty dzień.

Nie potrafił spać do południa, jak inspektor Boehmer z pokoju 82 na drugim pietrze wydziału. Tak, tamten spał do 10.18 nawet tamtego dnia, kiedy razem, późnym popołudniem, przeprowadzali zasadzkę na pękatego domokrążcę, który okazał się mordercą trzech burmistrzów z Nadrenii. Braun był inny. Nastrój poranka wprawiał go zawsze, bez względu na porę roku i aurę, w dobry nastrój. Mógł wstać jak najprędzej, pił wtedy gorącą kawę, czarną jak smoła, wyglądał przez okno na miasto tętniące życiem, jak pies myśliwski węszył ofiarę. Patrząc na przechodniów, kojarzył fakty dotyczące zupełnie innych ludzi. Skojarzenia wirowały wtedy jak szalone, a świadomość bliskiego wyjścia do pracy sprawiała, że serce biło jak przy pierwszym w życiu pocałunku.

Z okien starej, poczciwej garsoniery przy Dürenergasse widział znacznie więcej. Odkąd jednak rozpoczął nowe życie i zamieszkał w spokojniejszej dzielnicy, nie mógł już tak bardzo chłonąć atmosfery budzącego się miasta. Trudno, coś za coś...

Niedziela. Ledwie dostrzegalny grymas utrzymywał się na jego twarzy. Bezruch, martwota, dookoła żadnego przestępstwa. W dodatku koszula nocna nie jest dostatecznie sztywna. Koszule krochmalone w domu są znacznie sztywniejsze.

Kiedy budził się w niedzielne poranki, wiedział od razu, że będzie miał melancholijny nastrój, wzbogacony nutą zniecierpliwienia. Że czegoś będzie mu brakowało. Wiedział, czego.

Ten ranek różnił się jednak od wielu innych, jakich przedtem doświadczał. Ignaz miał odczucie niespełnienia. Nie było to zwyczajne niedzielne niespełnienie. Z wolna ogarniały go bezsilność i irytacja. Chciałby, aby jasność umysłu, tak oczywista na co dzień, wróciła do niego radosna i świeża. Czuł, że będzie mu potrzebna, ale nie wiedział, dlaczego.

„Policyjna intuicja... Profesor Liedtke uczył nas, że należy dziękować Bogu, ilekroć ta muza się pojawia. Więc dlaczego pojawiła się teraz?”.

Rozległo się delikatne, lecz miarowe pukanie do drzwi. Braun szybkim spojrzeniem ogarnął zegar Adlera wiszący nad sekretarzykiem.

— Proszę!

— Dzień dobry szanownemu panu. Ładny poranek mamy dzisiaj. Szanowny pan życzył sobie mocną kawę o godzinie 7.00...

— Dziękuję, Wilhelmie.

Za chłopcem hotelowym odzianym w granatowy uniform zamknęły się drzwi. Inspektora bawiło, że ktoś o tak skromnym statusie społecznym nosi cesarskie imię.

„Co się ze mną dzieje? Nie mam jasności myśli, nie czuję też zniechęcenia”.

Ostrożnie wyszedł z łóżka i podszedł do stolika, na którym dymił porcelanowy dzbanek. Przyłożył otwartą dłoń do delikatnej ścianki miśnieńskiego dzbanka. Szybko cofnął dłoń i cichutko syknął.

— Dobrze, ból jest prawidłowym objawem — powiedział na głos.

Kawa nie podziałała na Ignaza orzeźwiająco. Jej gorzki smak zostawiał w ustach posmak właśnie goryczy. Nie, nie kawa była potrzebna inspektorowi. Przypomniał sobie, że zwykle w takich okolicznościach należało po prostu odczekać chwilę lub dwie, aż wszystko jakoś samo poukłada się w mózgu. Nie lubił jednak czekać, choć czekać potrafił, gdy zaszła konieczność.

Poranna gimnastyka, oto czego było mu trzeba! Na wszelki wypadek, gdyby wstawanie i przybieranie postawy zasadniczej miało okazać się trudne, zastosował metodę wypróbowaną we wszystkich pruskich koszarach.

— Raz, dwa, trzy! — i wstał.

Kręgosłup naprężył się jak struna harfy. Rytmiczne ruchy rąk i nóg, przyspieszone bicie serca, kark przekręcający się w różne strony, puszysty dywan poruszony przez człowieka, w którego na nowo wpływało życie.

Krew napływała do mózgu. Jeszcze parę skłonów, kilkadziesiąt przysiadów, pięści bijące z rytmiczną wściekłością w powietrze. Czuł, jak pierzcha gdzieś paraliż ciała i ducha, który tak obezwładniał go po przebudzeniu.

Ignaz wiedział, że wysiłek przywraca zdrowie nie tylko ciału. Coraz dokładniej przypominał sobie to, co wydarzyło się poprzedniego dnia.

Nie, poczucie bezsilności i zły nastrój nie były efektem niedzieli ani wypitego alkoholu. Niedziela działa oczywiście obezwładniająco, ale nie aż do tego stopnia. A alkohol? Nigdy nie miał z nim problemów. Zbyt lubił smak rozmaitych win, piw i sznapsów, aby pozwolić sobie na ich profanację. Nienawidziłby też szczerze poczucia utraty kontroli nad samym sobą. Owszem, wypił dwa kieliszki bardzo gęstego porto, ale nic poza tym. Cygara? Było ich ze trzy, może cztery. Tyle co zazwyczaj.

Analiza poprzedniego wieczoru wcale nie dotyczyła używek. Ogniskowała się wokół kilku postaci. Charakterystycznych postaci, nieznanych Braunowi do tej pory. Ćwiczenia gimnastyczne stawały się coraz bardziej rytmiczne i uporczywe. Każdy ruch wtłaczał do umysłu słowa usłyszane kilka godzin wcześniej, odtwarzał gesty, spojrzenia, uśmiechy.

Wreszcie poczuł się tak, jakby wchodził do gmachu na Alexanderplatz, gdzie mieściła się siedziba stołecznej policji kryminalnej. Nie, nie było przed nim Arnolda von Marburga ani też legendarnego już von Hüllessema, szefa służby śledczej, przed którym uginały się kolana wszystkich policjantów cesarstwa. Nie było przed Ignazem Braunem nikogo, kto mógłby zmarszczyć brwi lub nawet przekrzywić monokl. Przed nim stał ktoś znacznie bardziej wymagający — on sam.

Co takiego wydarzyło się poprzedniego wieczoru, że po kilku godzinach Ignaz znalazł się na moment (lub nawet kilka) w stanie rozbicia osobliwie pomieszanego z rozdrażnieniem? „Gimnastyka czyni cuda” — pomyślał. Poukładane już wspomnienia, tworzące precyzyjną mozaikę, napełniały oczy wyobraźni policjanta widokami jak z sennego marzenia.

Co takiego się wydarzyło? To samo pytanie zadał sobie kolejny raz. Przecież nic ważnego. Zniknęła wywołana właśnie fotografia. Nic ważnego... Dla funkcjonariusza Wydziału Śledczego nie takie sprawy stanowią temat do rozmyślań. Dla Ignaza tematem odpowiednim byłby przypadek Elwiry Motter z Augsburga, która zamordowała swoją ciotkę z uwagi na nieodpowiedni kształt noszonych uporczywie przez późniejszą denatkę bluzek. Tak, albo na przykład „Świstak z Oberheim”...

Ignaz Braun przebywał w Wejherowie na jakże zasłużonym, choć przymusowym urlopie, i naprawdę nie powinien zawracać sobie głowy przeczuciami.

Po drugiej stronie drzwi znów stał Wilhelm. Braun wiedział, że to chłopiec hotelowy, ponieważ zapukał identycznie jak poprzednio.

Ośmielony zaproszeniem Wilhelm stanął w odległości półtora metra od policjanta i przypatrywał mu się troskliwie.

— Czy coś się stało, mój chłopcze? — zapytał zdziwiony Ignaz.

— Nie, nie, przepraszam szanownego pana, ale...

— O co chodzi? — głos policjanta był o nutę cieplejszy.

— Bo widzi szanowny pan...

— Nic nie widzę. Przysłał cię pan Alsleben?

— Nie. Właśnie o to się rozchodzi, że nie. Bo szanowny pan... Ja przepraszam, ale od najmłodszych lat — powiedział takim tonem, jakby znajdował się u schyłku długiego żywota — interesuję się medycyną. Moja rodzina nie jest za bogata, dopiero zbieram na gimnazjum. Ale ja tak się tą medycyną interesuję, że zmartwiłem się... Pan inspektor coś nie za bardzo wyglądał, jak wcześniej wszedłem. Pomyślałem, że może to być skutkiem jakiejś nerwicy albo załamania. Ta myśl nie dawała mi spokoju Dlatego przyszedłem zapytać, czy z panem inspektorem wszystko w porządku...?

Braun uśmiechnął się. Kiwnął przyjacielsko ręką na Wilhelma. Sięgnął do pugilaresu leżącego na stoliku i dał chłopcu napiwek w postaci marki.

— Jestem w dobrej dyspozycji. Ale jeśli wszyscy członkowie personelu hotelowego są tacy jak ty, pan Alsleben jest w jeszcze lepszej dyspozycji niż ja.

— Dziękuję szanownemu panu. Pan inspektor nie mówi o tym mojemu pryncypałowi, dobrze?

— Skoro tak sobie życzysz...

— Pan Alsleben zawsze powtarza, że nie należy zbyt męczyć gości swoją natarczywością. — Wilhelm skłonił się przepraszająco i bezszelestnie zamknął za sobą drzwi.

Braun zaraz porzucił maskę uśmiechu. Jednym krokiem znalazł się przy owalnym dębowym lustrze. Nie dopatrzył się w swojej twarzy niczego szczególnie niepokojącego, ale wiedział też, że przed godziną znajdował się w stanie, który przerastał jego wiedzę dotyczącą stanów ducha.

— Ten młodzieniec może być kiedyś psychoanalitykiem, tak jak ten wiedeński dziwak, pan Freud. Zauważył we mnie coś, czego sobie nie uświadamiałem. Moje wewnętrzne „ja” widziało coś, przeczuwało coś, odnalazło fałszywy ton — powiedział na głos do lustra.

Nie chciał się zajmować przez te parę dni żadną sprawą, która wymagałaby myślenia kanonami policyjnymi. Przyjechał do Wejherowa na mniej niż tydzień. Chciał pozałatwiać sprawy spadkowe dotyczące Bernadety cioci. Tym przykrym obowiązkom miał oddać się wspólnie z Brunonem Sychowskim, swoim teściem, który, jako człowiek zdecydowany i energiczny, powinien być dla Ignaza wielką pomocą przy sprzedaży domku nieboszczki, paru prętów pruskich gruntu nieopodal centrum miasta i ruchomości w postaci mebli. Tym należało się zająć, a nie fałszywą intuicją.

— Młody człowieku — powiedział do niego Sychowski na peronie kolei żelaznej — straciliśmy cudowną kobietę, ale przynajmniej miałeś sposobność spotkać się ze starym kolejarzem.

Słowom tym towarzyszył żelazny uścisk dłoni, którego Ignaz zawsze się lękał. Nie lubił bólu.

I miał to być czas święty, czas rodzinny. Ze „starym kolejarzem” spędził jedynie kilka godzin, później naczelnik stacji w Lęborku musiał na cały dzień oddać się swoim obowiązkom pruskiego urzędnika państwowego, Ignaz natomiast wpadł w sidła towarzyskie, jakie zastawił na niego siostrzeniec profesora Puppego, przebywający czasowo w Wejherowie Sigmund von Mach.

Ignaz poznał Sigmunda jeszcze w Berlinie. Tamten, dowiedziawszy się, że inspektor gości w tym samym, co on, miasteczku, postanowił, że przedstawi go swoim znajomym. Dla Brauna nie była to zbyt przyjemna perspektywa. Był mało towarzyski i w godzinach wolnych od pracy cenił sobie święty spokój. Zwłaszcza że był tak często przerywany... Sigmund natomiast pragnął zaimponować przed towarzystwem stołecznymi znajomościami.

W przestronnym salonie domu przy alei Wilhelma, wynajmowanym wraz z kilkoma innymi pomieszczeniami przez panią Wilfridę Neiss, w sobotni wieczór odbyło się miłe spotkanie. Zebrało się na nim towarzystwo stosunkowo eleganckie.

Przed oczyma Ignaza stanęli wszyscy, którzy byli gośćmi pani Wilfridy.

Jej bratanica, Elza. Wesoła, może zanadto wesoła szatynka, lubiąca być w centrum zainteresowania. Schlebiało jej, kiedy młodzi ludzie adorowali ją, choć Ignaz miał nieodparte wrażenie, że traktuje ich zainteresowanie jako znakomitą zabawę. Kiedy miał sposobność rozmowy z Elzą sam na sam, w ciągu paru minut przekonał się jednak, że młoda osoba jest wcale inteligentna, w dodatku sprytna, a jej powierzchowna beztroska jest jedynie pozą ułatwiającą i uprzyjemniającą codzienność.

Pani Wilfrida, pomijając wiek, zdawała się przeciwieństwem Elzy. Wysoka, zanadto szczupła, koścista, nie miała w sobie nic z matrony, za jaką chciała uchodzić w oczach towarzystwa. Przypominała raczej klucznicę ze średniowiecznego zamku, która pilnuje powierzonego jej dobytku. Dobytkiem była bratanica. Pozorna swoboda, jaką pani Wilfrida zostawiała Elzie, była złudna. Czujne oko ciotki nieustannie śledziło pannę i zwłaszcza jej adoratorów.

Otto Meinhard niewątpliwie należał do adoratorów Elzy. Mógł się nawet podobać. Młody, przystojny brunet, ubrany starannie i bez wyzywającej, zbyt modnej elegancji. Może zanadto dawał odczuć otoczeniu swoje dobre wykształcenie. Ale też nie każdy kończył prawo na uniwersytecie w Heidelbergu, w dodatku w tak imponującym stylu, czego Otto nie omieszkał parę razy zaznaczyć. Nie narzucał się jednak swoją osobą ponad miarę, a kiedy upatrzył sobie rozmówcę, zaraz po zaznaczeniu swojej pozycji starał się też słuchać, co tamten ma do powiedzenia.

Stryj Ottona, Gottlieb Meinhard, był przeciwieństwem swojego młodszego krewnego. Jego tusza osobliwie kontrastowała z zażywnością. Kiedy wstawał z krzesła, kiedy obracał się do rozmówcy, tracił nagle całą zwalistość, a fałdy tłuszczu nabierały lekkości. Czerwona, nieco plebejska twarz była ruchliwa, bystre oczy łypały na wszystkie strony. Gottlieb starał się dostrzec wszystko, co mogło stać się godnym uwagi. Miał wielką łatwość w nawiązywaniu znajomości. Jego interlokutor od pierwszej chwili miał wrażenie, że zna Meinharda od lat.

Ambicją pani Wilfridy było, aby w spotkaniu uczestniczył miejscowy pastor. Franz Class, jowialny duchowny, był do pewnego stopnia podobny zewnętrznie do Gottlieba Meinharda. Tak samo obdarzony godną masą ciała, wykorzystywał ją do godnego siadania w fotelu. Z powolną starannością sięgał widelcem po kolejny kawałek jabłecznika i jeszcze staranniej podnosił w górę mały palec prawej ręki, gdy do dużych mięsistych ust przysuwał filiżankę z parującą kawą. Podczas rozmowy patrzył łagodnymi, błękitnymi oczami na wierną duszyczkę, gotowy z wyrozumiałością traktować każdego, kogo Najwyższy postawił na jego drodze. Siwe włosy, w niewielkiej ilości pokrywające łysiejącą głowę, kontrastowały z czerwoną twarzą.

Cóż to tam jednak za kontrast... Prawdziwym kontrastem dla całej postaci wielebnego Franza był jego syn. On również był pastorem, ale tylko to, oprócz najbliższego pokrewieństwa, łączyło obu mężczyzn. Skupiony, małomówny Georg Class więcej czasu, niżby nakazywała przyzwoitość, poświęcał Elzie. Panna jednak niewiele robiła sobie z tego zainteresowania. Próby nawiązania z jego strony kontaktu zbywała pobłażliwym uśmiechem, niekiedy tylko odpowiadając na pytania Georga, jeśli już nie miała innego wyjścia. A on, wysoki, chudy, w drucianych okularach i nie najnowszym ubraniu, za każdym razem odsuwał się zraniony, by już po chwili powracać w jej okolice.

Jedynym małżeństwem w towarzystwie byli Ernest i Antoinette Schrederowie. On był wziętym adwokatem, który prowadził praktykę w Kolonii, a do Wejherowa przybył przy okazji sprawy majątkowej, wcale dla niego intratnej. Przez cały wieczór rozprawiał z kim popadło o polityce i sprawach społecznych, wyrażając się przy tym z wielką pewnością i, Braun przyznawał to w duchu, znawstwem. Najdłużej dyskutował ze starszym z pastorów. Zaprzysięgły liberał, z niejakim lekceważeniem wypowiadał się o cesarzu, co w zebranych wywołało z początku wielką konsternację. Z chwili na chwilę zaczynali się wprawdzie przyzwyczajać do poglądów Schredera, nie na tyle jednak, by uznać je za coś zwyczajnego. Elegancki, obyty adwokat wzbudzał ich zaciekawienie, a aura lekkiego zgorszenia dodawała mu szyku, choć nie sympatii. Jego żona, Antoinette, zdawała się nieobecna. Francuzka z Alzacji, o oliwkowej cerze i kruczoczarnych włosach, wzbudzała zainteresowanie mężczyzn, a zawiść u kobiet, chociaż nie zdawała się przejmować ani jednym, ani drugim. Była zapatrzona gdzieś ponad całe towarzystwo, a jej odpowiedzi, krótkie i uprzejme, świadczyły o tym, że wprawdzie nie zamierza uchodzić za niegrzeczną, natomiast niewiele ponad to gotowa jest z siebie wykrzesać.

Sigmund von Mach był duszą towarzystwa. Właściwie to on był inicjatorem całego spotkania. Wesoły, choć w granicach zachowania wszystkich koniecznych konwenansów, rozmawiał z wszystkimi po kolei gośćmi pani Wilfridy, najlepiej jednak porozumiewał się z Meinhardami, których już wcześniej znał i z którymi zamieszkał po sąsiedzku w hotelu. Jego kremowy garnitur i wzorzysty krawat przemieszczały się od jednej osoby do następnej, a podrzucanie jasnej czupryny z opadającą niesfornie grzywą co chwila odsłaniało wypukłe, cokolwiek za wysokie czoło. Sigmund bawił się doskonale, mimo że próbował co raz przybierać pozę zblazowanego dandysa. Widział w swym krótkim życiu wiele, bywał we wszystkich praktycznie stolicach europejskich, odbył podróż do niemieckich kolonii w Afryce; mówił często, że wszystko, co w życiu interesujące, ma już za sobą. Równocześnie jednak spoglądał z ukrycia na Eleonorę Gephard, a spojrzenia te zdawały się świadczyć, że jego filozofia życiowa jest w jawnej sprzeczności z praktyką.

Właśnie, Eleonora Gephard. Najlepsza przyjaciółka Elzy. Wszędzie było jej pełno, zagadywała każdego, kto stanął na jej drodze. Dołki w policzkach były pysznym elementem wyróżniającym młodą pannę; sprawiały one, wraz z żywym i wesołym usposobieniem, że była atrakcyjną osobą. Nie miała w sobie tej skłonności do kokieterii, jaką epatowała otoczenie Elza. Może to sprawiało, że Sigmund von Mach się nią zainteresował. Zbyt często miał do czynienia z panienkami, które ze wszystkich sił pragnęły zająć sobą przystojnego i zamożnego berlińczyka.

Jeszcze jedna osoba nie zwracała uwagi na stołecznego dandysa. Była to Gertruda Dangel. Zdawała sobie aż zanadto sprawę, jak należy zachować się w towarzystwie, i właściwie tylko tyle Ignaz mógłby powiedzieć o niej nadinspektorowi von Marburgowi, gdyby stanął przed jego biurkiem i został przez przełożonego zasypany gradem pytań. Co do wyglądu bowiem, zdawała się panna Dangel przezroczysta. Braun zdziwił się tym odkryciem — nie pamiętał, jak wyglądała osoba obecna na spotkaniu. Pamiętał tylko, że tam była, a nazwisko zapamiętał, ponieważ zawsze zapamiętywał nazwiska.

W ciągu ponad pięciu lat, jakie dzieliły inspektora od pierwszego pobytu w Wejherowie, nie zapomniał także nazwiska Maximiliana Paschinski’ego. Doktor, małomówny jak wtedy, stał się jeszcze bardziej melancholijny i cichy, jeszcze bardziej dyskretny i starający się nie rzucać w oczy nikomu. Zdawał się zainteresowany głównie jabłecznikiem, którego zjadł o wiele więcej niż pastor Class, obdarzony wyśmienitym apetytem. Pastor mówił ciągle i pielęgnował każdy gest, Paschinski obu tych cech był pozbawiony. Nie można było ocenić, czy w towarzystwie czuje się dobrze, czy też nie, jego pochylona głowa ozdobiona kruczoczarną brodą wyposażona była w twarz niemal kamienną.

Ostatni z gości pani Wilfridy był nie lada oryginałem. Już sam fakt, że pochodził z dalekiej Norwegii, wzbudził wielkie zainteresowanie zebranych. Nazywał się Lars Hamaren. Do Wejherowa przybył z oboma Meinhardami, choć zaprzyjaźniony był z Ottonem, nie tylko z racji wieku. Ukończył w Heidelbergu te same studia, co Meinhard. Hamaren żył jako rentier, bardzo bowiem nie lubił ani swojego wykształcenia, ani zawodów, jakie dzięki niemu można było uprawiać. Całymi godzinami mógł rozmawiać o malarstwie i literaturze, co osobliwie łączył z chwilowymi stanami apatii i nieobecności duchowej.

Poprzedniego wieczoru Ignaz do pewnego momentu obserwował gości, starał się zamienić z każdym parę grzecznościowych słów i nawet pomyślał, że kilka osób należy do gatunku interesujących. W końcu poczuł się nieco znużony.

Trzeci raz w ciągu poranka rozległo się pukanie do drzwi.

— Proszę... — głos inspektora był cichy i nieobecny.

W drzwiach stanął Alsleben.

— Panie inspektorze... Przepraszam najmocniej.

— Proszę bardzo. Czym mogę panu służyć?

Hotelarz delikatnie odchylił się na bok. Zza jego pleców wyrosła zwalista postać komisarza Rüdigera Renscha, szefa wejherowskiej policji.

— Pan komisarz! — zawołał Ignaz. — Najmocniej przepraszam, zamierzałem pana odwiedzić, od niedawna jestem w mieście. Wczorajszy dzień spędziłem niezupełnie tak, jak zamierzałem z początku.

— Tak. Wczorajszy dzień. Witam pana, witam, drogi inspektorze. Cieszę się, że w dobrym zdrowiu. Tak. To widać na pierwszy rzut oka. Mam w końcu wieloletnią praktykę. Niech uścisnę pańską dłoń!

Komisarz Rensch potrząsał prawicę Ignaza z wielkim zaangażowaniem, potem otarł pot z czoła i, po wyjściu Alslebena, rozejrzał się za fotelem lub przynajmniej krzesłem. Kiedy Braun wskazał mu wygodny mebel, Rensch machnął ręką i wyrzucił z siebie jednym tchem:

— Tak. Znowu kryminalna sprawa jak się patrzy.

W spojrzeniu Brauna malowało się niedowierzanie. Czyżby komisarz wypił o jeden koniaczek za dużo? Może żartuje sobie w dość niekonwencjonalny sposób?

Szef wejherowskiej policji zauważył wahanie rozmówcy. Popatrzył mu w oczy spokojnie, bez zbytniego nacisku, bardzo trzeźwo.

— Powiem panu jak przyjaciel, ale nasza rozmowa toczyć się będzie jak między dwoma oficerami cesarskiej policji. Tak. Niestety. Czy wyobraża pan sobie, że wczorajszej nocy został zamordowany Theodor Pratz, fotograf zamieszkały w Wejherowie i tu posiadający swoje atelier?

— Niesłychane... Ależ ja byłem wczoraj na przyjęciu u pani Wilfridy Neiss, gdzie zawitał ten fotograf!

Rensch znowu otarł pot z czoła.

— Czyli pan, kochany inspektorze, tym bardziej będzie musiał mi pomóc! Tak, nie mamy czasu do stracenia.

2

Fotograf

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Spis treści:
Okładka
Karta tytułowa
1. Przebudzenie
2. Fotograf
3. Dwie kobiety
4. Stryj i bratanek
5. Panieński salonik Elzy Neiss
6. Sentymentalny spacer
7. Posępny duch Północy
8. Dołki w policzkach
9. Narada w szczególnych okolicznościach
10. U pastora
11. „Czy ja mogłabym się mu podobać?”
12. Gabinet doktora
13. Męska rozmowa w towarzystwie świadka
14. W pociągu kolei żelaznej
15. Czym jest prowincjonalizm, czym jest smak
16. Dwaj młodzi mężczyźni
17. Niespodzianki
18. Szatan
19. Skomplikowane ludzkie charaktery

Copyright © Oficynka & Piotr Schmandt, Gdańsk 2013

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana

ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana

w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

Wydanie drugie w języku polskim, Gdańsk 2015

Opracowanie edytorskie książki: kaziki.pl

Projekt okładki: Anna M. Damasiewicz

Zdjęcia na okładce © Igor Golovniov | Depositphotos.com

© Narodowe Archiwum Cyfrowe

© Thinkstockphotos.com

ISBN 978-83-66613-38-6

www.oficynka.pl

email: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek