Frania Tańska i Kolekcjoner Widmo - Maja van Straaten - ebook

Frania Tańska i Kolekcjoner Widmo ebook

Maja van Straaten

4,4

Opis

Urokliwa przedwojenna prowincja. Bezcenna rzeźba i wyścig ze złodziejem zabytków…

 

 

Wiosna 1925 roku. Frania Tańska wraz z kustoszem Skiełłą wpada na kolejny pomysł, jak podreperować budżet Muzeum Narodowego, i dołącza do ekspedycji archeologicznej, która bada kujawskie piramidy. Na miejscu trafia na ślad bezcennej rzeźby o dużej wartości muzealnej i rusza jej tropem, wbrew zdrowemu rozsądkowi i radom otoczenia.  Obietnica sensacyjnego odkrycia przyciąga również tajemniczego Kolekcjonera Widmo. Kim jest bezwzględny zbieracz zabytków? Czy Frani uda się go ubiec?

 

 

Do eskapady na Kujawy dołączają również przyjaciele Frani: Lola Nowicka, reporterka rubryki towarzyskiej poczytnego tygodnika, oraz Sándor Bercsényi, czarujący Węgier, właściciel najlepszego składu z tokajami w Warszawie. Każde z nich ma własne powody pośpiesznego wyjazdu na Kujawy…

 

 

Ten stylowy kryminał z humorem to kolejna, po świetnie przyjętej „Frani Tańskiej i tajemnicy zaginionego obrazu”, opowieść o uroczej malarce i jej niezwykłych przygodach.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 363

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (48 ocen)
23
21
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Elzunia2016

Nie oderwiesz się od lektury

przyjemnie się czyta. lubię takie powieści przeniesione do innej epoki.
10
Arkadiusz44P

Nie oderwiesz się od lektury

Ekscytująca i zabawna. Dobrze się czyta i odpoczywa . Fajnie wejść w świat elit międzywojennych.
10
Annku90

Dobrze spędzony czas

"— To minie? — za­py­ta­ła Lola. — Oczy­wi­ście. Wszyst­kie kło­po­ty mają datę waż­no­ści — od­po­wie­dzia­ła Teo­fi­la." I dziś może Ci się wydawać, że lepiej nie będzie, ale uwierz mi - będzie! Daj znać jakie masz plany na weekend. U nas jeszcze planów brak. Ale z pewnością nie braknie kocyka, książki i gorącej herbaty. Na okładce możemy zobaczyć informacje, że jest to stylowy kryminał z humorem. Uwierzcie, że humory w niej nie brakuje. Czasem śmiałam się w głos, nie mogąc się powstrzymać. 1925 rok, wiosna, gdy przyroda budzi się do życia, Frania Tańska budzi się do podreperowania budżetu Muzeum Narodowego w którym pracuje. Jako bardziej doświadczona wyrusza na Kujawy, by badać piramidy. Legenda głosi, że kiedyś kowal znalazł tam skarb i Frania idzie za jej głosem chcąc znaleźć coś również cennego. Niestety, tam gdzie skarby, tam i osoby, które chcą mieć go dla siebie. Pojawia się tajemniczy Kolekcjoner Widmo. Na pomoc przyjdą przyjaciele Frani - Lola i Sambor. Czy razem zł...
00
naevdetolk

Nie oderwiesz się od lektury

Historia zabawna i kryminalna intryga trzyma do samego końca. Jedyne co mnie drażniło, to pokonywanie kilkudziesięciu kilometrów wozem codziennie. Akurat mieszkam w tym regionie, więc ciepło mi było na serduchu czytać o przygodach w najbliższej okolicy, ale wydaje mi się, że nikt by nie jeździł wozem codziennie na wykopaliska po kilkadziesiąt kilometrów no i bliżej z Krowic do Brześcia niż do Radziejowa, a autobus na pewno by się tam zatrzymywał ;) Ale rozumiem - nazwą miejscowości Krowice bardziej zabawna niż Sarnów.
00
Sylwiucha

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna, ciekawa i wciągająca . jestem fanką Frani i jej przyjaciół. czekam za kolejną częścią
00

Popularność




Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2024

ISBN: 978-83-68101-49-2

ROZDZIAŁ IW KTÓRYM NA DACHU KAMIENICY PRZY ULICY ŻURAWIEJ 18 LĄDUJE NIEZIDENTYFIKOWANY (POCZĄTKOWO) OBIEKT LATAJĄCY, A FRANIA TAŃSKA NIEFORTUNNIE LĄDUJE W HALI WROTKARSKIEJ

SOBOTA, 28 MARCA 1925 ROKU

Pierwszy tej wiosny ciepły podmuch wiatru wpadł przez otwarte okno do salonu na pierwszym piętrze kamienicy przy ulicy Żurawiej 18. Przyniósł zapach mokrej ziemi i sączącego się jeszcze z warszawskich kominów węglowego dymu, nadał firance z belgijskiej koronki subtelny kształt balonu i zaszeleścił stronami czasopisma „Pani”, które spoczywało na kolanach Leontyny Nowickiej.

Lola nie czytała. Patrzyła zamyślona na dwa tuziny różowych tulipanów ledwo mieszczących się w wazonie zdobionym geometrycznymi wzorami. Płatki kwiatów zaczynały już wiotczeć, niektóre miały brązowe obwódki. Frania niewątpliwie dostała je od Sándora. Cóż za niezrozumiały gest. Czemu nie dał jej róż? Albo chociaż nie zadbał o to, by tulipany były czerwone? Od razu byłoby wszystko jasne. A tak? Co mają oznaczać różowe tulipany? Róż to symbol przyjaźni. Z kolei tulipan to symbol miłości. O co więc chodzi? Czy on w ogóle myślał, kiedy kupował te kwiaty? Fiołki byłyby lepsze, o tak. Jej związek z Tonią na ten przykład zaczął się właśnie od fiołków i kwitł w najlepsze, co prawda na razie niewiele ponad miesiąc, ale mimo wszystko.

Nagle za oknem przemknął olbrzymi cień, a zaraz potem ciszę znaczoną jedynie miarowym tykaniem stojącego na kominku zegara rozdarł potężny łomot, po którym nastąpiła krótka seria trzasków i skrzypnięć.

Lola porzuciła natychmiast rozmyślania o symbolice kwiatów i zerwała się z fotela. „Pani” z papierowym westchnięciem osunęła się na dywan.

— Co się stało? — Z pracowni przylegającej do salonu wypadła Frania.

Jak zwykle, gdy malowała, ubrana była w krótkie kimono w kolorze kości słoniowej i czarne jedwabne spodnie. Rude włosy zostały zabezpieczone na czubku głowy pędzlem, odsłaniając jasną szyję, obecnie pokrytą, podobnie jak kimono, cętkami chabrowej farby.

— Nie wiem!

Z zewnątrz dochodził teraz odgłos, którego nie umiały rozpoznać. Dziwny to był dźwięk, ni to szum, ni to świst, ni to syk, raczej wszystkie te odgłosy razem wzięte, i to w dużym natężeniu.

Podbiegły do okna. Frania odrzuciła na bok firankę, zostawiając na niej chabrową plamę. Wychyliły się, ale w dole nie dostrzegły niczego nadzwyczajnego. Osobliwy dźwięk powoli tracił na sile i zdawał się dochodzić gdzieś z góry. Obróciły się, oparły o parapet łokciami i zadarły głowy. Niestety w tej pozycji nie dało się objąć wzrokiem całej fasady budynku. Ukazał im się za to obleczony krynolinami obfity biust francuskiej guwernantki bliźniaków Rozenkier, która wychylała się z mieszkania na drugim piętrze.

— Czy wszystko w porządku? — zapytała Frania po francusku.

— Tak. Tym razem to nie u nas!

Lola spojrzała pytająco na Franię.

— Bliźniacy Rozenkier są odpowiedzialni za niemal wszystkie incydenty w naszej kamienicy związane z ogniem i wodą. A odkąd mamy elektryczność, większość awarii w dostawie prądu jest również ich zasługą — wyjaśniła Frania.

Guwernantka zniknęła w głębi mieszkania i wtedy dostrzegły wychylającego się z trzeciego piętra inżyniera Więckowskiego. Z posępną miną przyglądał się zbiegowisku na dole. Rzeczywiście przed kamienicą zebrał się tłumek gapiów, którzy z zadartymi głowami wpatrywali się w dach. Wśród nich była i Marynia, służąca Frani.

Stała nieruchomo, z rozdziawionymi ustami, i patrzyła w niebo ponad kamienicą. Trzymała siatkę z ostatnimi w tym sezonie pomarańczami z Jaffy, po które Frania wysłała ją specjalnie do Simona Goldfarba na ulicę Przechodnią 5. Planowała uwiecznić pomarańcze na obrazie kończącym serię kubizujących martwych natur z ptasimi piórami, nad którą pracowała, odkąd poprzedniej jesieni zdołała przełamać blokadę twórczą. Marynia co prawda nie widziała sensu układania kompozycji z prawdziwych owoców, skoro i tak obrazy Frani nijak miały się do rzeczywistości i przedstawiały naturę w sposób kanciasty i nader rozwałkowany. Jednak jako osoba Frani oddana dostarczała to, o co ją proszono. Choć nie bez utyskiwania i złośliwych komentarzy.

Syk zupełnie już ucichł i zastąpił go teraz inny niepokojący, przypominający łopot olbrzymiej flagi lub skrzydeł monstrualnego orła dźwięk. Tłumek gapiów zafalował, z kilku gardeł wyrwało się zgodne westchnięcie, a Marynia wypuściła z ręki siatkę. Pomarańcze rozsypały się po chodniku, kilka wpadło do rynsztoka.

— Maryniu! — krzyknęła Frania.

Służąca drgnęła, jej wzrok prześlizgnął się po fasadzie kamienicy i spoczął na wychylającej się z okna Frani.

— Moje pomarańcze!

Marynia wzięła się natychmiast za zbieranie owoców, raz po raz jednak łypiąc okiem ku górze. Frania dostrzegła, iż uczepiony jej spódnicy Józio uniósł pulchny palec i uśmiechnął się szeroko.

Widząc to, Frania zwróciła się do Loli:

— Na dach!

Nie poczekawszy na odpowiedź, pobiegła do drzwi. Lola ruszyła za nią. Kiedy znalazły się na klatce schodowej, wpadły na Marynię trzymającą Józia na rękach. Służąca powiesiła siatkę z pomarańczami na klamce i posapując, podążyła za nimi na górę. Minęły drugie piętro, potem trzecie, aż wreszcie dotarły na czwarte, gdzie znajdowały się pokoje służby. W ciemnym, oświetlonym jedynie dwoma świetlikami korytarzu zobaczyły najpierw wyleniałego kota Maryni o wdzięcznym imieniu Felek. Pokuśtykał między nimi z miną wyrażającą całkowity brak zainteresowania zamieszaniem w głębi korytarza, gdzie zebrali się wszyscy pozostali mieszkańcy kamienicy.

Inżynier Więckowski stał wsparty na lasce między kucharką i lokajem. Cała rodzina Rozenkierów w komplecie z guwernantką i dwoma służącymi tłoczyła się za plecami dozorcy Cieplika, który dzwonił potężnym pękiem kluczy, bezskutecznie próbując odnaleźć ten do drzwi prowadzących na dach.

— Prędzej, prędzej, panie Cieplik! — Karol Rozenkier nie krył zniecierpliwienia.

— Jak gwiazdy łazi na dach obserwować, to z kluczem nie ma problemu — zagrzmiał inżynier — ale jak mamy nagły wypadek, to klucza brak!

— Pan nie denerwuje człowieka! — ryknęła Marynia. — W nerwach szukanie dwa razy wolniej idzie.

Inżynier Więckowski zapowietrzył się i zwrócił twarz ku Frani, jakby to ona była bezpośrednio odpowiedzialna za brak ogłady własnej służącej.

— Ja? Ja denerwuję? To mnie wszyscy denerwują!

Tymczasem jeden z braci Rozenkierów, znudzony oczekiwaniem na otwarcie drzwi, popchnął drugiego. Ten nie pozostał mu dłużny. Zaczęli się szamotać na podłodze u stóp inżyniera, głośno przy tym dokazując.

— Co, do jasnej, z tymi drzwiami! — zawołał lokaj, łapiąc w locie swego chlebodawcę, któremu tłukący się bracia wytrącili laskę z ręki, w efekcie pozbawiwszy go równowagi zarówno emocjonalnej, jak i fizycznej.

— Cisza! — krzyknął Cieplik.

Otarł pot z czoła. Pęk kluczy ponownie zadzwonił, tym razem słabiej, jakby sam Cieplik tracił wiarę, że wśród kilkunastu znajdzie ten właściwy.

Wreszcie zamek zgrzytnął i metalowe drzwi ustąpiły ze szczękiem. Cała grupa, pokrzykując, ruszyła z mało dystyngowanym pośpiechem po metalowych schodkach w górę.

Kiedy znaleźli się na dachu, umilkli zdumieni niecodziennym widokiem. Niemalże połowa dachu pokryta była olbrzymim pomarańczowym płótnem. Spora część tkaniny zwisała z krawędzi, poruszana podmuchami wiatru. Przy jednym ze świetlików w kłębowisku lin leżał przewrócony na bok sporych rozmiarów kosz.

— Dzień dobry — powiedział stojący obok kosza mężczyzna. — Przepraszam za najście. Państwo pozwolą, że się przedstawię, Hubert Trach-Turowicz.

Nie licząc łopotu olbrzymiej płachty na dachu, po tym dictum zapadła kompletna cisza. Nie trwała jednak długo. Już po chwili na Trach-Turowicza posypał się grad pytań.

— Czy pan oszalał?

— Panie, co pan tego?

— Co się stało?

— To aerostat czy balon?

— A jaka to różnica?

— Ja się pytam: kto zapłaci za uszkodzony komin?!

Hubert Trach-Turowicz próbował się tłumaczyć. Mówił o niesprzyjających wiatrach i zawodnej aparaturze. Pod naporem pytań gubił się jednak w odpowiedziach. Wreszcie zaczął nieskładnie objaśniać zebranym konstrukcję balonu i demonstrować co ważniejsze elementy wyposażenia, mimo iż o to akurat nikt nie pytał.

Lola nie brała czynnego udziału w tym przesłuchaniu. Mrużąc oczy, przyglądała się aeronaucie. Miał na sobie porządną wełnianą marynarkę w kolorze granatu z pozłacanymi guzikami i dobraną do niej czapkę ze złotą lamówką. Był młody, miał nie więcej niż trzydzieści lat. Poszukała wzrokiem Frani. Gmerała przy balonowym koszu, wyraźnie zaintrygowana wyposażeniem.

Nagle uwagę zgromadzonych zogniskowaną na Trach-Turowiczu i jego balonie rozproszył odgłos syreny strażackiej. Wszyscy jak na komendę podbiegli do krawędzi dachu i spojrzeli w dół.

Czerwony samochód zatrzymał się w poprzek ulicy. Ze środka sprawnie wyskoczyło pięciu strażaków w lśniących hełmach i jeden po drugim zniknęli w bramie kamienicy. Po chwili na metalowych schodkach prowadzących na dach zadudniły podkute buty.

— Proszę wszystkich na dół — rzucił postawny strażak, podczas gdy jego koledzy zabrali się za zabezpieczanie poszycia balonu.

Mieszkańcy kamienicy posłusznie skierowali się ku wyjściu.

— Zapraszam do mnie na herbatę. Proszę nie odmawiać — zwróciła się Frania do Trach-Turowicza, kiedy opuszczali dach.

Skinął głową i podziękował. Odsunął się, by przepuścić Franię w drzwiach.

— Aaa! — wrzasnął inżynier Więckowski, któremu nadepnął przy tym na stopę.

*

— Pan jest ranny — zauważyła Lola, kiedy usiedli w salonie Frani.

— Drobiazg.

— Trzeba to opatrzyć — powiedziała Frania.

— Może po lekarza trzeba posłać? — dodała Lola.

— Nie! To naprawdę nic poważnego. Takie upadki zdarzają mi się dość często.

— Maryniu! Proszę przynieść gorącej wody i bandaż.

Marynia stanęła w progu, wymachując siatką z pomarańczami.

— Herbatę miałam zrobić — mruknęła.

— To ja podam herbatę, a Marynia niech się zajmie rannym. Zna się przecież Marynia na tym.

Frania podniosła się i poszła do kuchni. Było to królestwo Maryni, pomieszczenie przestronne, doskonale wyposażone i zorganizowane. Był tu kredens i szafki w kolorze niezapominajek. Stała tu również kuchenka gazowa zwana przez Marynię pierunem, a to z tego względu, że w pierwszych dniach służby wywołała przy jej użyciu kilka drobnych pożarów i jeden niewielki wybuch „jakby pierun jeden strzelił”. Po tym incydencie Marynia odmówiła gotowania, co z kolei wywołało święte oburzenie Eleonory Hardt, ciotki Frani, która przy każdej okazji wytykała zatrudnienie Maryni.

By udobruchać ciotkę, a właściwie by mieć dostęp do ciepłych posiłków, Frania wysłała Marynię na kurs obsługi urządzeń gazowych oraz oszczędnego gotowania i pieczenia na gazie organizowany przez Gazownię Miasta Stołecznego Warszawy. Marynia nabyła niezbędne umiejętności do operowania „pierunem”. W przeciwieństwie do Frani, która nigdy nie zadała sobie trudu poznania sposobu jego obsługi i teraz stała przed czteropalnikową kuchenką, zastanawiając się, jak rozwiązać kwestię wrzątku niezbędnego do przygotowania herbaty.

Chwyciła za połyskującą chromowaną rączkę i uchyliła drzwi piekarnika. Odkręciła jeden kurek z gazem, potem drugi, ale na żadnym z palników, mimo syku, który wydobył się z trzewi „pieruna”, nie zatańczył pożądany ogieniek. Trudno. Może najpierw poszukać herbaty?

Otworzyła pierwszą z brzegu szafkę, w której stały ustawione według wielkości garnki, formy do galaretek, tężejących kremów i auszpików. W kolejnej znalazła maszynkę do mięsa, nieużywaną w tym domu, oraz przyrządy do rolad i mielenia migdałów, które wykorzystywane były regularnie. Wreszcie, tracąc cierpliwość, podeszła do kredensu i tam dopiero znalazła poszukiwaną żółtą puszkę opatrzoną czerwonym napisem „Sibunion Tea” i przykryty lnianą ściereczką talerz ciastek maślanych z cukrem. Sięgnęła po tacę, ustawiła na niej filiżanki, dzbanek i ciastka. W kuchni tymczasem zjawiła się Lola.

— A co tu tak syczy? — zapytała i w jednej chwili zdała sobie sprawę z powagi sytuacji. Doskoczyła do kuchenki, przekręciła kurki i otworzyła na oścież okno.

— Zostaw. Zajmę się tym. — Wyjęła z rąk Frani puszkę z herbatą i pchnęła przyjaciółkę w stronę drzwi.

Lola nie dysponowała pomocą służącej, toteż gotować na gazie umiała, i to całkiem sprawnie i oszczędnie. Frania przyznała, iż rzeczywiście jej obecność w kuchni była zbędna, a nawet niepożądana, zważywszy na fakt, że miała przecież gościa.

— Nie rusza się, mówię! — Usłyszała, gdy weszła do salonu.

Hubert Trach-Turowicz posłusznie znieruchomiał.

Frania usiadła obok niego na kanapie i przyglądała się działaniom Maryni, która w sposób niezbyt subtelny obwiązywała głowę poszkodowanego aeronauty. Frania posłała mu uśmiech, by dodać mu odwagi. Trach-Turowicz z obawy przed służącą nie zdobył się jednak na jego odwzajemnienie, dopóki ta nie skończyła opatrywania rany.

— No i hej! — Marynia schowała resztę niewykorzystanego bandaża do kieszeni fartucha i wyszła.

Pierwsza pomoc udzielona przez Marynię była skuteczna, choć z estetycznego punktu widzenia mogła pozostawiać nieco do życzenia. Hubert Trach-Turowicz miał kędzierzawe, jasne włosy, które na próżno próbował ujarzmić pomadą pachnącą woskiem. Sterczały wokół głowy niczym kosmata aureola, a bandaż zamocowany na czole niestety tylko dodał jej strzelistości.

Lola parsknęła śmiechem, gdy go zobaczyła. Taca zadrżała w jej dłoniach, filiżanki z cienkiej porcelany zabrzęczały na spodkach zdobionych złotym wzorkiem.

— Wiemy już, że lata pan balonem — zagadnęła Frania po chwili, stawiając przed nim filiżankę z herbatą. — Nie wiemy tylko po co.

Trach-Turowicz upuścił łyżeczkę na dywan. Uśmiechnął się przepraszająco i zanurkował pod stolik.

— Dla sportu? — zapytała Frania, nie mogąc doczekać się odpowiedzi.

— Skądże! — Wyłonił się spod stolika i zamachał łyżeczką. — W celach naukowych!

Przez twarz Loli przemknął cień rozczarowania. Frania za to uśmiechnęła się szeroko.

— Wspaniale! A jakie badania pan prowadzi?

— Archeologiczne.

— Jak to? Jak może pan cokolwiek wykopać, unosząc się nad ziemią?

— Zanim zacznie się kopać, trzeba wiedzieć gdzie. Z wysokości dużo łatwiej wykryć ślady stanowisk archeologicznych. Można dostrzec zjawiska, których oko ludzkie nie wychwyci podczas obserwacji z ziemi.

— Jakie? — Lola z trudem pohamowała ziewnięcie.

— Na przykład zróżnicowanie ukształtowania terenu. Rośliny też mogą nam bardzo dużo powiedzieć, kiedy patrzymy na nie z lotu ptaka. Tam, gdzie jest coś pod ziemią, szata roślinna jest często inna niż dookoła. Czasem niższa, czasem wyższa. Czasem odznacza się intensywniejszym kolorem.

— I to działa? — zapytała Frania, podsuwając mu talerz ciastek.

— O tak! — Trach-Turowicz pokiwał głową. — Nieco ponad dziesięć lat temu dwaj Niemcy latali balonem nad Hesją i odkryli rzymską willę!

— Rzymską willę? A to ciekawe!

— Prawda? — Trach-Turowicz się uśmiechnął.

Niespodziewanie w drzwiach stanęła Marynia.

— Pan bez sieni — zaanonsowała Sándora, jak zwykle nie mogąc sobie przypomnieć, jak naprawdę wymawia się jego węgierskie nazwisko.

— Franiu, nie uwierzysz! Na dachu twojej kamienicy rozbił się bal… — Sándor urwał, kiedy zobaczył nieznanego mu mężczyznę z ciastkiem, siedzącego na kanapie Frani.

— Pan pozwoli, mój serdeczny przyjaciel Sándor Bercsényi. Węgier, właściciel składu z pierwszorzędnymi tokajami, wielbiciel muzyki…

— Oraz pięknych kobiet — wtrąciła Lola i złośliwie się uśmiechnęła

— …i koneser wina — kontynuowała Frania. — Dba o zaopatrzenie w węgrzyny całej Warszawy i okolic.

— A zatem to pan zjawił się u nas w tak niefortunnych okolicznościach — powiedział Sándor, kiedy z kolei przedstawiono mu Trach-Turowicza. — Współczuję!

— Ależ to cudowny zbieg okoliczności! — powiedziała Frania. — Wyobraź sobie, że pan Trach-Turowicz prowadzi fascynujące badania.

— Doprawdy? — Sándor przyjął od Frani filiżankę z herbatą.

— O tak! Właśnie miał nam nieco więcej o nich opowiedzieć. — Frania ponownie zajęła miejsce na kanapie. — Prosimy.

Lola sięgnęła po ciastko. Nie przysłuchiwała się temu, o czym mówił niefortunny aeronauta archeolog. Interesowało ją coś zupełnie innego. Zauważyła, że im dłużej mówił, tym bardziej twarz Frani jaśniała z zaciekawienia, a Sándora ciemniała z irytacji. Widać nie na rękę mu była konkurencja o uwagę Frani, nawet jeśli objawiała się jedynie w postaci poturbowanego amatora latania. Wiadomo przecież, że nietuzinkowy rozmówca o ciekawej pasji miał na skróty do jej duszy. Dokładnie tak samo jej sympatię zdobył ten oszust Zieliński i o mało nie skończyło się to tragicznie. Ale teraz chyba nie było powodów do zmartwień? Na oko Loli Trach-Turowicz nie stanowił zagrożenia. Ekscentryk? Owszem. Ale niegroźny.

Sándor, z trudem ukrywając rozdrażnienie, wstał i podszedł do stojącego obok kominka hebanowego barku.

W półokrągłych, polakierowanych na wysoki połysk drzwiczkach odbijało się światło lampy. Wyjął butelkę śliwowicy i puścił oko do Loli. Pokręciła głową. Frania, zasłuchana w monolog Trach-Turowicza, nie zwracała na niego uwagi. Sándor chlupnął więc porządnie śliwowicą jedynie do swojej filiżanki.

— Nie rozumiem jednej rzeczy — powiedział, wróciwszy na miejsce. — Skoro poszukuje pan nowych stanowisk archeologicznych, jak to się stało, że rozbił się pan balonem w gęsto zabudowanej Warszawie? Przecież tu nic pan nie wypatrzy.

Hubert Trach-Turowicz westchnął.

— Zniosło mnie. Nie opanowałem jeszcze do końca sztuki kierowania balonem. Widzi pan, to nie takie proste. Balon jest tak skonstruowany, że…

Urwał, ponieważ w drzwiach salonu ponownie pojawiła się Marynia, tym razem w towarzystwie barczystego policjanta o kasztanowej brodzie.

— Inspektor Sztaba? — Frania podniosła się z miejsca. — Co pana sprowadza?

Inspektor chrząknął i postąpił kilka kroków naprzód. Jak się okazało, za jego szerokimi plecami stał niczym cień również znany Frani aspirant Chybura.

— Szukam kapitana aerostatu. Dozorca Cieplik twierdzi, że tutaj się ukrywa.

— Ależ nie ukrywa się, panie inspektorze. To ja nalegałam, by został i opowiedział o balonach!

— Skoro pan inspektor ma sprawę do kapitana, to oczywiście nie zatrzymujemy! — powiedział wesoło Sándor i również podniósł się z fotela, co jak słusznie przewidział, sprawiło, że i Trach-Turowicz wstał.

Sztaba się stropił. Zjawił się na telefoniczne wezwanie inżyniera Więckowskiego. Nie zamierzał zabierać Trach-Turowicza na posterunek. Chciał mu jedynie zadać kilka pytań i upewnić się, że pokryje szkody — swoją drogą, jak wykazała wizja lokalna na dachu, niewielkie, w postaci dwóch utrąconych cegieł ze szczytu komina. Nie wypadało jednak wpraszać się na herbatę i czynić z salonu panny Tańskiej miejsca przesłuchania, choćby nieformalnego.

— Widzę, że pan nie domaga — powiedział wreszcie. — Odprowadzimy pana do domu i porozmawiamy po drodze.

— Dziękuję. — Hubert Trach-Turowicz ukłonił się najpierw Frani, potem Loli i ruszył za Sztabą. Odwrócił się jeszcze w drzwiach, jakby o czymś sobie przypomniał, i skinął głową na pożegnanie Sándorowi. Uczynił to jednak tak niezdarnie, że zderzył się z framugą. — Do widzenia! — powiedział, rozcierając łokieć.

*

— Drogie panie, co zrobimy z tak ciekawie rozpoczętym popołudniem? — zapytał Sándor, kiedy trzaśnięcie drzwi, pchniętych zapewne mocniej niż to było konieczne pulchną dłonią Maryni, oznajmiło opuszczenie mieszkania przez aeronautę archeologa i policjantów.

— Na mnie czas. — Lola się podniosła. — Jestem umówiona z Tonią.

— Tonia i Tonia! Odkąd zaczęłaś się z nią spotykać, w ogóle nie masz dla nas czasu! — mruknął Sándor.

— Nie przesadzaj. — Lola ucałowała oboje na pożegnanie. — Nie odprowadzaj mnie, Franiu.

— Zostaliśmy sami. — Sándor mrugnął, kiedy Lola wyszła i został po niej delikatny zapach francuskich perfum. — Gdzie masz ochotę się wybrać? Do kabaretu? Na kolację do Oazy?

Frania sięgnęła po leżącą na stole srebrną papierośnicę z ozdobnym monogramem FT. Sándor podał jej ogień.

— Sándorze, ja muszę popracować nad moim obrazem. Przez to zamieszanie z aeronautą niewiele dzisiaj namalowałam.

— Jakieś postępy jednak dzisiaj poczyniłaś. — Dotknął jej szyi poznaczonej kropkami niebieskiej farby. Frania poczuła ciepło jego palców na skórze, podniosła na niego oczy, na co Sándor cofnął rękę i szybko dodał: — Zasługujesz więc na chwilę relaksu. Wybierzmy się gdzieś. Życie jest krótkie!

Drgnęła i odwróciła twarz do okna. Firanka nadal tańczyła, poruszana podmuchami wiatru, zachodzące słońce rzucało ciepłe światło na fasady kamienic po drugiej stronie ulicy, a z dołu dochodził szum miasta — kroki przechodniów, nawoływania obwoźnych sprzedawców, turkot kół. Pomyślała, że tak niewiele brakowało, by nie doświadczyła tego dnia, tych dźwięków i kolorów, spotkania z aeronautą, smaku ciastek z cukrem i dotyku ciepłych palców Sándora.

— Masz rację. Bal ucieka! — Zgasiła na wpół wypalonego papierosa. — Co proponujesz?

Sándor uśmiechnął się szeroko, wstał i wyciągnął ku niej dłoń.

— Skoro nie ma z nami Loli, to wreszcie możemy zrobić to, na co zawsze mieliśmy taką ochotę!

*

Dorożka zatrzymała się pod Hotelem Grand przy ulicy Senatorskiej 29. Sándor wysiadł pierwszy, za nim Frania. Nie czekając na resztę, którą dorożkarz odliczał bardzo powoli, zanurzyli się w zwieńczonym szklanym dachem pasażu Luxenburga przylegającym do hotelu. Szli szybko, wymieniając spojrzenia i półsłówka. Nie zwracali uwagi na wystawy magazynów, które kusiły obfitością towarów luksusowych. Dotarli wreszcie do schodów prowadzących do podziemia i niemal zbiegli na dół.

— Gdzie teraz?

Sándor się rozejrzał.

— Czekaj. Tam jest kręgielnia — powiedział i się obrócił. — A tam akademia bilardowa… Chyba więc tędy! — Złapał Franię za rękę i ruszył podziemnym pasażem oświetlonym elektrycznymi lampami.

— Wchodzimy? — zapytał, kiedy dotarli do celu.

— Wchodzimy!

Sándor pchnął drzwi opatrzone napisem Skating-rink i przepuścił ją przodem.

Znaleźli się w przestronnej sali. Przez tor zajmujący jej większą część sunęli pojedynczy wrotkarze i splecione w uścisku pary. Falowały porywane przez pęd frędzle i falbany zdobiące spódnice. Szum rozpędzonych wrotek mieszał się z gwarem rozmów, śmiechem i piskiem dam tracących równowagę. W kącie grała orkiestra.

Znudzony jegomość, prezentujący między zębami zapałkę, wręczył im dwie pary wrotek. Przysiedli na drewnianej ławce.

— Sándor, a ty umiesz jeździć na wrotkach? — Frania odpięła pasek pantofla opleciony dookoła kostki.

— To się zaraz okaże, droga Franiu. Czymże jednak jazda na wrotkach może różnić się od jazdy na łyżwach?

— Oby niczym!

Frania była dobrą łyżwiarką. Każdej zimy spędzała długie godziny na stawach rybnych w Leosinie, ścigając się z bratem. Wrotki od dawna ją kusiły, choć postrzegała je jako toporniejszego kuzyna łyżew. Miały jednak tę zaletę, że jazda na nich nie była uzależniona od dostępności idealnie zamarzniętego stawu.

Zawiązali sznurówki i trzymając się pod ręce, nie do końca pewnym krokiem ruszyli ku krawędzi toru. Orkiestra akurat zagrała pierwsze takty Całuje się w Benares z operetki Bajadera.

Cóż to jest za raj

Gdy ta muzyka walczyka

Słodkiego zanuci nam

Sándor stanął na torze pierwszy, po chwili, przytrzymując się barierki, dołączyła do niego Frania. Szybko okazało się, że wrotkarstwo tym różni się od łyżwiarstwa, że jest łatwiejsze.

— Nie złapiesz mnie! — krzyknęła Frania przez ramię, gdy tylko wykonała kilka posuwistych kroków na torze i poczuła się pewnie.

Raz na prawo mknę

Na prawo znów aż dopłynę

W tym tańcu do raju bram

Frania wykonała elegancki piruet, po czym ruszyła przed siebie.

— Och ty! Nie dokazuj! — Sándor podążył za nią.

Odwróciła się i posłała mu uśmiech.

Graj muzyko, graj walczyka

Bo tak przenika

Do głębi duszę mi

Rude loki Frani, jak zwykle kiepsko upięte, opadły na plecy i falowały unoszone pędem jazdy. Nabrała prędkości. Wyminęła kilka trzymających się za ręce par, przeskoczyła ponad upuszczoną przez kogoś czapką i odwróciła się do Sándora. Ten nie pozostawał w tyle. On również jeździł na łyżwach od najmłodszych lat, gdy tylko pałacowe stawy w jego rodzinnym Tokaju pozamarzały. Jazda na wrotkach nie sprawiała mu więc trudności. Przyśpieszył. Znalazł się blisko, wyciągnął do niej ręce.

— Mam cię!

Frania zaśmiała się, wykonała zwrot i uciekła mu ku centrum toru. Sándor gwizdnął z uznaniem, zatoczył łuk i po chwili znalazł się tuż za jej plecami.

— Mam cię — powiedział tym razem ciszej, bo i wokalistka chwilowo umilkła.

Ponad torem unosiły się jedynie dźwięki rozkołysanego oboju i słabnących skrzypiec. Sándor objął Franię w talii i kiedy rozbrzmiał nieśpieszny refren, zaczął równie nieśpiesznie prowadzić Franię po wewnętrznym okręgu toru.

Całuje się w Benares

Mhmmmmm

Jej oddech powoli się uspokajał, oparła głowę na jego piersi. Przymknęła oczy.

— I kocha się w Benares. Mhmmmmm. — Sándor zaśpiewał drugą część refrenu cicho, wprost do ucha Frani.

Potrząsnęła głową i wysunęła się z jego objęć.

Był przystojny, majętny i czarujący.

Była pewna, że wiele kobiet na tym torze, wbrew dobremu wychowaniu, podstawiłoby jej chętnie nogę, byle zająć miejsce w jego ramionach. Jednakże Franciszka Tańska już dawno postanowiła, że nie ulegnie czarowi Sándora. I tego zamierzała się trzymać.

Sándor spojrzał na nią i zmarszczył brwi. Wyprzedził ją, zwolnił jednak, by mogła się z nim zrównać. Jechali teraz ramię w ramię, wreszcie Frania przerwała milczenie:

— Nie wierzę, że nigdy wcześniej nie jeździłeś na wrotkach.

— Przysięgam, że nie.

— Nie sądziłam, że to taka frajda. Jak łyżwy, tylko bez mrozu.

Znowu zawisła między nimi cisza. Znali się tak długo, że wspólne milczenie im nie przeszkadzało. Ale nie dzisiaj. Nie po tym, jak ją objął i zaczął nucić miłosną piosenkę do ucha. A ona stanowczo dała mu znać, że sobie takiego afektu nie życzy. Teraz to milczenie wydało się obojgu nieprzyjemne, zupełnie jakby w swej znajomości cofnęli się do początków, do tego etapu, kiedy zwracali się do siebie per pani i pan.

— Wiesz, myślałam ostatnio o tym, by spróbować uchwycić ruch na obrazie — powiedziała wreszcie Frania, byle tylko wrócić do komfortowej, przyjaznej zażyłości, jaką na co dzień dzielili. — Ale nie w takim klasycznym ujęciu, wiesz, jak Czwórka1 czy Szałuniesień2.

— A w jakim?

— Tak, jak to widzi oko ludzkie. Rozmazane, rozciągnięte kształty… pęd. Sama nie wiem… Spójrz na rozpędzone kółka wrotek, właśnie tak… — Zatoczyła ręką półkole i wskazała na wyprzedzającego ich dzieciaka.

Ich dłonie się zetknęły. Odsunęła się.

Sándor poczuł ukłucie w żołądku. Było jasne, że go unikała. Może gdyby był kimś innym, kimś tak odważnym jak Sewer, zachowywałaby się inaczej? Ale nie był. I nie chciał być, nawet dla niej. Choć może nie o to w tym wszystkim chodziło? Może nie miało znaczenia to, jak bardzo różnił się od jej tragicznie zmarłego narzeczonego? Może po prostu nie chciała go i już? Ech, karkołomne to zadanie próbować odgadnąć myśli kobiety o tak skomplikowanej naturze jak Franciszka Tańska.

— Sándor!

— Tak?

— Pytałam cię o coś.

— Przepraszam, zamyśliłem się. O co pytałaś?

— Nieważne. Widzę, że zajęty jesteś konwersacją z nogami pani sunącej przed nami. Zatem nie przeszkadzam — powiedziała, po czym wykonała półobrót i odbiła do środka toru.

— Franiu! Jesteś niedorzeczna! — krzyknął.

Mimo że jego myśli pochłaniała Frania, to rzeczywiście zapatrzył się na niewiarygodnie krótką spódnicę. Do tego spódnica wykończona była falbaną, która powiewała sobie do góry, ukazując uda, a nawet raz po raz krawędź koronki pończochy. Sándor pomyślał, że owa dama słusznie eksponuje nogi, tak były zgrabne i smukłe.

Właścicielka spódnicy akurat odwróciła się i obdarzyła go uśmiechem. Sparaliżowało go niezdecydowanie. Z jednej strony chciał dogonić Franię i wytłumaczyć nieporozumienie. Przecież skupianie wzroku na jednym punkcie jest niezbędne do utrzymania równowagi! A że tym punktem była falująca spódnica? Nie jego wina, że od dłuższego czasu jechała przed nim. Z drugiej nie znosił, gdy kobiety robiły sceny, zwłaszcza nieuzasadnionej zazdrości, a Frania naprawdę nie miała ku temu powodów. Wszak całe popołudnie spędził, próbując się do niej zbliżyć. To ona się odsuwała, chowała się za ich przyjaźnią, nie dawała mu nawet strzępka nadziei, że mogłoby ich połączyć coś więcej, a teraz wyrzucała mu chwilowy brak uwagi. O nie! Wystarczy tego gonienia za Franią jak na jeden dzień! I jakby nie patrzeć, z trzeciej strony, właścicielka falującej spódnicy nie przestawała na niego zerkać. Nie miał wyjścia, musiał odpowiedzieć na jej uśmiech.

Frania tymczasem zatoczyła koło. Była zła. Po cóż dała się ponieść emocjom i dziwnej zazdrości, której przecież nie miała prawa czuć, skoro nie zamierzała wiązać się z Sándorem ani nawet wdawać się z nim w romans. Przesadziła. Trzeba przeprosić, postanowiła. Ale wtedy właśnie ujrzała Sándora sunącego noga w nogę z właścicielką falującej spódnicy, która akurat zachwiała się i chichocząc, opadła wprost w jego ramiona. Co za przypadek!

Frania wykonała piruet i przecięła środek toru. Obejrzała się jeszcze raz za siebie. Falująca spódnica śmiała się do ucha Sándorowi. A więc to tak! Frania odepchnęła się mocno i zupełnie dla siebie niespodziewanie wpadła na jegomościa o brzuchu okrągłym niczym balon, który wylądował tego dnia na jej dachu.

— O nóżki baranie! — Frania odbiła się od niego i straciła równowagę, a ponieważ zabrakło chwilowo obok niej kurtuazyjnego Węgra lub innego mężczyzny wykazującego odrobinę refleksu, pacnęła na wyślizgane drewno, i to tak, że aż nakryła się nogami, ukazując przy tym koronkowe dessous.

Widok ten z kolei wytrącił z równowagi co poniektórych, powodując całą serię kolizji. Dość powiedzieć, że po chwili połowa wrotkarzy leżała i pojękiwała, rozcierając obite dłonie, kolana i inne części ciała, które w bolesny sposób zetknęły się z nawierzchnią toru.

Frania uniosła się na łokciu, oszacowała skalę spustoszenia (była duża), złowiła spojrzenie właścicielki falującej spódnicy (było ironiczne) i opadła na deski. Orkiestra zagrała akurat mało wyrafinowaną przyśpiewkę o zazdrosnej pannie Kazi, dopełniając w jej mniemaniu upokorzenia. Po chwili zobaczyła nad sobą twarz Sándora. Oczywiście puścił do niej oko. Bez słowa chwyciła wyciągniętą ku niej dłoń.

*

Właścicielka falującej spódnicy miała na imię Ewa i postanowiła kontynuować swoją znajomość z Sándorem, mimo że okoliczności temu nie sprzyjały. Sándor bowiem całą swoją uwagę skierował na Franię i na zapewnienie jej komfortowych warunków umożliwiających, dosłownie i w przenośni, powrót do równowagi.

Zlokalizował rząd foteli kinowych pod ścianą, z dala od toru, gdzie muzyka i szum wrotek nie były tak dokuczliwe. Okrył jej ramiona marynarką, mimo że było to zbyteczne, i pobiegł do bufetu po wodę. Panna Ewa przez cały czas mu towarzyszyła. Szczebiotała i śmiała się głośno, zupełnie nie zważając na jego rosnącą z minuty na minutę irytację.

Franię to rozbawiło. Wiedziała doskonale, jak bardzo Sándor nie znosił kobiet o osobowości rzepa. Jednak parsknięcie śmiechem przypłaciła ostrym ukłuciem bólu w dolnej części pleców, w związku z tym słowo „karma”, które zamierzała rzucić w jego stronę, ugrzęzło jej w gardle. Wkrótce również i jej mściwe rozbawienie miało się przerodzić w irytację wywołaną niepożądaną kompanią.

Kiedy Sándor podał jej szklankę wody sodowej i usiadł obok niej, panna Ewa uczyniła to samo. Ani myślała się pożegnać. Frania mogła się jej wreszcie dobrze przyjrzeć.

Była zgrabna, o wcale przyjemnej powierzchowności. Jasną ondulowaną główkę pochylała z uwagą ku rozmówcy, o ile był nim Sándor, Franię zaś, rzecz jasna, ignorowała. Śmiała się szczerze, nie za głośno. I tylko bez przerwy zmrużone oczy sugerowały pewne wyrachowanie, jakby cały czas coś sobie kalkulowała. Choć może należało oddać jej sprawiedliwość, elektryczne światło było tu wyjątkowo mocne.

Sytuacja nie była komfortowa i Frani nie umknęło zdenerwowanie Sándora. Postanowiła niczego mu nie ułatwiać, w końcu wszystko, co się wydarzyło — od jej upadku po natrętną obecność panny Ewy — było jego winą. Nie zamierzała dźwigać ciężaru konwersacji. Milczała, bawiąc się rąbkiem sztywnej od krochmalu chusteczki.

Pierwsza odezwała się panna Ewa:

— Jakże się pani czuje?

— Doskonale, dziękuję.

— Ten upadek wyglądał poważnie.

— Ale poważny nie był — powiedziała Frania i mimo woli potarła biodro.

— Pewnie odczuwa pani zażenowanie na myśl, że wszyscy widzieliśmy pani bieliznę.

— A pani pewnie nie odczuwa zażenowania na myśl, że wszyscy widzieliśmy pani pończochy.

— Przyniosę ci jeszcze wody. — Sándor zerwał się na równe nogi.

— Obejdzie się, dziękuję.

Sándor opadł na fotel i chcąc nie chcąc przy pomocy sztuki konwersacji wpojonej mu przez babkę eksmagnatkę począł tak prowadzić rozmowę, by była niezobowiązująca, ale zajmująca i, co najważniejsze, by nie dopuścić do otwartego konfliktu między paniami. Jego dziadek, poseł austro-węgierski i wprawny dyplomata, doceniany przez samego Franciszka Józefa, bez wątpienia byłby dumny.

Kiedy Frania odsapnęła, poprowadził obie do wyjścia, gdzie bez zbędnych ceregieli wsadził pannę Ewę do pierwszej z brzegu dorożki i upewnił się, że odjechała, po czym poprowadził utykającą Franię do kolejnej. Odepchnęła jego rękę i sama wdrapała się po wąskich schodkach, zgrzytając z bólu zębami. Opadła na siedzenie i złożyła ręce na piersi. Sándor usiadł naprzeciwko.

— Franiu, wybaczam ci twój histeryczny wybuch zazdrości na torze — powiedział dobrodusznie, kiedy ruszyli w kierunku ulicy Żurawiej.

— Słucham?

— Rozumiem, że byłaś zazdrosna o moją uwagę. Ale wierz mi, ja cię cały czas słuchałem, kiedy mówiłaś o swoich planach artystycznych. Tylko że…

Frania uniosła dłoń.

— O nie, mój drogi! To ja wybaczam tobie!

— Ale, przepraszam, co? Przecież ja nic nie zrobiłem!

— No tak! Ty nigdy nic nie robisz. Natrętne kobiety same magicznie zjawiają się u twojego boku i bezczelnie przerywają nam miły wieczór. Twoje mruganie i uśmiechy nie mają z tym nic wspólnego. Ty się tylko opędzasz i opędzasz, i opędzić nie możesz.

— Jeżeli mnie pamięć nie myli, to dziś wieczorem opędzałaś się głównie ty. Ode mnie!

— Nie wiem, o czym mówisz.

— Wiesz.

— Przestań.

— Franiu. — Sándor pochylił się ku niej i ujął jej dłoń. — Zależy mi na tobie. I myślę, że tobie zależy na mnie.

— Owszem, zależy. Jesteśmy przyjaciółmi — powiedziała Frania i nie patrząc na niego, wyswobodziła dłoń z jego uścisku.

— Ale możemy też być dla siebie kimś więcej. Jedno twoje słowo.

— Jesteśmy przyjaciółmi. — Pochyliła się i dotknęła jego policzka. Przez chwilę patrzyła mu w oczy i miał wrażenie, że chciała jeszcze coś powiedzieć, coś ważnego, coś, co dałoby mu nadzieję, że choć może jeszcze nie teraz, ich czas nadejdzie. Nic takiego się jednak nie stało. — To wszystko — oznajmiła wreszcie.

Odsunął się od niej.

— Sándorze, posłuchaj mnie — powiedziała cicho. — Ja nie mogę się z nikim związać. Nie chcę. Nie umiem.

— Po co więc cała ta awantura z panną Ewą?

— Ależ daj mi już spokój! Potknęłam się na wrotkach, a ty dorabiasz do tego jakieś dziwne wytłumaczenie. Nie przystoi oskarżać kobietę o niskie uczucie zazdrości.

— Ja cię o nic nie oskarżam. Ja tylko nie rozumiem, na czym stoję. Wysyłasz mi sprzeczne sygnały.

— O nie, mój drogi, moje sygnały są bardzo czytelne. Nie szukam miłości ani związku. Ani z tobą, ani z nikim innym. Czy teraz to jest jasne?

— Jak elektryczne oświetlenie Grand Hotelu — powiedział odrobinę za głośno.

Dotarli właśnie pod kamienicę Frani. Życzył jej dobrej nocy, po czym oddalił się w stronę swojego mieszkania usytuowanego kilka numerów dalej.

*

Noc była bezchmurna, toteż swoim zwyczajem dozorca Czesław Cieplik ustawił składane krzesełko na dachu kamienicy, tuż obok komina, i oddał się obserwacji rozgwieżdżonego nieboskłonu w celu zdobycia naocznego potwierdzenia, że gdzieś tam wysoko też toczy się życie. Niestety, zamieszanie związane z niespodziewanym lądowaniem balonu przeszkodziło mu w popołudniowej drzemce i teraz morzył go sen. Walczył z opadającymi powiekami, ale zmęczenie wzięło górę i już po chwili Cieplik z głową opartą o komin ukruszony u szczytu chrapał w najlepsze.

Z płytkiego snu wyrwały go dochodzące z dołu głosy panny Tańskiej i pana Bercsényi, którzy zajechali dorożką pod kamienicę. Czesław Cieplik ziewnął, przetarł oczy, ponownie spojrzał w niebo. Zobaczył przemykający po rozgwieżdżonym niebie w kierunku północno-zachodnim balon o granatowej powłoce z wyszytym złotą nicią napisem Per aspera ad astra.

ROZDZIAŁ IIW KTÓRYM FRANIA WPADA NA POMYSŁ, PANNA EWA DOPADA SÁNDORA, A HUBERT TRACH-TUROWICZ PADA NA DYWAN

NIEDZIELA, 29 MARCA 1925 ROKU

Lola rozłożyła się na szezlongu w pracowni Frani. Spódnica z cienkiej, plisowanej krepy efektownie opadła z krawędzi niczym japoński wachlarz. Wyglądała pięknie i nie po raz pierwszy Frania pomyślała, że powinna namalować portret przyjaciółki.

— Ostrzegałam cię przed jazdą na wrotkach. Diabelski wynalazek! — powiedziała Lola, mrużąc mocno podkreślone kredką oczy w kolorze chabrów.

Frania z racji bolesnego stłuczenia siedziała przy sztalugach na stołku wyposażonym w poduszkę wypchaną gęsim pierzem. Obraz, nad którym właśnie pracowała, Martwa natura z pomarańczami i pawimi piórami, wymagał już tylko ostatnich poprawek i cieniowania. Mimo kiepskiej kondycji uparła się, by go skończyć.

— To nie wina wrotek, a Sándora. — Frania uniosła wyżej dłoń z pędzelkiem i stęknęła. — A właściwie moja własna.

— Zazdrość to potężne uczucie — zaśmiała się Lola.

— Ja? Zazdrosna? Proszę cię, Lolu, nazywajmy rzeczy po imieniu. Byłam zirytowana, to nie to samo.

— Franiu, dlaczego ty po prostu nie przyznasz, że żywisz wobec niego poważne uczucia?

— Bo nie żywię.

— Żywisz.

— Dobrze, żywię. I cóż z tego?

— Wiedziałam! — Lola zerwała się z miejsca. — Ty też nie jesteś mu obojętna. Wiesz o tym?

— Niewiele jest kobiet obojętnych Sándorowi.

— Jesteś niesprawiedliwa. Ja mówię o prawdziwym, głębokim uczuciu, którym od dawna darzy cię Sándor. — Lola usiadła na parapecie okna.

— Lolu. — Frania odłożyła pędzel i utykając, podreptała w stronę zwolnionego szezlonga. Usadowiła się na nim powoli, marszcząc z bólu nos. Na przeniesienie stóp do góry zabrakło jej determinacji. — Nie ekscytuj się, proszę. Nic z tego nie będzie.

— Och, Franiu, ty się chyba nie przejęłaś tą całą panną Ewą? To tylko przelotna znajomość, zapewniam cię.

— Nie o to chodzi.

— A o co?

Frania łypnęła okiem w stronę stoliczka z przyborami malarskimi.

— Podaj mi, proszę, moją papierośnicę.

Lola zeskoczyła z parapetu i spełniła prośbę.

— A zatem? — zapytała ponownie, sadowiąc się pod oknem.

— Co „zatem”? — Frania rzuciła na podłogę pudełko zapałek i zaciągnęła się papierosem.

— Powiedzże mi, dlaczego nie chcesz być z Sándorem!

— Bo mi za bardzo na nim zależy.

— Nie rozumiem.

Frania milczała, patrząc w sufit. Smużka papierosowego dymu ginęła pośród kryształów żyrandola.

— Lolu, ja już raz straciłam kogoś, kogo kochałam — powiedziała wreszcie. — Nie zamierzam przechodzić przez to po raz drugi.

— Chyba żartujesz! Przecież nie zanosi się na żadną wojnę. Zresztą, jak wiemy, Sándor w czasie działań zbrojnych porusza się raczej w kierunku przeciwnym do linii frontu — zachichotała Lola. — Już on znajdzie sposób, by mu się nic nie stało.

— Mówię ogólnie. Przecież równie dobrze może zejść na suchoty albo wpaść pod ciężarówkę.

— Jesteś niepoważna. Na suchoty wynaleziono niedawno szczepionkę. A ciężarówek w całej Warszawie jest, sama nie wiem… pewnie nie więcej niż sto! Prawdopodobieństwo, że któraś trzaśnie Sándora, jest naprawdę nikłe.

— Ja tylko mówię. Po co kochać, skoro cena, którą płacimy za miłość, jest tak wysoka? Lepiej nic nie czuć, ani miłości, ani smutku po jej utracie. — Frania zaciągnęła się papierosem.

— Czyli zamierzasz tak po prostu zrezygnować z miłości na zawsze?

— Tak.

— To głupie!

Frania strzepnęła popiół do stojącej na podłodze ulubionej popielniczki. Nie odpowiedziała.

— Nie oprzesz mu się. — Lola się uśmiechnęła.

— Owszem. To bardzo proste. Mężczyźni szaleją, kiedy ich wybranka jest wobec nich obojętna. A kobiety wręcz odwrotnie. Afekt niknie wraz z brakiem uwagi. Wierz mi, Sándor stanie mi się zupełnie obojętny, kiedy zaraz, swoim zwyczajem, skieruje uwagę w stronę innych kobiet.

— Ale ostatnimi czasy zdaje się, że kieruje ją głównie na ciebie.

Frania rzuciła niewypalonego papierosa do popielniczki.

— Jestem pewna, że nachalna panna Ewa zadba o przekierowanie uwagi Sándora na własną osobę. Nie wygląda mi na kogoś, kto łatwo się poddaje.

— Jestem pewna, że gdyby Sándor wiedział o powodach…

— Obiecaj, że mu nie powiesz!

Lola milczała.

— Lola! — Frania podniosła się i złapała się za obolałe plecy. — Przyrzeknij, że mu nie powiesz o moich… ekhm… chwilowych uczuciach względem niego.

— Nie, to głupie! — Lola założyła nogę na nogę i splotła ramiona. — Nie będę przykładała ręki do twojego nieszczęścia.

— Ale ja proszę, żebyś nie przykładała do mojego szczęścia! To chyba istotna różnica? — krzyknęła Frania.

Jej podbródek zadrżał, a tęczówki migdałowych oczu się powiększyły i Lola zobaczyła w nich strach. Wywarło to na niej tym większe wrażenie, iż Frania była jedną z najodważniejszych osób, jakie znała.

— Obiecaj, że mu nie powiesz — powtórzyła.

— Dobrze. — Twarz Loli nabrała łagodniejszego wyrazu. — Obiecuję. Ale ty też mi coś musisz obiecać.

— Słucham. — Frania podeszła do sztalug i chwyciła niewielki pędzelek.

— Obiecaj mi, że wrócisz na terapię do doktora Lubera.

Frania przewróciła oczami. Zaprzestała wizyt u psychoanalityka kilka miesięcy wcześniej. Spotkanie oko w oko z groźnym przestępcą, który usiłował ją zabić, uleczyło ją z braku chęci do życia skuteczniej niż psychoanaliza. Zresztą rozmowy z doktorem Luberem, specjalistą od dusz polskich romantyków, częściej krążyły wokół literatury niż jej własnego stanu psychicznego, na którym cieniem kładła się śmierć Sewera w czasie wojny z bolszewikami.

— A po cóż według ciebie miałabym się do niego wybrać? Wróciłam już do równowagi psychicznej, nie skarżę się na melancholię, nie popadam w marazm — powiedziała, nie przestając cieniować kanciastej pomarańczy.

— Ale postanowiłaś resztę życia spędzić samotnie.

— Jest rok tysiąc dziewięćset dwudziesty piąty, kobiety nie muszą wychodzić za mąż. Mamy wybór.

— Ja nie mówię o zamążpójściu! — zdenerwowała się Lola. — Mówię o tym, że decydujesz się na samotność ze strachu, a nie z wyboru. Musisz o tym z kimś porozmawiać. Ktoś ci musi pomóc w zrobieniu porządku w głowie!

Frania nie odpowiedziała. W skupieniu, delikatnymi muśnięciami pędzla nakładała kolejną warstwę grafitowej farby na obraz.

— Franiu?

— Dobrze! Pójdę! Pomyślę o tym! — Rzuciła pędzelkiem niczym miniaturowym oszczepem do słoika z  terpentyną.

*

WTOREK, 31 MARCA 1925 ROKU

Stróż Mieczysław Anioł przekłusował przez hol Muzeum Miejskiego i wrócił na swoje stanowisko, akurat kiedy w drzwiach stanęła Frania.

— Dobrze, że pani jest! Zebranie jest u dyrektora! — powiedział podekscytowany i poprawił beret z antenką, który nieco się przekrzywił.

— Teraz? — Frania zdjęła rękawiczki.

— Tak. Niespodziewanie zjawiła się ważna figura. Uważa pani — zniżył głos do szeptu — profesor.

Frania się zawahała. Miała katalogować nowo pozyskane grafiki. Wciąż jeszcze była cała obolała i cieszyła się na to niezbyt wymagające zajęcie. A tu masz. Zebranie! Zrobiła krok ku tylnej klatce schodowej. Może uda się przekraść obok gabinetu dyrektora i udać, że o zebraniu nie wiedziała?

— Nie idzie pani? — Pan Miecio spojrzał na nią podejrzliwie.

Frania westchnęła.

— Idę, idę.

*

Dzięki wyczesanym do góry wąsom, które nadawały jego twarzy łagodny wyraz i kryły w cieniu kąciki ust, dyrektor wyglądał, jak zawsze, na bardzo zadowolonego. W rzeczywistości jednak zadowolony nie był, gdyż właśnie próbował uruchomić samowar. Szło mu opornie. Wreszcie urządzenie zaszumiało, z dzióbka buchnęła para, a w powietrzu uniósł się delikatny, niemal niewyczuwalny aromat czarnej herbaty. Dyrektor napełnił ostrożnie filiżanki i zaniósł je na tacy na niewielki okrągły stoliczek, przy którym zwykł przyjmować interesantów.

— Doprawdy nie wiem, jak to możliwe, że przeoczyłem list oznajmiający pańskie przybycie, profesorze Gąsowski.

Kustosz Skiełło spojrzał na zawalone papierami biurko dyrektora i natychmiast odpowiedział sobie w duchu, jak to było możliwe. Taktownie jednak milczał. Dyrektor nie zatrudniał sekretarki z oszczędności, co kustosz pochwalał. Wiadomo, że lepiej inwestować ograniczone środki w kolekcję muzeum, a to, co się da, ogarniać siłami personelu, którego zaangażowanie i entuzjazm były odwrotnie proporcjonalne do skromnej liczebności. Niestety prowadziło to niekiedy do takich ambarasów.

— Proszę mi powiedzieć, profesorze, co pana do nas sprowadza. — Dyrektor wcisnął się na jedno z krzeseł stłoczonych wokół zbyt małego stoliczka.

— Podobno muzeum przenosi się niedługo w nowe miejsce?

— Tak! Są plany, by powiększyć siedzibę. Lada chwila ma ruszyć budowa nowego gmachu.

— Przy Alejach Jerozolimskich — dodał kustosz Skiełło i zatarł ręce. — To będzie wspaniały budynek, godny naszej znakomitej kolekcji.

— A nie znalazłoby się w nim miejsce na zabytki archeologiczne?

— Mamy w zbiorach zabytki starożytne, głównie o rzymskiej i egipskiej proweniencji. Nie mogę jednak obiecać, że znajdzie się u nas przestrzeń dla innych kolekcji. Zbiory rosną w szybkim tempie.

— O tak! — Skiełło pokiwał głową. — Po prawdzie to nie wiemy, czy się w tym nowym gmachu pomieścimy się ze wszystkimi obrazami i zegarami.

— Rozumiem, oczywiście rozumiem. — Profesor Gąsowski pokiwał głową. — Pozwolę sobie jednak podkreślić, że kolekcja, którą chciałbym powierzyć muzeum, jest unikalna. Fenomen! A taki bezsprzeczny fenomen wymaga właściwej oprawy, stąd moje pytanie.

— A o jak dużym zbiorze mówimy? I o jakich przedmiotach?

— Cóż… — Profesor podniósł filiżankę do ust i spuścił wzrok.

Kustosz i dyrektor pochylili się w jego stronę i spojrzeli z wyczekiwaniem.

— To się dopiero okaże — powiedział wreszcie profesor. — Jak tylko zrobi się cieplej i grunt zmięknie, rozpoczynam wykopaliska w okolicach Radziejowa. Spodziewam się spektakularnego odkrycia!

— Ciekawy teren. — Kustosz Skiełło pokiwał głową. — Słyszałem, że ludzie w tamtych okolicach znajdują na polach różne starożytności. Ostrogi, strzemiona, kawałki przyłbic i drzewców krzyżackich.

— Prawda! Pozostałości wielkiej bitwy pod Płowcami.

— Cóż to była za bitwa! — Kustosz Skiełło ponownie zatarł ręce. Sam jeszcze w trakcie wojny dowodził pułkiem kawalerzystów i pasjonował się bitewnymi taktykami. — Nasze wielkie zwycięstwo. Choć trzeba przyznać, że jedynie teoretyczne.

— Bezsprzecznie! — przytaknął profesor. — Jednak wybieram się tam w innym celu. Będę badał kurhany zwane piramidami kujawskimi.

— Słyszałem i o nich! — Kustosz Skiełło pokiwał głową. — Podobnież długie są na ponad sto metrów i bardzo stare. Ech, któż zgadnie, jakich to czasów i ludzi dzieło?

— Ja! — Profesor się uśmiechnął. — Spodziewam się pozyskania dużej liczby zabytków i jak sami panowie rozumieją, nie wyobrażam sobie, że takie odkrycie mogłoby nie zostać odpowiednio wyeksponowane.

Dyrektor rozłożył bezradnie ręce, za to kustosz Skiełło zaczął intensywnie rozważać prośbę. Gdyby odkrycie rzeczywiście okazało się tak znaczące, to z korzyścią dla muzeum byłoby je wspomóc. Bez wątpienia taka sensacja jak własna polska piramida z zawartością, a już najlepiej ze szkieletem, ściągnęłaby w progi muzeum wielu zwiedzających. Zrobi się szum w prasie. Uaktywnią się darczyńcy! Może minister wyznań i oświaty rozważy zwiększenie dotacji! Będzie można zakupić więcej obrazów! Szkoda byłoby przegapić podobną okazję. Ile miejsca może zająć taka wystawa? Może dałoby się ją jakoś wcisnąć do nowego gmachu? Ale co, jeśli znaleziska okażą się niewarte uwagi? Nie, nie można zobowiązać się w ciemno na poświęcenie cennej przestrzeni wystawienniczej. Tu się zgadzał z dyrektorem.

Nagle ktoś zapukał do drzwi i w gabinecie zjawiła się Frania Tańska. Za jej plecami stał stróż, który teoretycznie powinien stać przy wejściu do muzeum. Mieczysław Anioł nie umiał jednak poskromić ciekawości. Toteż kiedy Frania została przedstawiona profesorowi, przymknął drzwi do gabinetu, pozostawiając niewielką, ale wystarczającą szparę, dzięki której mógł wygodnie przysłuchiwać się rozmowie, jednocześnie patrolując wejście do muzeum ze szczytu schodów.

— Pan profesor jedzie badać piramidy — oznajmił Skiełło i spojrzał znacząco na Franię — i tak się zastanawiamy, czy nie udałoby się wygospodarować w nowym gmachu salki na jego znaleziska.

— Sali! — wtrącił profesor. — Może nawet dwóch? Albo trzech! Bez wątpienia będę potrzebował dużej powierzchni.

Frania uniosła brwi.

— Piramidy! Gratuluję! To musi być nie lada wyprawa.

— O tak! Spodziewam się spektakularnego sukcesu.

— Obawiam się jednak, że nasze zbiory malarskie rosną w takim tempie, że mogą przerosnąć i pojemność nowego gmachu muzeum, zanim on jeszcze powstanie.

— I ja postawiłem podobną diagnozę. — Dyrektor podał Frani filiżankę z herbatą.

Kustosz Skiełło wbił wzrok we Franię. W przeszłości była jego sojuszniczką w działaniach zmierzających do powiększania zasobów muzeum. Co prawda ich ostatni pomysł na pozyskanie dzieł okazał się całkowitą porażką, bo muzeum omal nie straciło reputacji, a Frania nawet życia, ale to było w zeszłym roku. I do tego trafili na oszusta, czyli nie można było ich winić za tamtą katastrofę. Teraz sytuacja przedstawiała się zupełnie inaczej. Profesor był, zdaje się, uznanym specjalistą w dziedzinie archeologii.