Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bohaterem książki jest Fridtjof Nansen (1861-1930) - norweski podróżnik, polarnik, dyplomata, laureat Pokojowej Nagrody Nobla (1922). Jego wyjątkowo barwne życie odzwierciedla naukowe aspiracje ówczesnych czasów, wpisuje się w szereg wydarzeń z okresu I wojny światowej, ale też stanowi świadectwo ogromnego zaangażowania na rzecz światowego pokoju i niepodległości własnego kraju.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 310
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
REDAKCJARobert Ratajczak
WSPÓŁPRACANatalia Jargieło
KONSULTACJATemenużka WdowczykBorił Wdowczyk
PROJEKT OKŁADKINatalia Jargieło
FOTOGRAFIA AUTORÓWz archiwum Aliny i Czesława Centkiewiczów
OPRACOWANIE GRAFICZNEPRZYGOTOWANIE PUBLIKACJI ELEKTRONICZNEJArtur Kaczor, PUK KompART
DRUK I OPRAWAOpolgraf, Opole
ISBN 978-83-65950-91-8(wydanie elektroniczne)
ISBN 978-83-65950-90-1(wydanie papierowe)
WYDAWCAWydawnictwo VectraCzerwionka-Leszczyny 2022www.arw-vectra.pl
Kołyszący się na gładkiej, prawie nieruchomej tafli pływak drgnął niespokojnie, zatańczył. Niecierpliwym ruchem chłopak poderwał wędkę. W słońcu zabłysł na moment pusty haczyk. Zatoczył wielki łuk i wbił się w wargę rybaka. Rozpaczliwe próby wyciągnięcia zdradliwie pozaginanego kawałka stali nie zdały się na nic. Zaciskając z bólu zęby, chłopak męczył się daremnie. Każdy ruch sprawiał mu nieznośny ból. Kropelki krwi toczyły się po brodzie i rozlewały na kraciastej koszuli coraz szerszą plamą. Trzymając tuż przy twarzy dłoń z nawiniętą cienką żyłką, zaczął ostrożnie przedzierać się przez gęste podszycie lasu do widocznych na odległym wzgórku zabudowań. Raz po raz na drodze stawał mu jakiś rów, przez który trzeba było przeskoczyć, jakiś pagórek, na który musiał się wspinać. Tu i ówdzie niesforna, giętka gałąź chłostała go po twarzy, rozraniając boleśnie krwawiącą wargę.
Na widok wysokiej postaci przed gankiem przyśpieszył kroku. Upinająca na głowie długi, jasny warkocz kobieta, spojrzawszy na haczyk tkwiący w ciele, bez słowa wbiegła do mieszkania. Powróciła po chwili blada, trzymając w ręku niewielki, ostry nożyk. Zdecydowanym ruchem nadcięła zranioną wargę i delikatnie wydobyła głęboko wbity kawałek stali. Pot wielkimi kroplami spływał po czole chłopca, ale z ust nie wydobyła się ani jedna skarga, ani jeden choćby jęk.
— Jeszcze nie zagoiła ci się ręka, nogi masz całe w bliznach. Jak ty wyglądasz? Fridtjof, co z ciebie wyrośnie? — usłyszał.
— Pstrągi takie ogromne. Chciałem ci, mamo, zrobić niespodziankę, usmażyłabyś… — słowa z trudem wydobywały się z zakrwawionych warg.
— Też mi się rybak znalazł! Poczekaj przynajmniej, aż skończysz siedem lat — zaśmiała się kobieta, głaszcząc czule syna po jasnych, krótko przystrzyżonych włosach. — No, idź już, idź, obmyj się, jesteś cały pokrwawiony. Pomógłbyś lepiej przy gospodarstwie, zamiast guza szukać w lesie.
Fridtjof westchnął głęboko. Matka jest wspaniała, wiadomo. Nigdy nie nakrzyczy, chociaż powodów nie brak, dopomoże zawsze w biedzie jak najlepszy przyjaciel, wytłumaczy przed srogim ojcem, ale czyż może zrozumieć, że on w ogrodzie zna już prawie na pamięć każdą ścieżkę, każdy niemal kamyk.
Z urazą spojrzał na starannie utrzymane, wyciągnięte w rząd, rabatki złocistych nasturcji, na pociemniałe od starości drewniane ściany domku, tonącego w wysokich krzakach różnobarwnych dalii. Wszystko tu miłe, kochane, ale takie ciągle jednakowe. A pustynny, dziki, ciągnący się dziesiątkami kilometrów za domem las, Nordmark, potoki, wijące się wśród urwistych brzegów skał, przyzywają wciąż setkami nowych zakątków i niespodzianek. Woda w nich przejrzysta, widać każdy kamyk na dnie, każdą najmniejszą rybkę. Wartka i rwąca niesie z dalekich, nieznanych brzegów mnóstwo niezwykłych rzeczy, jakieś dziwne kawałki drewna, jakby z rozbitych okrętów, które zatonęły, jakieś źdźbła słomy czy nasiąkłe wilgocią gniazda, pióra ptasie.
Powietrze wypełnia nie milknący gwar. Rude wiewiórki przychodzą same jeść z ręki, trawa na przybrzeżnych łąkach, wysoka po pas, gorzko pachnie nieznanymi w ogrodzie ziołami i kwiatami, a w załomach skał głębokie, ociekające wilgocią pieczary przyciągają urokiem tajemnicy, wydają się bez dna. Nie dociera do nich żaden głos, nie stanęła tu może nigdy ludzka stopa. Panująca w grotach ciemność budzi lęk, ale nogi same niosą, ręce same wczepiają się w strome załomy skalne. I jakże tu zostać w ogrodzie?
Zachodzące słońce wisiało już nisko nad ziemią, gdy pan Baldur Nansen, jak co dnia, z teczką wypchaną papierami powracał z sądu. Udał wprawdzie, że nie dostrzega napuchniętej wargi Fridtjofa, i nic nie powiedział, ale to była zasługa matki, która na czas zdążyła wybiec mu na spotkanie i długo coś tłumaczyła w prowadzącej do domu sosnowej alei.
Przy stole Fridtjof siedział jak trusia, nie śmiąc podnieść oczu na surową, okoloną bokobrodami twarz milczącego dziś bardziej niż zwykle ojca. Pan Nansen wciąż nie zwracał na niego uwagi, serdeczniej tylko niż co dnia spoglądał na paplającego beztrosko młodszego syna Aleksandra.
W ciągu paru następnych dni obaj chłopcy kręcili się grzecznie w ogrodzie, dopomagając matce, na której spoczywał cały ciężar spraw domowych. Pracy nie brakowało nigdy w niewielkim gospodarstwie Store Fröhen odległym o trzy kilometry od stolicy kraju, Christianii. Krowy, konie, drób zabierały wiele czasu niestrudzonej pani Nansen, tym bardziej że sama zajmowała się ogrodem, prała i szyła ubrania dla chłopców. Skromna pensja urzędnika sądowego nie wystarczyłaby na utrzymanie całej rodziny, gdyby nie pracowitość i oszczędność zapobiegliwej gospodyni, jakich niejeden mężczyzna mógł jej pozazdrościć. A ponieważ dzielnie umiała radzić sobie w każdej okoliczności, na nią także spadł niełatwy obowiązek pokierowania wychowaniem synów. Obaj kochali bardzo matkę, ale niemało wciąż przysparzali jej trosk i kłopotów.
Ot, chociażby i teraz. Nie upłynęło kilka dni od wypadku z haczykiem, a chłopcy, nic nikomu nie mówiąc, znikli z domu natychmiast po obiedzie. Znikły także wędki. A więc nowa eskapada w nieznane. Zapracowana matka westchnęła tylko. Nie przejęła się w pierwszej chwili, myśląc, że i ona wolałaby pójść do lasu na spacer.
Baronówna Wedel-Jarlsberg z domu była pierwszą w Norwegii kobietą, która ośmieliła się przypiąć do nóg narty, nic sobie nie robiąc z oburzenia całej, znanej powszechnie w kraju rodziny. Co gorsza, wbrew woli ojca wyszła za mąż, z miłości, za niezamożnego piekarza. Po jego śmierci, nie słuchając niczyich dobrych rad, poślubiła skromnego urzędnika sądowego Nansena. I co najważniejsze, nigdy nie pożałowała tego kroku.
Starszy syn po matce wziął w spadku przedsiębiorczość graniczącą czasem, co tu dużo mówić, z samowolą. Nikt też lepiej niż ona nie mógł go zrozumieć.
To Fridtjof, ten niespokojny duch, musiał namówić młodszego brata. Może chcą znów przynieść pstrągów na kolację? Zmęczą się, będą głodni, wtedy szybko sobie przypomną o domu.
Ale godziny mijały za godzinami, a synowie się nie zjawiali. Słońce zaszło, minęła pora kolacji. Opanowaną zazwyczaj panią Nansen ogarnął niepokój. Mąż robił jej wymówki, że rozpuszcza chłopaków. Sam wpadł nareszcie w panikę. Może leżą na dnie jakiejś szczeliny w skałach? Może utonęli w potoku? Dokąd poszli? Gdzie ich szukać?
Ciemności nocy zapadły na ziemię, chłopców nie było wciąż widać. W Store Fröhen zawrzało. Z płonącymi pochodniami w rękach domownicy rozproszyli się po lesie nawołując bez przerwy, psy naszczekiwały, węsząc po okolicy. Koło północy z czerni zarośli wyłoniły się wreszcie dwie małe postacie z wielkim, ciężkim koszem, pełnym ryb. W poszarpanych ubraniach, z pokrwawionymi nogami, ledwie żywi ze zmęczenia chłopcy przypominali biedne, zagubione szczeniaki, przygotowane na tęgie razy.
Nim matka zdążyła otworzyć usta, Fridtjof wysunął się pierwszy, jakby osłaniając brata przed oczekującą karą, i gorączkowo zaczął się tłumaczyć. Z nieskładnych zdań rodzice zrozumieli wreszcie, że chłopcy chcieli matce zrobić niespodziankę koszem wspaniałych pstrągów. Że chcąc ich spróbować, upiekli kilka w popiele, na żerdziach, jak Robinson Crusoe na bezludnej wyspie. Sami nie wiedzieli, kiedy zmorzył ich sen, a gdy obudzili się, było już ciemno. Fridtjof nie próbował się nawet usprawiedliwiać. Postąpił źle, ale jednocześnie gorąco pragnął, by i tym razem matka go zrozumiała. Nie kary się lękał. Wiedział, że na nią zasłużył. Bał się, że rodzice zabronią mu na przyszłość podobnych wypraw. We wlepionych w twarz matki wielkich, niebieskich oczach malowała się niema, gorąca prośba. Czy i tym razem zrozumie?
Nakarmieni i umyci chłopcy zapadli już dawno w kamienny sen, ale państwo Nansen do białego ranka nie zmrużyli oka, zastanawiając się, jak należy dalej synami pokierować.
— Sama tego chciałaś, bierzesz na siebie wielką odpowiedzialność, pamiętaj! Ja nie rozpuszczałbym tak chłopaków — upierał się ojciec. — Aleksander jest cichy, spokojny. Boję się o Fridtjofa. On niczego się nie zlęknie, przed niczym nie cofnie…
— Ale jest samodzielny. Niech w sobie dalej to wyrabia. Choćby na własnej skórze. To najlepsza szkoła.
Trzeba zaryzykować. Jeśli jest coś wart naprawdę, nie zawiedzie zaufania. Zobaczysz, obaj nam będą w przyszłości wdzięczni za takie dzieciństwo.
Nazajutrz, przygotowani na gorzkie wymówki i zasłużoną karę, chłopcy skruszeni, cisi jak trusie stanęli przed matką.
— Wiesz, że to, co miało miejsce wczoraj, nie może się już nigdy powtórzyć — powiedziała spokojnie, zwracając się do Fridtjofa. — Jeśli chcesz urządzać swoje dalekie wyprawy i wciągać w nie brata, nie będziemy wam ich bronić, pod warunkiem, że uprzedzicie nas zawsze, kiedy i gdzie ruszacie. Jesteście dla nas wszystkim. Pamiętajcie!
*
Chłopcy nie zawiedli. Całe lato wędrowali po górach, lasach, dolinach, spali w pieczarach, szałasach zastawiali sidła, strzelali z łuków, które Fridtjof sam sporządzał, łowili ryby. Żywili się tym, co sami zdobyli w lesie, popijając upieczone w żarze ogniska pstrągi i łososie zimną źródlaną wodą. Odkrywali nowe lądy, staczali bitwy z urojonymi przeciwnikami, pływali po wszystkich morzach świata, dokonując wciąż nowych wspaniałych czynów. Opaleni, wysportowani, zahartowani, nie zdradzali się nawet przed matką, jaki strach ich oblatywał, gdy przyszło brnąć po omacku przez ciemną gęstwinę lasu pełnego nocą tajemniczych dźwięków lub resztką sił czepiać się skalistego nawisu, pod którym huczał groźnie wartki, górski potok. Aleksander wolałby może wracać na noc do domu i spać w wygodnym łóżku, ale Fridtjof był nienasycony. Pociągało go wszystko, co trudne, nieosiągalne. Nie ustawał w wysiłkach, żeby dopiąć celu, jaki przed sobą postawił.
Matka patrzyła z radością na samodzielność syna. Nie wiedziała, biedaczka, ile razy jeszcze będzie drżeć z obawy o życie Fridtjofa.
Pewnego ranka potężny wybuch wstrząsnął drewnianymi ścianami Store Fröhen. W otaczające dom krzewy posypały się z łoskotem szyby. Z okna stryszku buchnęły czarne kłęby. Pani Nansen w jednej chwili znalazła się na górze. Niewielki pokoik, tonący w oparze dymu, wyglądał jak po trzęsieniu ziemi. Pośrodku, ogłuszony, nieruchomy Fridtjof z twarzą zalaną krwią trzymał jeszcze w ręku resztki strzelby zrobionej z wodociągowej rury. Matka jednym skokiem znalazła się przy synu.
— Otwórz oczy! — krzyknęła nieprzytomna. — Widzisz?
Fridtjof kiwnął tylko potakująco głową, nie mogąc wydobyć z siebie głosu.
— To szczęście! Stój spokojnie!
I znowu chłopak nie drgnął, podczas gdy matka długo wyjmowała ziarenka prochu wbite głęboko pod skórę twarzy.
— Czy cię to wreszcie nie oduczy od tego ciągłego majsterkowania? Mogłeś oślepnąć, rozumiesz? — mówiła pełna troski.
Wodociągowa rura, z której miała być zrobiona strzelba, łuk, wędki leżały już dawno na strychu. Nad Store Fröhen nadciągała zima. Pierwsze mrozy ścinały nocą powierzchnię okolicznych rzek.
Cała uwaga Fridtjofa skupiała się na pytaniu, jak z dwu desek zmajstrować sobie narty? I w końcu zmajstrował. Pożal się Boże, co to były za narty. Jedna dłuższa, druga krótsza, ale i takie wystarczały, żeby pokonać najcięższe zjazdy, przed którymi wahali się nieraz doświadczeni narciarze. Fridtjof zdejmował narty po to tylko, by przypiąć do butów łyżwy. Nic więc dziwnego, że nie mając jeszcze lat siedemnastu zdobył mistrzostwo Norwegii, a później mistrzostwo świata w jeździe szybkiej na łyżwach i w ciągu lat dwunastu brał zawsze pierwsze nagrody na wszystkich kolejnych ogólnokrajowych zawodach narciarskich.
Forsowna zaprawa sportowa i doskonała kondycja fizyczna nie przeszkadzały mu jednak w nauce. Chłopak, który w dzieciństwie zamęczał wszystkich nie kończącymi się pytaniami: „po co?”, „na co?”, „dlaczego?” — umiał już dziś sam szukać odpowiedzi w książkach. I póty szukał, póki jej nie znalazł. W szkole zaskakiwał kolegów i profesorów swymi wszechstronnymi zainteresowaniami. Bo wiedzieć chciał wszystko i wszystko zgłębić. Pociągały go i biologia, i nauki ścisłe. Jednocześnie niezwykle łatwo i chętnie przelewał swe myśli na papier, a także pięknie malował. Zdolny, chwytał w lot każdą nowość, nie tylko po to, aby ją wyrecytować na lekcji, lecz by w przyszłości mieć z niej pożytek. „Ma dobrze umeblowaną głowę” — mówili o nim z uznaniem pedagodzy i wychowawcy. A wówczas rodzice rośli w dumę. Nie tylko matka, ale wreszcie i ojciec. Niesforny chłopak, który im wielu zmartwień przysporzył jako dziecko, którego spokojny i pedantyczny pan Nansen nie mógł często zrozumieć, stawał się coraz bardziej podobny do swych zasłużonych przodków.
— Masz z kogo brać przykład. Popatrz na twego pradziada! — słyszał od małego Fridtjof.
*
Podczas nieobecności ojca lubił przesiadywać godzinami w jego mrocznym, pełnym książek gabinecie, w którym ze ścian patrzyły pociemniałe od starości portrety olejne przodków w atłasowych ubiorach z białymi żabotami. Lękiem napawało go przenikliwe, badawcze spojrzenie owego prapradziada, słynnego Hansa, który już w połowie XVII wieku wsławił rodzinę Nansenów. Słuchając o jego pełnym niezwykłych przygód życiu chłopak nie mógł się oprzeć nadziei, że i on może zostanie kiedyś wielkim człowiekiem.
Duńczyk Hans Nansen od wczesnej młodości odznaczał się stanowczym, twardym charakterem i żądzą czynu. Mając zaledwie szesnaście lat, dokonał niezwykłej na owe czasy podróży, niemal na „kraniec świata”, do brzegów Morza Białego. Szybko nauczył się tam po rosyjsku i przewędrował pieszo od Półwyspu Kolskiego do Kowna, a stamtąd powrócił do rodzinnej Kopenhagi. Ledwie doszedł do pełnoletności, król mianował go dowódcą wielkiej wyprawy, która udawała się do ujścia rzeki Peczory po futra sobole i lisie, a także po cenne kły morsów. Długie lata Hans pływał po północnych morzach i wędrował po syberyjskich brzegach. Doświadczenia swe i wrażenia opisał w księdze „Compedium cosmographicum”, przechowywanej z wielką czcią w rodzinie Nansenów. Znakomity przodek był nie tylko sławnym podróżnikiem, ale także wybitnym obywatelem swego kraju. W uznaniu jego zasług mieszkańcy Kopenhagi wybrali go burmistrzem. Nie zawiódł zaufania wyborców. Ofiarnie i bez wytchnienia pracował dla dobra miasta. Podczas wojny Danii ze Szwecją jemu właśnie, jak twierdzili ówcześni kronikarze, zawdzięczać należało, iż Kopenhaga przetrzymała ciężkie chwile oblężenia i potrafiła zwycięsko odeprzeć ataki wroga.
*
W piętnastym roku życia na Fridtjofa spadł ciężki cios. Umarła matka. Zabrakło najlepszego przyjaciela, który go rozumiał jak nikt i jak nikt umiał służyć radą.
Po ukończeniu szkoły chłopak długo nie mógł się zdecydować, jak pokierować dalej swym życiem. Zbyt wiele rzeczy naraz pociągało go i ciekawiło. Ojciec marzył dla niego o studiach prawniczych, ale chłopak za bardzo zżył się z przyrodą, żeby myśleć o monotonnej pracy przy biurku. Matka od małego namawiała go gorąco, żeby został lekarzem. „Będziesz niósł pomoc innym, ratował im życie, będzie za tobą szło błogosławieństwo ludzi” — przekonywała syna, nie domyślając się nawet, w jaki dziwny sposób spełni się kiedyś jej marzenie. Ale i ten kierunek studiów nie przemawiał do wyobraźni młodego człowieka.
— Zostanę podróżnikiem jak mój prapradziad — postanowił wreszcie, ale zrozumiał, na szczęście, że podróżnik nie może być nieukiem.
Najbardziej ze wszystkich odpowiadały mu studia przyrodnicze. Otwarty dostęp do gór, lasów, rzek, do tego całego przeogromnego, nieznanego świata, którego był tak ciekaw.
W dwa lata później, w 1882 roku, jeden z profesorów na uniwersytecie w Christianii zawezwał do siebie młodego, zdolnego studenta, wyróżniającego się spośród wielu innych bystrością umysłu i pracowitością.
— Łowcy fok zwrócili się do uniwersytetu z prośbą, aby ktoś zajął się z punktu widzenia naukowego życiem i obyczajami zwierząt, na które polują. Wciąż jeszcze niewiele o nich wiedzą — powiedział. — Jesteś zdolny, wysportowany, ciekawy świata. Chciałbyś może popłynąć na statku myśliwskim „Viking” po morzach północnych?…
I uśmiechnął się nie kończąc na widok rozbłysłych szczęściem oczu studenta. Mówiły więcej niż słowa. Po chwili dał już rozgorączkowanemu zapowiedzią polarnej podróży młodzieńcowi dokładne wytyczne pracy i szczegółowe zalecenia.
*
Gdy podchodziliśmy do Wyspy Jana Mayena, posłyszałem krzyk: — Przed nami lód! — Wyskoczyłem na pokład, starając się wzrokiem przebić ciemną, nieprzerwaną zasłonę nocy. Nagle zajaśniało na niej coś wielkiego, dziwnego, rosło w oczach, ostro odcinało się bielą krawędzi od czarnej powierzchni wody. Pierwszy odłam kry. Za nią płynęły następne, wyłaniały się z dala z pluskiem i ginęły — opowiada Fridtjof w swych pamiętnikach. — Na północnej części nieba zajaśniał naraz niesamowity blask. Pałający światłem tuż nad horyzontem, rozpościerał się blednąc, aż po zenit nieba. Uszu mych doszedł jednocześnie dźwięk zbliżony do plusku fali, rozbijającej się o przybrzeżne skały. Światło było odbiciem bieli lodowych pól w dali, dźwięk — chrzęstem ocierających się o siebie odłamów kry. Uderzały chwilami tak silnie o burty, że cały kadłub jęczał, pojękiwał i trzeszczał, a ludzie stojący na pokładzie z trudem utrzymywali się na nogach. Zbliżaliśmy się do czegoś nowego, nieznanego. W ciągu paru dni płynęliśmy wzdłuż krawędzi wielkich, białych pól, które ciągnęły się aż po horyzont.
— Wpłynąć w lód! — padł pewnego wieczoru rozkaz kapitana. Nim udało się nam schronić w bezpieczne miejsce, morze wzburzyło się, rozkołysało, rozszalało na dobre. Mimo zwiniętych żagli pruliśmy wodę z szaloną szybkością. Statkiem rzucało na wszystkie strony, lodowe bryły wpełzały na siebie, biły wściekle w burty, by za chwilę rozpaść się w kawałki. Przez pokład, od dzioba do rufy, przetaczały się spienione fale. Powietrze drżało od grzmotów, narastającego wciąż huku.
— Wszystkie ręce na pokład! — padła znów komenda. Pobledli marynarze w milczeniu czekali na dalsze rozkazy. Coraz głębiej i głębiej wpływaliśmy w masę lodową. Przed dziobem skłębiły się białe zwały. Naraz wyrosła tuż przed nami wielka, szklista ściana, zawisła nad pokładem, zdawało się, że lada moment runie nań całym ciężarem, zmiażdży burty, zniesie nas z powierzchni morza. Jeden raptowny zwrot steru i statek przemknął szczęśliwie obok groźnej zapory. Naraz trzask, gruchot, łoskot przeszyły powietrze. Od strony nawietrznej posypały się drzazgi. Wielka lodowa bryła uszkodziła nam burtę.
Im dalej wpływamy w lód, tym mniej kiwa naszym „Vikingiem”. Masy spienionej wody spływają z pokładu, cichnie groźny łoskot kry. Ale przed nami, wysoko, szaleje wciąż burza. Przy każdym nowym wstrząsie wydaje się, że cały statek pójdzie w kawałki.
Następnego ranka nie dowierzałem własnym oczom. Jak okiem sięgnąć, ciągnęła się wokół jednostajna, cicha biel zastygłych lodowych pól. Promienie słońca rozpalały diamentowe błyski w oszronionych olinowaniach. W powietrzu panowała niczym nie zmącona cisza. Gdyby nie potrzaskane burty, nie uwierzyłbym, że kiedykolwiek szalał tu sztorm.
Takie było moje pierwsze spotkanie z lodami.
Chrzest polarny pozostawił na młodym studencie wrażenie nie zatarte nigdy innymi, silniejszymi nawet, przeżyciami. Jego spokój i odwaga w groźnych dla statku chwilach, a tych nie brakowało na Północnym Oceanie Lodowatym, przełamały w końcu pewną nieufność i niechęć, z jakimi marynarze na statku myśliwskim „Viking” odnosili się początkowo do młodego przybysza. Podsycał je brak fok na zwykłych łowiskach. Sezon łowiecki w Arktyce trwa bardzo krótko, odnalezienie stad i dostęp do nich są niełatwe. Pomyślny połów to zapewniona zima. Niepomyślny — to dla niejednej marynarskiej rodziny widmo niedostatku, może nawet głodu. Tu nie było żartów. Wychowani w ciężkiej walce o byt, twardzi, często bezwzględni, marynarze są bardzo przesądni. Pykali z krótkich fajeczek w milczeniu, przyglądając się spod oka młodemu studentowi. A nie były to przyjazne spojrzenia.
— Zobaczycie, przyniesie nam jeszcze pecha ten studencik — sarkali jedni. — Gdzież, do diaska, podziały się foki? Jakby je wymiotło. To się pierwszy raz przydarza „Vikingowi”.
— I po co było brać na pokład obcego? — dorzucali inni.
— Nic, chłopcy, odegramy się jeszcze na nim, jak tylko lody wezmą nas na dobre w obroty — zapowiedział bosman, chytrze mrużąc oczy.
Z góry cieszył się na myśl o widowisku, jakie urządzi im wtedy mimo woli ten nienawykły do warunków polarnych żółtodziób. Szybko jednak niechęć zaczęła ustępować miejsca szacunkowi. Fridtjof nie lękał się żadnej pracy, usłużny, chętny, nie odmawiał nigdy pomocy w godzinach wolnych od swych obserwacji, a jego potężne bicepsy wzbudzały mimowolny szacunek.
Dni mijały za dniami. Lodowe pola świeciły wciąż pustką. Nadaremnie dyżurny marynarz wypatrywał z bocianiego gniazda innych statków myśliwskich. Ani fok, ani ludzi. Wokół ciągnęła się niczym nie skażona biel, połyskująca w słońcu, martwa, jednostajna. Kapitan „Vikinga” z przerażeniem myślał, czy to nie wina chronometru, który mógł spowodować błędne obliczenia współrzędnych geograficznych. Czas upływał, fok wciąż ani śladu. A przecież co roku. były ich tu zawsze nieprzeliczone stada. Czoła marynarzy zasępiały się z każdym dniem, z każdą niemal godziną. Na statku zapanował ponury nastrój.
W kabinie kapitana ledwie widać wśród kłębów fajkowego dymu mroczne, brodate twarze. Już wiele godzin trwa narada. „Co począć? Gdzież, do diaska, znikły foki? Zostać tu i czekać czy też zmienić kurs?” — powtarzają bezsilnie wszyscy. Każdy błąd w wyliczeniach może przynieść niepowodzenie, nikt nie chce brać za nie odpowiedzialności. Na stole bateria pustych butelek. Może whisky czy rum rozjaśnią umysły? Każdy radzi coś innego, każdy bije pięścią w stół, przekonując swych przeciwników. Nikt nic nie wie. Po długim namyśle kapitan zmienia kurs na północny. Ale przed dziobem „Vikinga” bieli się wciąż przerażająca pustka lodowych pól. Dzień i noc zmieniają się marynarze w bocianim gnieździe. Dzień i noc wypatrują czarnych kresek foczego stada. Na próżno. Fridtjof dzieli troskę towarzyszy. Ciąży mu bezradność, dręczy myśl, jak im dopomóc. „Viking” prze naprzód na pełnych żaglach, z uruchomionym silnikiem. Dopuszczony do dyżurów Fridtjof długie godziny spędza w bocianim gnieździe. Ludzie z tej wysokości wyglądają jak owady krzątające się po niewielkiej pokrywie tratwy. Wparty mocno w krawędzie beczki, które sięgają mu łokci, wpatruje się jak urzeczony przez lunetę w zasnuty mgłą horyzont. Niestraszne mu ostre, lodowate podmuchy wiatru, które tną jak nożem, ani chwiejba masztu, na czubku którego wisi bocianie gniazdo. Lubi wsłuchiwać się w groźny chrzęst kry i czysty dźwięk monotonnie wybijanych przez dzwon okrętowy „szklanek”.
Zachodzące słońce kładzie ostatnie, zimne błyski na horyzoncie, zapala gamę tęczowych kolorów na krawędzi białych brył. Na niebie roznieca łunę jak od pożaru. Piękny jest świat lodów, Fridtjof wie, że odtąd będzie zawsze do niego tęsknił. Jest pierwszym, który dostrzega wreszcie na horyzoncie jakiś statek.
— Toż to słynna „Vega” — krzyczy bosman odejmując od oczu lornetkę. — Nordenskjöld, ten szwedzki uczony, przepłynął na niej trzy lata temu nie zdobytym przez człowieka Przejściem Północno-Wschodnim z Europy do Azji, z Atlantyku na Pacyfik. To nie jest zwykły statek, to cały szmat historii polarnej przed nami!
Młody student pożera oczyma smukłe omasztowania, wydęte wiatrem. Gdybyż tak kiedyś wyruszyć z podobną wyprawą, zdobywać niedostępne przejścia wśród lodów, odkrywać nieznane ziemie! To dopiero jest życie.
Załoga „Vegi” powiadamia myśliwych z „Vikinga”, że nie widziała fok na całej swej trasie. Na statku rośnie niepokój. Dokąd w takim razie płynąć? Może na zachód, do wybrzeży Grenlandii? Niebezpieczny to kierunek. Można wmarznąć w lody, zalegające przybrzeżne wody tej groźnej, nieznanej wyspy. Ale wracać z pustymi rękami nie sposób. Co począć?
„Czyżby na północnych morzach wszystko było zagadką, znakiem zapytania, na które nie można znaleźć odpowiedzi?” — myśli Fridtjof, przysłuchując się zażartym dyskusjom myśliwych, którzy, żeby zarobić na chleb codzienny, na każdym kroku ryzykują swym życiem. Uświadamia sobie, że zdani są na łaskę przypadku, że działają właściwie na ślepo, że nikt nic dotychczas naprawdę nie wie o kierunkach prądów morskich w Arktyce.
Jakimi drogami płyną wielkie lodowe pola, setki i tysiące ton kry polarnej? Czy prądy morskie zachowują zawsze ten sam kierunek, czy też się zmieniają? Jak i pod wpływem czego? Pytania te zaczynają nękać Nansena. Przyrodnik, zoolog powinien badać tylko życie i obyczaje arktycznych fok, ale jego żądny wiedzy umysł domaga się rozwiązania zagadki, od której zależą byt ludzki i życie.
Długo co noc w szczupłej kajucie, którą dzieli z pierwszym sternikiem, płonie naftowa lampka. W ciągu całej doby przeprowadza Nansen obserwacje naukowe. Pobiera próbki wody, mierzy jej temperaturę na różnych głębokościach, baczny na każdy szczegół otaczającego go życia, zapisuje, notuje, przemyśla.
— Na podstawie swych badań dochodzi do niezwykle śmiałego i ciekawego wniosku. Lęka się go wprost sformułować. Jego zdaniem powszechnie uznawana teoria o powstawaniu morskiego lodu jest z gruntu fałszywa. Uczony szwedzki Enklund dowodził, iż na wielkich głębokościach znajduje się przechłodzona woda, która zamienia się z czasem w „denny lód” i jako taki wypływa na powierzchnię morza. Nie jest to zgodne z prawdą, stwierdza Nansen. Na wielkich głębinach gęstość zasolenia wody jest tak duża, że lód nie może się tam formować. Pola lodowe powstają więc nie na dnie, lecz na powierzchni arktycznych wód. Gnany prądami morskimi i wiatrami lód jest bez ustanku, bez przerwy w ruchu. Jaki jest mechanizm tego ruchu, gdzie rozpoczyna się gryf, a gdzie kończy? Odpowiedź na to pytanie może mieć olbrzymie znaczenie nie tylko dla nauki, ale choćby i dla tych łowców, z dnia na dzień coraz bardziej zasępionych. Rozgorączkowany student zapomina, co to sen. Dziesiątki razy sprawdza zarówno dane, jak i samo rozumowanie. Zdaje sobie sprawę, jak trudno będzie odpowiedzieć na te pytania, które sam sobie stawia, ale nigdy w życiu nie pociągało go to, co łatwe.
Otoczony krą statek płynie wciąż powoli na południe. Pewnego ranka, chcąc rozprostować nogi, Fridtjof z lekkim karabinkiem w ręku zbiega na lód. Coś czerni się w dali na lodowym polu. Czyżby oczekiwane tak długo foki? Już ma skrzyknąć towarzyszy, ale czarny punkt, wciąż nieruchomy, podpływa bliżej. Nie, to nie foki, to okrągły pniak. Każdy marynarz polarny zna drzewo dryftowe, ale żaden dotąd nie pomyślał, skąd się tu ono bierze. Nansen przyciąga kłodę i dokładnie ją ogląda. Na niewielkim pniu sosny widać nie uszkodzoną korę, od niedawna pewnie znalazł się w wodzie. Skąd przypłynął do wybrzeży Grenlandii? Jedyne miejsce w Arktyce, do którego rzekami spławia się potężne kłody drzew, to Syberia. Stamtąd musiały go tu przygnać prądy morskie. Jeśli sosna przebyła tak daleką drogę poprzez cały Północny Ocean Lodowaty, to czemu nie miałby pójść w jej ślady mocny, solidny statek? Nansen jest poruszony. Czyżby to właśnie była odpowiedź na nurtujące go pytania?
— Fangs! Fangs! — radosny okrzyk z bocianiego gniazda jak prąd elektryczny przebiega przez „Vikinga”.
I wszystko staje się naraz nieważne. Fridtjof zapomina o sośnie syberyjskiej, jak kot wdrapuje się na pokład, z którego w dali widać pole lodowe pocięte czarnymi kreskami. U burty tłoczą się wszyscy, kto żyw. Dudnią głośno deski pokładu pod ciężarem butów. Gdziekolwiek spojrzeć — foki, nieprzeliczone stada fok.
Każdy rzuca pracę, każdy chce sam się przekonać, sam zobaczyć upragniony, znajomy kształt, który pozwoli szybko powrócić do domu z lukami pełnymi zdobyczy. Kapitan wyznacza już pierwszą ekipę do opuszczonej błyskawicznie na wodę łodzi. Widząc wlepione w siebie pałające wyczekiwaniem oczy Nansena, decyduje po krótkim wahaniu:
— Płyń jako drugi strzelec. Ale pamiętaj, nie wolno ci pierwszemu użyć broni. Przepłoszyłbyś nam zwierzynę.
W kilka dni później student wyrusza znów na polowanie. Tym razem już jako zasłużony strzelec dziobowy. Oko jego jest niezawodne, ruchy spokojne, opanowane. W lot chwyta technikę podchodzenia fok. Zadziwia twardych ludzi morza swą wytrzymałością i odwagą. Skąpany po barki w lodowatej wodzie, nie wraca na pokład przebrać się w suchą odzież, lecz wylewa po prostu nadmiar wody z butów, wyżyma mokre ubranie i znów niezmordowany gna dalej.
Droga po pełnej szczelin powierzchni jest ciężka. Tylko z pokładu szklista pokrywa wydaje się równa, gładka jak ślizgawka. Wystarczy przebiec parę kroków, by wiedzieć, ile tam dziur, ukrytych pod sypkim, przepędzanym z miejsca na miejsce śniegiem, ile zdradliwych rozpadlin, pod którymi zieje czerń wody. Biada, jeśli podkuty stalowymi kolcami but ześliźnie się z krawędzi lodu. Ale Fridtjof skacze po krach jak stary, doświadczony łowca, lekko przenosząc ciężar ciała ze stopy na stopę.
— Skąd on się tego nauczył? — pyta swych ludzi zdumiony bosman, widząc, że student czuje się w lodach jak w swoim żywiole. Pracuje bez wytchnienia, dwoi się, troi, bije towarzyszy w ilości upolowanej zwierzyny, wraz z nimi oprawia stosy fok spiętrzone na pokładzie.
Którejś niedzieli kapitan zarządził wreszcie przerwę w pracy. Ludzie już ledwie trzymali się na nogach. Ładownie po brzegi pełne były skór. Po wyśmienitym obiedzie na statku zapanował świąteczny nastrój.
Nansen spałaszował podwójną porcję marynarskiego przysmaku — opiekanych i duszonych w tłuszczu, przyprawionych cebulą foczych płetw. Pod pokładem zapłakała rzewną nutką harmonia, ktoś zanucił marynarską piosenkę.
— Hej, chłopcy, robimy lisią pułapkę — krzyczy rozochocony bosman.
— Nie znasz tej gry? — pyta Nansena. — Dwu ludzi kładzie się na pokładzie i sczepia mocno nogami. Wygrywa ten, co oderwie od desek drugiego.
— Nie tylko — poprawia bosmana kapitan. — Musi oderwać go i przerzucić nad sobą. Żeby zwyciężyć, trzeba mieć mięśnie ze stali.
Już dwu ludzi mocuje się ze sobą. Leżą długą chwilę jak przygwożdżeni do desek. Nagle jeden raptowny ruch i przeciwnik oderwany od desek wśród śmiechów przetacza się nad głową marynarza.
Fridtjofowi nie podobało się lekceważące przymrużenie oka, z jakim jeden z łowców fok, pewien zwycięstwa, wezwał go do walki.
„Czekaj, bracie, już ja cię tego oduczę” — pomyślał. Nim marynarz się spostrzegł, jak piłka wyleciał w górę, zatoczył krąg i zwalił się za Fridtjofem na pokład. Chcąc ratować honor załogi „Vikinga”, na studenta ruszyli co silniejsi. W końcu bosman, widząc, że wszyscy po kolei przegrywają, nie wytrzymał. Wytrząsnął starannie nieodłączną fajkę, schował do przetłuszczonego kapciucha i położył się na deski. Bosman, wiadomo, siłacz nad siłacze, sto kilogramów żywej wagi. Tu i ówdzie z tłumu marynarzy rozległy się drwiące śmiechy.
— No, tego nasz student nie ruszy!
Z wielkiego wrażenia myśliwi zapomnieli nawet, jak zawsze, porobić zakłady. Nim umilkły prześmieszki, raptownym ruchem nóg Fridtjof oderwał kolosa od pokładu.
— Takiś ty! Ano, spróbuj teraz ze mną! — krzyczy kapitan, chłop na schwał.
Ani grama zbytecznego tłuszczu, nic tylko same mięśnie zaprawione od lat do ciężkiej pracy polarnego marynarza. Nansen czuje, że to nie przelewki. Twarz mu wezbrała krwią od niezmiernego wysiłku. Na szyi i czole wystąpiły pręgi żył. Wszystko na nic. Kapitan ni drgnie. Przyrósł chyba do desek. Jeszcze jeden nadludzki wysiłek. Jeszcze chwila i gotów zrezygnować z dalszej walki, słyszy raptem zduszony krzyk:
— Przestań! Poddaję się, rozerwiesz mnie!
I kapitan jak niepyszny przyznaje, że uciekł się do fortelu. Ot, po prostu chciał studentowi dać nauczkę. Zaczepił nogą o jakiś hak zamocowany na pokładzie. Ale w końcu zląkł się, w obawie o własną skórę. Na pokładzie zapanował tumult.
— Nie ma co, student, bo student, ale mocny! — zgodzili się nawet ci zawistni.
Dawno oczekiwany krzyk z bocianiego gniazda: „Niedźwiedzie!” — zastał Fridtjofa pod pokładem. Wyskoczył, tak jak stał w rannych pantoflach, spodniach i swetrze, chwytając po drodze za karabinek, ale żółtawe futro ginęło już za odległymi torosami. Bez chwili namysłu, nie zważając na krzyki towarzyszy, Nansen puścił się w pogoń za uciekającym zwierzęciem.
Czując prześladowcę za sobą, niedźwiedź przyspieszył kroku, klucząc między spiętrzonymi bryłami lodu. Myśliwy za nim. Marynarze na pokładzie pokładali się ze śmiechu. Ale śmiech naraz zamarł im na ustach. Goniąc zapamiętale umykające w stronę morza zwierzę, Nansen źle obliczył skok przez rozpadlinę w lodzie i runął do wody. Zanurzył się cały. Przez moment widać było tylko wzniesione wysoko w górę ramię z kurczowo zaciśniętą na karabinku dłonią.
— Pójdzie pod lód! Już po nim! — rozległy się krzyki.
Kilku ludzi rzuciło się na pomoc, ale spośród kry wychyliła się naraz głowa ociekająca strumieniami wody. Przymusowa kąpiel nie ochłodziła myśliwskiego zapału Nansena. Między torosami mignęło znów żółtawe futro, a w ślad za nim sylwetka człowieka z rozwianym włosem. Chcąc pozbyć się wytrwałego prześladowcy, niedźwiedź skoczył do wielkiej połyni, nurkował i spokojnie zaczął pływać dalej. Czyż mógł biedak, przewidzieć, że w pogoni za nim myśliwy wielkim susem skoczy na bryłę lodową pośrodku jeziora? Kra zakołysała się gwałtownie pod ciężarem człowieka. Utrzymując z trudem równowagę, Fridtjof z przerażeniem zobaczył, że niedźwiedź zawraca. Postanowił widać skończyć raz na zawsze z tym dziwnym zwierzęciem, które ośmieliło się go ścigać, jego, króla Arktyki. Wąski, biały łeb wysunął się z wody, czarne, małe ślepia z wściekłością spojrzały w górę, olbrzymie, białe łapy darły już pazurami krawędź kry. Nansen przycisnął broń do biodra i nie celując strzelił. Kula była celna.
— Szczęściarz, wiadomo — dorzucili zawistni.
— Ryzykant, zginie kiedyś marnie od niedźwiedziej łapy — dodawali co ostrożniejsi, którym żal się robiło chłopaka.
— Już on wie najlepiej, co robić. Ma chłop głowę na karku, niczego nie robi, nim wpierw nie pomyśli — orzekł wreszcie bosman, chociaż długo nie mógł zapomnieć Nansenowi sławetnej porażki w „lisiej pułapce”.
Żaden z polarnych marynarzy „Vikinga” nie poznałby Nansena w kilka miesięcy później. Niewielka, ciemna sala po sufit zatłoczona szafami, książkami, probówki na stołach, epruwety, słoje z różnymi okazami fauny. Zamiast gonitwy z kry na krę za niedźwiedziem, wśród olśniewających bielą przestrzeni, wiele, wiele godzin spędzonych nad mikroskopem w nieruchomej prawie pozycji. Duchota zamkniętego laboratorium zamiast chłoszczącego twarz mroźnego wichru, cisza zamiast miarowego plusku fal i chrzęstu kry, nacierającej na burty. Ale Fridtjof i tu umiał być szczęśliwy. Ze zwykłym sobie zapałem zabrał się do pracy laboratoryjnej, wynajdując wciąż nowe pytania, na które niestrudzenie szukał odpowiedzi.
Po powrocie z północnych mórz spotkał go wielki zaszczyt. Został konserwatorem Muzeum Przyrodniczego w Bergen. W krótkim czasie zdołał ogłosić interesującą pracę o mikroskopijnych pasożytach, znalezionych we wnętrznościach fok. Z taką samą pasją i pomysłowością śledził pod mikroskopem niewidzialne gołym okiem żyjątka, z jaką podczas rejsu przyglądał się lodom i polował. Wystarczyło jednak, by oderwał od szkieł zmęczony długą pracą wzrok, a przed oczyma stawała mu natychmiast niezapomniana gra świateł na zrębach lodowych brył, pędzonych prądami po oceanie. Chwilami wydawało mu się, że pełną piersią wdycha znów mroźne powietrze. Nie zważając wtedy na docinki kolegów, którzy korzystali ze wszystkich rozrywek, jakich dostarczyć może małe spokojne miasteczko, Fridtjof chwytał narty i uciekał w góry. Bez przygotowań, przeważnie bez zapasów żywności, ot, najwyżej kawałek suchego chleba wsunięty w ostatniej chwili w kieszeń lub paczka sucharów. To mu wystarczało w zupełności na parodniową wycieczkę po bezludnych, dzikich, zasypanych śniegiem szczytach. Wiedział, że nie tu, to tam znajdzie zawsze jakąś chatę myśliwską czy pasterską, w której będzie mógł się przespać, a nic nie wpływało, jego zdaniem, tak świetnie na dobre samopoczucie, jak lekkie przegłodzenie.
— Mruk — skarżyły się koleżanki, którym, przystojny, cieszący się wielkim powodzeniem młodzieniec nigdy nie zaproponował udziału w samotnych wycieczkach.
— Ale gdzież tam, jest po prostu czarujący, pod warunkiem, że ma na to ochotę — bronili go przyjaciele. I jedna, i druga strona miały rację. Towarzyski i wesoły Fridtjof potrafił bronić swej samotności. Pozwalała mu przemyśleć wszystko, co go nurtowało. Czy zamierzał już wtedy poświęcić się badaniu polarnych obszarów? Czy przygotowywał się po prostu do wprowadzania jakichś nowych pomysłów do swych prac naukowych? Nikt na to pytanie nie umiałby dać odpowiedzi.
Jeden z biologów włoskich wynalazł w owym czasie sposób barwienia włókien nerwowych, tak aby lepiej i dokładniej można było obserwować je pod mikroskopem. Świat naukowy, jak to często bywa, przyjął ten wynalazek z niedowierzaniem i wielkimi zastrzeżeniami. Nie podzielał ich Nansen. Wszelka nowość, każde ulepszenie pasjonowały go i pociągały.
Co począć, żeby dostać się do Włoch i tam pod kierunkiem wynalazcy nauczyć się pracować nową metodą? Zamiar chwalebny, ale skąd wziąć fundusze? Ani Nansen, ani Muzeum w Bergen nie rozporządzali wystarczającą kwotą. Pełen zawsze pomysłów Fridtjof nie chciał uznać się za pokonanego. Zaproponował wreszcie, żeby złoty medal, który mu przyznano za jego pracę naukową, odlać po prostu z brązu, a złoto przeznaczyć na włoskie stypendium. Nikt dotąd nie wpadł na podobny pomysł. Jedni oburzali się na zuchwalstwo młodziana, dla którego nie było „nic świętego”, inni projekt chętnie przyjęli.
*
W lecie 1886 roku Fridtjof znalazł się we Włoszech, w otoczeniu, o jakim nie śmiał nigdy marzyć. Otwarta niedawno w Neapolu międzynarodowa stacja biologiczna skupiała młodych naukowców z całej niemal Europy. Warunki pracy były znakomite. Obszerne, świetnie wyposażone we wszelkie pomoce naukowe pracownie, bogata biblioteka, a w mrocznych, podziemnych korytarzach słynnego akwarium setki ciekawych okazów głębinowych, ze wszystkich niemal mórz i oceanów, ze wszystkich szerokości geograficznych świata.
Fridtjof jak urzeczony godzinami wpatrywał się w przezroczyste, szklane ściany, za którymi krzyczały setkami barw stwory najdziwniejszych kształtów. Tu polip o dziobie papugi wyciągał rozfalowane, gąbczaste ramiona, zakończone przyssawkami, po jakiegoś nieporadnie cofającego się tyłem kraba. Tam — potworne ryby o olbrzymich paszczach i łusce najeżonej wielkimi, ostrymi kolcami połykały żarłocznie niewiele mniejsze siostry i nim zdążyły je przetrawić, same stawały się z kolei łupem jakiegoś wroga. Między purpurowymi plamami rozgwiazd morskich przewijały się śliskie, czarne wstęgi jadowitych muren, które Rzymianie w starożytności karmili mięsem niewolników. I nagle za szklaną taflą akwarium buchał kłąb czarnej cieczy. To sepia wyruszała na żer otaczając swe ofiary „zasłoną dymną”. Tu ryby-piły, ryby-neony, o oczach jak latarnie, tam ryby o jadowitych ogonach — tajemniczy, zaczarowany, pulsujący życiem świat głębin.
Nansen chłonął nowe wrażenia wszystkimi zmysłami. Pierwszy zajmował miejsce przy mikroskopie, ostatni opuszczał pracownię. Nie dojadał, nie dosypiał, bo i jakże można tu było myśleć o śnie? Żółtawy dymek wije się nad kraterem Wezuwiusza, wielka tarcza księżyca zapala na spokojnej fali miliony drobnych iskierek i srebrzy porosłe lasami cyprysów wybrzeża. Jakże spać, kiedy w pobliżu, zasypane popiołem i lawą, drzemią ruiny Pompei i Herkulanum, a słynna Grota Lazurowa na Capri nigdy nie zieje takim błękitem jak podczas pełni? Nansen chętnie szukał ochłody i wytchnienia nad brzegiem Neapolitańskiej Zatoki. Zajadał w małych, krytych winoroślą osteriach frutta di mare, popijał młode wino, do upadłego tańczył modnego wówczas kankana, śpiewał włoskie piosenki. W mig nauczył się języka. Mówił śmiesznie gwarą neapolitańską, co zjednywało mu jeszcze większą sympatię. Niejedna czarnowłosa piękność wzdychała po jego wyjeździe, wspominając smukłą sylwetkę jasnowłosego Norwega, który bawić się umiał jak nikt.
*
Nie zbladły jeszcze w pamięci wspomnienia neapolitańskie, a już w rok później, po powrocie do ciszy Muzeum, Fridtjof ogłasza nową pracę naukową, która przynosi mu wielki rozgłos.
Pewnego razu w zasnutej dymem papierosów kawiarence, znudzony nieciekawą rozmową kolegów, którzy zabijają czas obmawiając swych szefów i profesorów, Nansen drgnął nagle i nadstawił ucha. Przy sąsiednim stoliku, zasłonięta szeroko rozłożoną gazetą, młoda dziewczyna czytała na głos starszemu panu ostatnie wiadomości.
— Znakomity szwedzki podróżnik Nordenskjöld powrócił w tych dniach z Grenlandii. Celem jego wyprawy było zbadanie wnętrza tej mało znanej jeszcze wyspy.
Fridtjof zamienił się cały w słuch. Znudzona panienka odłożyła gazetę z widocznym zamiarem poprzestania na tej wiadomości, ale starszy pan obruszył się niecierpliwie:
— Czytaj dalej! Że też ciebie nigdy nic poważnego nie interesuje!
— …Poza pasmem nadbrzeżnych lodów — ciągnęła po chwili skarcona — profesor spodziewał się znaleźć obszary wolne od lodowej pokrywy, kto wie, może nawet pokryte lasami. W ciągu siedemnastu dni wyprawa przeszła sto dwadzieścia kilometrów w głąb lądu, napotykając wciąż na swej drodze biel. Mimo to uczony szwedzki uparcie podtrzymuje swą tezę. By dowieść jej słuszności… — głos panienki zagubił się w szumie krzykliwych powitań przy sąsiednim stoliku.
— Co, jak, nie dosłyszałem. — I Fridtjof zapominając, że mówi do nieznajomej, przysunął się do niej bliżej wraz z krzesłem. — To, co pani czyta, jest pasjonujące! Czy mogę posłuchać dalszego ciągu? Proszę mi wybaczyć — dodał spiorunowany spojrzeniem zgorszonej panienki.
Starzy pan rzucił mu przychylne spojrzenie. Jego młoda towarzyszka wzruszyła tylko ramionami, jakby chciała powiedzieć: „oto czym interesują się dzisiaj przystojni blondyni” i po chwili podjęła: — …profesor polecił towarzyszącemu mu Lapończykowi przeprowadzić dalszy wywiad w głąb wyspy. Zapowiedział im także, żeby zebrali możliwie jak najwięcej okazów roślin, drzew i krzewów, jakie napotkają. Po przejściu dwunastu kilometrów Lapończycy powrócili jednak z niczym. Na całej swej trasie nie widzieli niczego prócz lodu. Mimo to szwedzki uczony nie uważa się za pokonanego. Przyjdzie moment — twierdzi nadal — w którym świat wiele będzie mówić o zielonych oazach w głębi Grenlandii…
— To nieprawda! — wyrywa się Fridtjofowi, a widząc zdumione spojrzenie czytającej, skłania się niezgrabnie i jak burza wypada z kawiarni.
— Dziwak, szkoda, sympatycznie wyglądał — szepce do siebie starszy pan.
— Co za brak wychowania! — podchwytuje głośno panienka, nie przestając żałować w głębi serca, że ten przystojny młody człowiek więcej uwagi zwracał na zwykłą, głupią gazetę niż na jej złociste loki.
Nansen wstydził się swego zachowania, ale nigdy jeszcze tak jasno, jak w tej chwili, nie uświadomił sobie, jakie stoi przed nim zadanie. Musi przejść w poprzek całej Grenlandii, musi pierwszy rozwiązać zagadkę: Lód czy las? Oto zadanie godne prapradziada.
W skromnym pokoiku na poddaszu nie ma się gdzie poruszyć. W ciągu kilku dni Fridtjof zdołał zgromadzić wszystko, cokolwiek i gdziekolwiek ktoś napisał o Grenlandii. Na podłodze piętrzy się stos książek. Nie ma już gdzie indziej na nie miejsca. Po całych nocach mdłym światłem płonie lampka naftowa przy łóżku. Młody człowiek ze zwykłą sobie systematycznością wczytuje się w zawiłe dzieje odkryć Grenlandii. Od samego początku, od chwili gdy jego przodkowie Wikingowie, twardzi, zaprawieni do walki z morzem i sztormem, zjawiali się na północnych morzach.
Jak głoszą stare kroniki, śmiali ci żeglarze w VII wieku naszej ery osiedlili się na bogatych w ławice ryb wybrzeżach Islandii, wypływając stamtąd wciąż dalej na północ. Trasy swych rejsów wyznaczali za pomocą Słońca w dzień i Gwiazdy Polarnej w nocy. Nie mieli żadnych map żeglarskich, kompasu czy sekstansu. Posługiwanie się żaglem trudne było też i niebezpieczne na morzach pokrytych krą i lodem. Gdy zawodził żagiel, kilkudziesięciu ludzi załogi na otwartych, bezpokładowych łodziach chwytało za wiosła. Załoga musiała być liczna, jak najliczniejsza, żeby sprostać trudom podróży w nieznane, ale o zabraniu wielkich zapasów żywności nie było nawet co myśleć, chociaż podróże w owych czasach trwały nieraz bardzo długo i nigdy nie było wiadomo, czym mogły się zakończyć.
W dużym, szybko rosnącym osiedlu Reykjavik, dzisiejszej stolicy Islandii, zapanowały wkrótce surowe prawa. Kto burzył porządek publiczny, kto nie umiał współżyć zgodnie z ziomkami, zostawał skazany na wygnanie. Jednym z takich niespokojnych duchów, którego imię przeszło do historii, był Wiking, Eryk Rudobrody, zasądzony przez starszyznę na trzyletnią banicję za popełnienie mordu.
Niewielka łódź, trochę żywności na drogę — oto wszystko, z czym wygnaniec opuścił brzegi Islandii. Kierunek? Dowolny, w nieznane poprzez zasnute mgłą, pełne odłamków kry morze otaczające wyspę.