Gdybym wiedziała. Wybór esejów - Ehrenreich Barbara - ebook

Gdybym wiedziała. Wybór esejów ebook

Ehrenreich Barbara

0,0

Opis

Nagroda PEN/Diamonstein-Spielvogel Award for the Art of the Essay dla najlepszej książki eseistycznej.

„Gdybym wiedziała” to zbiór najsłynniejszych i najbardziej prowokujących esejów zmarłej w 2022 roku bestsellerowej autorki i aktywistki politycznej Barbary Ehrenreich. Społeczne postrzeganie chorych onkologicznie, obraz amerykańskiej biedy, nowe wizje ról kobiet i mężczyzn, religia i mistycyzm – autorka nie bała się zanurzać w intelektualne wody, które inni uważali za zbyt mętne. Ta kolekcja gromadzi teksty z czterdziestoletniej kariery autorki, które najbardziej podkreślają jej błyskotliwość, świadomość społeczną i ironiczny dowcip.

Od wielokrotnie nagradzanego artykułu „Witamy w krainie raka”, opublikowanego wkrótce po zdiagnozowaniu u niej raka piersi, po jej przełomowe tajne dziennikarstwo śledcze w „Za grosze”, Barbara Ehrenreich przez ponad czterdzieści lat pisała rzeczy radykalne, skłaniające do myślenia i zmieniające światopogląd. Jej recenzje ukazywały się między innymi w takich pismach jak „New York Times Book Review”, „Washington Post”, „Atlantic Monthly” i „Los Angeles Times Book Review, a jej eseje, felietony i artykuły publikowały „New York Timesie”, „Harper's Magazine”, „New York Times Magazine, „Time”, „Wall Street Journal” i wielu innych. „Gdybym wiedziała” czerpie z ogromnego i zróżnicowanego dorobku jednej z najbardziej przenikliwych amerykańskich myślicielek.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 381

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wstęp

Daw­niej, w latach tłu­stych – dwie lub trzy dekady temu, w zło­tych cza­sach roz­kwitu „głów­no­nur­to­wych” mediów – byłam w sta­nie utrzy­my­wać się z pisa­nia, jako wolna strzel­czyni. Dochody mia­łam skromne i musia­łam nieco się napo­cić, żeby je uzy­skać, odda­jąc jakieś cztery arty­kuły mie­sięcz­nie – felie­tony, repor­taże, recen­zje – za dolara lub dwa od słowa. Jed­nym z tema­tów, o któ­rych chcia­łam pisać, po czę­ści z oczy­wi­stych, oso­bi­stych powo­dów, były ubó­stwo i nie­rów­no­ści, ale gotowa też byłam pisać o czym­kol­wiek – w rodzaju, choć to tro­chę obciach, Diety na zła­mane serce dla dużego modo­wego maga­zynu – żeby opła­cić rachunki.

W latach osiem­dzie­sią­tych i dzie­więć­dzie­sią­tych nie­ła­two było zain­te­re­so­wać kolo­rowe cza­so­pi­sma tema­tem ubó­stwa. Spę­dzi­łam kie­dyś dwie godziny na dro­gim lun­chu – rzecz jasna, na koszt wydaw­nic­twa – pró­bu­jąc dotrzeć do ewi­dent­nie nie­za­in­te­re­so­wa­nego redak­tora naczel­nego, który osta­tecz­nie, nad bez­ko­fe­inową kawą i crème brûlée, ustą­pił: „No dobrze, napisz ten swój tekst o bie­dzie. Czy potra­fisz zro­bić to tak, żeby wyszło ele­gancko?” (tak, zdo­ła­łam wymy­ślić, jak to osią­gnąć). Póź­niej był redak­tor z pew­nego dość libe­ral­nego cza­so­pi­sma, który na moje pro­po­zy­cje arty­kułu, gdzie boha­te­rami mie­liby być męż­czyźni z klasy robot­ni­czej, zare­ago­wał pyta­niem: „Hm, ale czy zdo­łają coś powie­dzieć?” (jed­nym z tych męż­czyzn był mój mąż).

Osta­tecz­nie powio­dło mi się z „Har­per’s”: legen­darny naczelny Lewis Lapham przy­dzie­lił mi temat, z któ­rego powstała best­sel­le­rowa książka: Za gro­sze. Pra­co­wać i (nie) prze­żyć1. Dzięki tan­tie­mom oraz hono­ra­riom za wystą­pie­nia mogłam wresz­cie zacząć podej­mo­wać różne pro­jekty tylko dla­tego, że wyda­wały mi się ważne, i nie mar­twić się o pie­nią­dze. To było życie i pisa­nie, o jakim zawsze marzy­łam – pełne przy­gód, obse­syj­nie fascy­nu­jące i dosta­tecz­nie docho­dowe, żebym mogła wspie­rać mniej zamoż­nych człon­ków rodziny.

W kolej­nych latach pisa­łam o zmie­nia­ją­cej się kla­so­wej mapie Ame­ryki, o kry­mi­na­li­za­cji biedy, o mole­sto­wa­niu sek­su­al­nym, raso­wej luce docho­do­wej, a także na inne tematy, które mnie pocią­gały – od auto­ma­ty­za­cji wojny po wyraźne prze­ko­na­nie Ame­ry­ka­nów, że zdo­łają żyć wiecz­nie, jeśli tylko będą spo­ży­wać odpo­wied­nią kom­bi­na­cję warzyw i orze­chów. Mia­łam na rachunki, i co lep­sze, mia­łam frajdę.

Tym­cza­sem, cho­ciaż począt­kowo tego nie dostrze­głam, wokół mnie świat dzien­ni­kar­stwa, jaki zna­łam, zaczął się roz­pa­dać. Zmu­szone gene­ro­wać coraz więk­sze zyski dla milio­ne­rów, kon­tro­lu­ją­cych gazety, i dla nowych grup medial­nych, redak­cje zwal­niały dzien­ni­ka­rzy, któ­rzy czę­sto dołą­czali do rosną­cego tłumu głod­nych wol­nych strzel­ców. Nie­gdyś hojne cza­so­pi­sma zmniej­szały lub likwi­do­wały budżety na tek­sty zama­wiane z zewnątrz: skoń­czyły się dar­mowe lun­che.

Jasne, inter­net zapeł­niał się masą nowych ser­wi­sów, dla któ­rych można było pisać, ale oka­zało się, że pła­ce­nie dzien­ni­kar­kom i dzien­ni­ka­rzom czy innym „dostar­czy­cie­lom con­tentu” nie zna­la­zło się w ich pla­nach biz­ne­so­wych. Obser­wo­wa­łam, jak moje hono­ra­ria w jed­nym z więk­szych dzien­ni­ków spa­dają do jed­nej trze­ciej war­to­ści mię­dzy 2004 a 2009 rokiem. Sły­sza­łam o mło­dych dzien­ni­kar­kach i dzien­ni­ka­rzach, któ­rzy wal­czyli o moż­li­wość pro­wa­dze­nia zajęć na uczelni albo pra­co­wali na akord, zaj­mu­jąc się komu­ni­ka­cją w kor­po­ra­cjach. Ja tym­cza­sem zapar­łam się, że na­dal chcę pisać o rze­czach, które mnie poru­szały, zwłasz­cza na temat ubó­stwa i nie­rów­no­ści, nawet gdy­bym musiała sama opła­cać wła­sne wysiłki. I mia­łam poczu­cie, że to, co robię, jest szla­chetne.

Aż wresz­cie, jak to mówią dzi­siej­sze dzie­ciaki, przyj­rza­łam się wła­snemu przy­wi­le­jowi. Dotarło do mnie, że coś jest bar­dzo nie tak w ukła­dzie, w któ­rym sto­sun­kowo zamożną osobę, jaką się sta­łam, stać na pisa­nie o pracy za mini­malną stawkę, o wie­wiór­kach jako źró­dle poży­wie­nia w mia­stach albo karach za spa­nie w par­kach, gdy tym­cza­sem osób, które real­nie tego doświad­czają, lub któ­rym grozi, że doświad­czą, na pisa­nie nie stać.

W ciągu kilku ostat­nich lat pozna­łam masę ludzi, któ­rzy mają co naj­mniej rów­nie dobre, jak ja kwa­li­fi­ka­cje do pisa­nia, zwłasz­cza jeśli idzie o temat ubó­stwa, ale któ­rych wła­sne ubó­stwo powstrzy­muje. Jest na przy­kład Dar­ryl Wel­ling­ton, lokalny felie­to­ni­sta (i poeta) z Santa Fe, który żeby uzu­peł­niać mikro­sko­pijne dochody, od czasu do czasu musi sprze­da­wać oso­cze wła­snej krwi – wyj­ście awa­ryjne, które może mieć poważne kon­se­kwen­cje dla zdro­wia. Albo Joe Wil­liams, który stra­ciw­szy pracę w redak­cji, musiał się ogra­ni­czyć do pisa­nia za 50 dola­rów za tekst mate­ria­łów na strony inter­ne­towe poświę­cone poli­tyce, poza tym zaj­muje się kosze­niem traw­ni­ków i pra­cuje w skle­pie ze sprzę­tem spor­to­wym z pen­sją 10 dola­rów za godzinę, żeby móc opła­cić pokój w domu przy­ja­ciela. Linda Tirado pisała blog o swo­jej pracy kucharki w IHOP, kiedy udało jej się zdo­być umowę na poru­sza­jącą książkę Hand to Mouth (do któ­rej napi­sa­łam przed­mowę). Teraz pra­cuje w „pro­jek­cie moni­to­ringu mul­ti­me­diów”, żeby poma­gać innym dzien­ni­ka­rzom i dzien­ni­kar­kom z klasy robot­ni­czej w zdo­by­wa­niu moż­li­wo­ści publi­ko­wa­nia.

Ist­nieją tysiące podob­nych osób – uta­len­to­wa­nych dzien­ni­ka­rek i dzien­ni­ka­rzy, któ­rzy chcą zaj­mo­wać się poważ­nymi spo­łecz­nymi pro­ble­mami, ale nie mogą sobie na to pozwo­lić w mediach, które z kolei roz­wi­jają się dzięki temu, że swoim „dostar­czy­cie­lom con­tentu” nie płacą albo płacą w spo­sób cał­ko­wi­cie nie­ade­kwatny. Są osoby, które uro­dziły się w bie­dzie i mogą opo­wie­dzieć wiele o radze­niu sobie z pracą za marną stawkę, eks­mi­sjami albo o dzie­ciń­stwie w rodzi­nie zastęp­czej. Inni należą do nie­gdyś peł­nej dumy miej­skiej „klasy twór­czej”, która obec­nie odkrywa, że nie stać jej już na tra­dy­cyjne dziel­nice, takie jak Park Slope czy Echo Park w LA, wal­czy o ubez­pie­cze­nie spo­łeczne i zor­ga­ni­zo­waną opiekę nad dziećmi, śpiąc na kana­pach w cudzych domach. Ci ludzie chcą pisać – albo robić zdję­cia czy filmy doku­men­talne. Mają wiele do powie­dze­nia, ale sen­sow­niej­sze zaczyna być sta­ra­nie się o pracę na kasie albo w sma­żalni fry­tek.

Tak wygląda dziś praw­dziwe obli­cze dzien­ni­kar­stwa: nie osoba, która pro­wa­dzi pro­gramy, zgar­nia­jąc milion dola­rów rocz­nie, ale nisko opła­cani robot­nicy i robot­nice oraz osu­wa­jące się po równi pochy­łej osoby z wyż­szym wykształ­ce­niem, które nie są w sta­nie zebrać dość kasy, by zacząć pracę nad arty­ku­łem, foto­ese­jem czy fil­mem, który chcia­łyby zro­bić, a tym bar­dziej nie są w sta­nie zna­leźć plat­formy, która pokry­łaby koszty zro­bie­nia cze­go­kol­wiek. Dar­ryl Wel­lin­gotn nauczył mnie, że nie wsko­czysz do samo­lotu, żeby pisać o poli­cyj­nej strze­la­ni­nie w twoim rodzin­nym mie­ście, jeśli nie masz karty kre­dy­to­wej.

Zubo­że­nie dzien­ni­ka­rek i dzien­ni­ka­rzy zubaża dzien­ni­kar­stwo. Coraz rza­dziej tra­fiamy w mediach na mate­riał o ludziach, któ­rzy żyją od wypłaty do wypłaty, jak gdyby 80 pro­cent popu­la­cji wyemi­gro­wało po cichu, gdy pozo­sta­łych 20 pro­cent odwró­ciło wzrok. Media tra­dy­cyj­nie zanie­dby­wały arty­kuły o uci­śnio­nych, ponie­waż nie za bar­dzo dawało się je zamiesz­czać obok reklam dia­men­tów i luk­su­so­wych domów. Obec­nie wielcy wydawcy mają pod ręką coraz mniej dzien­ni­ka­rek i dzien­ni­ka­rzy, któ­rzy mogliby poru­szyć sumie­nie naczel­nych i innych cer­be­rów. Mate­riały na temat biedy zaj­mują mniej niż jeden pro­cent ame­ry­kań­skich wia­do­mo­ści; jak ujął to były felie­to­ni­sta „Time” Bob Her­bert: „W tym kraju nie piszemy o bie­dzie. Jeśli w «New York Time­sie» albo w «Washing­ton Post» poja­wia się arty­kuł o ludziach ubo­gich, jest to wyją­tek, który potwier­dza regułę. Nie zaj­mu­jemy się ubó­stwem. Nie zaj­mu­jemy się bied­nymi”.

Jeśli idzie o komen­ta­rze na temat ubó­stwa – z któ­rych nie­pro­por­cjo­nal­nie duża część pocho­dzi od dobrze opła­ca­nych, sza­no­wa­nych felie­to­ni­stów w rodzaju Davida Bro­oksa z „New York Timesa” czy Geo­rge’a Willa z „Washing­ton Post” – aż nazbyt czę­sto odzwier­cie­dlają one histo­ryczne uprze­dze­nia eko­no­micz­nej elity, wedle któ­rej biedni róż­nią się od „nas”: są gorzej wykształ­ceni, mniej inte­li­gentni, mniej zdy­scy­pli­no­wani i bar­dziej skłonni do podej­mo­wa­nia „złych decy­zji w kwe­stii stylu życia”. Jeśli inte­lek­tu­ali­ści brzmią nie­kiedy jak repu­bli­kań­scy kan­dy­daci na pre­zy­denta, to nie dla­tego, że mamy do czy­nie­nia ze spi­skiem. Po pro­stu tak to już jest, kiedy ludzie, któ­rzy mają prawo wyra­żać opi­nie na temat nie­rów­no­ści, pocho­dzą nie­mal bez wyjątku z gór­nych szcze­bli dra­biny docho­do­wej.

Krzyw­dzi to osoby biedne i znaj­du­jące się w nie­pew­nej sytu­acji eko­no­micz­nej, kiedy w tym zbio­ro­wym lustrze, jakim są nasze media, nie mogą zoba­czyć sie­bie. Zaczy­nają mieć poczu­cie, że naprawdę są inni, w jakiś spo­sób mniej war­to­ściowi w porów­na­niu z „głów­nym nur­tem”. Przy czym poten­cjal­nie krzyw­dzi to także boga­tych.

W wysoce spo­la­ry­zo­wa­nym spo­łe­czeń­stwie, takim jak nasze, bogaci mają spe­cjalne powody, żeby utrzy­my­wać przy życiu dzien­ni­kar­stwo zaj­mu­jące się pisa­niem o kla­sach i nie­rów­no­ściach. Zamia­ta­nie palą­cych pro­ble­mów spo­łecz­nych pod dywan nie przy­czyni się do ich roz­wią­za­nia. Bogaci i ich przed­się­wzię­cia filan­tro­pijne muszą się ruszyć i wes­przeć dzien­ni­karki i dzien­ni­ka­rzy w kry­zy­sie, wes­przeć te skrom­niut­kie pro­jekty, dzięki któ­rym tamci pró­bują się utrzy­mać. Nick Hanauer, który sam dekla­ruje przy­na­leż­ność do 0,01 pro­cent, ostrze­gał innych człon­ków swo­jej klasy w 2018 roku: „Jeśli nie zro­bimy cze­goś, żeby napra­wić rażące nie­rów­no­ści, z jakimi w tej gospo­darce mamy do czy­nie­nia, przyjdą po nas z widłami”.

W wieku, w któ­rym więk­szość ludzi prze­cho­dzi na eme­ry­turę – albo też zostaje wypchnięta z sze­re­gów siły robo­czej do nisko opła­ca­nych zawo­dów, takich jak pomoc­nik medyczny, par­kin­gowa czy opie­kunka do dzieci – mam to szczę­ście, że mogę na­dal pisać o rze­czach, które roz­pa­lają moją cie­ka­wość albo napeł­niają mnie obu­rze­niem moral­nym. Przede wszyst­kim jed­nak pró­buję, za pomocą orga­ni­za­cji, którą pomo­głam stwo­rzyć, Eco­no­mic Hard­ship Repor­ting Pro­ject, pro­mo­wać osoby wal­czące o moż­li­wość publi­ko­wa­nia, któ­rych gło­sów, bez tego rodzaju wspar­cia, mogli­by­śmy ni­gdy nie usły­szeć, z uwagi na ich ubó­stwo, kolor skóry, płeć albo orien­ta­cję sek­su­alną, mło­dość albo wiek. Ogromną rado­ścią jest dla mnie móc pra­co­wać z takimi oso­bami jak Dar­ryl, Joe, Linda i wie­loma innymi i widzieć, jak roz­kwi­tają. Z poczu­ciem, że prze­ka­zuję pałeczkę, dedy­kuję im tę książkę.

Bar­bara Ehren­re­ich maj 2019

Posiadacze i nieposiadający

Za grosze: pracować i (nie) przeżyć

„Har­per’s Maga­zine”, 1999

Na początku czerwca 1998 roku zosta­wi­łam za sobą wszystko, co zazwy­czaj koi ego i pod­trzy­muje ciało – dom, pracę, towa­rzy­stwo, repu­ta­cję, kartę do ban­ko­matu – aby wto­pić się w sze­regi nisko opła­ca­nej siły robo­czej. Tutaj staję się inną, z zawo­do­wego punktu widze­nia zde­cy­do­wa­nie mniej ważną „Bar­barą Ehren­re­ich”, opi­saną w poda­niach o pracę jako roz­wie­dziona gospo­dyni domowa, na któ­rej doświad­cze­nie zawo­dowe składa się jedy­nie sprzą­ta­nie w kilku pry­wat­nych domach. Na początku jestem prze­ra­żona, że zostanę zde­ma­sko­wana i na jaw wyj­dzie to, kim jestem naprawdę: dzien­ni­karką z klasy śred­niej, wyru­sza­jącą, by zba­dać świat, do któ­rego, odkąd wpro­wa­dzono reformę sys­temu opieki spo­łecz­nej, matki na zasił­kach wkra­czają w licz­bie około 50 tysięcy mie­sięcz­nie. Jed­nak na szczę­ście moje obawy oka­zują się cał­ko­wi­cie bez­pod­stawne: przez mie­siąc biedy i harówki moje nazwi­sko było nie­do­strze­galne, przez więk­szą część czasu zresztą także nie­wy­ma­wialne. W tym rów­no­le­głym wszech­świe­cie, w któ­rym mój ojciec ni­gdy nie wydo­stał się z kopalni, a ja nie skoń­czy­łam col­lege’u, jestem „dzie­cinką”, „słon­kiem”, „blon­dy­neczką” no i naj­czę­ściej – „dziew­czyną”.

Moim pierw­szym zada­niem jest zna­le­zie­nie miesz­ka­nia. Wyli­czam, że jeśli zdo­łam zaro­bić 7 dola­rów na godzinę – co, na pod­sta­wie ofert pracy, wydaje się wyko­nalne – będzie mnie stać na wyda­nie 500, a może, przy dużych oszczęd­no­ściach, 600 dola­rów na czynsz. W Key West, gdzie miesz­kam, w zasa­dzie ska­zuje mnie to na tanie hostele lub przy­czepy – takie jak ta, w przy­jem­nej odle­gło­ści pięt­na­stu minut jazdy od mia­sta, w któ­rej nie ma żad­nej kli­ma­ty­za­cji, żad­nych żalu­zji, żad­nych wia­tra­ków, żad­nej tele­wi­zji, która nato­miast, dla odwró­ce­nia uwagi, zapew­nia wyzwa­nie w postaci koniecz­no­ści uni­ka­nia dober­mana, sta­no­wią­cego wła­sność lan­dlorda. Przy czym poważ­nym pro­ble­mem tego miej­sca jest czynsz, który wynosi 675 dola­rów mie­sięcz­nie, a więc zde­cy­do­wa­nie powy­żej moich moż­li­wo­ści. Jasne, Key West jest dro­gie. Podob­nie jak mia­sto Nowy Jork, Bay Area, Jack­son Hole, Tel­lu­ride czy Boston, czy któ­re­kol­wiek inne z tych miejsc, gdzie tury­ści i boga­cze kon­ku­rują o prze­strzeń miesz­kalną z ludźmi, któ­rzy czysz­czą ich toa­lety i smażą im frytki2. Wciąż jed­nak szo­ku­jące jest uświa­do­mie­nie sobie, że „hołota z przy­czepy” stała się dla mnie kate­go­rią demo­gra­ficzną, do któ­rej aspi­ruję.

Posta­no­wi­łam więc pójść na typowy kom­pro­mis, wybrać dostęp­ność zamiast wygody i zado­wo­lić się miesz­kan­kiem za 500 dola­rów mie­sięcz­nie w odle­gło­ści pra­wie 50 kilo­me­trów dwu­pa­smową auto­stradą od miejsc ofe­ru­ją­cych zatrud­nie­nie w Key West, co ozna­cza czter­dzie­ści pięć minut za kie­row­nicą, o ile nie ma żad­nych robót dro­go­wych, a ja nie utknę za oszo­ło­mio­nymi słoń­cem kana­dyj­skimi tury­stami. Nie­na­wi­dzę jeź­dzić samo­cho­dem, w dodatku drogą usianą na pobo­czach bia­łymi krzy­żami, upa­mięt­nia­ją­cymi co sku­tecz­niej­sze zde­rze­nia czo­łowe, ale miesz­ka­nie było słod­kie – taki jakby domek umiesz­czony na bagni­stym podwó­rzu prze­ro­bio­nej przy­czepy, w któ­rej mieszka mój lan­dlord, przy­ja­zny ser­wi­sant tele­wi­zo­rów, razem ze swoją dziew­czyną, bar­manką. Z antro­po­lo­gicz­nego punktu widze­nia tęt­niący życiem park przy­czep byłby lep­szy, tu jed­nak mam błysz­czącą białą pod­łogę, twardy mate­rac, a kilku zasta­nych insek­tów łatwo udaje się pozbyć.

Poza tym nie zaj­muję się antro­po­lo­gią. Moim celem nie jest nic tak sub­tel­nie subiek­tyw­nego jak „doświad­cze­nie ubó­stwa” albo odkry­cie, jakie to jest „uczu­cie” być przez lata nisko opła­caną robot­nicą. Mia­łam dosta­tecz­nie dużo nie­do­bro­wol­nych doświad­czeń z ubó­stwem i ze świa­tem nisko płat­nej pracy, żeby wie­dzieć, że nie jest to prze­strzeń, którą się chce odwie­dzić w czy­sto tury­stycz­nych celach: tro­chę za bar­dzo pach­nie stra­chem. A bio­rąc pod uwagę wszyst­kie zasoby, któ­rymi dys­po­nuję w moim praw­dzi­wym życiu, przy­jaź­nie cze­ka­jące w tle – konto w banku, pro­gram eme­ry­talny, ubez­pie­cze­nie zdro­wotne, wie­lo­po­ko­jowy dom – jestem rzecz jasna w pełni chro­niona przed kosz­ma­rami, które nawie­dzają osoby naprawdę biedne.

Nie, to jest czy­sto obiek­tywna, naukowa misja. Huma­ni­tarne uza­sad­nie­nie reformy sys­temu pomocy spo­łecz­nej – w odróż­nie­niu od impulsu kara­nia i od skąp­stwa, które praw­do­po­dob­nie w rze­czy­wi­sto­ści sta­no­wią jej moty­wa­cję – polega na tym, że praca pozwoli ubo­gim kobie­tom wyjść z biedy, jed­no­cze­śnie zwięk­sza­jąc ich sza­cu­nek do samych sie­bie, a co za tym idzie ich przy­szłą war­tość na rynku pracy. Zatem, nie­za­leż­nie od tego, jakie pro­blemy wiążą się z zapew­nie­niem dzie­ciom opieki, trans­por­tem i tak dalej, przej­ście od zasiłku do pracy będzie miało szczę­śliwe zakoń­cze­nie i przy­czyni się do zwięk­sze­nia ogól­nego dobro­bytu. Tyle tylko że z tymi krze­pią­cymi prze­wi­dy­wa­niami wiąże się kilka pro­ble­mów – na przy­kład taki, że spa­dek koniunk­tury, który nie­uchron­nie nastąpi, spo­wo­duje znik­nię­cie wielu miejsc pracy. A nawet bez spadku koniunk­tury napływ miliona osób, które dotych­czas żyły z zasił­ków, na rynek pracy nisko opła­ca­nej siły robo­czej mógł dopro­wa­dzić do spadku płac nawet o 11,9 pro­cent, według waszyng­toń­skiego Eco­no­mic Policy Insti­tute (EPI).

Tylko czy naprawdę da się zaro­bić na życie w zawo­dach dostęp­nych obec­nie dla nie­wy­kwa­li­fi­ko­wa­nych pra­cow­nic i pra­cow­ni­ków? Z mate­ma­tycz­nego punktu widze­nia odpo­wiedź będzie brzmiała: „nie” – można to obli­czyć, jeśli weź­mie się 6 do 7 dola­rów na godzinę, odej­mie jakiś dolar lub dwa za godzinę na opiekę nad dziećmi, prze­mnoży przez 160 godzin mie­sięcz­nie i porówna wynik z domi­nu­ją­cymi staw­kami czyn­szu. Według Natio­nal Coali­tion for the Home­less w 1998 roku w skali kraju trzeba było zara­biać śred­nio 8,89 dolara na godzinę, by móc sobie pozwo­lić na miesz­ka­nie z jedną sypial­nią, nato­miast Pre­am­ble Cen­ter for Public Policy sza­cuje moż­li­wość, że typowa osoba tra­cąca zasi­łek nie znaj­dzie pracy za tak „godziwą” płacę, na 97 do 1. Jeśli te wyli­cze­nia są trafne, nisko płatna praca nie sta­nowi roz­wią­za­nia pro­blemu ubó­stwa ani zapewne nie sta­nowi roz­wią­za­nia pro­blemu bez­dom­no­ści.

Prze­pro­wa­dza­nie eks­pe­ry­mentu po to, by tę hipo­tezę zwe­ry­fi­ko­wać, może się wyda­wać prze­sadą. Jak nie prze­stają mi przy­po­mi­nać nie­któ­rzy nie­zbyt pomocni człon­ko­wie rodziny, opła­cal­ność pracy za niską stawkę można było spraw­dzić, w pew­nym sen­sie, bez opusz­cza­nia gabi­netu. Mogła­bym po pro­stu wypła­cać sobie 7 dola­rów za godzinę x osiem godzin dzien­nie, obcią­żyć samą sie­bie kosz­tami miesz­ka­nia i wyży­wie­nia i po mie­siącu zsu­mo­wać kwoty. Po co porzu­cać uko­chane osoby i uko­chaną pracę? Tyle że ode­bra­łam wykształ­ce­nie w dzie­dzi­nie, w któ­rej bada­nia pro­wa­dzi się za pomocą eks­pe­ry­men­tów. W tej branży nie sie­dzisz po pro­stu przy biurku i nie snu­jesz teo­re­tycz­nych roz­wa­żań: rzu­casz się w codzienny chaos natury, gdzie nie­spo­dzianki czają się wśród naj­bar­dziej pro­za­icz­nych wyli­czeń. Może, kiedy wejdę w tę rze­czy­wi­stość, odkryję w świe­cie nisko opła­ca­nych robot­nic jakieś tajemne sys­temy gospo­da­ro­wa­nia. Osta­tecz­nie, skoro według EPI 30 pro­cent siły robo­czej haruje za mniej niż 8 dola­rów za godzinę, może zatem te osoby wyna­la­zły jakieś sztuczki, jesz­cze mi nie­znane. Może – kto wie? – uda mi się doświad­czyć na sobie ożyw­czych psy­cho­lo­gicz­nych efek­tów wydo­sta­nia się z domu, obie­cy­wa­nych przez spe­cja­li­stów do spraw opieki spo­łecz­nej z takich ośrod­ków jak Heri­tage Foun­da­tion. Albo, z dru­giej strony, może poja­wią się jakieś nie­ocze­ki­wane koszty – fizyczne, umy­słowe lub finan­sowe – które spo­wo­dują, że wszyst­kie moje wyli­cze­nia będą nada­wać się na śmiet­nik. W ide­al­nej wer­sji powin­nam być w sta­nie zro­bić to wszystko z dwójką małych dzieci pod opieką, tyle bowiem wynosi śred­nia w przy­padku osób korzy­sta­ją­cych z opieki spo­łecz­nej, ale moje wła­sne są już duże, a nikt nie zechce poży­czyć mi swo­ich na mie­sięczne waka­cje w nędzy. Nie jest to zatem eks­pe­ry­ment dosko­nały, zale­d­wie test naj­lep­szego moż­li­wego przy­padku: kobieta bez obcią­żeń, inte­li­gentna i nawet silna, która stara się żyć mniej wię­cej z tego, czym obda­rzyła ją natura.

Ran­kiem mojego pierw­szego dnia prze­zna­czo­nego na poszu­ki­wa­nie pracy, z czer­wo­nym dłu­go­pi­sem zabie­ram się za prze­glą­da­nie ofert, które są obie­cu­jąco liczne. W Key West kwitną hote­lar­stwo i gastro­no­mia i każdy w tej branży zdaje się szu­kać osoby takiej jak ja – łatwej do wyszko­le­nia, ela­stycz­nej i mają­cej odpo­wied­nio niskie ocze­ki­wa­nia co do zapłaty. Wiem, że mam kilka cech, które mogą oka­zać się korzystne – jestem biała, lubię myśleć, że elo­kwentna i opa­no­wana – ale posta­na­wiam, że zasto­suję się do dwóch reguł. Po pierw­sze, nie mogę użyć żad­nych umie­jęt­no­ści wyni­ka­ją­cych z mojego wykształ­ce­nia i dotych­cza­so­wej pracy – nie żebym natknęła się na wiele ogło­szeń o poszu­ki­wa­niu felie­to­ni­stek o ostrym pió­rze. Po dru­gie, muszę przy­jąć naj­le­piej płatną pracę, jaka zosta­nie mi zaofe­ro­wana, i sta­rać się ją utrzy­mać – żad­nych mark­si­stow­skich ran­tów ani wykra­da­nia się, żeby czy­tać powie­ści w dam­skiej toa­le­cie. Poza tym z róż­nych powo­dów z góry odrzu­cam nie­które zaję­cia: na przy­kład recep­cjo­nistka w hotelu, praca trak­to­wana, ku mojemu zasko­cze­niu, jako odpo­wied­nia dla osób bez kwa­li­fi­ka­cji i przy­no­sząca około 7 dola­rów za godzinę, odpada, ponie­waż wymaga sta­nia osiem godzin dzien­nie w jed­nym miej­scu. Kel­ne­ro­wa­nie też jest czymś, czego wola­ła­bym unik­nąć, bo pamię­tam, jak byłam zmę­czona, kiedy mia­łam osiem­na­ście lat, a obec­nie jestem o dekady żyla­ków i bólu ple­ców dalej. Tele­mar­ke­ting, jedno z pierw­szych miejsc schro­nie­nia dla nagle zbied­nia­łych, trzeba odrzu­cić z uwagi na moją oso­bo­wość. Pozo­stają nie­które prace w super­mar­ke­tach, na przy­kład eks­pe­dientka, albo sprzą­ta­nie w tysią­cach hoteli i pokoi gościn­nych w Key West. Sprzą­ta­nie wydaje mi się szcze­gól­nie atrak­cyjne, z powo­dów zarówno ata­wi­stycz­nych, jak i prak­tycz­nych: tym zaj­mo­wała się moja matka, zanim się poja­wi­łam, poza tym nie może róż­nić się aż tak bar­dzo od tego, co robię w nie­peł­nym wymia­rze przez całe życie we wła­snym domu.

Zakła­dam zatem coś, co powinno zostać uznane za ubiór sza­cow­nie wyglą­da­ją­cej osoby, czyli wypra­so­wane szorty ber­mudy i T-shirt z dekol­tem w szpic, i wyru­szam na obchód miej­sco­wych hoteli i super­mar­ke­tów. W Best Western, Econo Lodge i HoJo’s pozwa­lają mi wypeł­nić for­mu­la­rze apli­ka­cyjne, w któ­rych, ku mojej uldze, nie cho­dzi w sumie o wiele wię­cej niż to, czy mam prawo pobytu w Sta­nach Zjed­no­czo­nych i czy nie popeł­ni­łam prze­stęp­stwa. Moim następ­nym przy­stan­kiem jest Winn-Dixie, super­mar­ket, który oka­zuje się mieć wyjąt­kowo uciąż­liwy pro­ces apli­ka­cyjny, który obej­muje pięt­na­sto­mi­nu­towy „wywiad” pro­wa­dzony przez kom­pu­ter, ponie­waż naj­wy­raź­niej żadna z obec­nych na miej­scu ludz­kich istot nie jest zdolna repre­zen­to­wać punktu widze­nia kor­po­ra­cji. Zostaję zapro­wa­dzona do dużego pomiesz­cze­nia, ude­ko­ro­wa­nego pla­ka­tami ilu­stru­ją­cymi, jak wyglą­dać „pro­fe­sjo­nal­nie” (nie jest źle być białą i, jeśli jest się kobietą, mieć trwałą ondu­la­cję), i ostrze­ga­ją­cymi przed złud­nymi obiet­ni­cami, któ­rymi dzia­ła­cze związ­ków zawo­do­wych mogliby pró­bo­wać mnie zanę­cić. Wywiad to test wie­lo­krot­nego wyboru: czy mam jakieś obcią­że­nia, w rodzaju pro­ble­mów z opieką nad dziec­kiem, które mogą utrud­nić mi docie­ra­nie do pracy na czas? Czy uwa­żam, że za bez­pie­czeń­stwo w pracy odpo­wiada kie­row­nic­two? I zaraz potem wyska­kuje pod­stęp­nie znie­nacka: ile wynosi war­tość kra­dzio­nych towa­rów, które naby­łam w minio­nym roku? Czy donio­sła­bym na kolegę lub kole­żankę z pracy, gdy­bym przy­ła­pała ją lub jego na kra­dzieży? I wresz­cie: „Czy jesteś osobą uczciwą?”.

Naj­wy­raź­niej zabły­słam w wywia­dzie, ponie­waż dostaję infor­ma­cję, że wszystko, co muszę jesz­cze zro­bić, to sta­wić się następ­nego dnia w gabi­ne­cie lekar­skim na pobra­nie próbki moczu. Wygląda na to, że jest to zasad­ni­czo gene­ralna zasada: jeśli chcesz usta­wiać pudełka płat­ków śnia­da­nio­wych albo odku­rzać pokoje hote­lowe w Ame­ryce, w któ­rej panuje (anty)che­miczny faszyzm, musisz być gotowa ukuc­nąć i nasi­kać przed jakąś pra­cow­nicą ochrony zdro­wia (która bez wąt­pie­nia musiała robić to samo). Uznaję, że płaca, jaką ofe­ruje Winn-Dixie – 6 dola­rów i kilka cen­tów na począ­tek – nie wystar­cza, żeby zre­kom­pen­so­wać to upo­ko­rze­nie3.

Jem lunch w Wendy’s, gdzie za 4,99 dolara dosta­jesz nie­ogra­ni­czoną liczbę dokła­dek z mek­sy­kań­skiej czę­ści Super­baru: krze­piący nad­miar sma­żo­nej fasolki i „sosu sero­wego”. Nasto­let­nia pra­cow­nica, dostrze­gł­szy, że stu­diuję oferty pracy, uprzej­mie pro­po­nuje mi for­mu­larz apli­ka­cyjny, który wypeł­niam, cho­ciaż tu także płaca wynosi nie­wiele ponad 6 dola­rów za godzinę. Dalej jest czas na rundę po nale­żą­cych do miej­sco­wych wła­ści­cieli pen­sjo­na­tach i domach gościn­nych. W „The Palms” (tak go nazwijmy) ener­giczny kie­row­nik opro­wa­dza mnie po poko­jach i zapo­znaje z obec­nymi sprzą­tacz­kami, które, co odno­to­wuję z zado­wo­le­niem, wyglą­dają mniej wię­cej tak jak ja – wybla­kłe, w typie byłych hip­pi­sek w szor­tach, z dłu­gimi wło­sami ścią­gnię­tymi do tyłu i zaple­cio­nymi w war­kocz. Prze­waż­nie jed­nak nikt ze mną nie roz­ma­wia ani nawet na mnie nie patrzy, jedy­nie wrę­cza mi się for­mu­larz apli­ka­cyjny. Na moim ostat­nim przy­stanku, w oka­za­łym hotelu typu bed and bre­ak­fast, dwa­dzie­ścia minut cze­kam na „Maxa”, tylko po to, żeby dowie­dzieć się, że obec­nie nie ma wol­nych miejsc pracy, ale jakieś powinno poja­wić się wkrótce, ponie­waż „nikt nie wytrzy­muje dłu­żej niż kilka tygo­dni” (ponie­waż żadna z osób, z któ­rymi roz­ma­wiałam, nie wie­działa, że jestem dzien­ni­karką, zmie­ni­łam ich imiona, żeby chro­nić ich pry­wat­ność, a w nie­któ­rych przy­pad­kach, jak sądzę, także ich pracę).

Tak mijają trzy dni przy czym, ku mojemu roz­cza­ro­wa­niu, żadne z dwu­dzie­stu miejsc, do któ­rych apli­ko­wa­łam, nie zapra­sza mnie na roz­mowę. Byłam dosta­tecz­nie próżna, żeby mar­twić się, że zro­bię wra­że­nie zbyt dobrze wykształ­co­nej jak na pracę, jakiej szu­ka­łam, nikt jed­nak nie wydaje się zain­te­re­so­wany moimi kwa­li­fi­ka­cjami. Dopiero póź­niej orien­tuję się, że ogło­sze­nia nie sta­no­wią wia­ry­god­nej miary tego, jakie miej­sca pracy dostępne są w kon­kret­nym momen­cie. Sta­no­wią, jak powin­nam była odgad­nąć na pod­sta­wie uwagi Maxa, polisę ubez­pie­cze­niową pra­co­dawcy, ochronę w sytu­acji nie­ustan­nej rota­cji nisko opła­ca­nej siły robo­czej. Więk­szość dużych hoteli zamiesz­cza ogło­sze­nia nie­mal na stałe, tylko po to, żeby zgro­ma­dzić zapas apli­ku­ją­cych i móc zastą­pić obecne pra­cow­nice i pra­cow­ni­ków, któ­rzy odpły­wają lub są zwal­niani – w związku z czym zdo­by­cie pracy jest kwe­stią zna­le­zie­nia się we wła­ści­wym miej­scu w odpo­wied­nim cza­sie i bycia dosta­tecz­nie ela­styczną, żeby wziąć cokol­wiek, co jest do wzię­cia danego dnia. Mnie osta­tecz­nie przy­tra­fia się to w jed­nej z wiel­kich dys­kon­to­wych sieci hote­lo­wych, gdzie udaję się, jak zwy­kle, apli­ko­wać o pracę poko­jówki, a tym­cza­sem zostaję skie­ro­wana, żeby spró­bo­wać swo­ich sił jako kel­nerka w przy­na­leż­nej do hotelu „rodzin­nej restau­ra­cji”, ponu­rym miej­scu z barem, jaki­miś trzy­dzie­stoma sto­li­kami i wido­kiem na par­king. Ofe­ruje się tutaj tak kuszące dania jak „bułeczki [sic!] z parówką i sosem bar­be­cue” (przy trzy­dzie­sto­pię­cio­stop­nio­wym upale). Phil­lip, ele­gancki chło­pak z Kara­ibów, który przed­sta­wia się jako kie­row­nik, prze­pro­wa­dza ze mną wywiad z takim mniej wię­cej zapa­łem, jakby był urzęd­ni­kiem zała­twia­ją­cym mi dostęp do Medi­care, przy czym naj­waż­niej­sze pyta­nia spro­wa­dzają się do tego, na któ­rych zmia­nach mogę pra­co­wać i kiedy mogę zacząć. Mam­ro­czę coś o tym, że strasz­nie dawno nie mia­łam do czy­nie­nia z kel­ne­ro­wa­niem, ale on jest już przy kwe­stii mun­durka: mam się sta­wić jutro w czar­nych spodniach i czar­nych butach, a on dostar­czy mi rdzawą koszulkę polo z wyha­fto­wa­nym napi­sem „Hear­th­side”, choć mogę chcieć dotrzeć do pracy we wła­snej koszuli, ha, ha, ha. Na słowo „jutro” coś pomię­dzy stra­chem a obu­rze­niem nara­sta w mojej piersi. Mam ochotę powie­dzieć: „Bar­dzo panu dzię­kuję, ale widzi pan, to był jedy­nie eks­pe­ry­ment, a nie moje praw­dziwe życie”.

Tak zaczyna się moja kariera w Hear­th­side, tak to nazwijmy, małym cen­trum zysku w glo­bal­nej sieci dys­kon­to­wych hoteli, gdzie przez dwa tygo­dnie pra­cuję od 14.00 do 22.00 za 2,43 dolara za godzinę plus napiwki4. W jakiejś darem­nej pró­bie zacho­wa­nia pozo­rów ele­gan­cji kie­row­nic­two zaka­zało pra­cow­ni­kom korzy­sta­nia z drzwi fron­to­wych, więc tego pierw­szego dnia wcho­dzę przez kuch­nię, gdzie męż­czy­zna o czer­wo­nej twa­rzy, z się­ga­ją­cymi do ramion blond wło­sami, ciska wła­śnie zamro­żo­nym ste­kiem w ścianę, wrzesz­cząc: „jebać to gówno!”. „To Jack”, wyja­śnia Gail, żyla­sta kel­nerka w śred­nim wieku, któ­rej przy­dzie­lono zada­nie wyszko­le­nia mnie. „Znowu go nosi” – stan wywo­łany, w tym przy­padku, przez fakt, że kucharz z poran­nej zmiany zapo­mniał roz­mro­zić steki. Przez kolej­nych osiem godzin bie­gam za zręczną Gail, wchła­nia­jąc frag­menty instruk­cji na prze­mian z por­cjami jej oso­bi­stej tra­ge­dii. Jedze­nie należy zawsze poda­wać na tacy, a powo­dem, dla któ­rego Gail jest dziś tak zmę­czona, jest to, że obu­dziła się zlana zim­nym potem, bo wspo­mi­nała swo­jego chło­paka, który ostat­nio zabił się w wię­zie­niu na pół­nocy stanu. Żad­nych dole­wek lemo­niady. Powo­dem, dla któ­rego tra­fił do wię­zie­nia, było to, że zła­pano go kilka razy na jeź­dzie pod wpły­wem, to wszystko, mogło się to przy­da­rzyć każ­demu. Dzba­nuszki ze śmie­tanką przy­no­sisz do stołu zawsze na spodeczku, ni­gdy w dło­niach. No i kiedy go zabrali, przez kilka mie­sięcy miesz­kała w swo­jej fur­go­netce, gdzie sikała do pla­sti­ko­wej butelki na mocz i czy­tała w nocy przy świe­cach, ale nie dasz rady miesz­kać w cię­ża­rówce latem, no bo musisz opu­ścić szyby, a to zna­czy, że wszystko może ci wleźć do środka, od koma­rów począw­szy.

Dzięki Gail przy­naj­mniej wyzby­wam się jakich­kol­wiek lęków, że mogę spra­wiać wra­że­nie osoby o zbyt wyso­kich kwa­li­fi­ka­cjach. Od pierw­szego dnia odkry­wam, że ze wszyst­kich rze­czy, które zosta­wi­łam za sobą, takich jak dom i toż­sa­mość, naj­bar­dziej bra­kuje mi kom­pe­ten­cji. Nie że kie­dy­kol­wiek czu­łam się w pełni kom­pe­tentna w dzie­dzi­nie pisa­nia, w któ­rej suk­ces odnie­siony jed­nego dnia abso­lut­nie niczego nie wróży na przy­szłość. Ale w moim pisar­skim życiu mia­łam przy­naj­mniej jakieś poję­cie o pro­ce­du­rach: zbierz mate­riał, opra­cuj szkic, przy­go­tuj wer­sję robo­czą i tak dalej. Tym­cza­sem kiedy obsłu­guję sto­liki, pole­ce­nia opa­dają mnie jak psz­czoły: wię­cej mro­żo­nej her­baty tutaj, keczup tam, pudełko na wynos dla sto­lika czter­na­stego, a gdzie są tak w ogóle wyso­kie krze­sła? Z dwu­dzie­stu sied­miu sto­li­ków zazwy­czaj około sze­ściu jest cały czas moich, cho­ciaż w spo­koj­niej­sze popo­łu­dnia, albo kiedy nie ma Gail, bywa, że mam dla sie­bie całą restau­ra­cję. Trzeba opa­no­wać kom­pu­te­rowy sys­tem skła­da­nia zamó­wień, z doty­ko­wym ekra­nem, który, jak zakła­dam, ma na celu zmi­ni­ma­li­zo­wa­nie kon­tak­tów mię­dzy obsługą sali a kuch­nia, ale w prak­tyce wymaga nie­ustan­nego słow­nego dopre­cy­zo­wy­wa­nia: „Sos na purée, OK? Nie na klop­siki” – i tak dalej, pod­czas gdy kucharz krzywi się, jak­bym wynaj­dy­wała te udo­sko­na­le­nia tylko po to, żeby go drę­czyć. Plus jest coś, o czym zapo­mnia­łam w ciągu tych lat, które minęły, odkąd byłam osiem­na­sto­latką: mniej wię­cej jedna trze­cia zadań kel­nerki to „prace poboczne”, nie­wi­dzialne dla klien­tów – zamia­ta­nie, szo­ro­wa­nie, kro­je­nie, dole­wa­nie i uzu­peł­nia­nie zapa­sów. Jeśli cokol­wiek z tego nie zosta­nie zro­bione, dowolny drobny ele­ment, będziesz musiała zmie­rzyć się z godzi­nami szczytu w porze kola­cji o 18.00 nie­uzbro­jona i praw­do­po­dob­nie spek­ta­ku­lar­nie coś zawa­lisz. Na początku mnó­stwo razy się myli­łam i gdy pło­nę­łam ze wstydu, pod­trzy­my­wało mnie na duchu wspar­cie Gail – „W porządku, kochana, każdy cza­sem tak robi” – ponie­waż, ku mojemu cał­ko­wi­temu zasko­cze­niu i pomimo nauko­wego dystansu, jaki z całych sił sta­ram się zacho­wać, obcho­dzi mnie to, co robię.

Wszystko byłoby o wiele łatwiej­sze, gdy­bym potra­fiła po pro­stu olać wszystko, jak Lily Tom­lin w jed­nym ze swo­ich kel­ner­skich ske­czy, zosta­łam jed­nak wycho­wana zgod­nie z absur­dalną mak­symą w stylu Bookera T. Washing­tona, gło­szącą: jeśli masz zamiar coś zro­bić, zrób to dobrze. Przy czym „dobrze” nawet po czę­ści nie wystar­cza. Zrób to lepiej niż kto­kol­wiek i kie­dy­kol­wiek. Tak w każ­dym razie mawiał mój ojciec, który musiał wie­dzieć, o czym mówi, ponie­waż udało mu się wydo­być sie­bie samego i nas z głę­bin kopalń mie­dzi w Butte na zie­lone przed­mie­ścia Pół­noc­nego Wschodu i wznieść się od kok­tajli z whi­sky i piwa do mar­tini, zanim alko­hol nie poko­nał ambi­cji. Podob­nie jak w więk­szo­ści przed­się­wzięć, z jakimi mia­łam do czy­nie­nia w życiu, robie­nie „lepiej niż kto­kol­wiek” nie jest roz­sąd­nym celem. Na­dal jed­nak, kiedy budzę się około czwar­tej rano oblana zim­nym potem, to nie na myśl o prze­kro­czo­nych deadline’ach: myślę o sto­liku, któ­rego zamó­wie­nie schrza­ni­łam do tego stop­nia, że jeden z chłop­ców wciąż cze­kał na swoje dzie­cięce danie, pod­czas gdy reszta rodziny zaj­mo­wała się już limon­ko­wymi tar­tami. To była kolejna silna moty­wa­cja, któ­rej nie ocze­ki­wa­łam: klienci albo „pacjenci” – nie potra­fiłam prze­stać o nich myśleć w ten spo­sób z powodu tajem­nej kru­cho­ści, która zda­wała się spra­wiać, że cza­sowo tra­cili zdol­ność, by się samo­dziel­nie nakar­mić. Po kilku dniach w Hear­th­side czuję, że kel­ner­ska etyka zaczyna na mnie dzia­łać jak łyk oksy­to­cyny, hor­monu opie­kuń­czo­ści. Więk­szość moich klien­tów to ciężko pra­cu­jący miej­scowi – kie­rowcy cię­ża­ró­wek, robot­nicy budow­lani, nawet poko­jówki z przy­le­głego hotelu – a ja chcę im zapew­nić doświad­cze­nie tak bli­skie „porząd­nego posiłku”, na ile pozwa­lają nie­chlujne warunki. Nie ma u mnie mowy o żad­nym „hej, chło­paki”, każda osoba powy­żej dwu­na­stego roku życia jest dla mnie „panem” albo „panią”. Raczę ich dolew­kami mro­żo­nej her­baty i kawy, wra­cam w poło­wie posiłku, żeby spy­tać, czy wszystko w porządku, przy­ozda­biam ich sałatki posie­ka­nymi suro­wymi pie­czar­kami, pla­strami kabaczka albo kawał­kami dowol­nych pro­duk­tów, jakie jestem w sta­nie zna­leźć, które prze­trwały bez ple­śni pobyt w chłodni.

Jest na przy­kład Benny, niski, mocno umię­śniony mon­ter insta­la­cji kana­li­za­cyj­nych, który nawet nie pomy­śli o jedze­niu, póki nie wchło­nie pół­go­dzin­nej dawki kli­ma­ty­za­cji i wody z lodem. Gawę­dzimy o hiper­ter­mii i elek­tro­li­tach, aż gotów jest zamó­wić jakąś fine­zyjną kom­bi­na­cję, na przy­kład zupę dnia, sałatkę warzywną i kaszę jako doda­tek. Są nie­mieccy tury­ści, któ­rych tak ujmuje moje łamane „Wil­kom­men” i „Ist alles gut?”, że zosta­wiają praw­dziwy napi­wek (Euro­pej­czycy, roz­pusz­czeni przez swoje pań­stwa dobro­bytu, w któ­rych związki zawo­dowe pil­nują wyso­kich płac, zazwy­czaj nie wie­dzą, że powinni zosta­wiać napiwki. Nie­które restau­ra­cje, w tym Hear­th­side, pozwa­lają kel­ner­kom pro­sić zagra­nicz­nych klien­tów o „gra­ty­fi­ka­cję” albo dopi­sy­wać napi­wek do rachunku. Ponie­waż kwota napiwku doda­wana jest, zanim klienci posta­no­wią, czy zosta­wiać napi­wek, czy nie, ta prak­tyka zamie­nia się w rodzaj auto­ma­tycz­nej kary za słabą zna­jo­mość angiel­skiego). Są też dwie pokryte kurzem les­bijki, pro­sto ze zmiany na budo­wie, na któ­rych swo­boda, z jaką radzę sobie z muchą w piña cola­dzie, robi takie wra­że­nie, że poświę­cają czas, żeby pochwa­lić mnie przed Stu, zastępcą kie­row­nika. Jest Sam, uprzejmy gli­niarz na eme­ry­tu­rze, który musi zaty­kać pal­cem otwór po tra­che­oto­mii, żeby móc wcią­gnąć do płuc dym papie­ro­sowy.

Cza­sem zaba­wiam się fan­ta­zjo­wa­niem, że jestem księż­niczką, która w ramach kary za jakieś drobne prze­kro­cze­nie ma za zada­nie nakar­mić oso­bi­ście każ­dego ze swo­ich pod­da­nych. Ale nie­księż­niczki, które pra­cują razem ze mną, są rów­nie wyro­zu­miałe, nawet jeśli ozna­cza to lek­ce­wa­że­nie zasad wpro­wa­dzo­nych przez kie­row­nic­two – doty­czą­cych, na przy­kład, liczby grza­nek, które mają prawo zna­leźć się w sałatce (sześć). „Daj tyle, ile chcesz – szep­cze Gail – o ile Stu nie patrzy”. Sięga do wła­snych pie­nię­dzy z napiw­ków, żeby kupić her­bat­niki i coś eks­tra bez­ro­bot­nemu mecha­ni­kowi, który wszyst­kie pie­nią­dze wydał na zabieg den­ty­styczny, co inspi­ruje mnie do tego, żeby pokryć jego rachu­nek za mleko i cia­sto. Być może podob­nie wysoki poziom miło­ści bliź­niego zna­leźć można w całej branży gastro­no­micz­nej i hote­lar­skiej. Pamię­tam pla­kat deko­ru­jący jeden z apar­ta­men­tów, które oglą­da­łam, gło­szący coś w stylu „Jeśli szu­kasz szczę­ścia dla sie­bie, ni­gdy go nie znaj­dziesz. Tylko jeśli szu­kasz szczę­ścia dla innych, przyj­dzie do cie­bie” – oso­bliwe hasło, tak w każ­dym razie wtedy uzna­łam, jak na zawil­go­cone jed­no­po­ko­jowe miesz­kanko w piw­nicy boya hote­lo­wego w Best Western. W Hear­th­side wyko­rzy­stu­jemy każdą odro­binę auto­no­mii, jaką mamy, żeby ura­czyć naszych klien­tów nie­do­zwo­lo­nymi kalo­riami, bo one są oznaką naszej miło­ści. Naszym zada­niem jako obsługi jest kom­po­no­wa­nie sała­tek i dese­rów, pole­wa­nie jed­nych z nich sosem i wyci­ska­nie na dru­gie bitej śmie­tany. Kon­tro­lu­jemy także liczbę koste­czek masła, które dostają nasi klienci, i ilość kwa­śnej śmie­tany na ich pie­czo­nych ziem­nia­kach. Jeśli więc zasta­na­wiasz się, czemu Ame­ry­ka­nie są tak otyli, weź pod uwagę fakt, że kel­nerki wyra­żają swoje czło­wie­czeń­stwo, a jed­no­cze­śnie zara­biają na napiwki, za pomocą pota­jem­nego roz­daw­nic­twa tłusz­czu.

Po dzie­się­ciu dniach zaczyna to wszystko wyglą­dać na zno­śny spo­sób życia. Lubię Gail, która „wygląda na pięć­dzie­siąt”, ale poru­sza się tak szybko, że potrafi poja­wić się w jed­nym miej­scu, a następ­nie w innym, naj­wy­raź­niej w żad­nym momen­cie nie prze­miesz­cza­jąc się mię­dzy nimi. Bła­znu­jemy z Lio­ne­lem, nasto­let­nim pomoc­ni­kiem kel­ne­rów, Haitań­czy­kiem, zamie­niam też po parę słów z Joan, smu­kłą hostessą koło czter­dziestki, zago­rzałą femi­nistką, jedyną z nas, która ośmiela się mówić Jac­kowi, żeby się do cho­lery zamknął. Roz­kroch­ma­lam się nawet przy Jacku, kiedy pew­nego spo­koj­nego wie­czoru, chcąc wyna­gro­dzić mi wyjąt­kowo bez­pod­stawny atak na moje umie­jęt­no­ści (tak to sobie w każ­dym razie tłu­ma­czę), opo­wiada mi o cza­sach swo­jej świet­no­ści, gdy jako młody chło­pak uczęsz­czał do „szkoły astro­no­micz­nej” – a może mówi się „gastro­no­micz­nej”? – na Bro­okly­nie, cho­dził z powa­la­jącą laską z Puerto Rico i uczył się wszyst­kiego, czego można się nauczyć o jedze­niu. Koń­czę o 22.00 albo 22.30, zależ­nie od tego, ile dodat­ko­wych zadań zdo­ła­łam wyko­nać w cza­sie zmiany, i mknę do sie­bie, słu­cha­jąc taśm, które zgar­nę­łam na chy­bił tra­fił, opusz­cza­jąc mój praw­dziwy dom – Marianne Faith­full, Tracy Chap­man, Enigma, King Sunny Adé, Vio­lent Fem­mes – dosta­tecz­nie wypluta, żeby muzyka rezo­no­wała mi w czaszce, ale jesz­cze nie zde­chła. Na nocną prze­ką­skę skła­dają się peł­no­ziar­ni­ste kra­kersy i pół­twardy ser, w towa­rzy­stwie taniego bia­łego wina z lodem oraz to coś, co aktu­al­nie ma do zaofe­ro­wa­nia kanał AMC. Jestem w łóżku koło 1.30 albo 2.00, wstaję o 9.00 lub 10.00, czy­tam przez godzinkę, pod­czas gdy mój mun­du­rek wiruje w pralce lan­dlorda, po czym kolejne dzie­sięć godzin spę­dzam na wyko­ny­wa­niu naj­waż­niej­szego nakazu Mao, zawar­tego w Czer­wo­nej ksią­żeczce: służ ludowi!

Mogła­bym tak pły­nąć z prą­dem, niczym w jakiejś wyśnio­nej pro­le­ta­riac­kiej idylli, gdyby nie dwie rze­czy. Po pierw­sze, kie­row­nic­two. Jeśli do tej pory zwle­ka­łam z pod­ję­ciem tego tematu, to dla­tego, że wciąż wzdry­gam się na myśl, że spę­dzi­łam te tygo­dnie pod nad­zo­rem męż­czyzn (a póź­niej kobiet), któ­rych zada­niem było obser­wo­wa­nie mojego zacho­wa­nia i wyła­py­wa­nie oznak leni­stwa, zło­dziej­stwa, nad­uży­wa­nia sub­stan­cji i jesz­cze gor­szych rze­czy. Nie żeby kie­row­nic­two, a zwłasz­cza „zastępca kie­row­nika” w takich miej­scach z kiep­ską płacą, było uoso­bie­niem wroga kla­so­wego. W biz­ne­sie restau­ra­cyj­nym są to zazwy­czaj byli kucha­rze albo byli pra­cow­nicy i pra­cow­nice obsługi, któ­rzy wciąż umieją zastą­pić kogoś w kuchni albo na sali (podob­nie jak w hote­lach są to na ogół byli recep­cjo­ni­ści), a ich pen­sje wyno­szą jakieś 400 dola­rów tygo­dniowo. Jed­nak wszy­scy wie­dzą, że prze­szli na drugą stronę, czyli, ujmu­jąc rzecz dosad­nie, na stronę kor­po­ra­cji, w odróż­nie­niu od tej ludz­kiej. Kucha­rze chcą przy­go­to­wy­wać smaczne jedze­nie, obsługa chce je uprzej­mie ser­wo­wać, tym­cza­sem kie­row­nicy są tu z jed­nego tylko powodu: mają zapew­nić zyski jakie­muś teo­re­tycz­nemu bytowi, egzy­stu­ją­cemu gdzieś daleko w Chi­cago czy Nowym Jorku – o ile o kor­po­ra­cjach w ogóle można powie­dzieć, że ist­nieją fizycz­nie. Wspo­mi­na­jąc swoją drogę zawo­dową, Gail mówi mi ze smut­kiem, że lata temu przy­się­gła, że ni­gdy już nie będzie pra­co­wać dla kor­po­ra­cji. „Nie dadzą ci spo­koju. Dajesz i dajesz, a oni biorą”.

Kie­row­ni­kom wolno sia­dać – choćby na całe godziny, jeśli chcą – do ich zadań należy jed­nak pil­no­wa­nie, żeby nikt inny ni­gdy nie sie­dział, nawet kiedy nie ma nic do roboty, i wła­śnie dla­tego dla obsługi swo­bod­niej­sze godziny potra­fią być rów­nie wyczer­pu­jące, jak pory, w któ­rych trzeba ganiać. Zaczy­nasz prze­cią­gać każde drobne zada­nie, ponie­waż jeśli dyżu­ru­jący kie­row­nik przy­ła­pie cię na chwili leni­stwa, zleci ci jakąś o wiele paskud­niej­szą robotę. Więc wycie­ram, czysz­czę, usta­wiam butelki z keczu­pem i ponow­nie spraw­dzam zapas ser­nika, a nawet obcho­dzę stoły, żeby upew­nić się, że ankiety ewa­lu­acyjne dla klien­tów ster­czą zuchwale na swo­ich miej­scach – i przez cały czas zasta­na­wiam się, ile kalo­rii spa­lam w ramach tych czy­sto teatral­nych ćwi­czeń. Kiedy pew­nego szcze­gól­nie nie­mra­wego popo­łu­dnia Stu przy­ła­puje mnie na prze­glą­da­niu numeru „USA Today”, zosta­wio­nego przez klienta, każe mi odku­rzać całą salę zepsu­tym odku­rza­czem, któ­rego rączka ma nie­wiele ponad pół metra, więc jedy­nym spo­so­bem na to, żeby go obsłu­żyć bez zruj­no­wa­nia sobie krę­go­słupa, jest prze­su­wa­nie się z miej­sca na miej­sce na kola­nach.

W mój pierw­szy pią­tek w Hear­th­side odbywa się „obo­wiąz­kowe zebra­nie wszyst­kich pra­cow­ni­ków restau­ra­cji”, na które przy­cho­dzę, chcąc zyskać wgląd w naszą ogólną stra­te­gię mar­ke­tin­gową i zro­zu­mieć, w jaką niszę celu­jemy (zasad­ni­czo kuch­nia z Ohio z tro­pi­kal­nym twi­stem?). Tyle że na tym spo­tka­niu nie ma żad­nego „my”. Phil­lip, nasz główny kie­row­nik (poza poja­wia­ją­cym się od czasu do czasu „kon­sul­tan­tem”, przy­sy­ła­nym z kor­po­ra­cyj­nej cen­trali), otwiera zebra­nie z szy­der­czym uśmiesz­kiem: „pokój socjalny – jest obrzy­dliwy. Pety w popiel­nicz­kach, wszę­dzie poroz­rzu­cane gazety, okru­chy”. Ten pozba­wiony okien pokoik, gdzie znaj­duje się także zegar kon­tro­lny całego hotelu, jest miej­scem, w któ­rym zosta­wiamy torby i cywilne ubra­nia i odby­wamy nasze pół­go­dzinne prze­rwy na posi­łek. No ale pokój socjalny nie jest pra­wem, mówi kie­row­nik. Może zostać ode­brany. Powin­ni­śmy też wie­dzieć, że szafki w pokoju socjal­nym i wszystko, co się w nich znaj­duje, mogą zostać w dowol­nym momen­cie prze­szu­kane. Póź­niej przy­cho­dzi czas na plotki: poja­wiły się plotki, plot­ko­wa­nie (naj­wy­raź­niej cho­dzi o to, że pra­cow­nicy ze sobą roz­ma­wiają) musi się skoń­czyć. Pra­cow­ni­kom, któ­rzy mają wolne, zabra­nia się w związku z tym jeść w restau­ra­cji, ponie­waż „inne osoby z obsługi gro­ma­dzą się przy nich i plot­kują”. Kiedy Phil­lip wyczer­puje swoją listę upo­mnień, Joan zaczyna narze­kać na stan dam­skiej toa­lety, a ja dorzu­cam swoje trzy gro­sze na temat odku­rza­cza. Nie dostrze­gam jed­nak żad­nego wspar­cia ze strony moich kole­ża­nek z Sali, każda z osobna pogrąża się w mara­zmie. Gail, która jest dla mnie wzo­rem, gapi się ponuro w punkt, pięt­na­ście cen­ty­me­trów przed swoim nosem. Zebra­nie koń­czy się, kiedy Andy, jeden z kucha­rzy, wstaje, mru­cząc coś o tym, że traci dzień wolny na te prze­po­tężne bzdety.

Zale­d­wie cztery dni póź­niej zosta­jemy nagle zawe­zwane do kuchni o 15.30, mimo że na sali są zajęte sto­liki. Wszy­scy i wszyst­kie – jakieś dzie­sięć osób – sto­imy wokół Phil­lipa, który oznaj­mia ponuro, że poja­wiły się donie­sie­nia o jakimś „zaży­wa­niu sub­stan­cji” na noc­nej zmia­nie i że w wyniku tego mamy teraz stać się miej­scem pracy „wol­nym od nar­ko­ty­ków”, co ozna­cza, że wszyst­kie nowo zatrud­nione osoby będą losowo pod­da­wane testom, a obecni pra­cow­nicy praw­do­po­dob­nie także. Cie­szę się, że w tej czę­ści kuchni jest tak ciemno, ponie­waż czuję, że czer­wie­nię się tak, jak­bym to ja zaja­rała trawkę w dam­skiej toa­le­cie: nie byłam trak­to­wana w ten spo­sób – usta­wiana w sze­regu na kory­ta­rzu, stra­szona prze­szu­ki­wa­niem szafki, bom­bar­do­wana nie­fra­so­bli­wie rzu­ca­nymi oskar­że­niami – od cza­sów gim­na­zjum. Kiedy wra­camy na salę, Joan żar­tuje: „Następ­nym razem powie­dzą nam, że nie możemy w pracy upra­wiać seksu”. Kiedy pytam Stu, co się takiego stało, co wywo­łało takie repre­sje, mru­czy tylko coś na temat „decy­zji kie­row­nic­twa” i wyko­rzy­stuje oka­zję, żeby zga­nić mnie i Gail za nazbyt hojne sza­fo­wa­nie bułecz­kami. Od teraz ma być tylko jedna na klienta i tylko jako doda­tek do kola­cji, a nie do sałatki. Prze­jeż­dża się także po kucha­rzach, w związku z czym Andy wyła­nia się z kuchni i zauważa – ze spo­ko­jem czło­wieka, któ­rego codzien­nym narzę­dziem pracy jest nóż rzeź­nicki – że „Stu dzi­siaj jedzie po ban­dzie i może się prze­je­chać”.

Póź­niej, wie­czo­rem, wśród plo­tek zaczyna kry­sta­li­zo­wać się teo­ria, zgod­nie z którą to Stu jest odpo­wie­dzialny za sprawę z dra­gami, że wyko­rzy­stuje restau­ra­cyjny tele­fon, żeby zama­wiać trawkę, i wysyła po odbiór jedną z kel­ne­rek z wie­czor­nej zmiany. Kel­nerka została przy­ła­pana i mogła wydać Stu albo w każ­dym razie powie­dzieć dość, żeby padło na niego podej­rze­nie, dla­tego jest taki wku­rzony. Kto wie? Lio­nel, pomoc­nik, zaba­wia nas przez resztę wie­czoru, sta­jąc tuż za ple­cami Stu i z roz­ko­szą zacią­ga­jąc się wyobra­żo­nym join­tem.

Drugi pro­blem, oprócz mało przy­ja­znego stylu zarzą­dza­nia, polega na tym, że nie wygląda na to, żeby z tej pracy dawało się wyżyć. Możesz sobie wyobra­żać, z wygod­nego dystansu, że osoby, które utrzy­mują się, rok po roku, za 6 do 10 dola­rów na godzinę, wyna­la­zły jakieś stra­te­gie prze­trwa­nia, nie­znane kla­sie śred­niej. Ale nie. Nie jest trudno nakło­nić moje współ­pra­cow­nice i współ­pra­cow­ni­ków do opo­wia­da­nia o sytu­acji życio­wej, ponie­waż kwe­stie miesz­ka­niowe nie­mal w każ­dym przy­padku sta­no­wią pod­sta­wowe źró­dło wstrzą­sów w ich życiu i są pierw­szą rze­czą, o któ­rej cię infor­mują, kiedy przy­cho­dzą na swoją zmianę. W ciągu tygo­dnia zebra­łam nastę­pu­jące dane:

– Gail mieszka w dobrze zna­nym hostelu w cen­trum mia­sta, w pokoju dzie­lo­nym ze współ­lo­ka­to­rem, za który oboje płacą około 250 dola­rów tygo­dniowo. Współ­lo­ka­tor, jej przy­ja­ciel, zaczyna się do niej przy­sta­wiać, co dopro­wa­dza ją do szału, ale nie stać jej na samo­dzielne opła­ce­nie czyn­szu.

– Claude, kucharz z Haiti, roz­pacz­li­wie chciałby wydo­stać się z dwu­po­ko­jo­wego miesz­ka­nia, w któ­rym mieszka razem z dziew­czyną i dwójką innych, nie­spo­krew­nio­nych osób. Na ile jestem w sta­nie to usta­lić, pozo­stali Haitań­czycy (więk­szość z nich mówi tylko po haitań­sku) miesz­kają w podob­nych warun­kach, w tłoku.

– Annette, dwu­dzie­sto­let­nia kel­nerka, jest w szó­stym mie­siącu ciąży, rzu­cił ją chło­pak, więc mieszka z matką, która pra­cuje na poczcie.

– Marianne i jej chło­pak płacą 170 dola­rów tygo­dniowo za jed­no­oso­bową przy­czepę.

– Jack, który, ze swo­imi 10 dola­rami za godzinę, jest naj­bo­gat­szy z nas wszyst­kich, mieszka w przy­cze­pie, będą­cej jego wła­sno­ścią, i płaci jedy­nie 400 dola­rów mie­sięcz­nie za miej­sce par­kin­gowe.

– Drugi biały kucharz, Andy, mieszka w swo­jej łodzi, zacu­mo­wa­nej w suchym doku, która, na ile mogę to okre­ślić na pod­sta­wie jego cie­płych opi­sów, nie może mieć wię­cej niż sześć metrów dłu­go­ści. Pro­po­nuje, że zaprosi mnie na prze­jażdżkę, kiedy łódź będzie już w pełni sprawna, ale ofer­cie towa­rzy­szą pyta­nia doty­czące mojego stanu cywil­nego, więc jej nie przyj­muję.

– Tina i jej mąż płacą 60 dola­rów za noc za pokój dla dwojga w Days Inn. Nie mają samo­chodu, a Days Inn znaj­duje się na tyle bli­sko Hear­th­side, że można dojść na pie­chotę. Kiedy Marianne, jedna z kel­ne­rek poda­ją­cych śnia­da­nia, zostaje wyrzu­cona z przy­czepy za pod­naj­mo­wa­nie jej (co jest sprzeczne z zasa­dami parku przy­czep), rzuca chło­paka i wpro­wa­dza się do Tiny i jej męża.

– Joan, któ­rej liczne i ele­ganc­kie stroje mnie zmy­liły (hostessy noszą wła­sne ubra­nia), mieszka w fur­go­netce, którą w nocy par­kuje za cen­trum han­dlo­wym, i myje się u Tiny, w jej pokoju w motelu. Ubra­nia ma z ciu­cho­lan­dów5.

W moim śred­nio­kla­so­wym solip­sy­zmie jestem zasko­czona rażącą roz­rzut­no­ścią nie­któ­rych z tych ukła­dów. Kiedy razem z Gail owi­jamy sztućce ser­wet­kami – jedyne zada­nia, przy któ­rym wolno nam usiąść – opo­wiada mi, że myśli o tym, żeby uciec od swo­jego sub­lo­ka­tora i też się wpro­wa­dzić do Days Inn. Jestem zasko­czona: jak w ogóle jest w sta­nie myśleć o pła­ce­niu 40 lub 60 dola­rów dzien­nie? Ale cho­ciaż bałam się, że zabrzmię jak pra­cow­nica opieki spo­łecz­nej, oka­zało się, że wyszłam po pro­stu na głu­pią. Gail rzuca mi spoj­rze­nie pełne nie­do­wie­rza­nia: „A skąd mia­ła­bym wziąć na mie­sięczny czynsz i na mie­sięczną kau­cję za miesz­ka­nie?”. Byłam cał­kiem zado­wo­lona ze spraw­no­ści, z jaką radzę sobie za 500 dola­rów mie­sięcz­nie, tyle że rzecz jasna było to moż­liwe tylko dzięki 1300 dola­rom, które sobie przy­dzie­li­łam na począt­kowe wydatki, kiedy zaczy­na­łam moje życie z niską płacą: 1000 na czynsz za pierw­szy mie­siąc i za kau­cję, 100 dola­rów na pierw­sze zakupy spo­żyw­cze i żeby mieć tro­chę gotówki w port­felu, 200 dola­rów zacho­mi­ko­wane na sytu­acje awa­ryjne. W ubó­stwie, podob­nie jak w przy­padku nie­któ­rych twier­dzeń fizycz­nych, warunki począt­kowe decy­dują o wszyst­kim.

Nie ist­nieją żadne tajemne sys­temy gospo­da­ro­wa­nia, dzięki któ­rym biedni mogą się wyży­wić, prze­ciw­nie, ist­nieje masa ukry­tych kosz­tów. Jeśli nie jesteś w sta­nie uzbie­rać pie­nię­dzy na dwu­mie­sięczny czynsz, potrzeb­nych, żeby zapew­nić sobie miesz­ka­nie, koń­czysz, prze­pła­ca­jąc za pokój, z rachun­kiem raz w tygo­dniu. Jeśli masz tylko jeden pokój, a w nim w naj­lep­szym razie prze­no­śną kuchenkę, nie masz moż­li­wo­ści, by zaosz­czę­dzić, gotu­jąc gar gula­szu z socze­wicy, który można zamro­zić na cały tydzień. Jesz fast foody albo hot dogi i zupki w sty­ro­pia­no­wych kub­kach, które można pod­grzać w mikro­fa­lówce w skle­pie spo­żyw­czym. Jeśli nie masz pie­nię­dzy na ubez­pie­cze­nie zdro­wotne – a skąpy plan ofe­ro­wany w Hear­th­side zaczyna dzia­łać dopiero po trzech mie­sią­cach – funk­cjo­nu­jesz bez pod­sta­wo­wej opieki albo bez leków na receptę i w pew­nym momen­cie za to zapła­cisz. Gail, na przy­kład, radziła sobie, póki nie skoń­czyły się jej pie­nią­dze na tabletki z estro­ge­nem. Powinno już obej­mo­wać ją ubez­pie­cze­nie, ale w fir­mie twier­dzą, że zgu­bili jej wnio­sek i muszą zacząć całą papier­kową robotę od początku. Wydaje więc 9 dola­rów za tabletkę na lek prze­ciw­mi­gre­nowy, żeby powstrzy­mać bóle głowy, któ­rych, jak twier­dzi, nie mia­łaby, gdyby dosta­wała refun­do­wany estro­gen. Chło­pak Marianne z kolei, który pra­co­wał jako dekarz, stra­cił pracę, ponie­waż znik­nął na zbyt długo, kiedy roz­ciął sobie stopę i nie było go stać na anty­bio­tyk na receptę.

Moja sytu­acja, kiedy po dwóch tygo­dniach pracy zabie­ram się do jej osza­co­wa­nia, nie byłaby o wiele lep­sza, gdyby miało to być moje praw­dziwe życie. W kel­ne­ro­wa­niu nęcące jest to, że nie musisz cze­kać na dzień wypłaty, żeby mieć w kie­szeni kilka bank­no­tów, napiwki zazwy­czaj pozwa­lają mi zapła­cić za jedze­nie i ben­zynę i nawet zostaje jesz­cze coś, co mogę scho­wać do szu­flady w kuchni, która mi służy za bank. Kiedy jed­nak w cza­sie let­nich upa­łów biz­nes tury­styczny spo­wal­nia, zda­rza się, że cza­sem koń­czę pracę z zale­d­wie 20 dola­rami z napiw­ków (cał­ko­wita suma jest wyż­sza, ale kel­nerki dzielą się mniej wię­cej 15 pro­cen­tami napiwku z pomoc­ni­kami i bar­ma­nami). Jeśli dodać do tego pen­sję, uzy­skuje się płacę mini­malną, czyli 5,15 dolara za godzinę. Cho­ciaż pie­nię­dzy w szu­fla­dzie przy­bywa, przy obec­nym tem­pie ich przy­ra­sta­nia, kiedy nadej­dzie koniec mie­siąca, będzie mi bra­ko­wało ponad stu dola­rów do kwoty na czynsz. Przy czym nie widzę żad­nych wydat­ków, na któ­rych mogła­bym zaosz­czę­dzić. To prawda, nie wdro­ży­łam jesz­cze nawyku przy­go­to­wy­wa­nia gula­szu z socze­wicy, ale to dla­tego, że nie mam dużego garnka, ręka­wic kuchen­nych ani dużej łyżki do mie­sza­nia (wszystko to kosz­tuje około 30 dola­rów w Kmar­cie, mniej w skle­pach z rze­czami uży­wa­nymi), nie mówiąc już o cebuli, mar­chewce i nie­za­stą­pio­nych liściach lau­ro­wych. Pra­wie codzien­nie przy­rzą­dzam sobie lunch – zwy­kle jakiś sycący, wyso­ko­biał­kowy zestaw, jak mro­żone bur­gery z kur­czaka z topio­nym serem na wierz­chu i fasolką pinto z puszki jako dodat­kiem. Obiad jem w Hear­th­side, gdzie pra­cow­ni­kom ofe­ruje się do wyboru: kanapkę z beko­nem i pomi­do­rem, kanapkę z rybą albo ham­bur­gera, wszystko za jedyne 2 dolary. Po bur­ge­rze poczu­cie syto­ści trwa naj­dłu­żej, zwłasz­cza, jeśli jest obło­żony wypa­la­ją­cymi jelita jalapeño, ale koło pół­nocy znów bur­czy mi w brzu­chu.

Tak więc jeśli nie chcę zacząć wyko­rzy­sty­wać samo­chodu jako miej­sca zamiesz­ka­nia, muszę zna­leźć drugą albo lep­szą pracę. Obdzwa­niam hotele, w któ­rych kilka tygo­dni temu zosta­wia­łam poda­nie – Hyatt, Holi­day Inn, Econo Lodge, HoJo’s, Best Western, plus jakieś pół tuzina lokal­nych pen­sjo­na­tów. Nic. No więc znów zaczy­nam robić obchód, mar­nu­jąc całe poranki na cze­ka­niu, aż pojawi się jakiś zastępca kie­row­nika, scho­dząc nawet do miejsc tak prze­ra­ża­ją­cych jak te, w któ­rych recep­cjo­ni­sta przy wej­ściu wita cię zza kulo­od­por­nej szyby i pro­wa­dzi sprze­daż alko­holu. Jed­nak albo ktoś ujaw­nił moje praw­dziwe nawyki, zwią­zane ze sprzą­ta­niem – które cechuje, jeśli tak można powie­dzieć, pewna nie­fra­so­bli­wość – albo jestem po złej stro­nie pew­nego nie­pod­wa­żal­nego etnicz­nego rów­na­nia: więk­szość, cho­ciaż zde­cy­do­wa­nie nie wszyst­kie, pra­cu­ją­cych poko­jó­wek, które spo­ty­kam, poszu­ku­jąc pracy, to Afro­ame­ry­kanki, osoby hisz­pań­sko­ję­zyczne albo imi­grantki ze środ­ko­wo­eu­ro­pej­skiego, post­ko­mu­ni­stycz­nego świata, pod­czas gdy kel­nerki są nie­mal zawsze białe i mówią tylko po angiel­sku. Kiedy wresz­cie dostaję pozy­tywną odpo­wiedź, kolejny raz roz­po­znają we mnie mate­riał na kel­nerkę. W Jerry’s – sta­no­wią­cym część zna­nej sieci rodzin­nych restau­ra­cji, tutaj fizycz­nie pod­cze­pio­nym pod kolejną tanią sieć hote­lową – gotowi są wyko­rzy­stać mnie od razu. Jest to per­spek­tywa pod­nie­ca­jąca i prze­ra­ża­jąca jed­no­cze­śnie, ponie­waż przy mniej wię­cej tej samej licz­bie sto­li­ków i miejsc przy barze Jerry’s przy­ciąga trzy albo cztery razy tyle klien­tów, co stary, ponury Hear­th­side.

Wyobraź­cie sobie pie­kło osoby gru­bej, przy czym nie mam na myśli miej­sca, w któ­rym nie ma jedze­nia. Odwrot­nie, jest tu wszystko, co można by jeść, gdyby jedze­nie nie nio­sło ze sobą kon­se­kwen­cji dla ciała – frytki serowe, sma­żone steki z kur­czaka, desery wypeł­nione kar­me­lem – tyle tylko, że tutaj za każdy kęs płaci się, w taki czy inny spo­sób, czy­imś dys­kom­for­tem. Kuch­nia jest jamą, żołąd­kiem wio­dą­cym do jelita gru­bego, któ­rym jest śmiet­nik i zmy­wal­nia, skąd wydo­stają się dzi­waczne wonie i gdzie mie­szają się nuty jedze­nia i odpad­ków: śmie­tan­kowa padlina, pizza z wymio­ci­nami i ten wyjąt­kowy i tajem­ni­czy zapach Jerry’s – cytru­sowe pierdy. Pod­łoga jest śli­ska od poroz­le­wa­nych pły­nów, co zmu­sza nas do poru­sza­nia się po kuchni malut­kimi krocz­kami, jak Susan McDo­ugal z kaj­dan­kami na nogach. Wszyst­kie zlewy zatkane są kawał­kami sałaty, gni­ją­cymi ćwiart­kami cytryn, nasiąk­nię­tymi wodą grzan­kami. Połóż rękę na dowol­nym bufe­cie, a ryzy­ku­jesz, że przy­le­pisz się na mur do war­stwy dawno roz­la­nego syropu, przy czym byłoby to bar­dzo nie­for­tunne, gdyż ręce są tu narzę­dziem wyko­rzy­sty­wa­nym do wykła­da­nia sałaty na tale­rze, pod­no­sze­nia kawał­ków cia­sta, a nawet prze­kła­da­nia plac­ków z tar­tych ziem­nia­ków z jed­nego tale­rza na drugi. Pla­kat infor­ma­cyjny w poje­dyn­czej toa­le­cie, wspól­nej dla róż­nych płci, naka­zuje nam dokład­nie myć ręce i nawet ofe­ruje instruk­cje, jak to robić, tyle że zawsze bra­kuje któ­re­goś z klu­czo­wych mate­ria­łów – mydło, papie­rowe ręcz­niki, papier toa­le­towy – ni­gdy w każ­dym razie nie widzia­łam wszyst­kich trzech jed­no­cze­śnie. Uczysz się napy­chać sobie kie­sze­nie papie­ro­wymi ser­wet­kami, zanim się tam udasz, i tylko szkoda klien­tów, któ­rzy choć sobie tego nie uświa­da­miają, dosłow­nie jedzą ci z ręki.

Pokój wypo­czyn­kowy naj­le­piej pod­su­mo­wuje całą sytu­ację: nie ist­nieje, ponie­waż w Jerry’s nie ma przerw i odpo­czynku. Od sze­ściu do ośmiu godzin z rzędu ni­gdy nie sia­dasz, chyba że na siu­siu. To zna­czy, są trzy skła­dane krze­sła przy sto­liku bez­po­śred­nio przy­le­ga­ją­cym do toa­lety, ale pra­wie nikt nie siada tutaj, dokład­nie w odbyt­nicy gastro-archi­tek­to­nicz­nego sys­temu. Oko­lice toa­lety peł­nią raczej funk­cję pomiesz­cze­nia na popiel­niczki, w któ­rych osoby z obsługi i te pra­cu­jące na zmy­waku stale zosta­wiają nie­do­pałki, pło­nące jak wotywne świece, żeby nie tra­cić czasu na zapa­la­nie ich ponow­nie, kiedy uda się im pod­sko­czyć na jed­nego dymka. Palą tu pra­wie wszy­scy i wszyst­kie, jakby od tego zale­żał dobro­stan płuc – wie­lo­na­ro­dowa mie­szanka kucha­rzy, cze­scy pomy­wa­cze, kel­nerki, rodo­wite Ame­ry­kanki – co two­rzy atmos­ferę, w któ­rej tlen poja­wia się jedy­nie jako oka­zjo­nalne zanie­czysz­cze­nie powie­trza. Mojego pierw­szego ranka w Jerry’s, kiedy wpa­dam w hipo­gli­ke­miczną trzę­sionkę, skarżę się jed­nej z kole­ża­nek kel­ne­rek, że nie rozu­miem, jak jest w sta­nie wytrwać tak długo bez jedze­nia. „No wiesz, ja nie rozu­miem, jak ty dajesz radę tyle czasu bez fajki”, odpo­wiada tonem wyrzutu – ponie­waż praca to coś, co robisz dla innych, ale pale­nie to coś, co robisz dla sie­bie. Nie wiem, czemu wojow­nicy anty­ni­ko­ty­no­wych kru­cjat ni­gdy nie wychwy­cili tego ele­mentu pro­wo­ka­cyj­nej tro­ski o sie­bie, która spra­wia, że ten nałóg ma dla jego ofiar tyle uroku – jak gdyby w ame­ry­kań­skim miej­scu pracy jedyną rze­czą, jaką ludzie mogą nazy­wać swoją wła­sno­ścią, były nowo­twory, które hodują, i wolne chwile, które poświę­cają na ich dokar­mia­nie.

No więc nie­ła­two jest przejść rewo­lu­cję prze­my­słową, zwłasz­cza kiedy musisz prze­mknąć przez nią w ciągu kilku dni. Doko­na­łam prze­skoku od rze­mio­sła do fabryki, prze­szłam z kli­ma­ty­zo­wa­nej kost­nicy Hear­th­side pro­sto w pło­mie­nie. Klienci napły­wają ludz­kimi falami, cza­sem wyle­wają się po pięć­dzie­się­cioro naraz ze swo­ich wyciecz­ko­wych auto­bu­sów, głodni i zrzę­dliwi. Zamiast dwóch „dziew­czyn” na sali bywa nas tu nawet sześć jed­no­cze­śnie, bie­ga­ją­cych dookoła w błysz­czą­cych różowo-poma­rań­czo­wych hawaj­skich koszul­kach. Roz­mowy, czy to z klien­tami, czy z innymi pra­cow­ni­cami, rzadko trwają dłu­żej niż po dwa­dzie­ścia sekund. W grun­cie rze­czy pierw­szego dnia czuję się zra­niona chło­dem swo­ich sióstr kel­ne­rek. Moją men­torką tego dnia jest dwu­dzie­sto­trzy­latka, emo­cjo­nal­nie nie­po­ru­szona, a pozo­stałe, które tro­chę plot­kują mię­dzy sobą o praw­dzi­wym powo­dzie, dla któ­rego ktoś jest dzi­siaj chory, i o wyso­ko­ści porę­cze­nia, które ktoś inny musi zapła­cić, igno­rują mnie cał­ko­wi­cie. Dru­giego dnia odkry­wam dla­czego. „Hej, dobrze cię znowu zoba­czyć”, mówi jedna z nich na powi­ta­nie. „Pra­wie nikt tu nie wraca po pierw­szym dniu”. Czuję się umoc­niona, dowio­dłam cze­goś – prze­trwa­łam – ale wiele czasu, zapewne mie­sięcy, musia­łoby minąć, zanim mogła­bym mieć nadzieję, że zostanę przy­jęta do tej sio­strza­nej paczki.

Zaczy­nam z piękną, hero­iczną wizją utrzy­ma­nia dwóch prac jed­no­cze­śnie i przez dwa dni pra­wie mi się to udaje: śnia­da­niowo-lun­chowa zmiana w Jerry’s, która trwa do 14.00, przy­by­cie do Hear­th­side o 14.10 i próba wytrzy­ma­nia aż do 22.00. W ciągu dzie­się­ciu minut mię­dzy zmia­nami łapię pikantną kanapkę z kur­cza­kiem w okienku dla zmo­to­ry­zo­wa­nych w Wendy’s, pochła­niam ją w samo­cho­dzie i prze­bie­ram się, zmie­nia­jąc spodnie khaki na czarne, a hawaj­ską koszulkę na rdzawe polo. Ale poja­wia się pewien pro­blem. Kiedy w cza­sie trwa­ją­cej od 15.00 do 16.00 mar­twej pory wresz­cie sia­dam, żeby pako­wać sztućce, moje ciało zdaje się przy­wie­rać do krze­sła. Pró­buję dla nabra­nia paliwa wypić kubek pod­kra­dzio­nej zupy, tak, jak dzie­siątki razy widzia­łam, że robiły to Gail i Joan, ale kie­row­nik przy­ła­puje mnie i syczy „Nie jemy!”, cho­ciaż nie ma w pobliżu żad­nego klienta, któ­rego widok jedze­nia doty­ka­ją­cego ust kel­nerki mógłby obra­zić. Więc mówię Gail, że zamie­rzam odejść, a ona przy­tula mnie i mówi, że być może pój­dzie za mną do Jerry’s.

Ale szanse na to są mini­malne. Wynio­sła się z hostelu i od dener­wu­ją­cego współ­lo­ka­tora i znowu mieszka w swo­jej sfa­ty­go­wa­nej sta­rej fur­go­netce. Ale wiesz co? Donosi mi pod­nie­cona póź­niej tego samego popo­łu­dnia: Phil­lip dał jej pozwo­le­nie, żeby zatrzy­my­wała się na noc na hote­lo­wym par­kingu, o ile nie będzie rzu­cać się w oczy, a par­king powi­nien być cał­kiem bez­pieczny, ponie­waż jest patro­lo­wany przez ochro­nia­rzy! Skoro Hear­th­side ofe­ruje takie świad­cze­nia pra­cow­ni­cze, jak można myśleć o zmia­nie pracy?

Jestem pewna, że Gail odnio­słaby suk­ces w Jerry’s, dla mnie jed­nak jest to inten­sywny kurs z zarzą­dza­nia wyczer­pa­niem. Lata temu uprzejmy kucharz ze sma­żalni, który szko­lił mnie na kel­nerkę w zajeź­dzie dla kie­row­ców cię­ża­ró­wek w Los Ange­les, zwykł był mawiać: Ni­gdy żad­nych zbęd­nych kro­ków, jeśli nie musisz iść szybko, idź wolno, jeśli nie musisz cho­dzić, stój. Ale w Jerry’s sta­ra­nia, żeby odróż­nić konieczne od zbęd­nego czy pilne od dowol­nego, same w sobie kosz­to­wa­łyby już zbyt wiele ener­gii. Jedyne, co można robić, to trak­to­wać każdą zmianę jak jed­no­ra­zowy nagły wypa­dek: masz tu pięć­dzie­siąt wygłod­nia­łych osób, leżą poroz­rzu­cane na polu bitwy, więc idź tam i nakarm je! Zapo­mnij, że jutro będziesz musiała zro­bić to znowu, zapo­mnij, że będziesz musiała być dosta­tecz­nie przy­tomna, żeby jadąc wie­czo­rem do domu, omi­jać pija­ków – płoń, płoń, płoń! Naj­le­piej, jeśli w jakimś momen­cie po pro­stu wej­dziesz w to, co kel­nerki nazy­wają „ryt­mem”, a psy­cho­lo­go­wie i psy­cho­lożki okre­ślają jako „stan prze­pływu”, w któ­rym sygnały prze­cho­dzą z narzą­dów zmy­słu bez­po­śred­nio do mię­śni, omi­ja­jąc korę mózgową, i poja­wia się pustka, rodzaj zen. Kel­ner z poran­nej zmiany w Hear­th­side opo­wiada mi, jak kie­dyś „wycią­gnął trójkę” – trzy zmiany jedna za drugą, przez całą dobę – a potem wyszedł z pracy, wypił drinka, poznał dziew­czynę i może nie powi­nien mi tego mówić, ale był seks, tak od razu na miej­scu, i to było, naprawdę, piękne.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Tytuł ory­gi­nalny: Nic­kel and Dimed: On (Not) Get­ting By in Ame­rica, Metro­po­li­tan Books 2001; II wyda­nie pol­skie: B. Ehren­re­ich, Za gro­sze. Pra­co­wać i (nie) prze­żyć, przeł. B. Gadom­ska, Grupa Wydaw­ni­cza Rela­cja, War­szawa 2022.[wróć]

2. Według Depar­ta­mentu Miesz­kal­nic­twa i Roz­woju Miast „spra­wie­dliwy czynsz ryn­kowy” za jed­no­po­ko­jowe małe miesz­ka­nie wynosi 551 dola­rów, tutaj, w Mon­roe County na Flo­ry­dzie. Porów­ny­walny czynsz w pię­ciu dziel­ni­cach Nowego Jorku wynosi 704 dolary; w San Fran­ci­sco 713 dola­rów; a w sercu Doliny Krze­mo­wej 808 dola­rów. Czynsz ryn­kowy dla danego obszaru jest defi­nio­wany jako kwota, która byłaby potrzebna do opła­ce­nia czyn­szu plus mediów za „pry­watne, przy­zwo­ite, bez­pieczne i higie­niczne miesz­ka­nie na wyna­jem o skrom­nym (nie­luk­su­so­wym) cha­rak­te­rze” z odpo­wied­nimi udo­god­nie­niami. [Jeśli nie ozna­czono ina­czej, przy­pisy pocho­dzą od autorki] [wróć]

3. Według „Mon­thly Labor Review” (listo­pad 1996) 28 pro­cent bada­nych miejsc pracy w branży usłu­go­wej prze­pro­wa­dza testy nar­ko­ty­kowe (kor­po­ra­cje mają znacz­nie wyż­sze wskaź­niki), a czę­stość prze­pro­wa­dzania testów wyraź­nie wzro­sła od lat osiem­dzie­sią­tych. Wskaź­nik testo­wa­nia naj­wyż­szy jest na połu­dniu (56 pro­cent bada­nych zakła­dów pracy), na dru­gim miej­scu znaj­duje się Środ­kowy Zachód (50 pro­cent). Naj­ła­twiej wykry­walny nar­ko­tyk – mari­hu­ana, któ­rej ślady są obecne w moczu przez wiele tygo­dni – jest rów­nież naj­mniej szko­dliwy, gdy tym­cza­sem hero­ina i koka­ina stają się gene­ral­nie nie­wy­kry­walne już trzy dni po uży­ciu. Poten­cjalni pra­cow­nicy cza­sami pró­bują oszu­kać testy, spo­ży­wa­jąc nad­mierne ilo­ści pły­nów i przyj­mu­jąc środki moczo­pędne, a nawet sub­stan­cje masku­jące, dostępne przez inter­net. [wróć]

4. Zgod­nie z Fair Labor Stan­dards Act pra­co­dawcy nie są zobo­wią­zani do pła­ce­nia otrzy­mu­ją­cym napiwki pra­cow­ni­kom, takim jak obsługa w restau­ra­cjach, wię­cej niż 2,13 dolara na godzinę bez­po­śred­niego wyna­gro­dze­nia. Jed­nakże, jeśli suma napiw­ków plus 2,13 dolara za godzinę będzie wyno­sić poni­żej mini­mal­nej stawki, czyli 5,15 dolara za godzinę, pra­co­dawca zobo­wią­zany jest do wyrów­na­nia róż­nicy. O tym fak­cie nie wspo­mi­nali mene­dże­ro­wie i nie nagła­śniano go w żaden inny spo­sób w restau­ra­cjach, w któ­rych pra­co­wa­łam. [wróć]

5. Nie udało mi się zna­leźć sta­ty­styk doty­czą­cych liczby osób, które mają pracę, a mimo to miesz­kają w samo­cho­dach lub fur­go­net­kach, nato­miast według raportu Natio­nal Coali­tion for the Home­less z 1997 roku „Myths and Facts About Home­lessness” pra­wie jedna na pięć osób bez­dom­nych (w dwu­dzie­stu dzie­wię­ciu mia­stach w całym kraju) pra­cuje na pełny lub nie­pełny etat. [wróć]