Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nagroda PEN/Diamonstein-Spielvogel Award for the Art of the Essay dla najlepszej książki eseistycznej.
„Gdybym wiedziała” to zbiór najsłynniejszych i najbardziej prowokujących esejów zmarłej w 2022 roku bestsellerowej autorki i aktywistki politycznej Barbary Ehrenreich. Społeczne postrzeganie chorych onkologicznie, obraz amerykańskiej biedy, nowe wizje ról kobiet i mężczyzn, religia i mistycyzm – autorka nie bała się zanurzać w intelektualne wody, które inni uważali za zbyt mętne. Ta kolekcja gromadzi teksty z czterdziestoletniej kariery autorki, które najbardziej podkreślają jej błyskotliwość, świadomość społeczną i ironiczny dowcip.
Od wielokrotnie nagradzanego artykułu „Witamy w krainie raka”, opublikowanego wkrótce po zdiagnozowaniu u niej raka piersi, po jej przełomowe tajne dziennikarstwo śledcze w „Za grosze”, Barbara Ehrenreich przez ponad czterdzieści lat pisała rzeczy radykalne, skłaniające do myślenia i zmieniające światopogląd. Jej recenzje ukazywały się między innymi w takich pismach jak „New York Times Book Review”, „Washington Post”, „Atlantic Monthly” i „Los Angeles Times Book Review, a jej eseje, felietony i artykuły publikowały „New York Timesie”, „Harper's Magazine”, „New York Times Magazine, „Time”, „Wall Street Journal” i wielu innych. „Gdybym wiedziała” czerpie z ogromnego i zróżnicowanego dorobku jednej z najbardziej przenikliwych amerykańskich myślicielek.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 381
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dawniej, w latach tłustych – dwie lub trzy dekady temu, w złotych czasach rozkwitu „głównonurtowych” mediów – byłam w stanie utrzymywać się z pisania, jako wolna strzelczyni. Dochody miałam skromne i musiałam nieco się napocić, żeby je uzyskać, oddając jakieś cztery artykuły miesięcznie – felietony, reportaże, recenzje – za dolara lub dwa od słowa. Jednym z tematów, o których chciałam pisać, po części z oczywistych, osobistych powodów, były ubóstwo i nierówności, ale gotowa też byłam pisać o czymkolwiek – w rodzaju, choć to trochę obciach, Diety na złamane serce dla dużego modowego magazynu – żeby opłacić rachunki.
W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych niełatwo było zainteresować kolorowe czasopisma tematem ubóstwa. Spędziłam kiedyś dwie godziny na drogim lunchu – rzecz jasna, na koszt wydawnictwa – próbując dotrzeć do ewidentnie niezainteresowanego redaktora naczelnego, który ostatecznie, nad bezkofeinową kawą i crème brûlée, ustąpił: „No dobrze, napisz ten swój tekst o biedzie. Czy potrafisz zrobić to tak, żeby wyszło elegancko?” (tak, zdołałam wymyślić, jak to osiągnąć). Później był redaktor z pewnego dość liberalnego czasopisma, który na moje propozycje artykułu, gdzie bohaterami mieliby być mężczyźni z klasy robotniczej, zareagował pytaniem: „Hm, ale czy zdołają coś powiedzieć?” (jednym z tych mężczyzn był mój mąż).
Ostatecznie powiodło mi się z „Harper’s”: legendarny naczelny Lewis Lapham przydzielił mi temat, z którego powstała bestsellerowa książka: Za grosze. Pracować i (nie) przeżyć1. Dzięki tantiemom oraz honorariom za wystąpienia mogłam wreszcie zacząć podejmować różne projekty tylko dlatego, że wydawały mi się ważne, i nie martwić się o pieniądze. To było życie i pisanie, o jakim zawsze marzyłam – pełne przygód, obsesyjnie fascynujące i dostatecznie dochodowe, żebym mogła wspierać mniej zamożnych członków rodziny.
W kolejnych latach pisałam o zmieniającej się klasowej mapie Ameryki, o kryminalizacji biedy, o molestowaniu seksualnym, rasowej luce dochodowej, a także na inne tematy, które mnie pociągały – od automatyzacji wojny po wyraźne przekonanie Amerykanów, że zdołają żyć wiecznie, jeśli tylko będą spożywać odpowiednią kombinację warzyw i orzechów. Miałam na rachunki, i co lepsze, miałam frajdę.
Tymczasem, chociaż początkowo tego nie dostrzegłam, wokół mnie świat dziennikarstwa, jaki znałam, zaczął się rozpadać. Zmuszone generować coraz większe zyski dla milionerów, kontrolujących gazety, i dla nowych grup medialnych, redakcje zwalniały dziennikarzy, którzy często dołączali do rosnącego tłumu głodnych wolnych strzelców. Niegdyś hojne czasopisma zmniejszały lub likwidowały budżety na teksty zamawiane z zewnątrz: skończyły się darmowe lunche.
Jasne, internet zapełniał się masą nowych serwisów, dla których można było pisać, ale okazało się, że płacenie dziennikarkom i dziennikarzom czy innym „dostarczycielom contentu” nie znalazło się w ich planach biznesowych. Obserwowałam, jak moje honoraria w jednym z większych dzienników spadają do jednej trzeciej wartości między 2004 a 2009 rokiem. Słyszałam o młodych dziennikarkach i dziennikarzach, którzy walczyli o możliwość prowadzenia zajęć na uczelni albo pracowali na akord, zajmując się komunikacją w korporacjach. Ja tymczasem zaparłam się, że nadal chcę pisać o rzeczach, które mnie poruszały, zwłaszcza na temat ubóstwa i nierówności, nawet gdybym musiała sama opłacać własne wysiłki. I miałam poczucie, że to, co robię, jest szlachetne.
Aż wreszcie, jak to mówią dzisiejsze dzieciaki, przyjrzałam się własnemu przywilejowi. Dotarło do mnie, że coś jest bardzo nie tak w układzie, w którym stosunkowo zamożną osobę, jaką się stałam, stać na pisanie o pracy za minimalną stawkę, o wiewiórkach jako źródle pożywienia w miastach albo karach za spanie w parkach, gdy tymczasem osób, które realnie tego doświadczają, lub którym grozi, że doświadczą, na pisanie nie stać.
W ciągu kilku ostatnich lat poznałam masę ludzi, którzy mają co najmniej równie dobre, jak ja kwalifikacje do pisania, zwłaszcza jeśli idzie o temat ubóstwa, ale których własne ubóstwo powstrzymuje. Jest na przykład Darryl Wellington, lokalny felietonista (i poeta) z Santa Fe, który żeby uzupełniać mikroskopijne dochody, od czasu do czasu musi sprzedawać osocze własnej krwi – wyjście awaryjne, które może mieć poważne konsekwencje dla zdrowia. Albo Joe Williams, który straciwszy pracę w redakcji, musiał się ograniczyć do pisania za 50 dolarów za tekst materiałów na strony internetowe poświęcone polityce, poza tym zajmuje się koszeniem trawników i pracuje w sklepie ze sprzętem sportowym z pensją 10 dolarów za godzinę, żeby móc opłacić pokój w domu przyjaciela. Linda Tirado pisała blog o swojej pracy kucharki w IHOP, kiedy udało jej się zdobyć umowę na poruszającą książkę Hand to Mouth (do której napisałam przedmowę). Teraz pracuje w „projekcie monitoringu multimediów”, żeby pomagać innym dziennikarzom i dziennikarkom z klasy robotniczej w zdobywaniu możliwości publikowania.
Istnieją tysiące podobnych osób – utalentowanych dziennikarek i dziennikarzy, którzy chcą zajmować się poważnymi społecznymi problemami, ale nie mogą sobie na to pozwolić w mediach, które z kolei rozwijają się dzięki temu, że swoim „dostarczycielom contentu” nie płacą albo płacą w sposób całkowicie nieadekwatny. Są osoby, które urodziły się w biedzie i mogą opowiedzieć wiele o radzeniu sobie z pracą za marną stawkę, eksmisjami albo o dzieciństwie w rodzinie zastępczej. Inni należą do niegdyś pełnej dumy miejskiej „klasy twórczej”, która obecnie odkrywa, że nie stać jej już na tradycyjne dzielnice, takie jak Park Slope czy Echo Park w LA, walczy o ubezpieczenie społeczne i zorganizowaną opiekę nad dziećmi, śpiąc na kanapach w cudzych domach. Ci ludzie chcą pisać – albo robić zdjęcia czy filmy dokumentalne. Mają wiele do powiedzenia, ale sensowniejsze zaczyna być staranie się o pracę na kasie albo w smażalni frytek.
Tak wygląda dziś prawdziwe oblicze dziennikarstwa: nie osoba, która prowadzi programy, zgarniając milion dolarów rocznie, ale nisko opłacani robotnicy i robotnice oraz osuwające się po równi pochyłej osoby z wyższym wykształceniem, które nie są w stanie zebrać dość kasy, by zacząć pracę nad artykułem, fotoesejem czy filmem, który chciałyby zrobić, a tym bardziej nie są w stanie znaleźć platformy, która pokryłaby koszty zrobienia czegokolwiek. Darryl Wellingotn nauczył mnie, że nie wskoczysz do samolotu, żeby pisać o policyjnej strzelaninie w twoim rodzinnym mieście, jeśli nie masz karty kredytowej.
Zubożenie dziennikarek i dziennikarzy zubaża dziennikarstwo. Coraz rzadziej trafiamy w mediach na materiał o ludziach, którzy żyją od wypłaty do wypłaty, jak gdyby 80 procent populacji wyemigrowało po cichu, gdy pozostałych 20 procent odwróciło wzrok. Media tradycyjnie zaniedbywały artykuły o uciśnionych, ponieważ nie za bardzo dawało się je zamieszczać obok reklam diamentów i luksusowych domów. Obecnie wielcy wydawcy mają pod ręką coraz mniej dziennikarek i dziennikarzy, którzy mogliby poruszyć sumienie naczelnych i innych cerberów. Materiały na temat biedy zajmują mniej niż jeden procent amerykańskich wiadomości; jak ujął to były felietonista „Time” Bob Herbert: „W tym kraju nie piszemy o biedzie. Jeśli w «New York Timesie» albo w «Washington Post» pojawia się artykuł o ludziach ubogich, jest to wyjątek, który potwierdza regułę. Nie zajmujemy się ubóstwem. Nie zajmujemy się biednymi”.
Jeśli idzie o komentarze na temat ubóstwa – z których nieproporcjonalnie duża część pochodzi od dobrze opłacanych, szanowanych felietonistów w rodzaju Davida Brooksa z „New York Timesa” czy George’a Willa z „Washington Post” – aż nazbyt często odzwierciedlają one historyczne uprzedzenia ekonomicznej elity, wedle której biedni różnią się od „nas”: są gorzej wykształceni, mniej inteligentni, mniej zdyscyplinowani i bardziej skłonni do podejmowania „złych decyzji w kwestii stylu życia”. Jeśli intelektualiści brzmią niekiedy jak republikańscy kandydaci na prezydenta, to nie dlatego, że mamy do czynienia ze spiskiem. Po prostu tak to już jest, kiedy ludzie, którzy mają prawo wyrażać opinie na temat nierówności, pochodzą niemal bez wyjątku z górnych szczebli drabiny dochodowej.
Krzywdzi to osoby biedne i znajdujące się w niepewnej sytuacji ekonomicznej, kiedy w tym zbiorowym lustrze, jakim są nasze media, nie mogą zobaczyć siebie. Zaczynają mieć poczucie, że naprawdę są inni, w jakiś sposób mniej wartościowi w porównaniu z „głównym nurtem”. Przy czym potencjalnie krzywdzi to także bogatych.
W wysoce spolaryzowanym społeczeństwie, takim jak nasze, bogaci mają specjalne powody, żeby utrzymywać przy życiu dziennikarstwo zajmujące się pisaniem o klasach i nierównościach. Zamiatanie palących problemów społecznych pod dywan nie przyczyni się do ich rozwiązania. Bogaci i ich przedsięwzięcia filantropijne muszą się ruszyć i wesprzeć dziennikarki i dziennikarzy w kryzysie, wesprzeć te skromniutkie projekty, dzięki którym tamci próbują się utrzymać. Nick Hanauer, który sam deklaruje przynależność do 0,01 procent, ostrzegał innych członków swojej klasy w 2018 roku: „Jeśli nie zrobimy czegoś, żeby naprawić rażące nierówności, z jakimi w tej gospodarce mamy do czynienia, przyjdą po nas z widłami”.
W wieku, w którym większość ludzi przechodzi na emeryturę – albo też zostaje wypchnięta z szeregów siły roboczej do nisko opłacanych zawodów, takich jak pomocnik medyczny, parkingowa czy opiekunka do dzieci – mam to szczęście, że mogę nadal pisać o rzeczach, które rozpalają moją ciekawość albo napełniają mnie oburzeniem moralnym. Przede wszystkim jednak próbuję, za pomocą organizacji, którą pomogłam stworzyć, Economic Hardship Reporting Project, promować osoby walczące o możliwość publikowania, których głosów, bez tego rodzaju wsparcia, moglibyśmy nigdy nie usłyszeć, z uwagi na ich ubóstwo, kolor skóry, płeć albo orientację seksualną, młodość albo wiek. Ogromną radością jest dla mnie móc pracować z takimi osobami jak Darryl, Joe, Linda i wieloma innymi i widzieć, jak rozkwitają. Z poczuciem, że przekazuję pałeczkę, dedykuję im tę książkę.
Barbara Ehrenreich maj 2019
„Harper’s Magazine”, 1999
Na początku czerwca 1998 roku zostawiłam za sobą wszystko, co zazwyczaj koi ego i podtrzymuje ciało – dom, pracę, towarzystwo, reputację, kartę do bankomatu – aby wtopić się w szeregi nisko opłacanej siły roboczej. Tutaj staję się inną, z zawodowego punktu widzenia zdecydowanie mniej ważną „Barbarą Ehrenreich”, opisaną w podaniach o pracę jako rozwiedziona gospodyni domowa, na której doświadczenie zawodowe składa się jedynie sprzątanie w kilku prywatnych domach. Na początku jestem przerażona, że zostanę zdemaskowana i na jaw wyjdzie to, kim jestem naprawdę: dziennikarką z klasy średniej, wyruszającą, by zbadać świat, do którego, odkąd wprowadzono reformę systemu opieki społecznej, matki na zasiłkach wkraczają w liczbie około 50 tysięcy miesięcznie. Jednak na szczęście moje obawy okazują się całkowicie bezpodstawne: przez miesiąc biedy i harówki moje nazwisko było niedostrzegalne, przez większą część czasu zresztą także niewymawialne. W tym równoległym wszechświecie, w którym mój ojciec nigdy nie wydostał się z kopalni, a ja nie skończyłam college’u, jestem „dziecinką”, „słonkiem”, „blondyneczką” no i najczęściej – „dziewczyną”.
Moim pierwszym zadaniem jest znalezienie mieszkania. Wyliczam, że jeśli zdołam zarobić 7 dolarów na godzinę – co, na podstawie ofert pracy, wydaje się wykonalne – będzie mnie stać na wydanie 500, a może, przy dużych oszczędnościach, 600 dolarów na czynsz. W Key West, gdzie mieszkam, w zasadzie skazuje mnie to na tanie hostele lub przyczepy – takie jak ta, w przyjemnej odległości piętnastu minut jazdy od miasta, w której nie ma żadnej klimatyzacji, żadnych żaluzji, żadnych wiatraków, żadnej telewizji, która natomiast, dla odwrócenia uwagi, zapewnia wyzwanie w postaci konieczności unikania dobermana, stanowiącego własność landlorda. Przy czym poważnym problemem tego miejsca jest czynsz, który wynosi 675 dolarów miesięcznie, a więc zdecydowanie powyżej moich możliwości. Jasne, Key West jest drogie. Podobnie jak miasto Nowy Jork, Bay Area, Jackson Hole, Telluride czy Boston, czy którekolwiek inne z tych miejsc, gdzie turyści i bogacze konkurują o przestrzeń mieszkalną z ludźmi, którzy czyszczą ich toalety i smażą im frytki2. Wciąż jednak szokujące jest uświadomienie sobie, że „hołota z przyczepy” stała się dla mnie kategorią demograficzną, do której aspiruję.
Postanowiłam więc pójść na typowy kompromis, wybrać dostępność zamiast wygody i zadowolić się mieszkankiem za 500 dolarów miesięcznie w odległości prawie 50 kilometrów dwupasmową autostradą od miejsc oferujących zatrudnienie w Key West, co oznacza czterdzieści pięć minut za kierownicą, o ile nie ma żadnych robót drogowych, a ja nie utknę za oszołomionymi słońcem kanadyjskimi turystami. Nienawidzę jeździć samochodem, w dodatku drogą usianą na poboczach białymi krzyżami, upamiętniającymi co skuteczniejsze zderzenia czołowe, ale mieszkanie było słodkie – taki jakby domek umieszczony na bagnistym podwórzu przerobionej przyczepy, w której mieszka mój landlord, przyjazny serwisant telewizorów, razem ze swoją dziewczyną, barmanką. Z antropologicznego punktu widzenia tętniący życiem park przyczep byłby lepszy, tu jednak mam błyszczącą białą podłogę, twardy materac, a kilku zastanych insektów łatwo udaje się pozbyć.
Poza tym nie zajmuję się antropologią. Moim celem nie jest nic tak subtelnie subiektywnego jak „doświadczenie ubóstwa” albo odkrycie, jakie to jest „uczucie” być przez lata nisko opłacaną robotnicą. Miałam dostatecznie dużo niedobrowolnych doświadczeń z ubóstwem i ze światem nisko płatnej pracy, żeby wiedzieć, że nie jest to przestrzeń, którą się chce odwiedzić w czysto turystycznych celach: trochę za bardzo pachnie strachem. A biorąc pod uwagę wszystkie zasoby, którymi dysponuję w moim prawdziwym życiu, przyjaźnie czekające w tle – konto w banku, program emerytalny, ubezpieczenie zdrowotne, wielopokojowy dom – jestem rzecz jasna w pełni chroniona przed koszmarami, które nawiedzają osoby naprawdę biedne.
Nie, to jest czysto obiektywna, naukowa misja. Humanitarne uzasadnienie reformy systemu pomocy społecznej – w odróżnieniu od impulsu karania i od skąpstwa, które prawdopodobnie w rzeczywistości stanowią jej motywację – polega na tym, że praca pozwoli ubogim kobietom wyjść z biedy, jednocześnie zwiększając ich szacunek do samych siebie, a co za tym idzie ich przyszłą wartość na rynku pracy. Zatem, niezależnie od tego, jakie problemy wiążą się z zapewnieniem dzieciom opieki, transportem i tak dalej, przejście od zasiłku do pracy będzie miało szczęśliwe zakończenie i przyczyni się do zwiększenia ogólnego dobrobytu. Tyle tylko że z tymi krzepiącymi przewidywaniami wiąże się kilka problemów – na przykład taki, że spadek koniunktury, który nieuchronnie nastąpi, spowoduje zniknięcie wielu miejsc pracy. A nawet bez spadku koniunktury napływ miliona osób, które dotychczas żyły z zasiłków, na rynek pracy nisko opłacanej siły roboczej mógł doprowadzić do spadku płac nawet o 11,9 procent, według waszyngtońskiego Economic Policy Institute (EPI).
Tylko czy naprawdę da się zarobić na życie w zawodach dostępnych obecnie dla niewykwalifikowanych pracownic i pracowników? Z matematycznego punktu widzenia odpowiedź będzie brzmiała: „nie” – można to obliczyć, jeśli weźmie się 6 do 7 dolarów na godzinę, odejmie jakiś dolar lub dwa za godzinę na opiekę nad dziećmi, przemnoży przez 160 godzin miesięcznie i porówna wynik z dominującymi stawkami czynszu. Według National Coalition for the Homeless w 1998 roku w skali kraju trzeba było zarabiać średnio 8,89 dolara na godzinę, by móc sobie pozwolić na mieszkanie z jedną sypialnią, natomiast Preamble Center for Public Policy szacuje możliwość, że typowa osoba tracąca zasiłek nie znajdzie pracy za tak „godziwą” płacę, na 97 do 1. Jeśli te wyliczenia są trafne, nisko płatna praca nie stanowi rozwiązania problemu ubóstwa ani zapewne nie stanowi rozwiązania problemu bezdomności.
Przeprowadzanie eksperymentu po to, by tę hipotezę zweryfikować, może się wydawać przesadą. Jak nie przestają mi przypominać niektórzy niezbyt pomocni członkowie rodziny, opłacalność pracy za niską stawkę można było sprawdzić, w pewnym sensie, bez opuszczania gabinetu. Mogłabym po prostu wypłacać sobie 7 dolarów za godzinę x osiem godzin dziennie, obciążyć samą siebie kosztami mieszkania i wyżywienia i po miesiącu zsumować kwoty. Po co porzucać ukochane osoby i ukochaną pracę? Tyle że odebrałam wykształcenie w dziedzinie, w której badania prowadzi się za pomocą eksperymentów. W tej branży nie siedzisz po prostu przy biurku i nie snujesz teoretycznych rozważań: rzucasz się w codzienny chaos natury, gdzie niespodzianki czają się wśród najbardziej prozaicznych wyliczeń. Może, kiedy wejdę w tę rzeczywistość, odkryję w świecie nisko opłacanych robotnic jakieś tajemne systemy gospodarowania. Ostatecznie, skoro według EPI 30 procent siły roboczej haruje za mniej niż 8 dolarów za godzinę, może zatem te osoby wynalazły jakieś sztuczki, jeszcze mi nieznane. Może – kto wie? – uda mi się doświadczyć na sobie ożywczych psychologicznych efektów wydostania się z domu, obiecywanych przez specjalistów do spraw opieki społecznej z takich ośrodków jak Heritage Foundation. Albo, z drugiej strony, może pojawią się jakieś nieoczekiwane koszty – fizyczne, umysłowe lub finansowe – które spowodują, że wszystkie moje wyliczenia będą nadawać się na śmietnik. W idealnej wersji powinnam być w stanie zrobić to wszystko z dwójką małych dzieci pod opieką, tyle bowiem wynosi średnia w przypadku osób korzystających z opieki społecznej, ale moje własne są już duże, a nikt nie zechce pożyczyć mi swoich na miesięczne wakacje w nędzy. Nie jest to zatem eksperyment doskonały, zaledwie test najlepszego możliwego przypadku: kobieta bez obciążeń, inteligentna i nawet silna, która stara się żyć mniej więcej z tego, czym obdarzyła ją natura.
Rankiem mojego pierwszego dnia przeznaczonego na poszukiwanie pracy, z czerwonym długopisem zabieram się za przeglądanie ofert, które są obiecująco liczne. W Key West kwitną hotelarstwo i gastronomia i każdy w tej branży zdaje się szukać osoby takiej jak ja – łatwej do wyszkolenia, elastycznej i mającej odpowiednio niskie oczekiwania co do zapłaty. Wiem, że mam kilka cech, które mogą okazać się korzystne – jestem biała, lubię myśleć, że elokwentna i opanowana – ale postanawiam, że zastosuję się do dwóch reguł. Po pierwsze, nie mogę użyć żadnych umiejętności wynikających z mojego wykształcenia i dotychczasowej pracy – nie żebym natknęła się na wiele ogłoszeń o poszukiwaniu felietonistek o ostrym piórze. Po drugie, muszę przyjąć najlepiej płatną pracę, jaka zostanie mi zaoferowana, i starać się ją utrzymać – żadnych marksistowskich rantów ani wykradania się, żeby czytać powieści w damskiej toalecie. Poza tym z różnych powodów z góry odrzucam niektóre zajęcia: na przykład recepcjonistka w hotelu, praca traktowana, ku mojemu zaskoczeniu, jako odpowiednia dla osób bez kwalifikacji i przynosząca około 7 dolarów za godzinę, odpada, ponieważ wymaga stania osiem godzin dziennie w jednym miejscu. Kelnerowanie też jest czymś, czego wolałabym uniknąć, bo pamiętam, jak byłam zmęczona, kiedy miałam osiemnaście lat, a obecnie jestem o dekady żylaków i bólu pleców dalej. Telemarketing, jedno z pierwszych miejsc schronienia dla nagle zbiedniałych, trzeba odrzucić z uwagi na moją osobowość. Pozostają niektóre prace w supermarketach, na przykład ekspedientka, albo sprzątanie w tysiącach hoteli i pokoi gościnnych w Key West. Sprzątanie wydaje mi się szczególnie atrakcyjne, z powodów zarówno atawistycznych, jak i praktycznych: tym zajmowała się moja matka, zanim się pojawiłam, poza tym nie może różnić się aż tak bardzo od tego, co robię w niepełnym wymiarze przez całe życie we własnym domu.
Zakładam zatem coś, co powinno zostać uznane za ubiór szacownie wyglądającej osoby, czyli wyprasowane szorty bermudy i T-shirt z dekoltem w szpic, i wyruszam na obchód miejscowych hoteli i supermarketów. W Best Western, Econo Lodge i HoJo’s pozwalają mi wypełnić formularze aplikacyjne, w których, ku mojej uldze, nie chodzi w sumie o wiele więcej niż to, czy mam prawo pobytu w Stanach Zjednoczonych i czy nie popełniłam przestępstwa. Moim następnym przystankiem jest Winn-Dixie, supermarket, który okazuje się mieć wyjątkowo uciążliwy proces aplikacyjny, który obejmuje piętnastominutowy „wywiad” prowadzony przez komputer, ponieważ najwyraźniej żadna z obecnych na miejscu ludzkich istot nie jest zdolna reprezentować punktu widzenia korporacji. Zostaję zaprowadzona do dużego pomieszczenia, udekorowanego plakatami ilustrującymi, jak wyglądać „profesjonalnie” (nie jest źle być białą i, jeśli jest się kobietą, mieć trwałą ondulację), i ostrzegającymi przed złudnymi obietnicami, którymi działacze związków zawodowych mogliby próbować mnie zanęcić. Wywiad to test wielokrotnego wyboru: czy mam jakieś obciążenia, w rodzaju problemów z opieką nad dzieckiem, które mogą utrudnić mi docieranie do pracy na czas? Czy uważam, że za bezpieczeństwo w pracy odpowiada kierownictwo? I zaraz potem wyskakuje podstępnie znienacka: ile wynosi wartość kradzionych towarów, które nabyłam w minionym roku? Czy doniosłabym na kolegę lub koleżankę z pracy, gdybym przyłapała ją lub jego na kradzieży? I wreszcie: „Czy jesteś osobą uczciwą?”.
Najwyraźniej zabłysłam w wywiadzie, ponieważ dostaję informację, że wszystko, co muszę jeszcze zrobić, to stawić się następnego dnia w gabinecie lekarskim na pobranie próbki moczu. Wygląda na to, że jest to zasadniczo generalna zasada: jeśli chcesz ustawiać pudełka płatków śniadaniowych albo odkurzać pokoje hotelowe w Ameryce, w której panuje (anty)chemiczny faszyzm, musisz być gotowa ukucnąć i nasikać przed jakąś pracownicą ochrony zdrowia (która bez wątpienia musiała robić to samo). Uznaję, że płaca, jaką oferuje Winn-Dixie – 6 dolarów i kilka centów na początek – nie wystarcza, żeby zrekompensować to upokorzenie3.
Jem lunch w Wendy’s, gdzie za 4,99 dolara dostajesz nieograniczoną liczbę dokładek z meksykańskiej części Superbaru: krzepiący nadmiar smażonej fasolki i „sosu serowego”. Nastoletnia pracownica, dostrzegłszy, że studiuję oferty pracy, uprzejmie proponuje mi formularz aplikacyjny, który wypełniam, chociaż tu także płaca wynosi niewiele ponad 6 dolarów za godzinę. Dalej jest czas na rundę po należących do miejscowych właścicieli pensjonatach i domach gościnnych. W „The Palms” (tak go nazwijmy) energiczny kierownik oprowadza mnie po pokojach i zapoznaje z obecnymi sprzątaczkami, które, co odnotowuję z zadowoleniem, wyglądają mniej więcej tak jak ja – wyblakłe, w typie byłych hippisek w szortach, z długimi włosami ściągniętymi do tyłu i zaplecionymi w warkocz. Przeważnie jednak nikt ze mną nie rozmawia ani nawet na mnie nie patrzy, jedynie wręcza mi się formularz aplikacyjny. Na moim ostatnim przystanku, w okazałym hotelu typu bed and breakfast, dwadzieścia minut czekam na „Maxa”, tylko po to, żeby dowiedzieć się, że obecnie nie ma wolnych miejsc pracy, ale jakieś powinno pojawić się wkrótce, ponieważ „nikt nie wytrzymuje dłużej niż kilka tygodni” (ponieważ żadna z osób, z którymi rozmawiałam, nie wiedziała, że jestem dziennikarką, zmieniłam ich imiona, żeby chronić ich prywatność, a w niektórych przypadkach, jak sądzę, także ich pracę).
Tak mijają trzy dni przy czym, ku mojemu rozczarowaniu, żadne z dwudziestu miejsc, do których aplikowałam, nie zaprasza mnie na rozmowę. Byłam dostatecznie próżna, żeby martwić się, że zrobię wrażenie zbyt dobrze wykształconej jak na pracę, jakiej szukałam, nikt jednak nie wydaje się zainteresowany moimi kwalifikacjami. Dopiero później orientuję się, że ogłoszenia nie stanowią wiarygodnej miary tego, jakie miejsca pracy dostępne są w konkretnym momencie. Stanowią, jak powinnam była odgadnąć na podstawie uwagi Maxa, polisę ubezpieczeniową pracodawcy, ochronę w sytuacji nieustannej rotacji nisko opłacanej siły roboczej. Większość dużych hoteli zamieszcza ogłoszenia niemal na stałe, tylko po to, żeby zgromadzić zapas aplikujących i móc zastąpić obecne pracownice i pracowników, którzy odpływają lub są zwalniani – w związku z czym zdobycie pracy jest kwestią znalezienia się we właściwym miejscu w odpowiednim czasie i bycia dostatecznie elastyczną, żeby wziąć cokolwiek, co jest do wzięcia danego dnia. Mnie ostatecznie przytrafia się to w jednej z wielkich dyskontowych sieci hotelowych, gdzie udaję się, jak zwykle, aplikować o pracę pokojówki, a tymczasem zostaję skierowana, żeby spróbować swoich sił jako kelnerka w przynależnej do hotelu „rodzinnej restauracji”, ponurym miejscu z barem, jakimiś trzydziestoma stolikami i widokiem na parking. Oferuje się tutaj tak kuszące dania jak „bułeczki [sic!] z parówką i sosem barbecue” (przy trzydziestopięciostopniowym upale). Phillip, elegancki chłopak z Karaibów, który przedstawia się jako kierownik, przeprowadza ze mną wywiad z takim mniej więcej zapałem, jakby był urzędnikiem załatwiającym mi dostęp do Medicare, przy czym najważniejsze pytania sprowadzają się do tego, na których zmianach mogę pracować i kiedy mogę zacząć. Mamroczę coś o tym, że strasznie dawno nie miałam do czynienia z kelnerowaniem, ale on jest już przy kwestii mundurka: mam się stawić jutro w czarnych spodniach i czarnych butach, a on dostarczy mi rdzawą koszulkę polo z wyhaftowanym napisem „Hearthside”, choć mogę chcieć dotrzeć do pracy we własnej koszuli, ha, ha, ha. Na słowo „jutro” coś pomiędzy strachem a oburzeniem narasta w mojej piersi. Mam ochotę powiedzieć: „Bardzo panu dziękuję, ale widzi pan, to był jedynie eksperyment, a nie moje prawdziwe życie”.
Tak zaczyna się moja kariera w Hearthside, tak to nazwijmy, małym centrum zysku w globalnej sieci dyskontowych hoteli, gdzie przez dwa tygodnie pracuję od 14.00 do 22.00 za 2,43 dolara za godzinę plus napiwki4. W jakiejś daremnej próbie zachowania pozorów elegancji kierownictwo zakazało pracownikom korzystania z drzwi frontowych, więc tego pierwszego dnia wchodzę przez kuchnię, gdzie mężczyzna o czerwonej twarzy, z sięgającymi do ramion blond włosami, ciska właśnie zamrożonym stekiem w ścianę, wrzeszcząc: „jebać to gówno!”. „To Jack”, wyjaśnia Gail, żylasta kelnerka w średnim wieku, której przydzielono zadanie wyszkolenia mnie. „Znowu go nosi” – stan wywołany, w tym przypadku, przez fakt, że kucharz z porannej zmiany zapomniał rozmrozić steki. Przez kolejnych osiem godzin biegam za zręczną Gail, wchłaniając fragmenty instrukcji na przemian z porcjami jej osobistej tragedii. Jedzenie należy zawsze podawać na tacy, a powodem, dla którego Gail jest dziś tak zmęczona, jest to, że obudziła się zlana zimnym potem, bo wspominała swojego chłopaka, który ostatnio zabił się w więzieniu na północy stanu. Żadnych dolewek lemoniady. Powodem, dla którego trafił do więzienia, było to, że złapano go kilka razy na jeździe pod wpływem, to wszystko, mogło się to przydarzyć każdemu. Dzbanuszki ze śmietanką przynosisz do stołu zawsze na spodeczku, nigdy w dłoniach. No i kiedy go zabrali, przez kilka miesięcy mieszkała w swojej furgonetce, gdzie sikała do plastikowej butelki na mocz i czytała w nocy przy świecach, ale nie dasz rady mieszkać w ciężarówce latem, no bo musisz opuścić szyby, a to znaczy, że wszystko może ci wleźć do środka, od komarów począwszy.
Dzięki Gail przynajmniej wyzbywam się jakichkolwiek lęków, że mogę sprawiać wrażenie osoby o zbyt wysokich kwalifikacjach. Od pierwszego dnia odkrywam, że ze wszystkich rzeczy, które zostawiłam za sobą, takich jak dom i tożsamość, najbardziej brakuje mi kompetencji. Nie że kiedykolwiek czułam się w pełni kompetentna w dziedzinie pisania, w której sukces odniesiony jednego dnia absolutnie niczego nie wróży na przyszłość. Ale w moim pisarskim życiu miałam przynajmniej jakieś pojęcie o procedurach: zbierz materiał, opracuj szkic, przygotuj wersję roboczą i tak dalej. Tymczasem kiedy obsługuję stoliki, polecenia opadają mnie jak pszczoły: więcej mrożonej herbaty tutaj, keczup tam, pudełko na wynos dla stolika czternastego, a gdzie są tak w ogóle wysokie krzesła? Z dwudziestu siedmiu stolików zazwyczaj około sześciu jest cały czas moich, chociaż w spokojniejsze popołudnia, albo kiedy nie ma Gail, bywa, że mam dla siebie całą restaurację. Trzeba opanować komputerowy system składania zamówień, z dotykowym ekranem, który, jak zakładam, ma na celu zminimalizowanie kontaktów między obsługą sali a kuchnia, ale w praktyce wymaga nieustannego słownego doprecyzowywania: „Sos na purée, OK? Nie na klopsiki” – i tak dalej, podczas gdy kucharz krzywi się, jakbym wynajdywała te udoskonalenia tylko po to, żeby go dręczyć. Plus jest coś, o czym zapomniałam w ciągu tych lat, które minęły, odkąd byłam osiemnastolatką: mniej więcej jedna trzecia zadań kelnerki to „prace poboczne”, niewidzialne dla klientów – zamiatanie, szorowanie, krojenie, dolewanie i uzupełnianie zapasów. Jeśli cokolwiek z tego nie zostanie zrobione, dowolny drobny element, będziesz musiała zmierzyć się z godzinami szczytu w porze kolacji o 18.00 nieuzbrojona i prawdopodobnie spektakularnie coś zawalisz. Na początku mnóstwo razy się myliłam i gdy płonęłam ze wstydu, podtrzymywało mnie na duchu wsparcie Gail – „W porządku, kochana, każdy czasem tak robi” – ponieważ, ku mojemu całkowitemu zaskoczeniu i pomimo naukowego dystansu, jaki z całych sił staram się zachować, obchodzi mnie to, co robię.
Wszystko byłoby o wiele łatwiejsze, gdybym potrafiła po prostu olać wszystko, jak Lily Tomlin w jednym ze swoich kelnerskich skeczy, zostałam jednak wychowana zgodnie z absurdalną maksymą w stylu Bookera T. Washingtona, głoszącą: jeśli masz zamiar coś zrobić, zrób to dobrze. Przy czym „dobrze” nawet po części nie wystarcza. Zrób to lepiej niż ktokolwiek i kiedykolwiek. Tak w każdym razie mawiał mój ojciec, który musiał wiedzieć, o czym mówi, ponieważ udało mu się wydobyć siebie samego i nas z głębin kopalń miedzi w Butte na zielone przedmieścia Północnego Wschodu i wznieść się od koktajli z whisky i piwa do martini, zanim alkohol nie pokonał ambicji. Podobnie jak w większości przedsięwzięć, z jakimi miałam do czynienia w życiu, robienie „lepiej niż ktokolwiek” nie jest rozsądnym celem. Nadal jednak, kiedy budzę się około czwartej rano oblana zimnym potem, to nie na myśl o przekroczonych deadline’ach: myślę o stoliku, którego zamówienie schrzaniłam do tego stopnia, że jeden z chłopców wciąż czekał na swoje dziecięce danie, podczas gdy reszta rodziny zajmowała się już limonkowymi tartami. To była kolejna silna motywacja, której nie oczekiwałam: klienci albo „pacjenci” – nie potrafiłam przestać o nich myśleć w ten sposób z powodu tajemnej kruchości, która zdawała się sprawiać, że czasowo tracili zdolność, by się samodzielnie nakarmić. Po kilku dniach w Hearthside czuję, że kelnerska etyka zaczyna na mnie działać jak łyk oksytocyny, hormonu opiekuńczości. Większość moich klientów to ciężko pracujący miejscowi – kierowcy ciężarówek, robotnicy budowlani, nawet pokojówki z przyległego hotelu – a ja chcę im zapewnić doświadczenie tak bliskie „porządnego posiłku”, na ile pozwalają niechlujne warunki. Nie ma u mnie mowy o żadnym „hej, chłopaki”, każda osoba powyżej dwunastego roku życia jest dla mnie „panem” albo „panią”. Raczę ich dolewkami mrożonej herbaty i kawy, wracam w połowie posiłku, żeby spytać, czy wszystko w porządku, przyozdabiam ich sałatki posiekanymi surowymi pieczarkami, plastrami kabaczka albo kawałkami dowolnych produktów, jakie jestem w stanie znaleźć, które przetrwały bez pleśni pobyt w chłodni.
Jest na przykład Benny, niski, mocno umięśniony monter instalacji kanalizacyjnych, który nawet nie pomyśli o jedzeniu, póki nie wchłonie półgodzinnej dawki klimatyzacji i wody z lodem. Gawędzimy o hipertermii i elektrolitach, aż gotów jest zamówić jakąś finezyjną kombinację, na przykład zupę dnia, sałatkę warzywną i kaszę jako dodatek. Są niemieccy turyści, których tak ujmuje moje łamane „Wilkommen” i „Ist alles gut?”, że zostawiają prawdziwy napiwek (Europejczycy, rozpuszczeni przez swoje państwa dobrobytu, w których związki zawodowe pilnują wysokich płac, zazwyczaj nie wiedzą, że powinni zostawiać napiwki. Niektóre restauracje, w tym Hearthside, pozwalają kelnerkom prosić zagranicznych klientów o „gratyfikację” albo dopisywać napiwek do rachunku. Ponieważ kwota napiwku dodawana jest, zanim klienci postanowią, czy zostawiać napiwek, czy nie, ta praktyka zamienia się w rodzaj automatycznej kary za słabą znajomość angielskiego). Są też dwie pokryte kurzem lesbijki, prosto ze zmiany na budowie, na których swoboda, z jaką radzę sobie z muchą w piña coladzie, robi takie wrażenie, że poświęcają czas, żeby pochwalić mnie przed Stu, zastępcą kierownika. Jest Sam, uprzejmy gliniarz na emeryturze, który musi zatykać palcem otwór po tracheotomii, żeby móc wciągnąć do płuc dym papierosowy.
Czasem zabawiam się fantazjowaniem, że jestem księżniczką, która w ramach kary za jakieś drobne przekroczenie ma za zadanie nakarmić osobiście każdego ze swoich poddanych. Ale nieksiężniczki, które pracują razem ze mną, są równie wyrozumiałe, nawet jeśli oznacza to lekceważenie zasad wprowadzonych przez kierownictwo – dotyczących, na przykład, liczby grzanek, które mają prawo znaleźć się w sałatce (sześć). „Daj tyle, ile chcesz – szepcze Gail – o ile Stu nie patrzy”. Sięga do własnych pieniędzy z napiwków, żeby kupić herbatniki i coś ekstra bezrobotnemu mechanikowi, który wszystkie pieniądze wydał na zabieg dentystyczny, co inspiruje mnie do tego, żeby pokryć jego rachunek za mleko i ciasto. Być może podobnie wysoki poziom miłości bliźniego znaleźć można w całej branży gastronomicznej i hotelarskiej. Pamiętam plakat dekorujący jeden z apartamentów, które oglądałam, głoszący coś w stylu „Jeśli szukasz szczęścia dla siebie, nigdy go nie znajdziesz. Tylko jeśli szukasz szczęścia dla innych, przyjdzie do ciebie” – osobliwe hasło, tak w każdym razie wtedy uznałam, jak na zawilgocone jednopokojowe mieszkanko w piwnicy boya hotelowego w Best Western. W Hearthside wykorzystujemy każdą odrobinę autonomii, jaką mamy, żeby uraczyć naszych klientów niedozwolonymi kaloriami, bo one są oznaką naszej miłości. Naszym zadaniem jako obsługi jest komponowanie sałatek i deserów, polewanie jednych z nich sosem i wyciskanie na drugie bitej śmietany. Kontrolujemy także liczbę kosteczek masła, które dostają nasi klienci, i ilość kwaśnej śmietany na ich pieczonych ziemniakach. Jeśli więc zastanawiasz się, czemu Amerykanie są tak otyli, weź pod uwagę fakt, że kelnerki wyrażają swoje człowieczeństwo, a jednocześnie zarabiają na napiwki, za pomocą potajemnego rozdawnictwa tłuszczu.
Po dziesięciu dniach zaczyna to wszystko wyglądać na znośny sposób życia. Lubię Gail, która „wygląda na pięćdziesiąt”, ale porusza się tak szybko, że potrafi pojawić się w jednym miejscu, a następnie w innym, najwyraźniej w żadnym momencie nie przemieszczając się między nimi. Błaznujemy z Lionelem, nastoletnim pomocnikiem kelnerów, Haitańczykiem, zamieniam też po parę słów z Joan, smukłą hostessą koło czterdziestki, zagorzałą feministką, jedyną z nas, która ośmiela się mówić Jackowi, żeby się do cholery zamknął. Rozkrochmalam się nawet przy Jacku, kiedy pewnego spokojnego wieczoru, chcąc wynagrodzić mi wyjątkowo bezpodstawny atak na moje umiejętności (tak to sobie w każdym razie tłumaczę), opowiada mi o czasach swojej świetności, gdy jako młody chłopak uczęszczał do „szkoły astronomicznej” – a może mówi się „gastronomicznej”? – na Brooklynie, chodził z powalającą laską z Puerto Rico i uczył się wszystkiego, czego można się nauczyć o jedzeniu. Kończę o 22.00 albo 22.30, zależnie od tego, ile dodatkowych zadań zdołałam wykonać w czasie zmiany, i mknę do siebie, słuchając taśm, które zgarnęłam na chybił trafił, opuszczając mój prawdziwy dom – Marianne Faithfull, Tracy Chapman, Enigma, King Sunny Adé, Violent Femmes – dostatecznie wypluta, żeby muzyka rezonowała mi w czaszce, ale jeszcze nie zdechła. Na nocną przekąskę składają się pełnoziarniste krakersy i półtwardy ser, w towarzystwie taniego białego wina z lodem oraz to coś, co aktualnie ma do zaoferowania kanał AMC. Jestem w łóżku koło 1.30 albo 2.00, wstaję o 9.00 lub 10.00, czytam przez godzinkę, podczas gdy mój mundurek wiruje w pralce landlorda, po czym kolejne dziesięć godzin spędzam na wykonywaniu najważniejszego nakazu Mao, zawartego w Czerwonej książeczce: służ ludowi!
Mogłabym tak płynąć z prądem, niczym w jakiejś wyśnionej proletariackiej idylli, gdyby nie dwie rzeczy. Po pierwsze, kierownictwo. Jeśli do tej pory zwlekałam z podjęciem tego tematu, to dlatego, że wciąż wzdrygam się na myśl, że spędziłam te tygodnie pod nadzorem mężczyzn (a później kobiet), których zadaniem było obserwowanie mojego zachowania i wyłapywanie oznak lenistwa, złodziejstwa, nadużywania substancji i jeszcze gorszych rzeczy. Nie żeby kierownictwo, a zwłaszcza „zastępca kierownika” w takich miejscach z kiepską płacą, było uosobieniem wroga klasowego. W biznesie restauracyjnym są to zazwyczaj byli kucharze albo byli pracownicy i pracownice obsługi, którzy wciąż umieją zastąpić kogoś w kuchni albo na sali (podobnie jak w hotelach są to na ogół byli recepcjoniści), a ich pensje wynoszą jakieś 400 dolarów tygodniowo. Jednak wszyscy wiedzą, że przeszli na drugą stronę, czyli, ujmując rzecz dosadnie, na stronę korporacji, w odróżnieniu od tej ludzkiej. Kucharze chcą przygotowywać smaczne jedzenie, obsługa chce je uprzejmie serwować, tymczasem kierownicy są tu z jednego tylko powodu: mają zapewnić zyski jakiemuś teoretycznemu bytowi, egzystującemu gdzieś daleko w Chicago czy Nowym Jorku – o ile o korporacjach w ogóle można powiedzieć, że istnieją fizycznie. Wspominając swoją drogę zawodową, Gail mówi mi ze smutkiem, że lata temu przysięgła, że nigdy już nie będzie pracować dla korporacji. „Nie dadzą ci spokoju. Dajesz i dajesz, a oni biorą”.
Kierownikom wolno siadać – choćby na całe godziny, jeśli chcą – do ich zadań należy jednak pilnowanie, żeby nikt inny nigdy nie siedział, nawet kiedy nie ma nic do roboty, i właśnie dlatego dla obsługi swobodniejsze godziny potrafią być równie wyczerpujące, jak pory, w których trzeba ganiać. Zaczynasz przeciągać każde drobne zadanie, ponieważ jeśli dyżurujący kierownik przyłapie cię na chwili lenistwa, zleci ci jakąś o wiele paskudniejszą robotę. Więc wycieram, czyszczę, ustawiam butelki z keczupem i ponownie sprawdzam zapas sernika, a nawet obchodzę stoły, żeby upewnić się, że ankiety ewaluacyjne dla klientów sterczą zuchwale na swoich miejscach – i przez cały czas zastanawiam się, ile kalorii spalam w ramach tych czysto teatralnych ćwiczeń. Kiedy pewnego szczególnie niemrawego popołudnia Stu przyłapuje mnie na przeglądaniu numeru „USA Today”, zostawionego przez klienta, każe mi odkurzać całą salę zepsutym odkurzaczem, którego rączka ma niewiele ponad pół metra, więc jedynym sposobem na to, żeby go obsłużyć bez zrujnowania sobie kręgosłupa, jest przesuwanie się z miejsca na miejsce na kolanach.
W mój pierwszy piątek w Hearthside odbywa się „obowiązkowe zebranie wszystkich pracowników restauracji”, na które przychodzę, chcąc zyskać wgląd w naszą ogólną strategię marketingową i zrozumieć, w jaką niszę celujemy (zasadniczo kuchnia z Ohio z tropikalnym twistem?). Tyle że na tym spotkaniu nie ma żadnego „my”. Phillip, nasz główny kierownik (poza pojawiającym się od czasu do czasu „konsultantem”, przysyłanym z korporacyjnej centrali), otwiera zebranie z szyderczym uśmieszkiem: „pokój socjalny – jest obrzydliwy. Pety w popielniczkach, wszędzie porozrzucane gazety, okruchy”. Ten pozbawiony okien pokoik, gdzie znajduje się także zegar kontrolny całego hotelu, jest miejscem, w którym zostawiamy torby i cywilne ubrania i odbywamy nasze półgodzinne przerwy na posiłek. No ale pokój socjalny nie jest prawem, mówi kierownik. Może zostać odebrany. Powinniśmy też wiedzieć, że szafki w pokoju socjalnym i wszystko, co się w nich znajduje, mogą zostać w dowolnym momencie przeszukane. Później przychodzi czas na plotki: pojawiły się plotki, plotkowanie (najwyraźniej chodzi o to, że pracownicy ze sobą rozmawiają) musi się skończyć. Pracownikom, którzy mają wolne, zabrania się w związku z tym jeść w restauracji, ponieważ „inne osoby z obsługi gromadzą się przy nich i plotkują”. Kiedy Phillip wyczerpuje swoją listę upomnień, Joan zaczyna narzekać na stan damskiej toalety, a ja dorzucam swoje trzy grosze na temat odkurzacza. Nie dostrzegam jednak żadnego wsparcia ze strony moich koleżanek z Sali, każda z osobna pogrąża się w marazmie. Gail, która jest dla mnie wzorem, gapi się ponuro w punkt, piętnaście centymetrów przed swoim nosem. Zebranie kończy się, kiedy Andy, jeden z kucharzy, wstaje, mrucząc coś o tym, że traci dzień wolny na te przepotężne bzdety.
Zaledwie cztery dni później zostajemy nagle zawezwane do kuchni o 15.30, mimo że na sali są zajęte stoliki. Wszyscy i wszystkie – jakieś dziesięć osób – stoimy wokół Phillipa, który oznajmia ponuro, że pojawiły się doniesienia o jakimś „zażywaniu substancji” na nocnej zmianie i że w wyniku tego mamy teraz stać się miejscem pracy „wolnym od narkotyków”, co oznacza, że wszystkie nowo zatrudnione osoby będą losowo poddawane testom, a obecni pracownicy prawdopodobnie także. Cieszę się, że w tej części kuchni jest tak ciemno, ponieważ czuję, że czerwienię się tak, jakbym to ja zajarała trawkę w damskiej toalecie: nie byłam traktowana w ten sposób – ustawiana w szeregu na korytarzu, straszona przeszukiwaniem szafki, bombardowana niefrasobliwie rzucanymi oskarżeniami – od czasów gimnazjum. Kiedy wracamy na salę, Joan żartuje: „Następnym razem powiedzą nam, że nie możemy w pracy uprawiać seksu”. Kiedy pytam Stu, co się takiego stało, co wywołało takie represje, mruczy tylko coś na temat „decyzji kierownictwa” i wykorzystuje okazję, żeby zganić mnie i Gail za nazbyt hojne szafowanie bułeczkami. Od teraz ma być tylko jedna na klienta i tylko jako dodatek do kolacji, a nie do sałatki. Przejeżdża się także po kucharzach, w związku z czym Andy wyłania się z kuchni i zauważa – ze spokojem człowieka, którego codziennym narzędziem pracy jest nóż rzeźnicki – że „Stu dzisiaj jedzie po bandzie i może się przejechać”.
Później, wieczorem, wśród plotek zaczyna krystalizować się teoria, zgodnie z którą to Stu jest odpowiedzialny za sprawę z dragami, że wykorzystuje restauracyjny telefon, żeby zamawiać trawkę, i wysyła po odbiór jedną z kelnerek z wieczornej zmiany. Kelnerka została przyłapana i mogła wydać Stu albo w każdym razie powiedzieć dość, żeby padło na niego podejrzenie, dlatego jest taki wkurzony. Kto wie? Lionel, pomocnik, zabawia nas przez resztę wieczoru, stając tuż za plecami Stu i z rozkoszą zaciągając się wyobrażonym jointem.
Drugi problem, oprócz mało przyjaznego stylu zarządzania, polega na tym, że nie wygląda na to, żeby z tej pracy dawało się wyżyć. Możesz sobie wyobrażać, z wygodnego dystansu, że osoby, które utrzymują się, rok po roku, za 6 do 10 dolarów na godzinę, wynalazły jakieś strategie przetrwania, nieznane klasie średniej. Ale nie. Nie jest trudno nakłonić moje współpracownice i współpracowników do opowiadania o sytuacji życiowej, ponieważ kwestie mieszkaniowe niemal w każdym przypadku stanowią podstawowe źródło wstrząsów w ich życiu i są pierwszą rzeczą, o której cię informują, kiedy przychodzą na swoją zmianę. W ciągu tygodnia zebrałam następujące dane:
– Gail mieszka w dobrze znanym hostelu w centrum miasta, w pokoju dzielonym ze współlokatorem, za który oboje płacą około 250 dolarów tygodniowo. Współlokator, jej przyjaciel, zaczyna się do niej przystawiać, co doprowadza ją do szału, ale nie stać jej na samodzielne opłacenie czynszu.
– Claude, kucharz z Haiti, rozpaczliwie chciałby wydostać się z dwupokojowego mieszkania, w którym mieszka razem z dziewczyną i dwójką innych, niespokrewnionych osób. Na ile jestem w stanie to ustalić, pozostali Haitańczycy (większość z nich mówi tylko po haitańsku) mieszkają w podobnych warunkach, w tłoku.
– Annette, dwudziestoletnia kelnerka, jest w szóstym miesiącu ciąży, rzucił ją chłopak, więc mieszka z matką, która pracuje na poczcie.
– Marianne i jej chłopak płacą 170 dolarów tygodniowo za jednoosobową przyczepę.
– Jack, który, ze swoimi 10 dolarami za godzinę, jest najbogatszy z nas wszystkich, mieszka w przyczepie, będącej jego własnością, i płaci jedynie 400 dolarów miesięcznie za miejsce parkingowe.
– Drugi biały kucharz, Andy, mieszka w swojej łodzi, zacumowanej w suchym doku, która, na ile mogę to określić na podstawie jego ciepłych opisów, nie może mieć więcej niż sześć metrów długości. Proponuje, że zaprosi mnie na przejażdżkę, kiedy łódź będzie już w pełni sprawna, ale ofercie towarzyszą pytania dotyczące mojego stanu cywilnego, więc jej nie przyjmuję.
– Tina i jej mąż płacą 60 dolarów za noc za pokój dla dwojga w Days Inn. Nie mają samochodu, a Days Inn znajduje się na tyle blisko Hearthside, że można dojść na piechotę. Kiedy Marianne, jedna z kelnerek podających śniadania, zostaje wyrzucona z przyczepy za podnajmowanie jej (co jest sprzeczne z zasadami parku przyczep), rzuca chłopaka i wprowadza się do Tiny i jej męża.
– Joan, której liczne i eleganckie stroje mnie zmyliły (hostessy noszą własne ubrania), mieszka w furgonetce, którą w nocy parkuje za centrum handlowym, i myje się u Tiny, w jej pokoju w motelu. Ubrania ma z ciucholandów5.
W moim średnioklasowym solipsyzmie jestem zaskoczona rażącą rozrzutnością niektórych z tych układów. Kiedy razem z Gail owijamy sztućce serwetkami – jedyne zadania, przy którym wolno nam usiąść – opowiada mi, że myśli o tym, żeby uciec od swojego sublokatora i też się wprowadzić do Days Inn. Jestem zaskoczona: jak w ogóle jest w stanie myśleć o płaceniu 40 lub 60 dolarów dziennie? Ale chociaż bałam się, że zabrzmię jak pracownica opieki społecznej, okazało się, że wyszłam po prostu na głupią. Gail rzuca mi spojrzenie pełne niedowierzania: „A skąd miałabym wziąć na miesięczny czynsz i na miesięczną kaucję za mieszkanie?”. Byłam całkiem zadowolona ze sprawności, z jaką radzę sobie za 500 dolarów miesięcznie, tyle że rzecz jasna było to możliwe tylko dzięki 1300 dolarom, które sobie przydzieliłam na początkowe wydatki, kiedy zaczynałam moje życie z niską płacą: 1000 na czynsz za pierwszy miesiąc i za kaucję, 100 dolarów na pierwsze zakupy spożywcze i żeby mieć trochę gotówki w portfelu, 200 dolarów zachomikowane na sytuacje awaryjne. W ubóstwie, podobnie jak w przypadku niektórych twierdzeń fizycznych, warunki początkowe decydują o wszystkim.
Nie istnieją żadne tajemne systemy gospodarowania, dzięki którym biedni mogą się wyżywić, przeciwnie, istnieje masa ukrytych kosztów. Jeśli nie jesteś w stanie uzbierać pieniędzy na dwumiesięczny czynsz, potrzebnych, żeby zapewnić sobie mieszkanie, kończysz, przepłacając za pokój, z rachunkiem raz w tygodniu. Jeśli masz tylko jeden pokój, a w nim w najlepszym razie przenośną kuchenkę, nie masz możliwości, by zaoszczędzić, gotując gar gulaszu z soczewicy, który można zamrozić na cały tydzień. Jesz fast foody albo hot dogi i zupki w styropianowych kubkach, które można podgrzać w mikrofalówce w sklepie spożywczym. Jeśli nie masz pieniędzy na ubezpieczenie zdrowotne – a skąpy plan oferowany w Hearthside zaczyna działać dopiero po trzech miesiącach – funkcjonujesz bez podstawowej opieki albo bez leków na receptę i w pewnym momencie za to zapłacisz. Gail, na przykład, radziła sobie, póki nie skończyły się jej pieniądze na tabletki z estrogenem. Powinno już obejmować ją ubezpieczenie, ale w firmie twierdzą, że zgubili jej wniosek i muszą zacząć całą papierkową robotę od początku. Wydaje więc 9 dolarów za tabletkę na lek przeciwmigrenowy, żeby powstrzymać bóle głowy, których, jak twierdzi, nie miałaby, gdyby dostawała refundowany estrogen. Chłopak Marianne z kolei, który pracował jako dekarz, stracił pracę, ponieważ zniknął na zbyt długo, kiedy rozciął sobie stopę i nie było go stać na antybiotyk na receptę.
Moja sytuacja, kiedy po dwóch tygodniach pracy zabieram się do jej oszacowania, nie byłaby o wiele lepsza, gdyby miało to być moje prawdziwe życie. W kelnerowaniu nęcące jest to, że nie musisz czekać na dzień wypłaty, żeby mieć w kieszeni kilka banknotów, napiwki zazwyczaj pozwalają mi zapłacić za jedzenie i benzynę i nawet zostaje jeszcze coś, co mogę schować do szuflady w kuchni, która mi służy za bank. Kiedy jednak w czasie letnich upałów biznes turystyczny spowalnia, zdarza się, że czasem kończę pracę z zaledwie 20 dolarami z napiwków (całkowita suma jest wyższa, ale kelnerki dzielą się mniej więcej 15 procentami napiwku z pomocnikami i barmanami). Jeśli dodać do tego pensję, uzyskuje się płacę minimalną, czyli 5,15 dolara za godzinę. Chociaż pieniędzy w szufladzie przybywa, przy obecnym tempie ich przyrastania, kiedy nadejdzie koniec miesiąca, będzie mi brakowało ponad stu dolarów do kwoty na czynsz. Przy czym nie widzę żadnych wydatków, na których mogłabym zaoszczędzić. To prawda, nie wdrożyłam jeszcze nawyku przygotowywania gulaszu z soczewicy, ale to dlatego, że nie mam dużego garnka, rękawic kuchennych ani dużej łyżki do mieszania (wszystko to kosztuje około 30 dolarów w Kmarcie, mniej w sklepach z rzeczami używanymi), nie mówiąc już o cebuli, marchewce i niezastąpionych liściach laurowych. Prawie codziennie przyrządzam sobie lunch – zwykle jakiś sycący, wysokobiałkowy zestaw, jak mrożone burgery z kurczaka z topionym serem na wierzchu i fasolką pinto z puszki jako dodatkiem. Obiad jem w Hearthside, gdzie pracownikom oferuje się do wyboru: kanapkę z bekonem i pomidorem, kanapkę z rybą albo hamburgera, wszystko za jedyne 2 dolary. Po burgerze poczucie sytości trwa najdłużej, zwłaszcza, jeśli jest obłożony wypalającymi jelita jalapeño, ale koło północy znów burczy mi w brzuchu.
Tak więc jeśli nie chcę zacząć wykorzystywać samochodu jako miejsca zamieszkania, muszę znaleźć drugą albo lepszą pracę. Obdzwaniam hotele, w których kilka tygodni temu zostawiałam podanie – Hyatt, Holiday Inn, Econo Lodge, HoJo’s, Best Western, plus jakieś pół tuzina lokalnych pensjonatów. Nic. No więc znów zaczynam robić obchód, marnując całe poranki na czekaniu, aż pojawi się jakiś zastępca kierownika, schodząc nawet do miejsc tak przerażających jak te, w których recepcjonista przy wejściu wita cię zza kuloodpornej szyby i prowadzi sprzedaż alkoholu. Jednak albo ktoś ujawnił moje prawdziwe nawyki, związane ze sprzątaniem – które cechuje, jeśli tak można powiedzieć, pewna niefrasobliwość – albo jestem po złej stronie pewnego niepodważalnego etnicznego równania: większość, chociaż zdecydowanie nie wszystkie, pracujących pokojówek, które spotykam, poszukując pracy, to Afroamerykanki, osoby hiszpańskojęzyczne albo imigrantki ze środkowoeuropejskiego, postkomunistycznego świata, podczas gdy kelnerki są niemal zawsze białe i mówią tylko po angielsku. Kiedy wreszcie dostaję pozytywną odpowiedź, kolejny raz rozpoznają we mnie materiał na kelnerkę. W Jerry’s – stanowiącym część znanej sieci rodzinnych restauracji, tutaj fizycznie podczepionym pod kolejną tanią sieć hotelową – gotowi są wykorzystać mnie od razu. Jest to perspektywa podniecająca i przerażająca jednocześnie, ponieważ przy mniej więcej tej samej liczbie stolików i miejsc przy barze Jerry’s przyciąga trzy albo cztery razy tyle klientów, co stary, ponury Hearthside.
Wyobraźcie sobie piekło osoby grubej, przy czym nie mam na myśli miejsca, w którym nie ma jedzenia. Odwrotnie, jest tu wszystko, co można by jeść, gdyby jedzenie nie niosło ze sobą konsekwencji dla ciała – frytki serowe, smażone steki z kurczaka, desery wypełnione karmelem – tyle tylko, że tutaj za każdy kęs płaci się, w taki czy inny sposób, czyimś dyskomfortem. Kuchnia jest jamą, żołądkiem wiodącym do jelita grubego, którym jest śmietnik i zmywalnia, skąd wydostają się dziwaczne wonie i gdzie mieszają się nuty jedzenia i odpadków: śmietankowa padlina, pizza z wymiocinami i ten wyjątkowy i tajemniczy zapach Jerry’s – cytrusowe pierdy. Podłoga jest śliska od porozlewanych płynów, co zmusza nas do poruszania się po kuchni malutkimi kroczkami, jak Susan McDougal z kajdankami na nogach. Wszystkie zlewy zatkane są kawałkami sałaty, gnijącymi ćwiartkami cytryn, nasiąkniętymi wodą grzankami. Połóż rękę na dowolnym bufecie, a ryzykujesz, że przylepisz się na mur do warstwy dawno rozlanego syropu, przy czym byłoby to bardzo niefortunne, gdyż ręce są tu narzędziem wykorzystywanym do wykładania sałaty na talerze, podnoszenia kawałków ciasta, a nawet przekładania placków z tartych ziemniaków z jednego talerza na drugi. Plakat informacyjny w pojedynczej toalecie, wspólnej dla różnych płci, nakazuje nam dokładnie myć ręce i nawet oferuje instrukcje, jak to robić, tyle że zawsze brakuje któregoś z kluczowych materiałów – mydło, papierowe ręczniki, papier toaletowy – nigdy w każdym razie nie widziałam wszystkich trzech jednocześnie. Uczysz się napychać sobie kieszenie papierowymi serwetkami, zanim się tam udasz, i tylko szkoda klientów, którzy choć sobie tego nie uświadamiają, dosłownie jedzą ci z ręki.
Pokój wypoczynkowy najlepiej podsumowuje całą sytuację: nie istnieje, ponieważ w Jerry’s nie ma przerw i odpoczynku. Od sześciu do ośmiu godzin z rzędu nigdy nie siadasz, chyba że na siusiu. To znaczy, są trzy składane krzesła przy stoliku bezpośrednio przylegającym do toalety, ale prawie nikt nie siada tutaj, dokładnie w odbytnicy gastro-architektonicznego systemu. Okolice toalety pełnią raczej funkcję pomieszczenia na popielniczki, w których osoby z obsługi i te pracujące na zmywaku stale zostawiają niedopałki, płonące jak wotywne świece, żeby nie tracić czasu na zapalanie ich ponownie, kiedy uda się im podskoczyć na jednego dymka. Palą tu prawie wszyscy i wszystkie, jakby od tego zależał dobrostan płuc – wielonarodowa mieszanka kucharzy, czescy pomywacze, kelnerki, rodowite Amerykanki – co tworzy atmosferę, w której tlen pojawia się jedynie jako okazjonalne zanieczyszczenie powietrza. Mojego pierwszego ranka w Jerry’s, kiedy wpadam w hipoglikemiczną trzęsionkę, skarżę się jednej z koleżanek kelnerek, że nie rozumiem, jak jest w stanie wytrwać tak długo bez jedzenia. „No wiesz, ja nie rozumiem, jak ty dajesz radę tyle czasu bez fajki”, odpowiada tonem wyrzutu – ponieważ praca to coś, co robisz dla innych, ale palenie to coś, co robisz dla siebie. Nie wiem, czemu wojownicy antynikotynowych krucjat nigdy nie wychwycili tego elementu prowokacyjnej troski o siebie, która sprawia, że ten nałóg ma dla jego ofiar tyle uroku – jak gdyby w amerykańskim miejscu pracy jedyną rzeczą, jaką ludzie mogą nazywać swoją własnością, były nowotwory, które hodują, i wolne chwile, które poświęcają na ich dokarmianie.
No więc niełatwo jest przejść rewolucję przemysłową, zwłaszcza kiedy musisz przemknąć przez nią w ciągu kilku dni. Dokonałam przeskoku od rzemiosła do fabryki, przeszłam z klimatyzowanej kostnicy Hearthside prosto w płomienie. Klienci napływają ludzkimi falami, czasem wylewają się po pięćdziesięcioro naraz ze swoich wycieczkowych autobusów, głodni i zrzędliwi. Zamiast dwóch „dziewczyn” na sali bywa nas tu nawet sześć jednocześnie, biegających dookoła w błyszczących różowo-pomarańczowych hawajskich koszulkach. Rozmowy, czy to z klientami, czy z innymi pracownicami, rzadko trwają dłużej niż po dwadzieścia sekund. W gruncie rzeczy pierwszego dnia czuję się zraniona chłodem swoich sióstr kelnerek. Moją mentorką tego dnia jest dwudziestotrzylatka, emocjonalnie nieporuszona, a pozostałe, które trochę plotkują między sobą o prawdziwym powodzie, dla którego ktoś jest dzisiaj chory, i o wysokości poręczenia, które ktoś inny musi zapłacić, ignorują mnie całkowicie. Drugiego dnia odkrywam dlaczego. „Hej, dobrze cię znowu zobaczyć”, mówi jedna z nich na powitanie. „Prawie nikt tu nie wraca po pierwszym dniu”. Czuję się umocniona, dowiodłam czegoś – przetrwałam – ale wiele czasu, zapewne miesięcy, musiałoby minąć, zanim mogłabym mieć nadzieję, że zostanę przyjęta do tej siostrzanej paczki.
Zaczynam z piękną, heroiczną wizją utrzymania dwóch prac jednocześnie i przez dwa dni prawie mi się to udaje: śniadaniowo-lunchowa zmiana w Jerry’s, która trwa do 14.00, przybycie do Hearthside o 14.10 i próba wytrzymania aż do 22.00. W ciągu dziesięciu minut między zmianami łapię pikantną kanapkę z kurczakiem w okienku dla zmotoryzowanych w Wendy’s, pochłaniam ją w samochodzie i przebieram się, zmieniając spodnie khaki na czarne, a hawajską koszulkę na rdzawe polo. Ale pojawia się pewien problem. Kiedy w czasie trwającej od 15.00 do 16.00 martwej pory wreszcie siadam, żeby pakować sztućce, moje ciało zdaje się przywierać do krzesła. Próbuję dla nabrania paliwa wypić kubek podkradzionej zupy, tak, jak dziesiątki razy widziałam, że robiły to Gail i Joan, ale kierownik przyłapuje mnie i syczy „Nie jemy!”, chociaż nie ma w pobliżu żadnego klienta, którego widok jedzenia dotykającego ust kelnerki mógłby obrazić. Więc mówię Gail, że zamierzam odejść, a ona przytula mnie i mówi, że być może pójdzie za mną do Jerry’s.
Ale szanse na to są minimalne. Wyniosła się z hostelu i od denerwującego współlokatora i znowu mieszka w swojej sfatygowanej starej furgonetce. Ale wiesz co? Donosi mi podniecona później tego samego popołudnia: Phillip dał jej pozwolenie, żeby zatrzymywała się na noc na hotelowym parkingu, o ile nie będzie rzucać się w oczy, a parking powinien być całkiem bezpieczny, ponieważ jest patrolowany przez ochroniarzy! Skoro Hearthside oferuje takie świadczenia pracownicze, jak można myśleć o zmianie pracy?
Jestem pewna, że Gail odniosłaby sukces w Jerry’s, dla mnie jednak jest to intensywny kurs z zarządzania wyczerpaniem. Lata temu uprzejmy kucharz ze smażalni, który szkolił mnie na kelnerkę w zajeździe dla kierowców ciężarówek w Los Angeles, zwykł był mawiać: Nigdy żadnych zbędnych kroków, jeśli nie musisz iść szybko, idź wolno, jeśli nie musisz chodzić, stój. Ale w Jerry’s starania, żeby odróżnić konieczne od zbędnego czy pilne od dowolnego, same w sobie kosztowałyby już zbyt wiele energii. Jedyne, co można robić, to traktować każdą zmianę jak jednorazowy nagły wypadek: masz tu pięćdziesiąt wygłodniałych osób, leżą porozrzucane na polu bitwy, więc idź tam i nakarm je! Zapomnij, że jutro będziesz musiała zrobić to znowu, zapomnij, że będziesz musiała być dostatecznie przytomna, żeby jadąc wieczorem do domu, omijać pijaków – płoń, płoń, płoń! Najlepiej, jeśli w jakimś momencie po prostu wejdziesz w to, co kelnerki nazywają „rytmem”, a psychologowie i psycholożki określają jako „stan przepływu”, w którym sygnały przechodzą z narządów zmysłu bezpośrednio do mięśni, omijając korę mózgową, i pojawia się pustka, rodzaj zen. Kelner z porannej zmiany w Hearthside opowiada mi, jak kiedyś „wyciągnął trójkę” – trzy zmiany jedna za drugą, przez całą dobę – a potem wyszedł z pracy, wypił drinka, poznał dziewczynę i może nie powinien mi tego mówić, ale był seks, tak od razu na miejscu, i to było, naprawdę, piękne.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Tytuł oryginalny: Nickel and Dimed: On (Not) Getting By in America, Metropolitan Books 2001; II wydanie polskie: B. Ehrenreich, Za grosze. Pracować i (nie) przeżyć, przeł. B. Gadomska, Grupa Wydawnicza Relacja, Warszawa 2022.[wróć]
2. Według Departamentu Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast „sprawiedliwy czynsz rynkowy” za jednopokojowe małe mieszkanie wynosi 551 dolarów, tutaj, w Monroe County na Florydzie. Porównywalny czynsz w pięciu dzielnicach Nowego Jorku wynosi 704 dolary; w San Francisco 713 dolarów; a w sercu Doliny Krzemowej 808 dolarów. Czynsz rynkowy dla danego obszaru jest definiowany jako kwota, która byłaby potrzebna do opłacenia czynszu plus mediów za „prywatne, przyzwoite, bezpieczne i higieniczne mieszkanie na wynajem o skromnym (nieluksusowym) charakterze” z odpowiednimi udogodnieniami. [Jeśli nie oznaczono inaczej, przypisy pochodzą od autorki] [wróć]
3. Według „Monthly Labor Review” (listopad 1996) 28 procent badanych miejsc pracy w branży usługowej przeprowadza testy narkotykowe (korporacje mają znacznie wyższe wskaźniki), a częstość przeprowadzania testów wyraźnie wzrosła od lat osiemdziesiątych. Wskaźnik testowania najwyższy jest na południu (56 procent badanych zakładów pracy), na drugim miejscu znajduje się Środkowy Zachód (50 procent). Najłatwiej wykrywalny narkotyk – marihuana, której ślady są obecne w moczu przez wiele tygodni – jest również najmniej szkodliwy, gdy tymczasem heroina i kokaina stają się generalnie niewykrywalne już trzy dni po użyciu. Potencjalni pracownicy czasami próbują oszukać testy, spożywając nadmierne ilości płynów i przyjmując środki moczopędne, a nawet substancje maskujące, dostępne przez internet. [wróć]
4. Zgodnie z Fair Labor Standards Act pracodawcy nie są zobowiązani do płacenia otrzymującym napiwki pracownikom, takim jak obsługa w restauracjach, więcej niż 2,13 dolara na godzinę bezpośredniego wynagrodzenia. Jednakże, jeśli suma napiwków plus 2,13 dolara za godzinę będzie wynosić poniżej minimalnej stawki, czyli 5,15 dolara za godzinę, pracodawca zobowiązany jest do wyrównania różnicy. O tym fakcie nie wspominali menedżerowie i nie nagłaśniano go w żaden inny sposób w restauracjach, w których pracowałam. [wróć]
5. Nie udało mi się znaleźć statystyk dotyczących liczby osób, które mają pracę, a mimo to mieszkają w samochodach lub furgonetkach, natomiast według raportu National Coalition for the Homeless z 1997 roku „Myths and Facts About Homelessness” prawie jedna na pięć osób bezdomnych (w dwudziestu dziewięciu miastach w całym kraju) pracuje na pełny lub niepełny etat. [wróć]