Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
POWIEŚĆ PRZYGODOWA DLA DZIECI I MŁODZIEŻY
Drugi tom przebojowej serii Artura Pacuły.
Książka roku 2017 Forum Miłośników Pana Samochodzika.
WYDANIE II POPRAWIONE
Zapowiadają się najnudniejsze wakacje na świecie. Igor ledwo wrócił z obozu wspinaczkowego, a już musi wyjechać do wujka do Katowic. To miasto nie kojarzy mu się z niczym ciekawym. Tylko jakieś kopalnie i huty. Jego kuzynka Ala, bardzo mu jednak zazdrości. Będzie mógł poznać wspólnego wujka - Michała, który jest najbardziej obiecującym, młodym himalaistą. Właśnie zdobył Kanczendzongę! Podobnie myśli Miras – kolega z obozu wspinaczkowego. Uważa, ze nie ma nic gorszego niż wakacje w domu. Poza tym w takim dużym mieście, jak Katowice musi mieszkać mnóstwo ciekawych ludzi.
Po przyjeździe Igor błyskawicznie spotyka chłopaka ze Śląska - Krzyśka, a wspólny mecz piłkarski pozwala im się bliżej poznać. To dzięki niemu nie będzie czasu na nudę. Niemal sto lat temu pradziadek Krzyśka ukrył gdzies w Katowicach skrzynię z karabinami. Nie obejdzie się też bez poznania śląskich tajemnic, a do tego najlepiej przyda się Boss, czyli Marcin Krygier – nauczyciel historii. Trzeba tylko rozszyfrować zakodowane wiadomości z przeszłości, śledzić podejrzewanego o kradzież mężczyznę i przeszukać tajemnicze zakamarki. Wtedy będzie szansa na dotarcie do skrzyni z karabinami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 402
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki:
Monika Wojnarowska
Wykonanie graficzne:
MiDaS
Redakcja:
Monika Ulatowska
Korekta:
Katarzyna Furman, Monika Ulatowska
Ilustracje:
Agata Łankowska
Zdjęcie autora:
Bartek Syta [barteksyta.com]
Opracowanie e-wydania:
ISBN EPUB: 978-83-66242-62-3
ISBN MOBI: 978-83-66242-63-0
© wydanie: Oficyna 4eM, Warszawa 2021
©tekst: Artur Pacuła 2021
03-307 Warszawa, ul. Gersona 39
www.4em.pl
WYDANIE DRUGIE POPRAWIONE
Upał zupełnie nie odpuszczał tego lata, ale o tej porze nie było jeszcze tak źle. Igor wstał około ósmej i dokończył przygotowania do wyjazdu do Katowic. Konkretnie do wujka do Katowic. Tak bardzo mu się nie chciało jechać, że miał nadzieję, że zaśpi albo będzie jakaś awaria. Nastąpi konieczność wezwania kogoś do pomocy. Hydraulika, elektryka albo pana od kablówki. Jak na złość, woda normalnie leciała z kranu, prąd był wszędzie, a kablówka dostarczała zarówno telewizję, jak i internet bez kłopotów. Wyjazd do Katowic na resztę wakacji jawił się Igorowi jak najgorszy koszmar.
– Jak możesz mi to robić? – zapytał wczoraj ojca. – „Lato w mieście” mi fundujesz. Nie ma nic gorszego!
Ojciec tylko milczał, co jeszcze bardziej rozwścieczyło Igora. Szukał w myślach atrakcji Katowic i nic nie przychodziło mu do głowy. Nie znał tego miasta, ale jego wyobrażenie o nim było fatalne.
„Może chociaż spóźnię się na pociąg…” – pomyślał, myjąc zęby. Śniadanie wrzucił w siebie szybko i bez smakowania. Lubił gorącą herbatę z cukrem. Czarną i dużo cukru. Tata nie słodził i nie pozwalał na używanie jego dużej ilości, ale teraz był już w pracy. Wyszedł dziś wcześnie, aby móc bez kłopotu wyskoczyć potem na dworzec i pożegnać syna na peronie.
Przed dziewiątą Igor był gotowy. Plecak z wypranymi po obozie wspinaczkowym rzeczami był zgrabnie spakowany. Oczyszczony z kurzu i błota Gór Izerskich oraz Karkonoszy. Jeszcze tylko sprawdzić, czy kasa i legitymacja są na miejscu. Można wychodzić.
Zamknął mieszkanie i zszedł po schodach z drugiego piętra. Wyjrzał na dwór. Tego się obawiał. Korzystając z porannego chłodu, na podwórku urzędowali chłopcy z okolicznych bloków. Tego lata dało się grać w piłkę tylko rano i wieczorem. Resztę dnia spędzali przed ekranami komputerów lub telewizorów. Boisko, na którym się spotykali, wciśnięte było pomiędzy bloki z końca lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku, choć według Igora miały ze sto lat. Nie mógł zrozumieć, dlaczego tata tak sobie ceni tę lokalizację i jakość mieszkania. Podobno wtedy lepsze były materiały budowlane. Lepsze od czego? – tego nie mógł pojąć. Na apartamentowiec nie było ich stać, to jasne, ale dlaczego nie mogli mieszkać w bloku z wielkiej płyty, który stał nad stacją metra? Nie rozumiał, co to znaczy „wielka płyta”, ale tata wiedział lepiej.
Teraz nie miało to jednak żadnego znaczenia. Igor chciał przejść niezauważony obok boiska. Nie miał najmniejszej ochoty na kontakt z chłopakami. Nie wiedział, dlaczego nie chcą go zaakceptować. Przecież nie rzucał się w oczy i zawsze usuwał się z drogi, kiedy ich mijał. Jego pozycja na podwórku była zupełnie inna niż w szkole. Tam był lubiany. Udzielał się na każdym kroku. Nieźle się uczył, uprawiał sporty, uwielbiał piłkę nożną. Czuł jednak, że na podwórku nie jest akceptowany, dlatego postanowił się stamtąd wycofać i zniknąć.
Trudno jednak było się nie rzucać w oczy z bujną, rudą czupryną, która płonęła wśród zielonego otoczenia. Dokładnie tak zapłonęła teraz, kiedy wyszedł na podwórko i ukradkiem zmierzał w kierunku ulicy Woronicza. Nie udało się…
– O, idzie! – zakrzyknął jeden z chłopaków. Chyba taki, który miał najlepszy wzrok. A może po prostu akurat nie brał udziału w akcji. W tym samym momencie piłka z prędkością samochodu wyścigowego walnęła z impetem w siatkę otaczającą boisko. Siatka zadzwoniła, zatrzymała piłkę, która opadła bezwładnie na ziemię. Nastała chwila ciszy. Tylko niefortunny strzelec jednym słowem wyraził swoją rozpacz z powodu własnej niemocy.
– Dokąd idziesz? – Do siatki zbliżył się lider grupy. Wysoki, krótko ostrzyżony Ronaldo. Naprawdę nazywał się Roland, ale stylem gry w piłkę nożną i imieniem starał się upodobnić do idola z Portugalii. Jego pytanie nie brzmiało przyjaźnie. Jak zawsze.
– Z takim plecakiem? – Dołączył inny, przezywany Belka. – Pewnie po słoiki do babci na wieś…
Zaśmiali się wszyscy. Drwiny z Igora były stałym elementem życia podwórkowego. Zwykle koncentrowały się na rudych włosach oraz pochodzeniu spoza Warszawy. Prym wiedli oczywiście Ronaldo i Belka. Ten drugi chodził z Igorem do jednej klasy. Cały rok czepiał się go przy każdej okazji. Spuścił nieco z tonu, od kiedy dostał po nosie na ostatnich lekcjach. Kablował nauczycielce, a potem usiadł na podłożonym na krzesło serku waniliowym i cała klasa miała niezły ubaw. W tej zemście pomogła Igorowi Monika, prawdziwa koleżanka. Koleżanka z klasy.
– Wydoić krowy jedziesz? – Ronaldo dodał swój żarcik.
– O tej porze już wydojone… – Belka kontynuował. – Ale na łąkę trzeba wyprowadzić. Nawet się ubrał w trawiaste ciuchy.
Igor miał na sobie tradycyjne ubranie. Bojówki i cienką bluzę w kolorze khaki. Rzeczywiście dobrze by się zamaskował w trawie. Na podwórku jednak mu się nie udało.
Coraz głośniejsze wybuchy śmiechu chłopaków dodawały animuszu Rolandowi i Belce. Już mieli rzucić kolejny zgrabny komentarz na temat Igora, ale on po prostu odwrócił się i ruszył dalej.
– Mówię do ciebie! – zdenerwował się Mario. Jednak Igor się nie zatrzymał. Miał poczucie, że powinien się oddalić, bo chyba tylko w ten sposób da się uniknąć konfliktu. To jeszcze bardziej rozsierdziło lidera piłkarzy. Podniósł piłkę i z całej mocy kopnął ją w siatkę. Siatka zadzwoniła jeszcze mocniej niż poprzednio, a piłka znowu opadła bezwładnie.
– Stój! – krzyknął. – Zatrzymaj się!
Igor nie zamierzał się zastosować do polecenia. Tata zawsze mówił, żeby schodzić z linii strzału, i to był jeden z tych momentów. Niestety wygolony przeciwnik nie odpuszczał. Sięgnął po piłkę i kopnął w stronę Igora ponad siatką. Poleciała we właściwym kierunku i upadła niedaleko idącego chłopaka.
– Igor, podaj piłkę! – odezwał się milszym tonem niż do tej pory Ronaldo.
Igor wiedział, że to jest zwykła podpucha. Nie spodziewał się niczego miłego od zaczepnego chłopaka. Zatrzymał się jednak i po sekundzie się cofnął. Wziął piłkę w dłonie.
Ronaldo, Belka i reszta zarechotali ubawieni.
– No… kopnij do nas! – zawołał Belka.
– Jeśli umiesz… – dodał Ronaldo.
Tylko Belka wiedział, jakim Igor jest piłkarzem. Pozostali sądzili, że piłka poleci słabo albo w ogóle. Będzie kolejny punkt dla nich i powód do drwin.
Jakież mieli miny, kiedy Igor z determinacją powiedział głośno:
– Spadajcie na szczaw!
Potem odwrócił się w stronę przeciwną niż boisko i z całej siły wykopał piłkę na ulicę. Wykop był wyjątkowo udany. Żaden bramkarz trzecioligowej drużyny nie powstydziłby się takiego pięknego lobu na połowę przeciwnika. I jaka celność! Piłka upadła prosto pod koła ciężarówki z gruzem z sąsiedniej budowy. Kierowca nie dał rady jej ominąć. Kiedy przednie prawe koło miażdżyło piłkę, rozległ się huk porównywalny z tym wydawanym przez samolot myśliwski przekraczający barierę dźwięku.
Piłkarzy zatkało. Patrzyli oniemiali, jak kierowca zatrzymuje gwałtownie ciężarówkę i wyskakuje z szoferki. Ogląda swój pojazd i dostrzega rozpłaszczoną piłkę. Wyciąga ją spod koła i wyrzuca na pobocze.
Dopiero wtedy odwrócili głowy ponownie w stronę Igora. Ale jego już tam nie było. Gnał na złamanie karku w kierunku ulicy Woronicza. Po sekundzie ruszyli za nim. Roland był oczywiście pierwszy, bo wściekłość dodawała mu sił. Za nim leciał Belka i jeszcze ze dwóch chłopaków. Reszta nie ruszyła się z miejsca. Nie chciało im się. Jeden podbiegł do niesamowicie płaskiej piłki i podniósł ją z trawy.
„Kopnij i biegnij” – przypomniał sobie Igor prostą technikę gry z Wysp Brytyjskich. Tata mu kiedyś o niej opowiadał. Igor nie zwalniał i szaleńczo pędził w kierunku przystanku tramwajowego. Plecak przeszkadzał, rzucając się na plecach jak narciarz w slalomie. Po drodze wyskakiwały dodatkowe przeszkody. Trzepak, kwietnik i jeszcze śmietnik do tego. Igor skakał przez nie albo omijał jak najmniejszym łukiem. Zaczepił też plecakiem o drzewo. W końcu wypadł spomiędzy bloków. Do przebycia było jeszcze skrzyżowanie ulicy Woronicza z Samochodową. A tam są światła i duży ruch we wszystkie strony. Dopiero wtedy zrozumiał, że nie przewidział potencjalnych kłopotów z tramwajem. Po prostu założył, że będzie na niego czekał na przystanku. Mimo że był spocony z wysiłku, na plecach poczuł chłód i już widział siniaki na twarzy po bęckach od Rolanda i Belki.
– Jest! – wykrzyknął zachwycony. A jednak, tak jak sobie wymarzył, do przystanku zbliżał się żółto-czerwony pojazd szynowy. Czerwony płomień na głowie chłopka przechylił się do tyłu. Igor już był blisko, już widział skupioną twarz motorniczego… Już myślał, czy ma bilet… A wtedy drzwi zaczęły się zamykać. Igor nie zwolnił. Wbił błagalny wzrok w kierującego tramwajem. Tamten jednak patrzył w lusterko, aby sprawdzić, czy nikt nie wsiada lub nagle nie wysiada. Nie zauważył zatem ani Igora, ani goniących go chłopaków. Oni zaś zawyli z radości na widok zamykających się drzwi tramwaju. Też już widzieli siniaki na twarzy Igora po bęckach, jakie by mu spuścili.
Motorniczy w końcu popatrzył do przodu, zamierzając ruszyć. Ujrzał wbite w siebie błagalnie oczy chłopaka z wielką rudą czupryną. Przesunął wzrok za plecy młodego człowieka i dostrzegł pogoń w sportowych strojach. Sięgnął ponownie do przycisków otwierających drzwi i nacisnął ten, który odpowiadał za przednie. Otworzyły się wolno. Igor wskoczył i powoli się zamknęły. Tuż przed rozpaloną twarzą Rolanda, który trzasnął pięścią w szybę. Tramwaj ruszył.
Igor dyszał jak parowóz, nie mogąc wykrztusić żadnego słowa. Motorniczy uśmiechnął się i powiedział spokojnie:
– Nie dziękuj… mam syna w twoim wieku. Musimy sobie pomagać.
Igor nie dziękował. Cały czas ciężko oddychał i próbował zebrać resztę sił. Rozglądał się nerwowo. Zdjął plecak i postawił pomiędzy nogami. Plecy miał mokre. Zielona koszula zrobiła się na plecach czarna.
– To jeszcze nie koniec – Motorniczy patrzył w lusterka. – Biegną.
Zaniepokojony Igor odchylił głowę, aby spojrzeć w to samo lusterko. Westchnął głęboko i ręce zaczęły mu dygotać.
Tramwaj ścigało kilku chłopaków z boiska. Na czele znowu był Ronaldo. Jego pozycja w grupie zobowiązywała do przodownictwa. Biegał naprawdę szybko. Belka też dawał jakoś radę. Tramwaj miał jednak nad nimi przewagę. Po pierwsze, ruszył, zostawiając ich zaskoczonych w tyle, a po drugie, był jednak dużo szybszy. Problem polegał na tym, że musiał zatrzymać się na przystanku przy wejściu do budynków Telewizji Polskiej. Kiedyś było tam główne wejście, ale je przeniesiono. Przystanek jednak został. Nazywał się Telewizja Polska 03. Motorniczy zwolnił w ostatniej chwili i zahamował. Zatrzymali się tak gwałtownie, że kilka osób o mało się nie poprzewracało. Natychmiast otwarły się drzwi.
Zarówno Igor, jak i motorniczy mieli nadzieję, że ruszą szybko i uda im się zwiać. Tymczasem w środkowych drzwiach pierwszego wagonu stał pewien mężczyzna z trzema pakunkami. Na przystanku czekał na niego kolega z identyfikatorem pracownika TVP na szyi. Rozpoczął się rozładunek.
Chłopcy biorący udział w pogoni usłyszeli już fanfary na cześć zwycięzców. Byli pewni, że dobiegną na czas i zemszczą się za utraconą piłkę. Uśmiechnęli się radośnie.
Igor rzucił plecak na podłogę i skoczył do tyłu tramwaju. Złapał szybko drugą paczkę wysiadającego mężczyzny i wyskoczył z pojazdu. Postawił ją na chodniku. Wskoczył ponownie i wyładował trzecią. Kiedy znowu wskakiwał, krzyknął głośno:
– Jedziemy! Gotowe!
Motorniczy tylko na to czekał. Drzwi zamknęły się powoli, ale skutecznie. Znowu przed nosem Ronaldo i kolegów. Tym razem nie dali rady się złościć. Byli wściekli, ale zupełnie wyczerpani. Ostatnie kilkaset metrów biegli na pełnych obrotach.
Obok nich stał zupełnie zbaraniały mężczyzna z paczkami. Jedną miał w rękach, a dwie stały na ziemi. Jego kolega szeroko otworzył usta.
– Ale z tymi paczkami miałem jechać dalej… – wybąkał tylko.
Igor uspokoił się wreszcie. Prześladowcy wysiedli kondycyjnie i nie kontynuowali pościgu. Podniósł zatem plecak i usiadł tuż obok motorniczego. Koszula przykleiła mu się do pleców i do siedzenia równocześnie. Oddychał coraz bardziej miarowo. Miał minutę na dojście do siebie.
Na następnym przystanku tramwaj zatrzymał się według wszelkich zasad: powoli i dostojnie. Motorniczy widział w lusterku, że nikt nie ściga go już wzdłuż płotu telewizji i można jechać spokojnie.
– Dziękuję – powiedział Igor, kiedy stanął w drzwiach. – Wymknę się z przodu i wskoczę do metra.
– Jasne. Uważaj na siebie. – Uśmiechnął się motorniczy. – Nie wracaj jakiś czas w te okolice.
Jednak chłopak już tego nie słyszał. Wysiadł i ukrył się w cieniu pojazdu. Potem w kilku susach dobiegł do schodów stacji metra Wierzbno. Tę trasę znał znakomicie. Pokonał ją, skacząc po trzy, cztery schody w dół. Plecak już mu nie ciążył.
Tupot kroków odbijał się głośnym echem od sufitu. Miał nadzieję, że pościg na dobre już ustał, ale kto wie, czy wiedziony nienawiścią Ronaldo nie zebrał się w sobie i nie odzyskał sił niezbędnych do dalszego biegu. Ruda czupryna przemknęła przed witrynami sklepików w podziemiach i zapłonęła na schodach prowadzących na perony. Ostatni skok był naprawdę długi. Pokonał kilka stopni i upadł z głośnym hukiem na posadzkę. Parę osób odwróciło się nawet w jego stronę, ale zupełnie nie przejęli się Igorem. Zwykły chłopak spadający z kilku schodów i mocne klapnięcie, aż echo poszło.
Na wszelki wypadek Igor pobiegł dalej, prawie do końca peronu, i schował się za ławkami. Kucnął, jakby wiązał buty, aby nie robić wrażenia, że dzieje się coś niedobrego. Z tunelu wydobył się łoskot jadącego pociągu, a potem światła pierwszego wagonu. Wreszcie rozległ się pisk hamulców i otworzyły się wszystkie drzwi. Igor miękko skoczył i po ułamku sekundy siedział w środku. Nawet nie był zainteresowany, czy ktoś z goniących dotarł na stację metra. Wcisnął się w kąt i zamarł w bezruchu.
Kilka minut później metro wjechało na stację Centrum i Igor ostrożnie wyjrzał na peron. Nikogo podejrzanego nie widział. Wysiadł spokojnie i ruszył w stronę Dworca Centralnego. Szedł przez plac zwany Patelnią, a potem zniknął we wnętrzach Dworca Śródmieście. Postanowił dostać się na Centralny podziemnymi przejściami.
Igor krążył w podziemiach dwóch dworców kolejowych w Warszawie. Perony i schody były w różnych miejscach i na różnych poziomach. Wiele osób się tam gubiło, ale nie Igor. Bezbłędnie, najkrótszą drogą, dotarł na peron trzeci, z którego miał odjechać pociąg do Katowic. Czekał tam już na niego tata. W służbowym garniturze, wyprasowanej koszuli i z doskonale zawiązanym krawatem, przechadzał się po peronie. Co jakiś czas spoglądał na swój telefon. Sprawdzał godzinę oraz skrzynkę poczty elektronicznej. W końcu cały czas był w pracy.
Chłopak patrzył na ojca z daleka i szedł wolnym krokiem w jego kierunku. Wbił oczy w jego plecy, jakby chciał zmusić go do odwrócenia się. Jednak tata myślał o czymś innym. Miał na głowie wiele różnych spraw związanych z pracą. Igor domyślał się, że napięcie związane jest z właśnie rozpoczętą wielką akcją promocyjną soku produkowanego przez firmę, w której tata pracuje. Fajne były te akcje promocyjne taty, ale chłopak uważał, że sam smak soku dawał gwarancję dobrej sprzedaży.
W końcu tato się odwrócił i ruszył w stronę Igora. Nie stało się tak jednak pod wpływem siły jego wzroku. Skończył się peron i trzeba było zawrócić. Ojciec uśmiechnął się szeroko, kiedy dostrzegł syna idącego z plecakiem krawędzią peronu. Patrzyli na siebie z daleka. Z głośników rozbrzmiewała głośna zapowiedź kolejnego pociągu, ale została szybko zagłuszona, gdyż wjeżdżał on właśnie na dworzec.
Pan Dariusz westchnął, głęboko wciągając powietrze pachnące tak samo na każdym dworcu kolejowym. Zapach smarów, stalowych konstrukcji i ścieranych hamulców wymieszał się z wonią kebabów, parówek i pieczonych bułek. Całe szczęście od jakiegoś czasu nie czuć już było smrodu papierosów. To dopiero było straszne. Pojawiło się wspomnienie z pierwszego pobytu na tym dworcu wiele lat temu. Tata Igora przyjechał tutaj z Tarnowa w poszukiwaniu pracy. Miał dwadzieścia cztery lata, plecak z ciuchami i dwie pary butów. Do chodzenia na co dzień oraz eleganckie na spotkania w sprawie pracy. Znalazł ją szybko, buty zniszczył szybko, ożenił się i miał syna, też szybko.
Kiedy Igor znalazł się blisko, pan Dariusz poczuł nagle potrzebę, aby mocno go przytulić.
– Zwariowałeś? – zasyczał chłopak. – Przy ludziach?!
Odsunęli się od siebie, a Igor rozejrzał się po peronie. Bał się, że spotka kogoś znajomego.
– Przypomniałem sobie, jak pierwszy raz przyjechałem do Warszawy. – Uśmiechnął się tata. – Opowiadałem ci?
– Dzisiaj jeszcze nie…
Ta złośliwość minęła ojca bokiem i poleciała w dal. Nie przejął się tym zupełnie. Zmienił temat.
– Masz bilet. – Podał Igorowi kartkę A4 zdjętą rano z drukarki. – Siedzisz w trzecim wagonie.
Chłopak szybko zakodował w pamięci numer wagonu i miejsca. Ucieszył się, bo miał siedzieć przy oknie. Oby od strony zachodniej – pomyślał – żeby słońce nie grzało w czasie w podróży.
– To tylko dwie i pół godziny – kontynuował tata. – Wujek Michał będzie czekał na peronie. Próbowałem się do niego dodzwonić, ale nie odbiera. Wysłałem mu numer wagonu esemesem. Będę jeszcze do niego dzwonił, ale umówiliśmy się wcześniej, że będzie na dworcu. Z nim zresztą tak zawsze…
Od tego momentu nie było nic słychać. Ponownie rozległ się głos z megafonów z zapowiedzią pociągu. Tym razem chodziło o ekspres do Katowic. Po krótkiej przerwie tata mógł kontynuować.
– Michał ma różne zajęcia w różnym czasie i często wpada mu coś w ostatniej chwili, ale na dzisiaj obiecał nic nie brać.
– Tato… – Igor wtrącił się szybko, póki na dworcu było w miarę cicho. – Czy ja naprawdę muszę tam jechać? Tam będzie strasznie nudno…
Jego wzrok nie był jeszcze nigdy tak błagalny.
– Igor… Proszę cię… – Wałkowali ten temat już wiele razy. – Nie mogę się tobą zajmować przez całe dwa miesiące wakacji. Na obozie już byłeś. Nie spodziewałeś się, że będzie aż tak fajnie.
– No właśnie… Było fantastycznie. Nie zawsze odkrywa się skarby ukryte w grobowcu, ale tym gorzej wypadają następne dwa tygodnie w Katowicach. Tam nic nie ma!
– Zdziwisz się! Przede wszystkim jest wujek Michał. On na szczęście nie pracuje na etacie i ma dużo wolnego czasu w nieokreślonych porach. Obiecał mi, że tak się tobą zajmie, że zapamiętasz ten wyjazd jako najlepszy z tych wakacji.
– Mówił to przed obozem wspinaczkowym i nie wiedział, że będzie mu trudno pokonać chciwego Petera Langera, burmistrza Leśnej i skarby Ernesta Gütschowa.
– Nie wiedział… – Pan Dariusz popatrzył na czubki swoich butów. – Ale z pewnością ma w zanadrzu jakieś superatrakcje. On jest trochę szalony i będzie ci z nim dobrze.
– No nie wiem.
– Lepiej niż w tej rozpalonej Warszawie.
– Co tam może być? W tych Katowicach? Byłeś tam kiedyś? Kopalnie, huty, dymy i smród – irytował się chłopak.
– Byłem u Michała. Mieszka w fajnym miejscu. Wokół jest zielono… Jakieś boiska…
– Pogram sobie w piłkę – powiedział Igor z sarkazmem. – Z jakimiś… Jakimiś Górnoślązakami..?
Z kłopotliwej dyskusji wybawił mężczyznę hałas kolejnego pociągu wtaczającego się na dworzec. Na szczęście dla niego był to nawet ten właściwy pociąg do Katowic, zapowiedziany kilka chwil wcześniej.
– O… Wagon numer trzy nas właśnie minął – zmienił temat tata Igora. Chłopak ostatecznie się poddał i ruszył za ojcem.
Spokojnie doszli do drzwi właściwego wagonu. Igor wsiadł i zaczął przesuwać się w stronę swojego przedziału. Było wąsko, ale dawał sobie radę. Kierunek katowicki nie był tak oblegany jak gdański czy mazurski. Upał tego lata skłaniał do wyjazdów nad morze, a nie do przemysłowej stolicy Polski. Dlatego na korytarzach i w przedziałach było raczej pusto. Dobrnął w końcu do celu i wrzucił plecak na półkę. Jego miejsce było po zachodniej stronie. Odetchnął.
Tata stał na peronie i uśmiechał się niepewnie. Chłopak otworzył okno i podał mu rękę, wyginając się niemiłosiernie. Pożałował, że nie przytulił się na peronie. Ostentacyjne okazywanie uczuć nie leżało w naturze Igora. Teraz już jednak było za późno.
– Zadzwoń, jak dojedziesz, albo chociaż esemesa wyślij.
– Dobra.
– Masz coś jeszcze na karcie? Czy ci doładować?
– Mam. Spoko.
– Kasę dałem ci wieczorem – upewniał się ojciec.
– Dałeś.
Rozległ się gwizdek i pociągiem delikatnie szarpnęło. Zaczął powoli się przesuwać w stronę tunelu po zachodniej stronie dworca. Igor pomachał ojcu, a ojciec Igorowi.
Chłopak wszedł do przedziału i opadł ciężko na swoje miejsce. Nie miał siły.
Kiedy pociąg zniknął w mroku tunelu, tata Igora potarł nerwowo nos i podrapał się w ucho. Poprawił krawat i wolno ruszył w stronę ruchomych schodów. Pożałował, że nie przytulił syna przed odjazdem, kiedy stali jeszcze na peronie. Wiedział, że ostentacyjne okazywanie uczuć nie leżało w naturze Igora. Potem już jednak było za późno. Nie miał odwagi wejść do wagonu albo wywoływać syna na zewnątrz. Obiecał sobie przytulić go po powrocie.
Kiedy jechał schodami z peronu na górę, rozległa się kolejna zapowiedź z megafonów. Tym razem pociągu z Wrocławia.
– Szlag by trafił ten Wrocław! – powiedział zbyt głośno.
– Właśnie, właśnie! – podchwycił jadący obok człowiek. – Znowu się spóźnił…
– Nie o to chodzi… – próbował tłumaczyć się tata Igora, ale mężczyzna pobiegł już na inny peron. Zresztą i tak by nie zrozumiał. Do Wrocławia wyjechała mama Igora. Wybierała się na krótko. W delegację. Miała tylko uruchomić nową linię w zakładzie produkującym sprzęt AGD, a została tam na stałe. Nie jest już jego żoną, a dla Igora została matką na drukach urzędowych. Igor nie mówił nic. Ojciec przelał swoją złość na całe miasto Wrocław.
W przedziale siedziały jeszcze tylko dwie osoby. Zmęczony mężczyzna w wymiętym garniturze oraz młoda kobieta w służbowym eleganckim ubraniu. Igor ocenił, że kobieta jedzie na jakieś spotkanie, a mężczyzna z niego wraca. Ona zapamiętale pisała coś na rozłożonym na kolanach laptopie. Poprawiała tekst, przesuwała obrazki i oglądała efekty swojej pracy. Potem bezgłośnie powtarzała wcześniej przygotowane wypowiedzi.
Mężczyzna zasadniczo spał. Zapewne jego spotkanie odbyło się wczoraj. Może skończyło się późno, a może nawet miał służbową kolację. Igor wiedział, że tak bywa. Jego tata miał służbowe wyjścia bardzo często. Ale jak się sprzedaje popularne napoje, to trzeba ludzi przekonywać do ich zakupu. Prawdopodobnie laptop tego pana spał cichutko w torbie na półce. Sen mężczyzny był spokojny, dlatego Igor wysnuł wniosek, że spotkania były udane. Kiedyś widział człowieka, który całą podróż pociągiem spędził na korytarzu, przez dwie godziny rozmawiając przez telefon. Rozmawiałby dłużej, ale rozładowała mu się bateria. Był wściekły, jakby zgubił milion dolarów.
„Kompletnie mi odbiło” – pomyślał chłopak. „Po tym poszukiwaniu skarbów w Zamku Czocha stałem się detektywem i cały czas dedukuję…”
W tym momencie zadzwonił telefon Igora. Tak naprawdę zabrzmiał głos wokalisty zespołu Enej: „Tak smakuje życie!”. Zespół pochodził z Olsztyna i dlatego Igor podpiął go pod numer kolegi z tego samego miasta. Pociąg dopiero co wyjechał spod ziemi w okolicach dworca Warszawa Ochota i komórka złapała sygnał. Chłopak sięgnął do bocznej kieszeni bojówek i wygrzebał płaski smartfon. Podskoczył i szybko wyszedł na korytarz. Dzwonił Miras – chłopak poznany na ostatnim obozie wspinaczkowym. Razem szukali korony cara.
– Cześ… – Ojciec zawsze się wściekał, kiedy nie kończył tego słowa.
– Słyszę, że jedziesz pociągiem – krzyknął do słuchawki Miras.
– Nie musisz tak wrzeszczeć. W tym pociągu nie ma takiego hałasu – uspokoił go Igor.
– Dokąd jedziesz? Do Katowic, tak jak mówiłeś?
– Tak. Zaczynam najgorszy wyjazd wakacyjny wszech czasów.
– Daj spokój. – Miras był zły na narzekającego Igora. – O czym ty mówisz? Ja siedzę w domu i nic nie robię. To dopiero masakra.
– Też bym wolał siedzieć w domu. – Igor nie dawał za wygraną. – A jeszcze w Olsztynie na Mazurach…
– Na Warmii!!! – Poprawił go kolega.
– Tak czy owak nad jeziorami. – Bronił się.
– Ja mam jeziora cały rok.
– A ja mam mieć Katowice przez dwa tygodnie i mam dość już na trasie do celu. Tam nic nie ma!
W słuchawce usłyszał mnóstwo kliknięć w klawiaturę, a po chwili Miras odezwał się z entuzjazmem:
– Wszedłeś do netu? Obejrzałeś cokolwiek? Ponad trzysta tysięcy mieszkańców. Musi być ktoś fajny. Poza tym kina, muzea i teatry. Człowieku! Coś znajdziesz.
– No… Na pewno…
– Ten twój wujek to kto? – Miras ciągle szukał punktu zaczepienia.
– Wujek Michał? To jest brat taty. Wszyscy urodzili się w Tarnowie, ale ciotka została, tata wyjechał do Warszawy, a wujek pojechał na Śląsk, bo roboty na wysokościach jest tam dużo.
– Na wysokościach? – Miras poczuł, że łapie coś fajnego w tej historii.
– Wujek jest himalaistą, ale jeszcze nie zawodowym i zarabia na takich różnych malowaniach kominów, myciu okien i czyszczeniu czegoś tam jeszcze.
Miras znowu klikał w klawiaturę.
– Czekaj… Co ty do mnie mówisz? – nabierał tchu. – On się nazywa tak jak ty i ma na imię Michał?
– Tak.
– To jest ten młodziak, który już zdobył cztery ośmiotysięczniki? – Miras chyba wstał znad komputera z emocji.
– Pięć. I to tych najwyższych – Igor powtarzał kolejny raz tę historię. Pytano go o to ze sto razy. – Ostatnio zaliczył Kanczendzongę. Wcześniej był na Mount Evereście, K2, Lhotse i Makalu.
– Woooow! I ty nic nie mówisz? Będziesz mieszkał z najsławniejszym himalaistą świata!
– Opanuj się, Miras! Na razie wujek Michał został wybrany na najbardziej obiecującego młodego himalaistę.
– Dobra, dobra. I tak fantastycznie. Ale masz czad wakacje. Pojedziecie się powspinać?
– Zobaczymy. – Igor wyjrzał przez okno. Mijali właśnie domki we Włochach. – Ojciec zakazał jeżdżenia z wujkiem do pracy na kominy i do mycia okien.
– Ale czad! – Miras prawie fruwał. – Ale bym chciał tam z wami być…
Uświadomił sobie, że tak się nie stanie, i zasępił się mocno. Zamilkł zupełnie. Igor wyczuł, że coś jest nie tak.
– A co u ciebie? Co będziesz robił w tym beznadziejnym Olsztynie?
– Nic… – w głosie Mirasa zabrzmiał smutek.
– Jak to „nic”?
– Było dobrze i były plany, ale ojciec stracił pracę. Nie mamy kasy. Jedyne, co było już opłacone, to obóz wspinaczkowy. Dlatego pojechałem. Wyjazd całej rodziny udało się odwołać i zwrócili kasę.
– Jak to? Zwolnili twojego tatę? – Igor wiedział, że tak się zdarza, ale przecież nie w jego otoczeniu.
– Był kierownikiem, a jak się robi oszczędności, to najlepiej zwalniać najdroższych pracowników… Siedzi w chacie i wariuje. Wysłał już tysiąc CV i nic…
Igor wystraszył się nie na żarty. Pomyślał, co by było, gdyby jego tata został zwolniony.
– Wiesz… – ciągnął Miras. – On był cały czas jak w transie. Zajęty cały dzień. Ciągle coś robił. A teraz zupełnie nic… Tak już trzeci miesiąc.
Igor otworzył szeroko oczy i westchnął, jakby nabrał powietrza po wypłynięciu spod wody.
– Pamiętaj! – Miras wyrwał go z zamyślenia. – Ponad trzysta tysięcy ludzi w Katowicach. Musi być ktoś fajny! Spotkasz jakiegoś pierona!
– Musi być ktoś fajny – powtórzył mechanicznie Igor.
Miras pożegnał się krótko i się rozłączył.
– Będzie fajnie? – spytał sam siebie Igor.
Zaraz potem obiecał sobie, że nie będzie już więcej narzekał na ten wyjazd do Katowic ani męczył ojca dodatkowymi pytaniami o jego powód. Patrzył na coraz rzadszą zabudowę pod Warszawą, którą mijał pędzący pociąg. Tata miał dość swoich kłopotów w pracy oraz mityczny, zły Wrocław na karku. Obaj nigdy nie nazywali problemu z mamą inaczej niż „problem z Wrocławiem”.
– Nie będzie już żadnego problemu z Katowicami – powiedział Igor na głos, choć nie do końca w to wierzył. Schował telefon do kieszeni i wrócił do przedziału.
Usiadł na swoim miejscu i popatrzył ponownie na współpasażerów. On spał z otwartą buzią i głową odchyloną do tyłu. Ona bez przerwy klepała w klawisze laptopa.
Pociąg z Warszawy do Katowic jedzie zwykle ponad dwie godziny, ale nie dłużej niż trzy. Igor znał porę przyjazdu i nawet był zdziwiony, że dojechał punktualnie. Jego negatywne nastawienie do wyjazdu i samego miasta przełożyło się oczywiście także na dworzec kolejowy. Spodziewał się zniszczonego i brudnego budynku z zanieczyszczonymi peronami.
Tymczasem jego oczom ukazał się nowoczesny, dobrze oznaczony, czysty, niedawno wyremontowany dworzec. Chłopak wysiadał jako trzeci z wagonu. Zaraz po młodej kobiecie ze swojego przedziału i jeszcze jednym młodym człowiekiem, który z całą pewnością nie jechał do pracy. Miał kilka lat więcej niż Igor i sądząc po wyglądzie, zmierzał w góry. Z Katowic było wiele połączeń kolejowych i autobusowych w Beskidy. Igor bardzo zazdrościł chłopakowi. Też chętnie pognałby do pociągu odjeżdżającego z innego peronu w kierunku Bielska-Białej.
Kiedy tamten znikał w przejściu podziemnym, Igor zeskakiwał dopiero na peron. Kilkadziesiąt osób, które wysiadło wcześniej, ruszyło do wyjścia i po kilkunastu sekundach zrobiło się prawie pusto.
– Wiedziałem, że tak będzie… – powiedział do siebie Igor, bo nikt nie czekał na niego na dworcu. Wbrew obietnicom taty nie było wujka Michała. Chłopak odczekał kilka minut w nadziei, że jednak się pojawi znajomy, wysoki, szczupły mężczyzna. Igor wyciągnął telefon i wybrał numer do wujka. Abonent był poza zasięgiem. Telefon ojca też nie odpowiadał. „Pewnie znowu ma jakąś naradę, telekonferencję z Londynem albo… poszedł coś zjeść” – pomyślał.
Jego sterczenie na peronie jeszcze nie wzbudzało sensacji, ale mogło wzbudzić w każdej chwili. Nie czekał, aż ochrona zorientuje się, że młody człowiek bez opieki podróżuje po Śląsku. Zdecydował, że sam dostanie się do domu wujka. Adres miał wpisany w komórkę na wszelki wypadek. Zgodnie z kierunkowskazami poszedł zatem do północnego wyjścia, czyli na ulicę 3 Maja. Musiał przejść przez centrum handlowe. Nie kusiły go sklepy, bo i tak budżet miał ograniczony.
Wreszcie wyszedł na ulicę. Myślał, że będzie szersza. Nie wiedział nawet, w którą stronę powinien pojechać. Zaczepił przechodzącego mężczyznę.
– Przepraszam, jak mam dojechać na Koszutkę? – Tak nazywała się dzielnica, gdzie mieszkał wujek Michał.
– Tramwej czynoście[1] – zaczął mężczyzna. Mówił ze śląskim akcentem, który Igor znał do tej pory tylko z filmów w telewizji. – Jo ci pokoża.
Zrobił kilka kroków w lewo i wskazał na przystanek nieopodal.
– Wsiondziesz sobie i pojedziesz tam. Jo nie pamientom wiela przestanków. Musisz się paczeć. Ten twój się nazywa Misjonarzy Oblatów.
– Dobrze. – Igor pokiwał głową.
Mężczyzna już chciał odejść, ale zawrócił.
– Już wia… Jak zoboczysz Spodek z prowej, to na następnym wysiodej.
– Dziękuję! – Igor był tak zdziwiony, że dopiero teraz uświadomił sobie, co powinien powiedzieć.
Po chwili zobaczył sklepy z butami, ciuchami i inne, a wśród nich kiosk. Kupił bilet i poszedł na przystanek. Przyjeżdżały różne tramwaje, ale on miał czekać na trzynastkę.
– Dobry znak… – powiedział do siebie na myśl o tej trzynastce. Jakby na przekór tym złym przeczuciom tramwaj za chwilę podjechał. Igor wsiadł i skasował bilet.
Tramwaj zmierzał w kierunku dużego placu. Po lewej Igor dostrzegł galerię handlową, ale wydała mu się starej daty. Plac miał kształt koła, a o dziwo, nazywał się Rynek. Znane mu rynki wyglądały zupełnie inaczej. Warszawski i tarnowski były kwadratami otoczonymi zabytkowymi kamienicami. Nie mówiąc już o krakowskim, który widział na szkolnej wycieczce. A tutaj nagle okrągły.
Skręcili w lewo i Igor po swojej prawej stronie zobaczył teatr. Przeczytał napis na frontonie: Teatr im. St. Wyspiańskiego. Po chwili był przystanek, ale zaraz ruszyli dalej. Tramwaj zaczął delikatnie piąć się pod górę. Igor z przodu zobaczył imponujący budynek Spodka. To wreszcie zrobiło na nim wrażenie. Przypomniał sobie, jak wygląda ta wspaniała hala widowiskowo-sportowa. Znał ją z licznych transmisji telewizyjnych. Teraz widział ją na żywo i wydała mu się jeszcze większa.
Jechali aleją Wojciecha Korfantego. Igor kojarzył to nazwisko, ale słabo. Jakiś wielki Polak na Śląsku albo Ślązak w Polsce. Pomyślał, że w ramach zabijania nudy sprawdzi sobie, kto to był.
Przygotował się do wysiadania, bo pamiętał, że to następny przystanek. Jeszcze raz rzucił okiem na Spodek. To był rzeczywiście fajny budynek. Chciałby zobaczyć jakiś mecz na żywo w środku.
„Koszutka – Misjonarzy Oblatów” – przeczytał napis na tablicy przystankowej. Był na miejscu. Jeszcze tylko dojść do mieszkania wujka. Ale co będzie, jak nie zastanie go w domu…?
Rozejrzał się ostrożnie i poszedł w stronę skrzyżowania. Nie chciał znowu pytać. Ostatnio poszło mu łatwo i wszystko zrozumiał, ale bał się, że tym razem ze śląskim językiem sobie nie poradzi. Wyjął smartfon i włączył aplikację z mapami. Kilka chwil zajęło mu wyszukanie Katowic i ulicy Iłłakowiczówny, przy której mieszkał wujek.
„Kto to Iłłakowiczówna?” – pomyślał. – „Nie mają jakichś innych, łatwiejszych nazwisk w tych Katowicach? Piłsudski, Władysław Jagiełło albo Grot-Rowecki?”
Znalazł. Ucieszył się, bo było już blisko. Wystarczyło pójść w lewo i po kilkuset metrach będzie już na miejscu. Poczekał na zielone światło i ruszył. Minął kościół. Doszedł do skrzyżowania i był na ulicy Iłłakowiczówny. Od razu zresztą przy właściwym bloku. Zadzwonił domofonem. Cisza. Zadzwonił raz jeszcze. Znowu nic.
– Super! – Był naprawdę zły. Cały plan poszedł do kosza. A taki był misterny. Wydawało się, że pójdzie jak z płatka. Co tu dużo mówić – od początku wiedział, że nic dobrego z tego wyjazdu nie będzie. Zadzwonił do taty. Nie odbierał. Potem kolejny raz do wujka Michała. Z takim samym efektem.
Rozejrzał się w poszukiwaniu pomocy, ale podwórko było puste. Tylko na ławeczce po drugiej stronie siedział jakiś starszy pan. Uśmiechnął się do niego niepewnie, a mężczyzna ostrożnie odwzajemnił uśmiech.
Igor odwrócił wzrok i popatrzył na ekran telefonu, gdzie miał włączoną aplikację z mapą. Plan miasta pokazywał, że obok są jakaś szkoła i boisko. Pomyślał, że tam pewnie znajdzie jakąś ławkę i trochę cienia, bo słońce dawało się już dość mocno we znaki. Zarzucił znowu plecak na ramię i ruszył w tamtą stronę.
Wyszedł spomiędzy bloków i zobaczył budynek szkolny. Po jego lewej stronie za drzewami rzeczywiście było boisko. Dochodziły z niego odgłosy gry. Igor miał nadzieję, że nie spotka tam takiej samej bandy chłopaków, jak w Warszawie. A jednak…
Na boisku było kilku chłopców w różnym wieku. Mieli od dziesięciu do trzynastu lat. Kopali parę piłek między sobą, ale nie toczył się żaden mecz. Z boku pod drzewami stała ławka przyniesiona z jakiegoś podwórka. Nie pasowała tutaj stylem, ale dawała możliwość, aby usiąść w cieniu. Igor skorzystał z tej opcji. Nie miał lepszego pomysłu na najbliższe minuty, a może godziny.
Jeszcze raz spróbował dodzwonić się do wujka i ojca. Bez efektu. Zauważył, że bateria jest już trochę nadwyrężona i postanowił odczekać jakiś czas, aby nie stracić kontaktu ze światem. Tym samym musiał zrezygnować z surfowania po internecie i grania w ściągnięte wcześniej gierki. Muzyka też odpadała.
Popatrzył na grających z niepewnością. Jeszcze czuł ciarki na plecach po ucieczce przed Ronaldo. Tymczasem okazało się, że nikt go nie zaczepia. Nawet go chyba nie zauważyli. Usiadł pod drzewem obok rzuconego plecaka. Podciągnął bojówki na kolanach i przygładził niesforną czuprynę.
– Dobra! – zawołał jeden z grających. – Może coś zagromy?
Pokiwali głowami i zebrali się kupkę, aby podzielić się na drużyny. Chwilę trwała przepychanka słowna i drobne szturchańce. Nie mogli jakoś dojść do porozumienia, kto powinien być z kim. Jedni byli młodsi, a drudzy wyżsi i nie składały się im się drużyny. W końcu jednak udało się coś ustalić. No prawie…
– Jednego momy[2] za mało – zauważył ten chłopak, który zaproponował rozegranie meczu.
– Ale my momy Kajtka – stwierdził kapitan przeciwnej drużyny. – On jest mniejszy.
– Mniejszy, nie mniejszy, też bydzie groł – odpowiedział chłopak i rozejrzał się dookoła. Zmrużył oczy, bo w cieniu drzewa przy wejściu na boisko dostrzegł Igora.
– Czekejcie. Zaroz wróca.
Ruszył w kierunku samotnego warszawiaka na śląskiej ziemi. Igor, kiedy to zobaczył, o mały włos nie zerwał się do ucieczki. To był u niego odruch z własnego podwórka.
– Cześ… – zaczął chłopak, kiedy zbliżył się do cienia. – Zagrosz z nami w gała?
Igor nerwowo zmierzwił swoje płomiennie rude włosy. Wstał i wziął do ręki plecak, jakby chciał odejść, ale odłożył go jednak i poprawił spodnie, podciągając je za pasek.
– Nie wiem – zaczął niepewnie. – Ja właściwie gram w piłkę tylko w szkole. W każdym razie na podwórku niedużo…
Chłopak otworzył szerzej oczy. Odwrócił się do reszty kolegów i krzyknął:
– Gorol!
– Trudno – odpowiedział jeden z młodych piłkarzy. – Wołej go i gromy.
– Tylko po polsku do niego godej – poradził inny.
– Staniesz na obronie – chłopak ponownie odwrócił się do Igora i jak za dotknięciem magicznej różdżki zmienił sposób wysławiania się na w pełni zrozumiały dla Igora. – Wykopywać mocno umiesz?
Igor przypomniał sobie swój poranny wykop na boisku w Warszawie i zrozumiał, że nadaje się na wykopywacza piłek spod nóg napastników. Pomyślał też, że właśnie tutaj na podwórku może się przełamać i pokazać, jakim jest naprawdę graczem. Nikt go nie zna. Nikt nie wie, czy jest dobry, czy słaby. Poza tym skoro mały Kajtek może grać, to i on sobie poradzi. Gorszy chyba nie będzie.
Sięgnął jeszcze raz po plecak i tym razem go podniósł. Ruszył za kapitanem swojej nowej drużyny na boisko. Tamten zatrzymał się, jakby sobie coś przypomniał. Podał Igorowi rękę brudną od łapania piłki:
– Krzysiek jestem.
– Igor. – Odwzajemnił uścisk.
Kiedy podeszli bliżej, drużyny już stały na swoich połowach. Okazało się, że do drużyny Igora trafili: Lucjan, Krystian, Hubert, Achim i oczywiście Krzysiek.
– Achim, staniesz na bramce – zakomenderował kapitan. – Igor bydzie stoł na obronie. Bydzie wykopywał. Tylko się nie kiwej.
– Skąd jesteś? – zapytał cicho Lucjan.
– Z Warszawy.
– Krzysiek – Lucjan wywrócił oczami. – Gorol i do tego z Warszawy.
– Za kim jesteś? – zapytał Hubert.
– Nie wiem… – Igor zaczynał żałować, że się zgodził i obawiał się sytuacji podobnej do porannej. – Jestem na obronie, to jestem przed Achimem, ale nie wiem, za kim będę stał…
– Za Legią? – dopytywał Hubert.
Igor nie zdążył powiedzieć, że nie jest kibicem żadnej drużyny. „Powinienem powiedzieć, że jestem z… Wałbrzycha” – pomyślał tylko. „Nikt nie wie, gdzie to w ogóle jest”.
– Bercik! – warknął Krzysiek, przerywając dyskusję. – Cicho bydziesz. Gromy, a nie godomy. Dej mu kopnąć gała.
– Dobra. Gromy – spuścił z tonu Hubert.
Krzysiek postawił piłkę na środku boiska i gwizdnął przeciągle na palcach. Zaczął się mecz.
Słońce padało prawie pionowo na boisko. Tak przynajmniej się wydawało Igorowi. Było strasznie gorąco. Mocno pożałował decyzji, aby zagrać w tym meczu. Miał po prostu siedzieć w cieniu i czekać na wujka, a tu tymczasem stoi na środku rozgrzanej patelni. Katastrofa.
Tymczasem akcje rozwijały się w najlepsze. Chłopcy grali całkiem nieźle, choć oczywiście nie wszyscy. Krzysiek próbował strzelać, ale piłka tylko otarła się o słupek i uderzyła w siatkę okalającą boisko. Bramkarz szybko pobiegł po nią i podał do najbliżej stojącego zawodnika ze swojej drużyny. Ten pobiegł w stronę bramki drużyny Igora i zgrabnie ominął Huberta. Okazało się, że drogę do bramki zasłania mu już tylko Igor i Achim, jako ostatnia deska ratunku.
Chłopak pochylił się i rzucił okiem na Igora, a potem na piłkę. Wypuścił ją sobie trochę do przodu i zmierzał do wykonania kolejnego zwodu. Zdziwił się, bo tam, gdzie miała być piłka przed wykonaniem manewru, już jej nie było. Igor nagle, szybciej niż ktokolwiek się spodziewał, podskoczył i mocnym wykopem posłał ją w kierunku budynku szkolnego. Tak jak rano, tak i teraz wykop udał się fantastycznie. Piłka zdała się lecieć jak na zwolnionym filmie i upadła w końcu, robiąc kilka kozłów.
– Kopać to ty umiesz – pochwalił go Krzysiek, a Hubert poklepał po plecach z uznaniem.
– Myślołech, że cie kiwnie – powiedział i pobiegł pilnować jednego z przeciwników.
Tamci tymczasem polecieli po piłkę. Znowu zaczęła się kiwanina, ale brak było celnych podań. Kolejny raz jeden z chłopaków przeciwnej drużyny próbował zwodów na Igorze. Pewnie sobie pomyślał, że udało mu się tylko raz, a teraz będzie łatwiej. Igor znowu z niezwykłym wyczuciem podskoczył do piłki, ale tym razem nie wykopał najmocniej jak umiał. Odebrał piłkę zgrabnie i lekko, a potem delikatnym zwodem minął przeciwnika. Dopiero teraz zamachnął się nogą i posłał piłkę aż pod bramkę po drugiej stronie boiska. Bramkarz prawie spał i o mało jej nie przepuścił.
– Eee, chopie, groć to ty umiesz, a kopa mosz jak… – powiedział z uznaniem Lucjan, ale porównania dobrego nie znalazł.
– Na sztopera się nadojesz. – Pokiwał głową Achim.
– Ja bym powiedział, że to taka angielska szkoła piłki nożnej. – Uśmiechnął się Krzysiek. – Kopnij i… biegnij.
Krzysiek, chcąc mieć równą liczbę zawodników z drużyną przeciwną, chwalił Igora, aby go nie zniechęcić. Dlatego też mówił do niego polszczyzną, a nie gwarą śląską. Igor poczuł się dumny. Minęło tylko kilka minut, a on dotknął piłki zaledwie dwa razy – za to z dużym sukcesem i zyskał uznanie nowych kolegów.
Gracze rozkręcili się po kolejnych paru minutach, a gra nabrała tempa. Zaczęły padać w końcu bramki, a Igor okazał się zawodnikiem „do przejścia”. Nie zawsze można wybić piłkę przeciwnikowi. Zmęczył się też trochę i zgrzał. Poprosił o kilka minut przerwy. Musiał zmienić długie bojówki na szorty. Nadal nie były to sportowe spodenki, tylko turystyczne spodnie z kieszeniami z boku, ale jednak szerokie i przewiewne. Buty pozostawały zupełnie niepiłkarskie, ale na to nic nie mógł poradzić.
W pewnym momencie uświadomił sobie, że zaczęło mu się podobać granie w piłkę nożną z tymi chłopakami. Zdziwiła go ta myśl. Pocieszał się, że znalazł kogoś, z kim będzie mógł porobić cokolwiek w Katowicach. Wiedział, że w razie kompletnej nudy po prostu wyjdzie na boisko i pogada z Krzyśkiem, Lucjanem czy Hubertem. „Miał rację Miras. Trzysta tysięcy mieszkańców. Musi być ktoś fajny”.
Igor miał jeszcze kilka udanych i mocnych interwencji. Zyskał w oczach nowych kolegów jeszcze bardziej. Grali tak długo, że stracili poczucie czasu. Przestali też dokładnie liczyć bramki, a kontrolowali jedynie różnicę. Nie była zresztą duża. Żadna drużyna nie prowadziła więcej niż dwoma bramkami. Byli już zmęczeni, kiedy wynik stanął na remisie i nikt nie mógł zdobyć gola. W końcu Krzysiek zaproponował, że ten, kto teraz strzeli – wygrywa. Nazwał to Złoty Gol.
Znowu kilka minut próbowali wepchnąć piłkę do bramki, ale bezskutecznie. Upał i bardzo długi mecz wyczerpały obie drużyny. Słaniali się na nogach. Wreszcie Krzysiek przebił się przez obronę i wydawało się, że strzeli upragnionego gola, ale w ostatniej chwili został skoszony bezpardonowym wejściem jednego z obrońców. Upadł i potoczył się po ziemi. Poderwał się jednak szybko i krzyknął:
– Karny! Rzut karny!
Oczywiście tamta drużyna protestowała, ale przewinienie było ewidentne. W końcu odsunęli się od piłki, a bramkarz zajął miejsce w bramce. Krzysiek ustawił piłkę. Zrobił kilka kroków w tył i stanął na szeroko rozstawionych nogach jak kowboj. Igor widział już gdzieś taki sposób ustawiania się do strzału, ale nie pamiętał, kiedy i gdzie. Krzysiek stał w tej pozycji trochę dłużej niż zwykle. Zapadła cisza.
– Co robisz? – zapytał Achim. – Bydziesz szczyloł?
Krzysiek myślał intensywnie i po sekundzie się rozluźnił. Popatrzył po twarzach chłopaków i wskazał na Igora.
– Ty strzelaj. Masz takiego kopa, że go rozwalisz.
– Co? Ja? – Igor nie mógł wyjść ze zdumienia.
– Kopnij po swojemu. Mocno. Tylko traf w bramkę – zadysponował Krzysiek.
Nikt nie zdążył zaprotestować. Igor, popchnięty delikatnie, podszedł do piłki i potem zrobił cztery kroki wstecz. Naśladował Krzyśka. Nagle zerwał się ciepły wiatr. Rude włosy zasłonił Igorowi oczy. Odgarnął je, wziął rozbieg i… walnął z całej siły. Piłka poleciała bardzo szybko, odbiła się od dolnej krawędzi poprzeczki i wpadła do bramki.
– Jeeest!!! – rozległ się wrzask drużyny Krzyśka.
– Jest! – krzyczał Igor.
Hubert podszedł do bramkarza przeciwników i powiedział:
– Koleś z Legii szczylił ci karnego! Ale numer!
Potem podbiegł do Igora i mocno poklepał go po plecach. Wszyscy cieszyli się jak dzieci. Byli dziećmi, ale tak się przecież mówi. Radość była taka, jakby wygrali Ligę Mistrzów albo jakiś puchar.
Po chwili z okien po drugiej stronie ulicy rozległo się wołanie:
– Achiiiim! Achiim! Na łobiad wracej.
Krzyczała mama Achima. Igor skorzystał z okazji, aby zapytać:
– Co to za imię? Achim? Arabskie?
Po chwili ciszy cała drużyna wybuchła śmiechem.
– Arabskie? – Krzysiek zwinął się, trzymając za brzuch. – Igor, na długo żeś do Katowic przyjechał?
– Na dwa tygodnie.
– No to kilka lekcji przed tobom – wrócił do gwary śląskiej. – My cię nauczymy szystkiego…
– No ale jakie to imię? – Igor nie dawał za wygraną.
– Joachim – wyjaśnił Achim. – Tutejsze imię.
Igor chciał się zapaść po ziemię, ale mu się nie udało…
– Musza iść na obiad – powiedział Achim i ruszył do domu.
– My też pódziemy – dodał Krzysiek. – Potem jeszcze pogromy.
Achim biegł najszybciej do domu. Po pierwsze, dlatego, że mama go zawołała, a ona nie znosiła sprzeciwu i opóźnień. Po drugie, dlatego że był już naprawdę głodny. Jego mama patrzyła z okna, jak syn przeskakuje przez uliczkę i zmierza do wejścia do kamienicy.
Hubert się nie śpieszył. Wiedział, że jego mama nie zrobiła jeszcze obiadu. U nich w domu jadało się o innych godzinach. Nie wiedział, dlaczego tak jest. Może dlatego, że mama nie była ze Śląska?
Ostatni z boiska schodził Lucjan. Popatrzył na pusty plac gry i suche drzewa dookoła. Uśmiechnął się, bo fajnie się dzisiaj grało. Potem ciężkim krokiem ruszył w swoją stronę. Mieszkał najdalej, ale lubił tu przychodzić, bo na tym boisku mecze były rozgrywane na serio.
[1] Tramwej czynoście – po śląsku: tramwaj numer trzynaście.
[2] Momy – po śląsku: mamy
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Rozdział 1. Kopnij i biegnij
Rozdział 2. Tam będzie strasznie nudno
Rozdział 3. Jak dojechać na Koszutkę?
Rozdział 4. Człowiek czy Patyk
Rozdział 5. Pierwszy list
Rozdział 6. Nareszcie poznajemy wujka Michała
Rozdział 7. Może znajdzie się miejsce na podłodze
Rozdział 8. Miras czy Mirosław
Rozdział 9. Kanczedzonga
Rozdział 10. Nie jedź do Radomia!
Rozdział 11. Tylko sprawdzimy… Rzucimy okiem…
Rozdział 12. Buszujący na strychu
Rozdział 13. Jest! Jest! Jest?
Rozdział 14. Raz my gonimy… Raz nas gonią
Rozdział 15. Godejcie po polsku
Rozdział 16. Wspaniałe pamiątki
Rozdział 17. Dziadek z Wehrmachtu
Rozdział 18. Drugi list
Rozdział 19. …i trzeci list
Rozdział 20. Najlepsze lody w Tarnowie
Rozdział 21. Kobyla Skała
Rozdział 22. Znowu łoimy w czasie tych wakacji
Rozdział 23. Nie powinno się przejadać… ale to są pierogi
Rozdział 24. Ekipa bez mrugnięcia okiem chce zwiedzać muzeum
Rozdział 25. Jak ktoś ucieka, to się go goni
Rozdział 26. Śniadanie, a potem zwiedzamy Katowice
Rozdział 27. Dzień dobry, ma pan jakieś książki?
Rozdział 28. Wejść łatwo, ale wyjść trudniej
Rozdział 29. Finezja czy siła, oto jest pytanie
Rozdział 30. Bułka z jogurtem jedzona na krawężniku
Rozdział 31. Zasadzka
Rozdział 32. Jak znieść ten ciężar
Rozdział 33. Wiedza Helmuta Trolla o gołębiach jest nieoceniona
Rozdział 34. Tu nie można niczego schować
Rozdział 35. Karabin Mauser wzór 98
Rozdział 36. Wszystko trzeba było zacząć od muzeum!
Rozdział 37. Do Londynu to chyba nie pojedziemy
Rozdział 38. No to w końcu Albert czy Adalbert?
Zakończenie
Od autora