Gdzie słychać szepty - Kate Pearsall - ebook + książka

Gdzie słychać szepty ebook

Pearsall Kate

4,1

Opis

Co stało się zeszłego lata? Dlaczego zniknęły wszystkie wspomnienia tamtej mrocznej nocy, a została tylko tajemnicza blizna, niejasne poczucie niepokoju na widok ciemnego lasu i koszmary, które wracają po zmroku? Gdy w spokojnym miasteczku Hollow ginie nastolatka, Tilia wie, że musi przełamać swój strach i zmierzyć się z demonami przeszłości. Może liczyć na pomoc kochających sióstr i niezwykłe moce, które kobiety w jej rodzinie od pokoleń czerpią z bliskości z naturą. Zanurz się w opowieści, która otuli cię zapachem ziół, górską mgłą, szelestem liści… i przeszyje twoje serce lodowatym niepokojem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 420

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (26 ocen)
10
10
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ciambella

Nie oderwiesz się od lektury

To jest jedna z tych książek, gdzie recenzja powinna być bardzo krótka. Powinna brzmieć: 10/10, WSPANIAŁA, NIE BĘDĘ CI SPOJLEROWAĆ, PO PROSTU JĄ KUP, PRZECZYTAJ I POLECAJ DALEJ. Ale jakiś czas temu postanowiłam sobie, że zostanę bookstagramerką, także oto moja profesjonalna recenzja ❤ "Gdzie słychać szepty" to niezwykła opowieść, która łączy w sobie elementy thrillera, powieści o dojrzewaniu i magicznego realizmu. Autorka, ze swoją niezwykłą umiejętnością budowania napięcia zaprasza czytelników do świata, gdzie granice między rzeczywistością a magią są niejednoznaczne, a siła kobiecości i bliskość z naturą stają się kluczem do rozwiązania mrocznej zagadki. Fabuła koncentruje się wokół Tili, młodej kobiety, która po traumatycznym wydarzeniu z przeszłości boryka się z amnezją, lękiem i koszmarami. Tajemnicza śmierć nastolatki w miasteczku Hollow staje się katalizatorem do odważnego zmierzenia się z własnymi demonami i próbą rozwikłania zagadki. Tilia, wspierana przez siły natury i ni...
20
MalinkaIKacper222

Nie oderwiesz się od lektury

Jeśli lubicie tajemnicze i mroczne książki to pozycja obowiązkowa. Miejskie legendy, które nie wiadomo czy są prawdziwe, czy nie, bo coraz więcej dowodów przejawia, że są prawda. Bohaterka, która zaginęła, nic nie pamięta, ale ma mroczne przebłyski. Zaginięcie 20 lat temu w lesie małego chłopca, którego do tej pory nie odnaleziono. Drzewo w środku lasu od którego bije dziwna energia.  Wszystkie re czynniki składają się na kawał tajemniczej historii. Rodzina Jamesów ma niezwykłe zdolność. Uwielbiam takie kobiece rodziny (odrazu kojarzą mi się z Koźlaczkami), a jak jeszcze władają magią w jakiś sposób to wow!  Każda z sióstr Tilii ma jakieś umiejętności, jedna wykrywa kłamstwa, druga widzi duchy, a nasza główna bohaterka CZUJE EMOCJE INNYCH LUDZI!! Odczuwa je przez smaki i dokładnie opisuje w książce jak smakuje radość, a jak smutek i to jest GENIALNE!! ZAKOŃCZENIE🤯 Pewnie, gdy będzie ze 100 stron przed końcem, to utworzy wam się pomysł na zakończenie, a wręcz będziecie pewnii, ż...
10
cricette

Dobrze spędzony czas

Miło spędziłam na tej książce czas. Polecam :)
00
Sandi98

Całkiem niezła

Było okej, ale bez szału. Jakoś nie mogłam się tu wczuć. Klimat był dosyć mroczny i to super, ale chyba bohaterka mi tu średnio siadła. Jeszcze ta cała zagadka. Jakoś mnie tu całkowicie nie zainteresowała, a rozwiązanie jej też było za proste. Szkoda bo mialam spore oczekiwania do niej.
00
Anna-Malgorzata

Dobrze spędzony czas

Przekonujący bohaterowie, ciekawa fabuła łącząca wątek kryminalny z paranormalnym i do tego subtelny wątek romantyczny to najważniejsze plusy książki. „Gdzie słychać szepty” to opowieść, która wzbudza zainteresowanie, ale nie przytłacza natłokiem skomplikowanych, magicznych treści. To naprawdę dobry wybór na mile spędzony czas. Polecam. Ania ze Skarbca Książek Cała recenzja: https://skarbiecksiazek.blogspot.com/2024/04/gdzie-sychac-szepty-kate-pearsall.html
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału:Bit­ter­sweet in the Hol­low
Prze­kład:Mo­nika Orent
Re­dak­tor pro­wa­dząca:Agata Ton­dera
Ko­rekta:Dag­mara Po­wolny,ko­rekta w pro­gra­mie firmy Lin­gventa
Skład:Mo­nika No­wicka
Ilu­stra­cje w środku:Koba Ana­sta­sia, Ma­riia Ku­tu­zova, Anna Ho­lyph/Shut­ter­stock.com
First pu­bli­shed in the Uni­ted Sta­tes of Ame­rica by G. P. Put­nam’s Sons, an im­print of Pen­guin Ran­dom Ho­use LLC, 2023 Co­py­ri­ght © 2023 by Kate Pe­ar­sall © Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o., War­szawa 2024 All ri­ghts re­se­rved
Wszyst­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści lub frag­men­tów książkimoż­liwe jest tylko na pod­sta­wiepi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-8299-691-3
Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o. 00-807 War­szawa, Al. Je­ro­zo­lim­skie 94 tel. 22 379 85 50, fax 22 379 85 51wy­daw­nic­two@bo­ok­s4ya.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Avy

I każ­dego, komu kie­dy­kol­wiek

zda­rzyło się wie­rzyć,

że czuje zbyt dużo lub zbyt głę­boko.

KSIĘGA GÓR­SKICH MĄ­DRO­ŚCI RO­DZINY JA­ME­SÓW

Czer­wiec

Tru­skaw­kowy Księ­życ

Czerw­cowa peł­nia Księ­życa na­staje, gdy doj­rze­wają tru­skawki. W taką noc emo­cje się­gają ze­nitu, a let­nie upały przy­no­szą nie­spo­żytą ener­gię, która wzmaga na­szą in­tu­icję. Na­leży wy­strze­gać się wy­bu­cho­wych tem­pe­ra­men­tów, nie­po­trzeb­nego ry­zyka, pło­mien­nej na­mięt­no­ści i sta­ran­nie uknu­tego pod­stępu. To ide­alny czas na rzu­ca­nie za­klęć zwią­za­nych z ochroną, siłą, po­dej­mo­wa­niem de­cy­zji, mi­ło­ścią i płod­no­ścią.

Ro­śliny se­zo­nowe

Ogród:

szpa­ragi, bu­raki, bro­kuły, ka­pu­sta, mar­chew, wi­śnie, wa­rzywa li­ścia­ste, zie­lone ce­bulki, zioła, gro­szek, rzod­kiewka, ra­bar­bar, tru­skawki i słodka pa­pryka

Oko­liczne te­reny:

po­ziomki, owoce świ­do­śliwy (zbie­rać z drzew na szczy­cie góry, by unik­nąć ro­bac­twa), po­krzywa, mni­szek le­kar­ski, żół­ciak siar­kowy, dzika mar­chew, strzałka sze­ro­ko­listna, grą­żel żółty

Ochronna lina z po­krzyw

Pod­czas pełni Księ­życa skręć dłu­gie włókna po­krzyw w przę­dzę, a na­stęp­nie spleć trzy stwo­rzone nici, by ufor­mo­wać z nich linę. Za­wiąż linę na klamce, by ochro­nić ja­kieś miej­sce, lub na nad­garstku, by ochro­nić czło­wieka. Gdy za­gro­że­nie mi­nie, spal linę lub od­pędź za jej po­mocą ko­lejne nie­bez­pie­czeń­stwa.

Misa z pi­wem po­zo­sta­wiona w ogro­dzie po­zwala po­zbyć się śli­ma­ków. Jed­nak, jak się ostat­nio oka­zało, przy­ciąga też naj­star­szego syna z ro­dziny miesz­ka­ją­cej na wzgó­rzu. Umiesz­cze­nie w mi­sie śli­maka przed jej wy­sta­wie­niem zdaje się dzia­łać – tak wno­szę po od­gło­sach dła­wie­nia i splu­wa­nia, ja­kie dało się sły­szeć ze­szłej nocy.

–Elora Ja­mes, 1935

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

To wiem na pewno: że­liwne ron­dle trzeba sma­ro­wać smal­cem; prze­twory naj­le­piej ro­bić, gdy Księ­życ jest w fa­zie uby­wa­ją­cej; a głę­boko skry­wane se­krety za­wsze wy­cho­dzą na jaw.

Usa­da­wiam się przed wbu­do­wa­nym w okno wen­ty­la­to­rem i uno­szę rą­bek ko­szuli tak, żeby po­wie­trze mu­skało mi skórę. Ha­rvest Moon to stary młyn zbo­żowy, a jego grube wa­pienne ściany za­pew­niają miły chłód. Tylko że przez sześć dni w ty­go­dniu ser­wu­jemy śnia­da­nia i lun­che, a gdy w kuchni praca wre, nie spo­sób uciec przed go­rą­cem.

Bab­cia wpa­truje się we mnie z dru­giego końca nie­wiel­kiej kuchni, gdzie przy­go­to­wuje je­dze­nie na ju­trzej­szy fe­sti­wal. Zręcz­nie ma­new­ruje no­żem w por­cji wie­przo­wych że­be­rek, którą do­stała w po­dzięce za wy­le­cze­nie dziecka Thomp­so­nów z kolki. Prze­bija się przez ko­ści i roz­biera mięso ka­wa­łek po ka­wałku; tnie bez prze­rwy, bez za­wa­ha­nia, na­wet gdy wzrok ma sku­piony na mnie. Ka­wałki mięsa wrzuca do mi­ski z pi­kantną ma­ry­natą we­dług jej se­kret­nego prze­pisu, a ko­ści na ro­sół układa na bla­sze. Nic się nie mar­nuje.

Ra­zem z sio­strami do­ra­sta­ły­śmy w tej kuchni, po­śród sto­łów ze stali nie­rdzew­nej, bia­łych ścian i de­li­kat­nej woni wy­bie­la­cza. Dla­tego wiem, co cho­dzi babci po gło­wie. Ta­kie tkwie­nie przy wia­traku może zo­stać ode­brane jako nie­rób­stwo, któ­rego bab­cia nie to­le­ruje, na­wet w czerwcu, gdy tem­pe­ra­tura w cie­niu prze­kra­cza już trzy­dzie­ści stopni.

Po karku spływa mi kro­pelka potu. To przez wil­goć, która od ty­go­dni utrzy­muje się u pod­nóża gór. Kie­dyś czy­ta­łam, że ist­nieje pewna ko­re­la­cja mię­dzy wzro­stem tem­pe­ra­tury i bru­tal­no­ści. Po­dobno naj­go­ręt­sze lata bu­dzą w lu­dziach naj­więk­szą agre­sję. Nie wiem, czy to prawda, ale na­wet te­raz, gdy po­wie­trze jest tak gę­ste i cięż­kie, emo­cje zdają się go­to­wać we wszyst­kich.

Na ty­łach kuchni Aster, moja star­sza o je­de­na­ście mie­sięcy sio­stra, pod­nosi me­ta­lową rączkę prze­my­sło­wej zmy­warki do na­czyń i uwal­nia kłęby pary, która przy­kleja jej ciemne włosy do ład­nej twa­rzyczki. Wszyst­kie cztery mamy ciemne włosy, błę­kitne oczy i pełne, ró­żowe usta, ale to wła­śnie Aster ma naj­ciem­niej­sze, naj­błę­kit­niej­sze i naj­peł­niej­sze. Jed­nak swoje piękno trak­tuje jak zbroję, która nie po­zwala in­nym za­nadto się do niej zbli­żyć. Jest jak róża z kol­cami.

Kiedy sięga, by od­sta­wić szklanki na wy­soką półkę, jej unie­siona ko­szulka od­sła­nia kilka li­nii czar­nego tu­szu, które wiją się i peł­zają wzdłuż bio­dra. Po tym, jak mama od­kryła u Aster wy­ta­tu­owa­nego węża, na całe lato prze­nio­sła ją na zmy­wak. I cho­ciaż chęt­nie unik­nę­ła­bym wy­cho­dze­nia na salę re­stau­ra­cyjną, nie za­zdrosz­czę jej. Zmy­wak to naj­go­ręt­sza ro­bota w kuchni.

Rosa, na­sza naj­star­sza sio­stra, prze­cho­dzi przez wa­ha­dłowe drzwi, trzy­ma­jąc na ra­mie­niu tacę za­sta­wioną brud­nymi na­czy­niami. Mija mnie spiesz­nie i pę­dzi w kie­runku zmy­waka. Aster, która w tym mo­men­cie sły­szy tylko dud­nie­nie pro­gramu my­cia pod wy­so­kim ci­śnie­niem, na­gle się od­wraca i wpada pro­sto na sio­strę. Ta­le­rze i szklanki obi­jają się o sie­bie z brzę­kiem, a ja ob­ser­wuję całą ak­cję w ocze­ki­wa­niu, aż wszystko ru­nie na zie­mię. Ja­kimś cu­dem jed­nak Rosa w ostat­niej chwili opa­no­wuje sy­tu­ację.

Kiedy wy­daje z sie­bie po­wolne wes­tchnie­nie ulgi, nóż do ste­ków ba­lan­su­jący na kra­wę­dzi tacy na­gle spada. Z ostrym dźwię­kiem giba się czub­kiem w de­ski pod­ło­gowe i gi­bie na boki.

– Nóż na ziemi – ostrzega mama, która za­wie­sza na mo­ment ząb­ko­wane ostrze swo­jego noża nad zie­loną skórką po­mi­dora.

– Będą kło­poty. – Bab­cia koń­czy starą lu­dową mą­drość i spo­gląda przez okno.

Niebo ma nie­zdrowy od­cień zie­leni, a nad gó­rami kłę­bią się bu­rzowe chmury.

Być może brzmi to jak bzdurne za­bo­bony, ale to praw­dziwe dzie­dzic­two ro­dziny Ja­me­sów. Od­kąd pa­mię­tam, wie­czo­rami na długo po tym, gdy ostatni klient opusz­czał re­stau­ra­cję, pi­sa­ły­śmy swoje ży­cze­nia bia­łym atra­men­tem na li­ściach lau­ro­wych, a po­tem zgnia­ta­ły­śmy je w pal­cach i wy­pusz­cza­ły­śmy na wiatr, cze­ka­jąc, aż po­wie­trze wy­pełni się ich gorz­kim aro­ma­tem. Uczy­ły­śmy się spe­cjal­nych słów, któ­rych ni­gdy nie wolno nam było za­pi­sać, tylko na­le­żało je wy­po­wie­dzieć szep­tem na jed­nym od­de­chu. Ob­ser­wo­wa­ły­śmy, jak bab­cia, mru­cząc pod no­sem tych kilka wy­ra­zów, spra­wiała, że opa­rze­nia od go­rą­cych pa­telni zni­kały z na­szych ciał, po­zo­sta­wia­jąc po so­bie nie­na­ru­szoną skórę.

– Uwa­żaj – prze­bą­kuje Rosa, na­chy­la­jąc się, by taca ze­śli­zgnęła się na blat z jej ra­mie­nia. Póź­niej spo­gląda na mnie. – Dzięki, że po pro­stu tam sto­isz, Ti­lio. Jak zwy­kle. – Jej uwaga jest jak uką­sze­nie osy. Za­nim zdążę po­czuć żą­dło, Rosa już się od­wraca.

Za­wsze by­ły­śmy bli­sko. Cztery sio­stry uro­dzone rok po roku. Po pro­stu nie mo­gło być ina­czej. Ale te­raz, gdy Rosa wró­ciła z col­lege’u, wszystko wy­daje się inne. To pierw­sza z dziew­czyn Ja­me­sów, która stąd wy­je­chała. Chyba nie pa­suje już do świata, jaki za sobą zo­sta­wiła.

Mama wy­ciera ręce w ścierkę we­pchniętą za pa­sek far­tuszka, któ­rym ob­wią­zała się w ta­lii, i sta­wia dwa ostat­nie ta­le­rze na du­żej tacy.

– Za­mó­wie­nie go­towe – mówi, ru­chem głowy wska­zu­jąc mi salę re­stau­ra­cyjną.

Żadne ży­cze­nia na li­ściach lau­ro­wych nie po­mogą mi wy­mi­gać się od pracy. Jesz­cze raz rzu­cam okiem na nóż wbity w pod­łogę i prze­ci­ska­jąc się obok Rosy, wy­cho­dzę z kuchni.

Gdy do­cie­ram do swo­jego sto­lika, sta­wiam tacę na sto­jaku, a po­tem zsu­wam każdy ta­lerz i kładę go przed od­po­wied­nim go­ściem. Ka­napka ze sma­żo­nymi zie­lo­nymi po­mi­do­rami dla pana z brodą; bu­łeczki ma­ślane po­lane so­sem z kieł­basą dla młod­szego męż­czy­zny z nie­wielką dziurą w koł­nie­rzyku; mio­dowy kur­czak z pa­telni i zupa z fa­soli pinto dla ko­biety w oku­la­rach; i hot dog z sa­łatką co­le­slaw dla ma­łego chłopca, który nie­ustan­nie wy­ciera nos w rę­kaw.

– Pro­szę po­wie­dzieć, gdyby po­trze­bo­wali pań­stwo cze­goś jesz­cze – rzu­cam, kła­dąc do­dat­kowe ser­wetki obok chłop­czyka, a go­ście za­bie­rają się do je­dze­nia.

Kiedy się­gam po pu­stą tacę, po moim ję­zyku roz­cho­dzi się słodko-ostry smak kan­dy­zo­wa­nych pa­pry­czek ja­la­peño, które bab­cia przy­rzą­dza za­wsze pod ko­niec lata. Ze zdzi­wie­niem pod­no­szę głowę i wi­dzę, jak pod nie­uwagę pana z brodą młod­szy męż­czy­zna zerka na ko­bietę sie­dzącą przy tym sa­mym sto­liku.

Kie­ruję się do kuchni, bo nie chcę od­kry­wać cu­dzych se­kre­tów, ale na­gle na ko­goś wpa­dam. Z im­pe­tem. Kra­wędź tacy ude­rza mnie w brodę, przez co gryzę się w ję­zyk. Tracę rów­no­wagę i po­ty­kam się o wła­sne nogi. Już mam prze­wró­cić się na oczach wszyst­kich, gdy ktoś wy­ciąga dłoń i ła­pie mnie za ra­mię. Mój wzrok wę­druje wzdłuż sil­nej ręki aż do zbyt do­sko­na­łej twa­rzy i osta­tecz­nie tylko prze­wraca mi się w żo­łądku.

Cole Spen­cer. Złoty chło­pak na­szego mia­steczka, przy­naj­mniej we­dług plo­tek, które co­dzien­nie krążą po re­stau­ra­cji. Pry­mus, prze­wod­ni­czący klasy, gwiazda fut­bolu, in­nymi słowy – wy­soki na sto osiem­dzie­siąt cen­ty­me­trów boży dar dla Ca­ball Hol­low, za­pa­ko­wany w mię­śnie i pro­mienną skórę. Jego mu­śnięte słoń­cem włosy rów­nie do­brze mo­głyby być ja­kąś cho­lerną au­re­olą.

Pusz­cza mnie i wkłada ręce do kie­szeni.

– Patrz, gdzie idziesz, Ja­mes.

James. Zu­peł­nie jakby nie od­róż­niał mnie od mo­ich sióstr. Jak­by­śmy ni­gdy nie byli bli­sko. Jakby nic się nie wy­da­rzyło.

Przez ostatni rok nie by­wał tu zbyt czę­sto, ale sły­sza­łam, że po­maga przy obo­zie fut­bo­lo­wym, a po nim tra­dy­cyj­nie przy­cho­dzi się do Ha­rvest Moon. To Cole za­po­cząt­ko­wał ten zwy­czaj jesz­cze za cza­sów, gdy nasi oj­co­wie mię­dzy zmia­nami oku­po­wali sto­lik na rogu. Za cza­sów, gdy wszystko było ina­czej.

– Wy­bacz. – Nie­spiesz­nie ki­wam głową i ką­śli­wie do­daję: – Nie wszy­scy po­tra­fią la­tać nad zie­mią na aniel­skich skrzy­dłach.

Ką­ciki jego oczu się zwę­żają, a całe ciało na­pina się pod zno­szoną szarą ko­szulką. Gdy­bym nie spo­dzie­wała się tej sub­tel­nej re­ak­cji, pew­nie bym jej nie do­strze­gła. Ro­dzina Spen­ce­rów cie­szy się spo­rym po­wa­ża­niem w ca­łym mia­steczku, ale Cole ni­gdy nie czuł się kom­for­towo z tą ad­o­ra­cją i pre­sją za­cho­wy­wa­nia po­zo­rów. Spen­ce­ro­wie bo­wiem też mają se­krety.

Moje drobne zwy­cię­stwo nie trwa jed­nak zbyt długo, bo usta wy­peł­nia mi smak dzi­kiego czosnku, ostry i gry­zący, prze­sy­cony stra­chem i obrzy­dze­niem. Od­ru­chowo marsz­czę nos i z tru­dem prze­ły­kam ten atak, sta­ram się ode­pchnąć uczu­cia, które nie na­leżą do mnie. Uczu­cia, które gdy tylko stracę czuj­ność, wsią­kają we mnie tak, że aż je­stem nimi prze­sy­cona.

Nie dość, że mi­mo­wol­nie po­znaję czy­jeś naj­skryt­sze uczu­cia, to jesz­cze coś tak do­sad­nie przy­po­mina mi, jak bar­dzo ina­czej po­strzega mnie te­raz Cole. I że ma do tego prawo.

– Sia­damy tu czy...? – Bry­son Ivers, ko­pacz dru­żyny fut­bo­lo­wej i oso­bi­sty cień Cole’a, prze­wie­sza rękę przez ra­mię Spen­cera i ge­stem wska­zuje wolny sto­lik w po­bliżu drzwi. Pło­szy mnie jego na­głe na­dej­ście. – O, prze­pra­szam, nie chcia­łem prze­szka­dzać w... – ma­cha do mnie – w czym­kol­wiek, co się tu dzieje.

Gdy Cole znów wbija we mnie mio­dowe oczy, czuję cie­pło na po­licz­kach i za­ci­skam palce na tacy. Jest coś w wy­ra­zie jego twa­rzy, ale znika zbyt szybko, bym mo­gła to na­zwać. Za­raz po­tem Spen­cer uśmie­cha się w sa­mo­za­do­wo­le­niu i do­ciera do mnie, jak długo się w niego wpa­try­wa­łam. Mru­gam i od­wra­cam wzrok.

– Co to było? – pyta Bry­son, cią­gnąc Cole’a w kie­runku sto­lika. Albo nie zdaje so­bie sprawy z tego, że na­dal je­stem tak bli­sko, by to sły­szeć, albo go to nie ob­cho­dzi.

– Wiesz, jaka ona jest. – Cole lekko wzru­sza ra­mio­nami. Zniża głos na tyle, że nie sły­szę, co mówi da­lej, ale w od­po­wie­dzi Bry­son od­chyla głowę i za­nosi się śmie­chem.

Wcho­dzę do kuchni przez wa­ha­dłowe drzwi. Czuję w ustach gorzki smak ko­rze­nia cy­ko­rii. Je­stem pewna, że Cole za­po­mni o mnie, gdy tylko skoń­czy lunch, tym­cza­sem ja będę jesz­cze długo wra­cać my­ślami do tej chwili i wku­rzać się na sie­bie, że po­zwo­li­łam, by znów za­go­ścił w moim umy­śle.

– Co jest? – pyta Aster, gdy prze­cho­dzę na tyły kuchni.

– Nie mogę wziąć no­wego sto­lika – wy­szep­tuję od razu, zer­ka­jąc na mamę i bab­cię. – Roso, zro­bisz to?

– Moja sek­cja jest za­ła­do­wana po brzegi, Ti­lio. – Na­wet nie pod­nosi wzroku znad tacy, którą przy­go­to­wuje do wy­da­nia. – Mam dość pro­ble­mów ze swo­imi sto­li­kami.

– Kto cię tak wpie­nił? – Aster opiera się bio­drem o blat tuż obok Rosy i krzy­żuje ręce. – Wiesz, że Ti­lia by to dla cie­bie zro­biła.

Rosa par­ska z iry­ta­cją i od­wraca się do mnie ple­cami.

– Nie za­wsze bę­dzie ktoś, kto sto­czy ba­ta­lie za cie­bie, Ti­lio. Im szyb­ciej się tego na­uczysz, tym le­piej. – Rzuca Aster po­nure spoj­rze­nie. – W ten spo­sób jej po­mogę. – Wpy­cha no­tes do przed­niej kie­szeni far­tu­cha, na­chyla się do mnie i szep­cze tak, że­bym tylko ja mo­gła ją usły­szeć: – Boże, do­ro­śnij wresz­cie.

Spusz­czam wzrok i przy­glą­dam się swoim dło­niom.

– Cho­dzi o Cole’a – mó­wię ci­cho, a słowa wię­zną mi w gar­dle. Nie­na­wi­dzę faktu, że na­wet po ta­kim cza­sie na­dal mnie to ru­sza.

Aster wzdy­cha i od­suwa się od blatu. Ściąga brudny far­tuch, zu­peł­nie jed­no­lity, taki, który z ła­two­ścią można po­trak­to­wać wy­bie­la­czem, po czym wy­mie­nia go na ład­niej­szy, ha­fto­wany, cze­ka­jący na wie­szaku przy drzwiach.

Rosa kręci głową.

– Mama po­wie­działa, że cały mie­siąc szo­ru­jesz gary. Żad­nych sto­łów i żad­nych na­piw­ków – przy­po­mina sio­strze. – Wściek­nie się, je­śli za­raz nie wró­cisz do na­czyń.

Spo­glą­dam na mamę, która stoi do nas ple­cami z te­le­fo­nem wci­śnię­tym mię­dzy ucho i ra­mię i gry­zmoli coś w no­te­sie. Pew­nie przyj­muje za­mó­wie­nie albo do­piero składa je u do­stawcy. W każ­dym ra­zie nie zaj­mie jej to zbyt długo.

Nim zbie­ram się na od­wagę, by za­trzy­mać Aster, ta już prze­ci­ska się obok Rosy i po­py­cha wa­ha­dłowe drzwi.

– Za­raz będę – rzuca przez ra­mię.

Rosa wo­dzi za nią wzro­kiem z za­ci­śnię­tymi ustami. Jesz­cze przez chwilę zwle­kam, a póź­niej w ślad za Aster wy­cho­dzę z kuchni, jed­nak za­trzy­muję się przy la­dzie. Zdą­żyła już do­trzeć do sto­lika, przy któ­rym sie­dzi Cole oto­czony zna­jo­mymi. Ob­ser­wuję ją, jak za­pi­suje w no­te­sie za­mó­wie­nia i sta­now­czo od­ma­wia proś­bom Bry­sona o pod­mianę skład­ni­ków. W dro­dze po­wrot­nej do kuchni pusz­cza do mnie oczko i wrę­cza mi kar­teczkę. Je­śli po­wie­szę ją te­raz na szy­nie z za­mó­wie­niami, mama na­wet się nie po­ła­pie.

Już za­czy­nam się roz­luź­niać, gdy wtem Ha­rvest Moon za­lewa ciem­ność. Na sali za­pada ci­sza, a niebo spo­wija czerń. Spo­glą­dam przez duże fron­towe okno i wi­dzę, jak au­to­bus da­le­ko­bieżny włą­cza świa­tła i od­jeż­dża z przy­stanku na rogu. Let­nie bu­rze w Ca­ball Hol­low po­tra­fią być po­tężne i gwał­towne, ale ta nad­ciąga wy­jąt­kowo szybko.

Po­ryw wia­tru otwiera drzwi fron­towe z ta­kim im­pe­tem, że ude­rzają w ścianę. Uno­szę rękę, by ochro­nić się przed na­po­rem ku­rzu i pyłu, który wdziera się do środka wraz z po­wie­wem pach­ną­cym słod­kimi kwia­tami zło­to­głowu i pie­przem. Za­raz wiatr cich­nie i drzwi się za­my­kają.

Kiedy otwie­ram oczy, z dru­giej strony lady spo­gląda na mnie twarz, któ­rej nie wi­dzia­łam od dawna.

– Da­lia – ce­dzę, mimo że za­schło mi w gar­dle. – Nie wie­dzia­łam, że wró­ci­łaś.

Da­lia Cal­houn ukoń­czyła szkołę ra­zem z Rosą, póź­niej wy­je­chała do col­lege’u w mie­ście, nie oglą­da­jąc się za sie­bie. Kie­dyś by­ły­śmy przy­ja­ciół­kami. Na­wet mnie wy­da­wało się to za­ska­ku­jące, bo Da­lia za­wsze była wy­ga­dana i lu­biana, ja na­to­miast dziwna i ci­cha. Te­raz z tru­dem ją roz­po­zna­łam. Jej włosy, kie­dyś w ko­lo­rze my­siego fu­terka, te­raz są zu­peł­nie czer­wone, wy­glą­dają, jakby wy­lały się z bu­telki wi­śnio­wego soku.

– Cześć, Ti­lio. – Da­lia wy­chyla się nad la­mi­no­wany blat i na mo­ment mnie obej­muje. Czuję, jak po moim pod­nie­bie­niu roz­cho­dzi się orzeź­wia­jący smak cy­tryny. – Wiesz, jak to działa. Obecna Kró­lowa Ciem musi uko­ro­no­wać przy­szłą, więc je­stem. – Wzru­sza ra­mio­nami, ale oczy jej błysz­czą. – Wy­star­tu­jesz na kró­lową, prawda?

Każ­dego roku pod­czas Fe­sti­walu Ciem dziew­częta z ostat­nich klas zgła­szają pro­jekty, któ­rymi od­dają cześć Ca­ball Hol­low. Mają na­dzieję, że to po­zwoli im uzy­skać ty­tuł Kró­lo­wej Ciem i zdo­być sty­pen­dium w col­lege’u.Da­lia w ra­mach pro­jektu stwo­rzyła pod­cast o le­gen­dar­nym czło­wieku-ćmie, który stał się in­spi­ra­cją dla ca­łego fe­sti­walu. Te­raz stu­diuje dzien­ni­kar­stwo te­le­wi­zyjne i  ra­diowe, i nic w tym dziw­nego, je­śli wziąć pod uwagę jej głos, przy­dy­miony i ma­ślany jak miód z kwa­śno­drzewu, i jej nie­koń­czący się ar­se­nał py­tań. Ale po­mysł, że­bym ja zo­stała Kró­lową Ciem, jest śmie­chu wart z wielu po­wo­dów.

– To chyba nie jest do­bry po­mysł – wy­krę­cam się.

– Żar­tu­jesz? Twój bank prze­pi­sów na pewno wy­gra. Moja bab­cia była za­chwy­cona, gdy chcia­łaś po­znać jej stare re­cep­tury. Za­nim ode­szła, czę­sto wspo­mi­nała czas, który z tobą spę­dziła.

Za­wsze lu­bi­łam piec i go­to­wać, więc z po­czątku z czy­stej cie­ka­wo­ści pro­si­łam star­szych są­sia­dów, by zdra­dzili mi ro­dzinne prze­pisy. Oka­zało się, że ulu­bione po­trawy nie­rzadko za­wie­rają tyle wspo­mnień, co skład­ni­ków.

Wi­dzia­łam, że lu­dzi cie­szy dzie­le­nie się wie­dzą z kimś, kto chce ich słu­chać.

Bab­cia Da­lii, Par­lee Wil­ker­son, zgo­dziła się na­uczyć mnie przy­rzą­dzać jej słynny chleb bez droż­dży. Kie­dyś było to tra­dy­cyjne pie­czywo Ca­ball Hol­low, a liczba ist­nie­ją­cych prze­pi­sów do­rów­ny­wała nie­mal licz­bie ro­dzin za­miesz­ku­ją­cych tę oko­licę. Te­raz jed­nak nie­wielu oso­bom wy­star­cza czasu i chęci, by przy­rzą­dzać tak pra­co­chłonne wy­pieki. Da­lia miesz­kała wtedy z bab­cią i po­zna­ły­śmy się wła­śnie w trak­cie tego dwu­dnio­wego ry­tu­ału pie­cze­nia. Póź­niej pani Wil­ker­son za­pra­szała mnie jesz­cze, by po­dzie­lić się ko­lej­nymi prze­pi­sami: na pla­cek z octem, któ­rego re­cep­turę udo­sko­na­liła jej cio­teczna babka, klu­ski z je­ży­nami przy­rzą­dzane z resz­tek cia­sta bisz­kop­to­wego, które uwiel­biała jej mama, i cy­na­mo­nową szar­lotkę skro­pioną odro­biną do­mo­wego bim­bru jej męża. Przez cały ten czas zbli­ża­ły­śmy się do sie­bie z Da­lią, a na­sza przy­jaźń za­wią­zana w kuchni prze­kro­czyła jej próg i prze­nio­sła się do szkoły, a także poza nią.

Ale to było kie­dyś. Cia­sto na chleb bez droż­dży jest nie­zmier­nie ka­pry­śne, a we­dle tra­dy­cji nie­udany bo­che­nek to zwia­stun nie­szczę­ścia. Tam­tego dnia w kuchni z Da­lią i jej bab­cią pie­czywo się udało, ale sama ni­gdy póź­niej nie po­wtó­rzy­łam tego suk­cesu.

– Wła­ści­wie już tego nie ro­bię. – Na szyi czuję go­rąco, ko­niuszki pal­ców mam za to lo­do­wate. Jak to moż­liwe, że tę­sk­nię za czymś i jed­no­cze­śnie się tego boję? Prze­no­szę wzrok z Da­lii na sto­lik, przy któ­rym sie­dzi Cole ze zna­jo­mymi. – Od ze­szłego lata.

– Och. – Wi­dzę, że wy­ciąga błędne wnio­ski, bo ze współ­czu­ciem ściąga brwi. – Je­śli oba­wiasz się, że ko­mi­sja weź­mie pod uwagę to, co wy­da­rzyło się rok temu, to nie­po­trzeb­nie. Wszy­scy wie­dzą, że to był straszny wy­pa­dek.

– Wy­pa­dek, wła­śnie. – Wzru­szam ra­mio­nami i od­wra­cam wzrok. Ra­czej skan­dal.

Gdy znów na sie­bie spo­glą­damy, Da­lia ob­da­rza mnie peł­nym zro­zu­mie­nia uśmie­chem i na­chyla się bli­żej.

– Na­prawdę nic nie pa­mię­tasz?

Całe moje ciało prze­cho­dzi dreszcz, zu­peł­nie jakby krew w ży­łach zmie­niła się w lo­do­watą wodę; za­ci­skam po­wieki. Wła­śnie dla­tego uni­kam każ­dego, kto był tam pod­czas nocy, gdy za­gi­nę­łam. Przez ostat­nie dwa­na­ście mie­sięcy pró­bo­wa­łam za­po­mnieć o tym, jak mało pa­mię­tam, a te­raz za sprawą tych kilku słów znów je­stem w le­sie. Ciem­ność na­piera na mnie ja­kimś nie­na­tu­ral­nym cię­ża­rem, nie­wi­dzialne ga­łę­zie cią­gną mnie za włosy i ka­le­czą mi skórę, gdy bie­gnę co­raz szyb­ciej. I szyb­ciej. Naj­szyb­ciej, jak po­tra­fię. Moja klatka pier­siowa unosi się i opada, a skrawki wspo­mnień na­wet te­raz kradną mi od­dech. Zdaje się, że Da­lia nic nie za­uważa.

– Tylko urywki – od­po­wia­dam wresz­cie. Przy­ci­skam do czoła trzę­sącą się rękę. – Nic się nie klei. Le­ka­rze mó­wią, że to amne­zja po­ura­zowa.

Na ze­wnątrz roz­lega się dźwięk klak­sonu i Da­lia od­wraca się, by spoj­rzeć w tam­tym kie­runku.

– Mu­szę iść, ale jest coś, o czym chcę z tobą po­roz­ma­wiać. Bę­dziesz ju­tro na fe­sti­walu, prawda?

Prze­ły­kam pa­lący mnie strach i udaje mi się ski­nąć głową. Da­lia uśmie­cha się sze­roko, ści­ska moją rękę, a po­tem ru­sza w kie­runku drzwi. Za­trzy­muje się na chwilę, by po­kle­pać Cole’a po ra­mie­niu i po­ma­chać do Bry­sona z dru­giego końca stołu. Drzwi otwiera jej ja­kiś nie­znany mi męż­czy­zna w ko­szulce li­ce­al­nego klubu spor­to­wego Ca­ball Hol­low.

Gdy tracę ją z oczu, zmu­szam się, by od­two­rzyć urywki wspo­mnień z tam­tej let­niej nocy. Ale to jak od­wzo­ro­wy­wa­nie w my­ślach kształtu si­niaka na pod­sta­wie po­strzę­pio­nych kra­wę­dzi wy­gry­zio­nego przez mole ma­te­riału.

Ap­pa­la­chy to jedne z naj­star­szych gór świata, w za­mierz­chłych cza­sach ra­zem ze szkoc­kimi Hi­gh­lands sta­no­wiły jedno pa­smo gór­skie. To po­śród tych gór i do­lin zro­dziły się żywe le­gendy i hi­sto­rie. Moja opo­wiada o dziew­czy­nie, która znika na noc w bez­kre­sie lasu na­ro­do­wego, o stra­chu przed nie­zna­nym i o tym, co może kryć się w cie­niach naj­głęb­szej ciem­no­ści. Ale nie daj­cie się zwieść, to nie­je­dyna ta­jem­nica, jaka czai się u pod­nóża tych pra­daw­nych szczy­tów.

I choć bar­dzo chcę za­po­mnieć, wiem, że cza­sami ta­jem­nice to na­siona, które tylko cze­kają na od­po­wied­nie wa­runki, by wy­kieł­ko­wać. Im głę­biej się je za­ko­pie, tym sil­niej­sze wy­ro­sną.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki