Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Geniusz i świnie” to reporterska opowieść o Jacku Karpińskim (1927−2010), który w latach 70. minionego wieku zbudował w Polsce komputer szybszy niż pecety dziesięć lat później. Tyle że nic z tego nie wynikło – dla Polski, bo dla konstruktora i owszem – ogromne kłopoty.
Dlaczego geniusz nie odniósł tak oczywistego, wydawałoby się, sukcesu? Bo żył w komunistycznym kraju? I jego komputer mógł stać się konkurencją dla radzieckiego? A może miał zbyt trudny charakter? Łatwiej by mu pewnie było za granicą, ale tam, choć propozycji nie brakowało, pracować nie chciał. Czy dlatego, że wychowany został na patriotę i nie tylko walczył – był żołnierzem legendarnego batalionu „Zośka” – ale też pragnął pracować dla kraju? I pracował, choć władze usuwały go z kolejnych zakładów jako wroga ludu.
Piotr Lipiński szuka odpowiedzi na te i inne pytania, choćby o współpracę z tajnymi służbami; bada archiwa, rozmawia z ludźmi, którzy Karpińskiego znali, oraz z samym bohaterem swej opowieści. W efekcie książka jest nie tylko portretem intrygującej osobowości i obrazem specyficznego okresu naszych dziejów, ale też pasjonującą opowieścią o cenie twórczości i ryzyka, które wymaga ofiar, ale nadaje życiu smak.</p>
Piotr Lipiński (1967) – reporter historyczny przez niemal dwadzieścia lat związany z „Gazetą Wyborczą”. Autor książek „Humer i inni”, „Raport Rzepeckiego” oraz cyklu o Bierucie: „Bolesław Niejasny”, „Ofiary Niejasnego”, „Towarzysze Niejasnego”. Laureat wyróżnień Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich oraz nominacji miesięcznika „Press” w kategoriach reportaż i wywiad. W 2009 na Ogólnopolskim Festiwalu Mediów Człowiek w Zagrożeniu otrzymał nagrodę prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za zrealizowany dla TVP 1 dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem?”, który posłużył za punkt wyjścia dla książki „Geniusz i świnie”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 299
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Igorowi
– Gdyby Amerykanie skazali na śmierć cywilną Billa Gatesa, byłoby to równie absurdalne jak to, co zrobiono z Jackiem Karpińskim w Polsce – uważa redaktor naczelny czasopisma informatycznego „CRN”, Adrian Markowski. I nie może wyjść z podziwu: – Zbudowany przez Karpińskiego komputer wykonywał milion operacji na sekundę – więcej niż pecety dziesięć lat później!
– Komputery Karpińskiego miałyby większą szansę na produkcję, gdyby konstruktor należał do partii.
To opinia Józefa Tejchmy, w owych latach wicepremiera polskiego rządu, ministra, członka Biura Politycznego i Komitetu Centralnego PZPR.
– To był geniusz.
Co do tego nie ma wątpliwości Diana Wierzbicka, współpracowniczka Karpińskiego. I dodaje:
– Geniusz, który miał wizję tego, co tworzy, a innymi sprawami w ogóle się nie interesował.
Być geniuszem w PRL to jednak za mało. Należało jeszcze polubić świnie.
Najpierw był cud. Rano na śniadanie Jacek Karpiński zjadł biały ser z miodem. To był jego codzienny rytuał od dziesiątków lat. Kuchnię wypełnił zapach kawy instant marago, popijanej z wielkiego kubka. Mieszkanie w Warszawie rozbrzmiewało muzyką jego ulubieńca, Bacha. Znał ją na pamięć. Po komputerach to muzyka była jego drugą pasją. Do filharmonii chodził regularnie, wykupił abonament.
Jacek dostrzegał podobieństwa w komponowaniu muzyki i budowaniu cyfrowych mózgów. Uważał, że komputery to dzieła sztuki, podobnie jak pisane dla nich programy. Konstruktorzy i programiści to artyści, którzy tworzą piękne, niepowtarzalne dzieła.
Każdą swoją maszynę budował najpierw w głowie, podczas spacerów w lesie, jazdy na rowerze i tego, co uważał za najprzyjemniejsze: górskiej wspinaczki. Wierzył w siłę podświadomości, w której mimowolnie łączą się ze sobą pomysły i skojarzenia.
Ostatnie miesiące to była mordercza praca. Mawiał, że skoro dziecko potrzebuje tylko dziewięciu miesięcy, aby przyjść na świat, to komputer nie powinien rodzić się dłużej.
Pracujący z nim konstruktorzy przesiadywali w zakładzie po dziesięć, dwanaście godzin. Przez ostatnie trzy dni przed uruchomieniem nowej maszyny w ogóle nie wychodzili do domu.
Jacek Karpiński przeszedł do głównego pokoju i włączył telewizor. Polskę zalewała propaganda sukcesu. Pokazywano migawki z ostatnich podróży Edwarda Gierka, który przejął władzę po siermiężnym Gomułce. Wraz z nowym pierwszym sekretarzem partii pojawiła się nadzieja, że ludzie wreszcie zaczną żyć lepiej. Że rządzący Polską komuniści bardziej zajmą się codziennymi potrzebami Polaków niż narzucaną przez Związek Radziecki ideologią.
Choć Jacek Karpiński – i prawie nikt z zespołu – nie należał do partii, to wszyscy uwierzyli, że przed Polską pojawiła się szansa na zmiany. Sami przecież pracowali nad komputerem, który zapowiadał się jako jedna z najlepszych maszyn na świecie. Kiedy wraca wiara, ludzie odzyskują radość życia, nawet w komunizmie.
Edward Gierek od kilku miesięcy jeździł po kraju i mobilizował Polaków. W styczniu 1971 roku po raz pierwszy rzucił swój słynny propagandowy slogan. Na zebraniu z aktywem partyjnym Trójmiasta, kończąc przemówienie dotyczące przyszłości kraju, zapytał:
– To jak, towarzysze, pomożecie?
Sala odpowiedziała:
– Pomożemy, pomożemy!
Jacek Karpiński zajrzał do gazety – opisywano przygotowania do Targów Poznańskich, najbardziej znanej w Polsce ekspozycji przemysłu. Pokazywano tam wszystko: obrabiarki, glebogryzarki, maszyny do szycia. A wśród nich – komputery. Na wystawie po raz pierwszy miała się znaleźć przełomowa konstrukcja Karpińskiego, komputer K-202.
Zbudował go w kilkunastoosobowym zespole. Zapamiętał fantastyczną atmosferę pracy. Komputerowcy nie liczyli na duże pieniądze. W PRL rzadko kto wyróżniał się zarobkami. Ale budowa elektronicznego mózgu to zajęcie tak pasjonujące, jakby spełniały się marzenia o największym bogactwie i egzotycznych podróżach.
To była romantyczna wyprawa w nieznane. Rodacy oglądali w Polskiej Kronice Filmowej olbrzymie, wypełniające cały pokój rodzime komputery marki Odra. Tymczasem Karpiński wymyślił maszynę wielkości średniej walizki. Opowieść o niej brzmiała jak bajka. Uwierzyć w nią mogli tylko konstruktorzy wybijający się ponad krajową średnią. Koncepcja była tak wyrafinowana, że większość informatyków w ogóle jej nie rozumiała.
Ale prawdę mówiąc, jeszcze gorzej mieli ci, którzy ją pojęli i zamierzali wcielić w życie: wyobraźnia zderzyła się z bezradnością socjalistycznego przemysłu. Już przy poprzednim komputerze Karpińskiego, słynnym KAR-65, konstruktorzy większość oprzyrządowania robili sami. Polski przemysł elektroniczny nie radził sobie z nietypowymi zleceniami. Pracownicy Jacka zamawiali więc elementy w najbardziej zaskakujących miejscach. Blaszki stykowe, razem z kielichami mszalnymi, złocił Veritas. Obwody drukowane trawił prywatny fotograf-portrecista.
Współpracownicy widzieli w Karpińskim nie tylko geniusza, ale też wizjonera. Niedawno zaproszono go do telewizyjnego programu „Zza kulis elektroniki”. Prowadzący w rogowych okularach zapytał:
– Szał mikrominiaturyzacji ogarnął elektroników. Czego zwykły, przeciętny śmiertelnik może spodziewać się od mikroelektroniki w przyszłości?
Jacek Karpiński odpowiedział z przekonaniem:
– Warto od razu uwzględnić rozwój cywilizacji. Ludzkość na wynalezienie koła potrzebowała tysięcy lat, na wprowadzenie maszyny parowej – kilkudziesięciu, a na wprowadzenie komputerów będzie trzeba dwudziestu. A nie wiadomo, jak szybki nastąpi postęp za lat dziesięć. W każdym razie musimy jak najszybciej myśleć o tym, ażeby przyspieszyć nasz rozwój i gonić światową czołówkę.
Wyglądało na to, że jego K-202 nie tylko dołączył do światowej czołówki, ale nawet zostawił ją w tyle.
Po śniadaniu Jacek Karpiński wsiadł do swojego forda capri i ruszył do Poznania. Uwielbiał ostrą jazdę. Startował w wyścigach, kiedyś wygrał nawet Monte Calvaria, zimowy rajd w okolicach Warszawy. Jechał wtedy triumphem heraldem. Ale cenzura wycięła jego nazwisko. Dostał puchar, w prasie jeszcze następnego dnia można było przeczytać, że zwyciężył. Ale już po tygodniu z publikacji związku motorowego wynikało, że kto inny zajął pierwsze miejsce.
Dziś jednak nie obawiał się urzędników z ulicy Mysiej, gdzie mieścił się urząd cenzorski. Karpiński był właśnie u szczytu powodzenia. Na szczęście zrozumiał to dopiero po latach. Kiedy kariera sięga zenitu, nie zdajemy sobie sprawy, że to właśnie ten moment. I dobrze, bo na szczycie powodzenia dopadałaby nas depresyjna myśl, że niczego lepszego w życiu już nie doświadczymy.
Jacek po drodze do Poznania podśpiewywał piosenki. Czasami, dla żartu, sam je komponował. Miał w domu klawesyn, kiedyś kupił mikrofon, żeby je nagrywać. Muzykował jednak nie z nut, ale ze słuchu, z pamięci. Kolejne akordy, synkopy i pauzy wypełniały jego życie.
I wówczas właśnie, na Targach Poznańskich w 1971 roku, zdarzył się lokalny świecki cud. Przy komputerze K-202, zaprojektowanym przez Jacka Karpińskiego, zatrzymał się sam Edward Gierek, ówcześnie panujący Pierwszy Sekretarz Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Towarzyszył mu tylko nieco mniej wybitny przedstawiciel władzy w osobie premiera Piotra Jaroszewicza. Za nimi, w pełnym powagi i szacunku odstępie, sunął dwór złożony z partyjnych potakiwaczy, urzędniczych halabardników i telewizyjnych służek.
Dostojnie przystanęli przy komputerze.
– Ekspozycja była wspaniała – wspominał ten dzień Jacek Karpiński. – Prototyp pokazaliśmy pod hasłem, że jest to minikomputer uniwersalny, nadający się do sterowania różnymi automatami i przemysłowymi urządzeniami. Pierwszy Sekretarz Edward Gierek wraz ze świtą całego rządu, z premierem Jaroszewiczem i wszystkim ministrami, zatrzymał się przy naszym stoisku i rozmawiał ze mną przez piętnaście minut! Co odnotowano we wszystkich annałach! Że towarzysz Pierwszy Sekretarz poświęcił piętnaście minut na rozmowę z panem Karpińskim!
Przywódca partii i narodu, jak pisano wówczas o Gierku, pogratulował, a pod koniec zapytał, czy Karpiński rzeczywiście doprowadzi do produkcji urządzenia. Jacek odpowiedział z uśmiechem na twarzy:
– A pomożecie?
Towarzysz sekretarz wyczuł żart i podchwycił:
– O tak, pomożemy, pomożemy!
Ten kwadrans mógł odmienić dzieje polskiej informatyki. Jacek Karpiński skonstruował jeden z najlepszych na świecie komputerów. Przez chwilę mieliśmy szansę na polską Dolinę Krzemową.
„Człowiek, który nie chciał, aby ktokolwiek deptał mu po głowie, dlatego wybierał sobie mieszkanie na najwyższym piętrze”. Tak Roman Bratny opisywał bohatera powieści „Lot ku ziemi”. Pierwowzorem tej postaci był Jacek Karpiński. „Tym, co zadecydowało o wszystkim na zawsze, była jego obsesja: brać udział, być”.
Myśli Jacka Karpińskiego zawsze pędziły do przodu. Zanim skończył jakąś maszynę, rozwijał w głowie pomysł na następną. Fascynowało go to, co jeszcze może zrobić, a nie to, co już działało.
Historia jego najlepszego i najbardziej znanego komputera – K-202 – zaczęła się pod koniec lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Jacek Karpiński właśnie kończył sporych rozmiarów maszynę nazwaną KAR-65, kiedy wpadł na szalony w owych czasach pomysł. Wymyślił komputer, który mógłby zmieścić się w walizce. Wizja wydawała się niedorzeczna – ówczesne maszyny zajmowały całe ściany w laboratoriach. Tymczasem Karpińskiemu przyszło do głowy urządzenie, którego wielkość można by dziś porównać do leżącego na biurku peceta.
Pomysł miał jednak szansę powodzenia, bo na rynku pojawiły się właśnie układy scalone. Mieściły jeszcze niewiele obwodów, cechowały się tak zwaną małą skalą integracji. Ale i tak w porównaniu z tranzystorami stanowiły olbrzymi postęp. To, co do tej pory zajmowało płytkę o rozmiarze połowy kartki A-4, teraz wchodziło do kostki o wymiarach dwadzieścia na sześć milimetrów.
W elektronice – inaczej niż w życiu – mniejsze zawsze znaczyło lepsze.
Rano Jacek Karpiński pobiegł do profesora Jerzego Pniewskiego, szefa Instytutu Fizyki Doświadczalnej; tu pracował na etacie, tu powstawała jego poprzednia konstrukcja, KAR-65.
– Chciałbym zbudować nową, jeszcze lepszą maszynę! – powiedział z entuzjazmem.
Tym razem profesor był sceptyczny.
– Panie Jacku – powiedział – my nie jesteśmy instytutem komputerów, tylko fizyki. Badamy atomy, a nie produkujemy maszyny. Zrobiliśmy KAR-65, ale na kolejną konstrukcję nie mogę się zgodzić. Z tym pomysłem trzeba iść do przemysłu.
Jacek Karpiński popędził z projektem do znajomego pułkownika, któremu pomysł szalenie się spodobał. Inżynier nie czuł zakłopotania, że próbuje zainteresować wojsko.
– Wyszedłem z założenia, że armia potrzebuje takiego urządzenia – tłumaczył. – A z punktu widzenia obywatela Polski jest to nieszkodliwe, ponieważ taki komputer nie służy ani do tajnych misji, ani do strzelania rakietami. On się po prostu do tego nie nadaje. Wszystkie zaawansowane rozwiązania, ważne dla obronności kraju, Rosjanie zwyczajnie kradli od Amerykanów. Nie czułem więc dyskomfortu, że mój komputer będzie służył w wojsku.
Armia przyznała, że bardzo chętnie korzystałaby z takiego urządzenia. Pod warunkiem, że ktoś je wcześniej wyprodukuje. Typowo wojskowe podejście, całkiem jak z ludźmi. Siły zbrojne zawsze chętnie mobilizowały to, co kto inny powołał do życia.
Karpiński nie poddawał się. Po rodzicach odziedziczył entuzjazm i upór w dążeniu do celu. Pobiegł do Zjednoczenia Mera. Trafił na dyrektora Jerzego Huka. Ten również uznał projekt za ciekawy. Nastąpił przełom – skończyło się niechętne wzruszanie ramionami. Ktoś wreszcie postanowił przyjrzeć się projektowi.
Huk, jak na prawdziwego urzędnika przystało, do gruntownego zbadania wynalazku powołał komisję. I wówczas rozsypał się domek z kart, który mozolnie wznosił Karpiński. Porównanie z kartami jest o tyle trafne, że na tym etapie wszystko odbywało się na papierze. W urzędowych pismach, podaniach, odpowiedziach, opiniach.
– Komisja po dłuższym badaniu wydała opinię, że mój pomysł to księżycowa konstrukcja – wspomina Jacek Karpiński. – Że założenia są jakieś dziwne, że nie da się tego zrobić. Najważniejsza konkluzja komisji brzmiała: gdyby zbudowanie takiej maszyny było możliwe, Amerykanie już dawno by to zrobili. Z takim argumentem trudno było rzeczowo dyskutować.
Mera uznała sprawę za zamkniętą. Miała przecież opinię na papierze z pieczątką: to się nie uda. Urzędowy wyrok oznaczał, że w Polsce nikt więcej nie będzie zaprzątał sobie głowy tym dziwacznym pomysłem.
Kiedy Jacek Karpiński wymyślał swój nowy komputer, sytuacja gospodarcza w Polsce była fatalna. W sklepach brakowało wszystkiego, ale Polacy żartowali sobie z tego z wisielczym humorem.
Dwóch pijaczków w epoce Gomułki wykrzykuje na ulicy:
– Mięsa nie ma, schabu nie ma!
Zatrzymuje ich milicjant.
– Za Stalina dostalibyście kulkę w łeb!
Pijaczkowie odkrzykują:
– Nic już nie ma, nawet kul dziś brak!
Pod koniec 1970 roku mizerii gospodarczej Polski nie wytrzymali robotnicy. Na Wybrzeżu wybuchły protesty. Ówczesne władze zostały obalone przez… apetyt na mięso, które w PRL było czymś szczególnym. Ale nie ze względu na walory smakowe. Stało się problemem politycznym, bo ciągle go brakowało. Polacy dowcipkowali:
– Liczba mnoga od „człowiek”?
– Kolejka.
– Co to jest kolejka?
– Socjalistyczne podejście do sklepu.
Humor Polakom co prawda dopisywał, ale tłoczenie się godzinami w spożywczych i zdanie na łaskę sprzedawczyń poniżało ludzi. Komunistyczne władze dostrzegały problemy w zaopatrzeniu. Ale reform gospodarczych dokonywały w ramach systemu socjalistycznego, co z góry skazywało je na klęskę. To jakby ktoś w Polsce się uparł, żeby domy budować z lodu. Zimą nawet przez chwilę cieszyłby się z pierwszych sukcesów, ale marzenia o innym, lepszym świecie spłynęłyby z wiosną.
W ramach takiej socjalistycznej reformy ówczesny I sekretarz partii, Władysław Gomułka, ogłosił przed świętami Bożego Narodzenia 1970 roku podwyżkę cen mięsa. Robotnicy Wybrzeża wyszli na ulice.
Protest zaczął się rano czternastego grudnia od wiecu w Stoczni im. Lenina w Gdańsku. Stoczniowcy pomaszerowali pod Komitet Wojewódzki Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Władze z Warszawy wydały milicji rozkaz rozproszenia demonstracji. Już tego pierwszego dnia zginęło sześć osób.
Ludzie jednak nadal wychodzili na ulice. Wtedy już zdawali sobie sprawę, że protest grozi śmiercią. Wystąpienia rozszerzyły się na Szczecin, Słupsk i Elbląg.
Schorowany Władysław Gomułka uznał publicznie robotnicze demonstracje za kontrrewolucję. Tracił poczucie rzeczywistości i panowanie nad sytuacją. W chaosie, jaki zapanował, milicjanci zaczęli strzelać do robotników, którzy po prostu szli do pracy. W grudniu 1970 roku zginęło czterdzieści pięć osób, sto sześćdziesiąt pięć zostało rannych.
Partyjni działacze zaczęli przygotowywać zmianę warty. Tym bardziej, że nawet Moskwa sugerowała polityczne ustępstwa. Podczas zakulisowych negocjacji partyjni działacze namówili na przejęcie władzy Edwarda Gierka, do tej pory władającego królestwem śląskim. Władysław Gomułka udał się – według oficjalnego komunikatu – do szpitala, a po drodze ustąpił ze stanowiska. Edward Gierek potwierdził przejęcie władzy, występując z przemówieniem w telewizji. Posunięcie okazało się trafne. Polacy szczerze nienawidzili Gomułki za jego siermiężną politykę, stawiającą ideologię ponad potrzebami zwykłych ludzi. Gierek w porównaniu z nim wydawał się władcą prawdziwie oświeconym.
Jacek Karpiński od dzieciństwa był uparty. Skoro wymyślił K-202, to ten komputer musiał powstać. W 1969 roku kupił coś w ówczesnej szarej Polsce niesłychanie rzadkiego: bilet lotniczy. Wsiadł do samolotu, który był już namiastką kolorowego Zachodu. Poleciał do Londynu, w którym miał sporą rodzinę.
Nie mógł się doczekać spotkania ze znajomym z branży elektronicznej, który zajmował się co prawda nie komputerami, tylko urządzeniami pomiarowymi, ale był jednak biznesmenem i handlowcem. Jacek więc liczył, że pomoże mu znaleźć brytyjskich wspólników.
Z entuzjazmem pokazywał swój projekt koledze, choć ten powiedział, że się niestety na tym nie zna. Brytyjski przyjaciel miał na szczęście zaprzyjaźnionych ekspertów, dwóch Anglików i jednego Amerykanina. Namówił ich, aby bliżej przyjrzeli się propozycji. Ci błyskawicznie stwierdzili, że pomysł Karpińskiego jest fantastyczny. Że to najlepsza konstrukcja logiczna, jaką widzieli gdziekolwiek na świecie. Czyli: trzeba koniecznie produkować. Do załatwienia pozostał tylko drobny – z punktu widzenia konstruktora – problem: skąd wziąć pieniądze?
Był wrzesień 1969 roku. Znajomy umówił Jacka Karpińskiego z Michaelem Lehnamem, dyrektorem dużej angielskiej firmy MB Metals w Brighton. Ten po swoich gości zwykł wysyłać rolls-royce’a. Biznesmen dysponował już opinią ekspertów, potwierdzającą świetne możliwości projektu. Dość szybko zdecydował, że chce produkować komputer. I to już, zaraz, bez odwlekania sprawy.
– Zostanie pan dyrektorem technicznym – zaproponował Jackowi. – Daję wszystko, co potrzebne do realizacji projektu. Jutro otwieramy zakład i możemy zaczynać.
Ale Jacek, ku zaskoczeniu przemysłowca, nie zamierzał się zgodzić.
– Chcę budować maszynę w Polsce – powiedział. – Żeby nową technologię, nowe rozwiązania wprowadzać w kraju.
– Dlaczego panu na tym tak bardzo zależy? – dociekał Lehnam. – U mnie na miejscu daję panu znakomite warunki.
– Bo ja jestem polskim patriotą – odpowiedział Karpiński.
Lehnam rozjaśnił się, uśmiechnął i wyciągnął rękę do konstruktora:
– Mów mi Michael, ja też jestem patriotą, walczyłem podczas wojny w RAF-ie. Cenię patriotyzm.
Biznesmen wiedział, że Jacek Karpiński w czasie wojny był żołnierzem Armii Krajowej.
– Jesteś moim przyjacielem – powiedział Lehnam. – Świetnie cię rozumiem. Wracaj do Polski, będziemy to robić razem, Anglicy i Polacy.
Patriotyzm zaważył na życiowych wyborach Jacka Karpińskiego tak samo, jak jego upór. Jedno i drugie odziedziczył po rodzicach.
Anglicy zaproponowali Karpińskiemu stanowisko konsultanta technicznego w firmie MB Metals, należącej do większej grupy Carbon Electric. Powierzono mu rolę projektanta małej maszyny cyfrowej. Firma Data-Loop, która reprezentowała MB Metals w sprawach eksportowych, pisała do Jacka Karpińskiego (tłumaczenie uwierzytelnione wówczas w Polsce):
Wynagrodzenie £ 15000 będzie wypłacone Panu gotówką w naszym kraju przed wyjazdem dla pokrycia wstępnych propozycji konstrukcyjnych, które wykona Pan w czasie około jednego miesiąca i dla rozpoczęcia studiów konstrukcji logicznej.
Dalsze płatności za kontynuowanie tej pracy będą dokonywane na uzgodnionej bazie, która będzie ustalona w czasie wspólnej dyskusji i w ciągu następnych dwóch miesięcy. Chcielibyśmy, aby Pan mógł odwiedzić Anglię znów za dwa miesiące dla sfinalizowania przyszłych kroków.
Jacek Karpiński miał czterdzieści cztery lata i sukces wydawał mu się na wyciągnięcie ręki. Na szczęście rodzice od dzieciństwa hartowali go w pokonywaniu trudności. Bo nadmiar pieniędzy, a co gorsza entuzjazmu, zapowiadał w PRL poważne kłopoty.
Miał przyjść na świat pod szczytem Mont Blanc.
– Tak wymarzyli sobie moi rodzice, którzy poznali się w górach – wspominał Jacek Karpiński.
Kiedy mi o tym opowiadał, miał już 82 lata. Poruszał się tylko na wózku inwalidzkim. Był w pewnym sensie uwięziony w swoim mieszkaniu – ręce miał tak niewładne, że nie mógł samodzielnie otworzyć drzwi. Żeby wpuścić gości, musiał przyjeżdżać jego syn. Ale chociaż podstarzałe ciało nie chciało słuchać umysłu, ten wciąż był jasny jak w młodości.
– Tata i mama kochali siebie i wspinaczkę – zapamiętał jedną z najważniejszych pasji, jakie połączyły rodziców, Adama i Wandę.
Zaczynali od Tatr. Każdy szczyt był dla nich nowym wyzwaniem. Wymyślili, że Jacek powita świat na Dachu Europy, jak niektórzy nazywają Mont Blanc. Na miejsce urodzenia dziecka wybrali schronisko Vallot pod szczytem. Niewielką drewnianą chatkę o spadzistym dachu, podtrzymywaną linami zakotwiczonymi w lodowcu. Najpierw służyła do obserwacji astronomicznych, a potem ratowała wspinaczy w razie załamania pogody. Nikt w niej nie mieszkał na stałe. Całe wyposażenie stanowiły drewniana prycza i parę koców.
Podobno to przyszły ojciec Adam wpadł na pomysł z narodzinami pod szczytem; w rodzinie zawsze on decydował. Postanowił, że syn Jacek musi być twardy, żeby kiedyś zdobył Mount Everest.
Ojciec i syn; lata 30.
Jacek z ojcem Adamem i bratem Markiem w Tatrach; lata 30.
Znajomi ze szpitala, w którym ciężarna Wanda odbywała praktyki (sama była lekarką), pomysł z porodem pod Mont Blanc uznali za szalony. Dotarcie pod wierzchołek góry uważanej wówczas za najwyższą w Europie (4810,45 m n.p.m.), to poważna wyprawa dla wspinacza, niebezpieczna i nader uciążliwa fizycznie.
Kobiety nie powinny rodzić na szczytach gór, przekonywali znajomi. Jest lodowato, hula wiatr i brakuje powietrza. Choroba wysokościowa może powalić silnego mężczyznę, a co dopiero kobietę spodziewającą się dziecka.
Jednak Adam, zwany przez znajomych „Akarem”, uparł się na tę męczarnię. Nigdy nie dawał za wygraną. Wybrany cel musiał osiągnąć.
Przyszli rodzice dotarli do chatki.
Przyrodzie, podobnie jak znajomym, najwyraźniej nie spodobał się ten szaleńczy pomysł. Dlatego może dręczyła rodziców zawiejami i chłodami. Wkrótce okazało się, że w chatce brakuje nawet wody. Wanda podniosła w końcu bunt. Po kilku dniach niewygód Adam zgodził się, aby w trosce o przyszłe dziecko zeszli w doliny. Powrót do cywilizacji wyznaczyli po włoskiej stronie góry.
Górskie wspinaczki stały się „zarazą rodzinną”.
„Akar” był mocno zawiedziony. Porażkę zapragnął powetować wyznaczeniem nowej ścieżki zejścia z Mont Blanc. Niestety, wkrótce wpadł do jednej ze szczelin lodowych, których w masywie jest mnóstwo, a ukrywają się pod warstwą śniegu. Z niebezpiecznej dziury za pomocą liny wyciągała go ciężarna żona.
Góra nie pozwoliła rodzicom na spełnienie ich niezwykłego marzenia. Syn przyszedł na świat zwyczajnie, w Turynie. Żył jednak równie szaleńczo jak rodzice.
Jacek i jego młodszy brat Marek jako kilkuletnie dzieci najbardziej lubili dwie gry: szachy i bitwę morską. Swoje wojny toczyli długimi godzinami. Niestrudzenie zbijali piony i hetmanów, zatapiali okręty, aż bezkrwawe potyczki dowiodły ostatecznie, który z nich jest lepszym strategiem.
Ale grali inaczej niż większość ludzi. Bez plansz i kartek papieru; tylko w pamięci. Bitwy przewalały się w ich głowach. W myśli przesuwali pionki, zbijali figury i szachowali króla. Może dzięki temu Jacek wyćwiczył specyficzny rodzaj myślenia. W dorosłym życiu znakomicie zapamiętywał schematy ideowe, struktury logiczne, układy przestrzenne. Ale zapominał nazwiska ludzi.
Bracia bardzo się różnili. Marek był spokojny i zamknięty w sobie. Cierpliwy nad miarę, aż coś w nim pękało i wtedy wpadał w dziki szał.
Jacek w dzieciństwie miał paskudny charakter – tak sam siebie zapamiętał. Robił tysiące głupich psikusów. Wkładał szpilkę do dzwonka sąsiadów, żeby bez przerwy dryndał. Wrzucał komuś osy przez otwarty lufcik do domu. Dokuczał bratu. To przez niego spokojny Marek dostawał czasem furii.
Jacek i Marek w Tatrach; początek lat 30.
Jacek od dzieciństwa potrafił denerwować ludzi. Pozostało mu to na całe życie.
Rodzinny dom wypełniała muzyka. Babcia, która ukończyła konserwatorium, uczyła Jacka gry na fortepianie. Mama równie często siadała do instrumentu i z akompaniamentem śpiewała piosenki.
Tamta epoka, dwudziesty wiek przed II wojną światową, odległa jest nie tylko w latach. Równie daleka wydaje się psychologicznie. Rodzicielstwo polegało wówczas na hartowaniu dziecka, a nie chuchaniu na nie. Kiedy Jacek miał dwa lata, ojciec zaczął kształtować jego charakter. Wiosną, gdy jeszcze w górach leżał śnieg, rodzice zamieszkali z synem na tydzień w kolibie. Myli potomka w zimnym górskim potoku. Po powrocie babcia zapytała Jacusia, jak było w górach. Odpowiedział tylko:
– Brrrr.
Kiedy miał cztery lata, ojciec uczył go pływania. Pojechali na odnogę Wisły, gdzie prąd był nieduży, i ojciec po prostu wrzucił chłopca do wody.
– Wszystkie zwierzęta potrafią pływać nieuczone, to i dziecko to opanuje – uważał. Zaskoczona matka krzyczała do męża:
– Ależ co ty wyprawiasz!
Jacek tymczasem ratował się niewprawnym „pieskiem”, co ojciec uznał za wystarczające przygotowanie do spływów kajakowych.
Dzieciństwo to jednak przede wszystkim góry. Co roku Karpińscy przynajmniej dwa miesiące spędzali w Tatrach. Czasami mieszkali w schroniskach, często pod namiotem. Kiedy Jacek miał siedem lat, ojciec zabrał go na wspinaczkę na Mnicha. Utknęli na trawersie, który trzeba było obejść przytulonym do skały. Jacek bardzo się wtedy przestraszył. Ojciec nie upierał się przy swoich ambicjach. Uznał, że chłopak jest jeszcze zbyt mały. Ale nie zamierzał rezygnować. Skoro raz ustalił, że syn podoła tej wspinaczce, to tak kiedyś musiało się stać. Na szlak wrócili trzy lata później. Wtedy Jacek przeszedł już całą drogę.
Tata przy każdej okazji uczył syna bycia twardym. Dziś niektóre jego pomysły możemy uznać za szalone. Gdy Jacek miał dziesięć lat, zachorował na gardło. Zaordynowano usunięcie trzeciego migdałka. Wówczas wycinano bez znieczulenia, krew się lała strumieniami. Ojciec zapowiedział:
– Jeśli będziesz dzielny i nie piśniesz, to dostaniesz kajak.
Jacek zasłużył na jednoosobowy składak Delfin.
Życie to śmiertelne ryzyko. Zanim więc Jacek samodzielnie popłynął, musiał udowodnić, że potrafi wybrnąć z opresji. Ojciec obserwował, jak syn wywraca się na Wiśle, a potem sam doholowuje kajak do brzegu.
Tak wyglądało wychowanie w czasach, kiedy rodzice kierowali się filozofią Nietzschego, a nie wpisami na forach internetowych. Jacek od dzieciństwa był zahartowany i uparcie zmierzał do celu. Uległość nie leżała w jego naturze. To pozwalało osiągnąć wiele, ale czyniło życie trudniejszym.
Wcześnie w życiu Jacka pojawiła się technika. Adam nauczył syna jazdy samochodem, gdy chłopiec miał zaledwie cztery lata. Kiedy jeszcze mieszkali w Białej Podlaskiej, kupili citroena. Ojciec pracował wtedy na lotnisku. Jacek siadał za kierownicą, ojciec obok. Ustawiał gaz, bo malec jeszcze nie sięgał do pedałów. Potem tata wyskakiwał z wozu, szedł do pracy, a Jacek krążył autem po lotnisku. Po południu ojciec wracał, wskakiwał do samochodu i jechali do domu. Kiedy Jacek skończył dziesięć lat, ojciec uznał, że syn może już jeździć normalnie po drodze sto na godzinę. Chłopak nauczył się też prowadzić motor, ciężką dwieście pięćdziesiątkę. Tych jazd obawiała się matka, uznała je za niebezpieczne i zaprotestowała. Pewnego razu sąsiad zaalarmował Karpińskich:
– Państwa syn psuje samochód!
Ojciec spokojnie odrzekł:
– On go nie psuje, ale naprawia.
Tata czasami zlecał mu przeczyszczenie gaźnika. Jacek wykręcał część, rozbierał, przedmuchiwał i składał z powrotem.
Kilkuletni Jacek uczy się prowadzić samochód; początek lat 30.
Popołudniami ojciec uczył synów wyższej matematyki. I myślenia przenośniami. Rozumienia sensu tego, co z pozoru wydaje się błahe.
– Czytał nam poezję Konopnickiej, Iłłakowiczówny – wspominał Jacek Karpiński. Na całe życie zapamiętał strofy:
Jak rycerze jechali na wojnę, mieli konie bardzo niespokojne. Jedne za drugimi dzwoniły, złote podkowy gubiły. A jak z wojenki wracali, mieli w ranach ostrza zimnej stali, i za wozem szły na palcach po cichutku śliczne konie osowiałe ze smutku.
Albo taki wiersz filozoficzny:
Królewna u złotnika obrączki pożycza, bo musi dziś wyjść za mąż za królewicza.
– Ojciec do tego ułożył melodię. Czy to nie jest śmieszne, tu królewna i królewicz, a tu od złotnika obrączki pożyczają? Jest w tym coś głębszego. Pokochałem też wiersze Gałczyńskiego. Ten jego dowcip, satyrę, idiotyczne zdawałoby się pomysły typu zaczarowana dorożka. Wiele osób uważa to za nic nieznaczące dziwactwa, ale dla mnie to naprawdę głęboka poezja.
Na dobranoc tata opowiadał chłopcom bajki. O misiu, o Karolku, który był dzielnym chłopakiem, spał w lesie i palił ognisko. Codziennie toczyły się historie o wyprawach na Księżyc, o dawnych rycerzach, o świętym ogniu, który był symbolem wieczności. Chodziło o utrzymanie tego płomienia. Ktoś w kościele zapalił świecę. Przyleciał ptaszek, zdmuchnął płomień, ale zapaliło mu się skrzydełko. Ptaszek zginął, jednak uratowano ogień z jego piórek. Bo chodziło właśnie o to, żeby utrzymać wieczne światło.
W oczach Jacka Karpińskiego wciąż widać wesołe ogniki, gdy opowiada o tym po dziesiątkach lat. To były najszczęśliwsze chwile jego dzieciństwa. Nic nie zapowiadało nadchodzącego nieszczęścia.
Jacek Karpiński wycałował się z rodziną mieszkającą w Wielkiej Brytanii i popędził na lotnisko. Do samolotu wsiadł z poczuciem triumfu. Lot powrotny do kraju był bardzo miły. Podniebne podróże w tamtych czasach miały w sobie coś z magii. Pokład samolotu z pięknymi stewardesami i dobrym jedzeniem, świetnie zaopatrzone sklepy na lotniskach; wszystko niecodzienne. Inne niż życie w ubogiej PRL.
Wracał z entuzjastycznymi opiniami zachodnich ekspertów o K-202. Ale w Polsce nie zrobiły żadnego wrażenia. Zderzenie z ojczyzną było okrutne. Komputera nie zamierzano produkować. Dla polskich urzędników nic się nie zmieniło, przecież komisja już wcześniej ustaliła, że to „księżycowa konstrukcja”.
Ta metafora nie mogła spodobać się Karpińskiemu. Bardzo lubił poezję. Staffa, Tuwima, Lorcę. Znał na pamięć całe poematy. Do końca życia mógł recytować „Pana Tadeusza”. Szczególnie jeden tom wierszy pozostawał dla niego bardzo ważny przez całe życie: „Sny o potędze” Staffa.
Jacek wyznaczał sobie wielkie cele i zawsze był twardy, dążąc do ich realizacji. Od dzieciństwa hartował ciało i duszę. Zimą nigdy nie wkładał płaszcza, chodził w marynarce. Albo w jednej z uwielbianych flanelowych koszul. Mówił dzieciom, że nie czuje chłodu. Odporność na zimno wypracowywał stopniowo. To łączyło go z ojcem, który dużą wagę przywiązywał do silnego charakteru.
Jacek Karpiński w górach, w jednej z uwielbianych flanelowych koszul.
K-202 był wielkim celem i należało podporządkować mu wszystkie siły. Dlatego kolejne objawy lekceważenia pomysłu nie wytrącały Jacka z równowagi. Zdawał sobie sprawę, że sukces w Wielkiej Brytanii to tylko jedna wygrana bitwa. Wojna o K-202 jeszcze się nie skończyła. Zapamiętał:
– Wróciłem do kraju z certyfikatem potwierdzającym, że to doskonała konstrukcja. Przedstawiłem dyrektorowi Hukowi w Merze. A on mówi: „Nasza komisja oceniła inaczej. Jeżeli Anglicy uważają, że to dobre, chcą robić, niech produkują. My nie będziemy tracić państwowych pieniędzy”.
Karpiński poszedł do Stefana Bratkowskiego, znanego dziennikarza, który pomagał mu w wielu trudnych politycznie sprawach.
– Stefan, co robić? – zapytał. – Chcę to konstruować w kraju. Żeby ludzie korzystali tu, a nie tam, w Anglii.
Bratkowski przyznał:
– Ciężka sprawa.
Potem już sam dziennikarz zaczął przekonywać do konstrukcji kogo się tylko dało. Rozmawiał też z dyrektorem Hukiem. Wciąż jednak odbijał się od ściany niechęci.
Problem polegał na tym, że Jacek Karpiński wymyślił coś oryginalnego, czyli sprawił kłopot. Bo póki pomysłów brak, urzędnicy – partyjni i przemysłowi – nie musieli podejmować decyzji. Chronili się przed ryzykiem. Polska często wówczas kupowała licencje na zagraniczne rozwiązania. To dla biurokratów było wygodniejsze. Licencja, choć droższa niż krajowy pomysł, była już sprawdzonym patentem, decydentowi więc w karierze nie mogła zaszkodzić.
Na dokładkę rozniosły się wieści, że Anglicy wypłacili Karpińskiemu piętnaście tysięcy funtów na przygotowanie projektu! Kwota, która w PRL przyprawiała o zawrót głowy. Przeciętny Polak – a nawet działacz partyjny – zarabiał miesięcznie równowartość kilkunastu funtów. Chociaż wymieniana suma nie była tylko wynagrodzeniem konstruktora, ale miała też posłużyć do sfinansowania pierwszych prac, musiała budzić szczerą bezinteresowną zawiść.
Ponadto PRL była krajem, w którym posiadanie dużych pieniędzy było powodem do wstydu, a nie do dumy. Polska przecież budowała komunizm, każdemu należało się po równo. Ponieważ jednak trudno byłoby dać każdemu po piętnaście tysięcy funtów, władze trzymały się łatwiejszego wariantu: każdemu po nic. Ewentualnie po orderze za wybitne osiągnięcie.
Jacek Karpiński poruszał się niechętnie w świecie gabinetów, w których zapadały polityczne i gospodarcze decyzje. Odżywał, kiedy szukał nowych rozwiązań technicznych. Korytarzowa, biurokratyczna batalia jednak trwała i spowodowała wiele szumu. Poczynania konstruktora coraz trudniej było lekceważyć. Wreszcie Stefan Bratkowski wpadł na pomysł:
– Jacek, ty przecież jeszcze z dawnych lat znasz profesora Kaczmarka. On jest teraz ministrem nauki. Spróbuj z nim porozmawiać.
Karpiński umówił się na spotkanie w ministerialnym gabinecie. Profesor i minister Jan Kaczmarek przyznał, że sytuacja jest paradoksalna, a nawet patowa. Anglicy chcą inwestować w polski komputer, a Polacy – nie. Projekt uznał za obiecujący. I zmusił Zjednoczenie Mera, żeby się nim zajęło. Komputer K-202, o którym marzył Jacek Karpiński, wreszcie miał szansę powstać.
Projektowanie komputera w opowieściach Jacka Karpińskiego jest pasjonującym procesem. Jakby odżywały echa z dzieciństwa, kiedy ojciec opowiadał mu o wiecznym ogniu i zaczarowanej dorożce. Po latach z pasją tłumaczył (Wacław Szczepański, „Targowica techniki”, „Kontrasty”, listopad 1981 r.), w jak niezwykły sposób pracuje umysł wynalazcy:
– W zależności od problemu wytwarza się pewien język skrótów myślowych. Są to wyobrażenia statyczne i dynamiczne. Głęboko się nad tym zastanawiałem, skąd się biorą te wyobrażenia? Bo one nie są podobne do normalnych symboli, wyrwanych z otaczającego świata, chociaż dużą rolę odgrywa wyobraźnia i pamięć wzrokowa. Niektóre wyobrażenia mogę przedstawić przestrzennie. Jeżeli rozwiązuję proste zadanie, to jawi mi się rysunek, ale przy urządzeniach skomplikowanych wyobraźnia nie posługuje się żadnymi figurami.
Jego opowieść o tym, co się dzieje w mózgu projektanta, kojarzy się z metafizycznymi doznaniami. Wygląda to tak, jakby o swoich przeżyciach opowiadał medytujący jogin albo buddysta. Początkowo projekt jest czymś zupełnie niematerialnym, pozazmysłowym.
– Wyobrażam więc sobie to „coś” w przestrzeni trój- i więcej wymiarowej – tłumaczył dziennikarzowi konstruktor. – I przy pomocy tych wyobrażeń myślę. Przedstawiam sobie pewien układ maszyny w całości. Wyobrażam sobie użytkownika jako wyjście i wejście informacji, zupełnie abstrakcyjne. Później wyobrażam sobie, jak te informacje przetwarzają się, „widzę” rejestry (to takie urządzenia pamięciowe), „obserwuję” ich pracę. I tak pomalutku zaczynam ogarniać całą maszynę. Pomysł się uwyraźnia, staje się ostrzejszy, dokładniejszy.
Karpiński tłumaczył, że wszystko działo się w podświadomości. W pewnym sensie „budował” z komórek własnego mózgu model komputera, a potem podglądał, jak on pracuje. Aż przychodziło zrozumienie i od tej chwili mózg zaczynał działać świadomie, dopracowywać szczegóły, szukać rozwiązań ściśle technicznych.
– Dla poprawy skupienia dobrze jest w tym czasie czymś się zająć, na przykład jazdą na rowerze po wąskiej ścieżce – twierdził. Jakby wtedy świadomość koncentrowała się tylko na jednym zadaniu, co pozwalało w pełni uwolnić się podświadomości.
– Kiedy już mam wszystko gotowe: zręby konstrukcji, rozwiązanie problemu, wiem – w zasadzie – jak wszystko zrobić, muszę wówczas mieć głęboką chęć rozwiązania, „wylania” tego z siebie. Zaczynam rysować. Bardzo często używam nie przyjętych symboli, lecz znaków „wyjętych” z podświadomości. Pracuję w transie. Według mojego rozeznania korzystam w tym czasie z nadświadomości (nazywam tak „urządzenie”, które pracuje wspólnie ze świadomością, wykorzystując przy tym moje szczególne uzdolnienia). Taki stan może trwać godziny, dni lub tygodnie. Oczywiście w tym czasie jem, ubieram się, myję, ale myślę wyłącznie o jednym; tak długo, aż całkowicie rozwiążę problem. Jeżeli w tym stanie nie uda mi się do końca wykonać zadania, to staram się o wszystkim zapomnieć, czyli „przerzucić” problem znowu do podświadomości.
Mówił, że projektując K-202, miał okresy pracy w „nadświadomości”, po parę tygodni, przerywane chwilami odsunięcia problemu.
– Gdybym malował obrazy, to zaczynałbym od ramy i postawienia jej w pomieszczeniu – tłumaczył. – Przy całej zawiłości procesu, który przedstawiłem, postępuję jednak cały czas racjonalnie.
Metafizyka jednak nie wystarczała do zaprojektowania maszyny.
– Oczywiście, bazuję na rzetelnej wiedzy. Gruntowna znajomość podstaw nauki, techniki i technologii, poparta doświadczeniem, jest nieodzowna. Po to przez wiele lat uczyłem się rzemiosła.
Wreszcie Jacek Karpiński odniósł pierwszy sukces. Otrzymał niezwykły dokument: prywatny paszport wielokrotny. W każdej chwili mógł wyjechać za granicę – rzecz w PRL wyjątkowa. Tak jakby – zachowując odpowiednie proporcje – więzień dostał przepustkę, którą mógłby wykorzystywać dowolnego dnia.
W ówczesnej Polsce paszport z reguły dostawało się tylko na chwilę, po udokumentowaniu planowanego wyjazdu: do rodziny w ZSRR, na obóz sportowy w NRD, na wakacje z biurem podróży do Bułgarii. Po powrocie należało dokument niezwłocznie oddać do właściwego urzędu. Trzymanie go w domowej szufladzie było wówczas czymś niezwykłym i budzącym zazdrość. Paszport w szufladzie był w PRL czymś takim jak dziś porsche w garażu.
Jacek uzyskał ten niezwykły glejt, bo wreszcie zapadła decyzja o podjęciu współpracy polskiego przemysłu z brytyjskimi firmami. W kwietniu 1970 roku podpisano międzynarodową umowę, w której stronę polską reprezentowało Zjednoczenie Mera, a angielską – Data-Loop. Według dokumentu Anglicy mieli finansować całość badań i przekazać Polsce opracowany wcześniej przez Karpińskiego wstępny projekt. Strona polska zobowiązała się do udostępniania lokalu i opłacania niedużej grupy konstruktorów.
Umowa stwierdzała, że produkcja K-202 będzie podjęta w Polsce i że wszystko – technologia, hardware i software – znajdzie się pod kontrolą Jacka Karpińskiego.
Porozumienie zawarto na siedem lat. Firma Data-Loop została dystrybutorem software’u K-202 poza granicami Polski, a także samej maszyny w krajach socjalistycznych. Należała jej się za to prowizja. Trzeci uczestnik tej międzypaństwowej umowy, firma MB Metals, otrzymał prawo sprzedaży K-202 na całym świecie poza krajami socjalistycznymi.
Umowę, biorąc pod uwagę ówczesną sytuację polityczną, skonstruowano co najmniej zaskakująco. Gdyby Związek Radziecki chciał kupować K-202, musiałby się zwrócić do angielskiego pośrednika, a nie do Polski. Rozwiązanie było zgodne z intencjami Jacka Karpińskiego, ale z punktu widzenia PRL-owskich urzędników wyglądało na poważny błąd. Być może chęć ukrycia tego uchybienia stała się później jednym z powodów awersji wobec K-202.
Wszystkie prototypy pozostawały własnością angielską. Anglicy mieli odbierać większość produkcji, przygotowanej z dostarczonych przez nich elementów i podzespołów. Początkowy etap prac miał kosztować około trzydziestu tysięcy funtów – tyle mieli zapłacić Anglicy. Zgodnie z umową Karpiński został dyrektorem strony polskiej i pełnomocnikiem angielskiej.
– Według porozumienia Anglicy powinni dostarczyć nieodpłatnie wszystkie elementy elektroniczne potrzebne do budowy prototypu – przypomina.
Karpiński nie do końca był zadowolony z podpisanej umowy. Inaczej widział podział kosztów i zysków: według niego strona polska powinna finansować budowę prototypu, żeby posiadać pełną własność opracowania. Mera nie chciała jednak inwestować polskich pieniędzy.
– Jak Anglicy chcą tracić swoje pieniądze, niech to robią – zdecydował dyrektor Huk. – My nie będziemy ryzykować.
Jacek Karpiński otrzymał oficjalną nominację: w sierpniu 1970 roku został szefem nowego Pionu Maszyn Matematycznych w Zakładach Wytwórczych Przyrządów Pomiarowych Era we Włochach na przedmieściach Warszawy. Pion dostał kilkanaście etatów i kilka pokojów. Karpińskiego zapewniono, że wkrótce powstanie większe przedsiębiorstwo, które zajmie się produkcją komputera.
Całość miała funkcjonować według pomysłu Stefana Bratkowskiego: w Polsce odbywa się konstruowanie i produkcja komputera, a Wielka Brytania daje pieniądze, zajmuje się marketingiem i sprzedażą. O to właśnie chodziło Jackowi Karpińskiemu. Żeby komputer powstawał w Polsce.
Karpiński rozpoczął organizowanie zespołu polskich konstruktorów. To teraz było największe wyzwanie – znaleźć specjalistów, którzy będą znakomitymi fachowcami, przy tym pełnymi zapału, jak on sam. Tymczasem partia zamierzała podsunąć mu swoich ludzi.
Od młodości Jacek Karpiński potrafił być bezsensownie uparty.
– W dzieciństwie czasami robiłem coś zupełnie bez sensu – przyznał po latach.
Miał spaskudzone zęby, bo lubił pić w nocy lemoniadę, wodę z cytryną i cukrem. Ciągle przez to musiał chodzić do dentysty. Najpierw na Akademii Wychowania Fizycznego, gdzie pracowała jego mama. Ale tam lekarka była „od siedmiu boleści”, jak zapamiętał. Potem rodzice znaleźli wspaniałego dentystę, tyle że aż przy placu Unii. Na szczęście kursował bezpośredni tramwaj z Bielan, gdzie sami mieszkali. Mama początkowo wyruszała w podróż razem z synem, ale w końcu zdecydowała:
– Jacek, jesteś już duży, możesz jeździć sam.
– Wtedy nie było jeszcze terroryzmu, dzieci nie porywali, w ogóle to był jeszcze przyzwoity świat – żartował Jacek Karpiński. – W nagrodę za to, że będę cierpliwy u dentysty, dostawałem dwa albo pięć złotych na ciastko w cukierni Lardellego, na Marszałkowskiej. Ale w szkole jeden chłopak miał taki wspaniały maciupki pistolet srebrny; naprawdę malutki, na cztery centymetry. Powiedział, że może mi sprzedać za dziesięć czy piętnaście złotych. I ja postanowiłem zaoszczędzić na ciastkach u Lardellego. Potem ojciec mnie zapytał, jak go zdobyłem. A ja, zamiast powiedzieć prawdę, że to z tych niezjedzonych słodyczy, przecież to nic wstydliwego, zaciąłem się w sobie i zamilkłem. Do dziś nie wiem dlaczego.
Ojciec zapytał:
– Skąd masz ten pistolet, zabrałeś komuś?
– Nie – odpowiedział Jacek.
– No to skąd?
Syn niczego nie wyjaśnił.
– Milczałem jak głupi – zapamiętał.
Tata zabrał zabawkę, schował do szuflady.
– Jak powiesz, skąd wziąłeś, to ci oddam – zapowiedział.