Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To historia końca tych, których dziś nazywamy żołnierzami wyklętymi – członków podziemia niepodległościowego uważających, że wojna nie skończyła się w 1945 roku, a sowiecka okupacja trwa. Początkowo Zrzeszenie Wolność i Niezawisłość nie zamierzało walczyć zbrojnie, a jedynie wspierać byłych AK-owców w powrocie do normalnego życia. Szybko jednak okazało się, że wobec komunistycznego terroru należy przywrócić wojskowy charakter organizacji.
Pierwsze cztery Zarządy Główne Zrzeszenia WiN, zwane komendami, zostały rozpracowane i błyskawicznie zlikwidowane. Ich członków stalinowskie sądy skazywały na kary śmierci i dożywocia. W 1948 roku powstała V Komenda, której udało się przetrwać do roku 1952. Skonsolidowała podziemie, wydelegowała na Zachód kurierów, którzy mieli zostać przeszkoleni przez CIA, a następnie wrócić do Polski, by przygotowywać kolejnych żołnierzy na wypadek wybuchu III wojny światowej. Ale V Komenda okazała się prowokacją UB. Jej dowództwo stanowili pracownicy służb bezpieczeństwa i tajni współpracownicy. Udało się im wyprowadzić w pole zachodnie wywiady i doprowadzić do aresztowań ostatnich członków podziemia.
W archiwum Instytutu Pamięci Narodowej dokumentów poświęconych V Komendzie są dziesiątki tysięcy, a jednak temat pozostaje niemal nieznany. Piotr Lipiński zainteresował się nim już na początku lat dziewięćdziesiątych. Okazało się, że historia V Komendy to szpiegowska opowieść szkatułkowa i każdy nowy bohater, każdy wątek prowadzi do kolejnego. Rozwiązanie zagadki ubeckiej prowokacji zajęło długie lata.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 325
W serii ukazały się ostatnio:
Grzegorz Szymanik, Julia Wizowska Długi taniec za kurtyną. Pół wieku Armii Radzieckiej w Polsce
Barbara Demick W oblężeniu. Życie pod ostrzałem na sarajewskiej ulicy (wyd. 2)
Paweł Smoleński Wnuki Jozuego
Dariusz Rosiak Żar. Oddech Afryki (wyd. 3)
Dionisios Sturis, Ewa Winnicka Głosy. Co się zdarzyło na wyspie Jersey
Marta Madejska Aleja Włókniarek (wyd. 2)
Grzegorz Stern Borderline. Dwanaście podróży do Birmy
Karolina Bednarz Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet (wyd. 2)
Jacek Hugo-Bader Biała gorączka (wyd. 4)
Kate Brown Czarnobyl. Instrukcje przetrwania
Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 3 zmienione)
Liao Yiwu Prowadzący umarłych. Opowieści prawdziwe. Chiny z perspektywy nizin społecznych (wyd. 2)
Renata Radłowska Nowohucka telenowela (wyd. 2 zmienione)
Aleksandra Boćkowska Można wybierać. 4 czerwca 1989
Agnieszka Rybak, Anna Smółka Wieża Eiffla nad Piną. Kresowe marzenia II RP (wyd. 2)
Jacek Hugo-Bader W rajskiej dolinie wśród zielska (wyd. 3)
Marta Sapała Na marne
Piotr Lipiński Gomułka. Władzy nie oddamy
Marcin Kącki Białystok. Biała siła, czarna pamięć (wyd. 3)
Lars Berge Dobry wilk. Tragedia w szwedzkim zoo
Ojczyzna dobrej jakości. Reportaże z Białorusi, pod red. Małgorzaty Nocuń
Jelena Kostiuczenko Przyszło nam tu żyć. Reportaże z Rosji
Jacek Hołub Niegrzeczne. Historie dzieci z ADHD, autyzmem i zespołem Aspergera
Lene Wold Honor. Opowieść ojca, który zabił własną córkę
Małgorzata Sidz Kocie chrzciny Lato i zima w Finlandii
Wolfgang Bauer Nocą drony są szczególnie głośne. Reportaże ze stref kryzysu
Filip Skrońc Nie róbcie mu krzywdy
Maciej Czarnecki Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym (wyd. 2)
Karolina Baca-Pogorzelska, Michał Potocki Czarne złoto. Wojny o węgiel z Donbasu
Maciej Wasielewski Jutro przypłynie królowa (wyd. 2)
Anna Sulińska Wniebowzięte. O stewardesach w PRL-u (wyd. 2)
Anna Sulińska Olimpijki
Wojciech Górecki, Bartosz Józefiak Łódź. Miasto po przejściach
Albert Jawłowski Miasto biesów. Czekając na powrót cara
Peter Pomerantsev Jądro dziwności. Nowa Rosja (wyd. 2)
Ilona Wiśniewska Hen. Na północy Norwegii (wyd. 2)
Patrick Radden Keefe Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej
Karolina Przewrocka-Aderet Polanim. Z Polski do Izraela (wyd. 2 zmienione)
W serii ukażą się m.in.:
Katarzyna Surmiak-Domańska Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość (wyd. 2 zmienione)
Ludwika Włodek Gorsze dzieci republiki. O Algierczykach we Francji
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Na okładce: Karta daktyloskopijna Mariana Strużyńskiego sporządzona 22.11.1948, Archiwum IPN (IPNBU00170/275/1)
Copyright © by Piotr Lipiński, 2020
Opieka redakcyjna Tomasz Zając
Redakcja Wojciech Adamski
Korekta Patrycja Pączek, Magdalena Kędzierska-Zaporowska
Skład Alicja Listwan / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8191-119-1
W tej historii nie ma nic pewnego. Prawie każdy okazuje się kimś innym. Lis udaje tygrysa, a być może jest kameleonem.
Ludzie, którzy znali prawdę, nie żyją. Albo w ogóle nie ma już prawdy. Stała się gąszczem fałszu, którego nikt nie rozwikła.
Wielu bohaterom tej opowieści tworzono fałszywe życiorysy. W końcu pewnie sami w nie uwierzyli.
Inni nigdy nie dowiedzieli się, jakie role im pisano. Zmarli nieświadomi, że wszystko wyglądało inaczej, niż mogło się zdawać.
W archiwach – dziś przechowywanych w Londynie – pozostało pudło z szyframi.
„E” – źródło informacji udzielanych nieświadomie.
„Kokos” – zrzut.
„Mrówki” – Delegatura Zagraniczna Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość (WiN), największej powojennej organizacji niepodległościowej walczącej z komunizmem.
„Słonie” – Stany Zjednoczone Ameryki.
„Środki lecznicze” – pieniądze.
„Tan” – dywersja.
„Mrówki” z wywiadem „Słoni” podpisały umowę za „środki lecznicze”. Celem był „Tan”.
To nie powieść szpiegowska. To życie.
Tak mógł wtedy pomyśleć. Biegł, żeby przeżyć. I uratować Polskę, zagarniętą przez Stalina.
„Artur” panował nad strachem. Ryzykował wiele razy. Teraz nie mniej niż wtedy, gdy służył w Armii Krajowej.
Ale wojna się skończyła. Tyle że nastała nowa okupacja, sowiecka.
Kilka lat wcześniej mógł zginąć od kul hitlerowców. Dziś, w listopadzie 1951 roku, mogły dosięgnąć go pociski wschodnioniemieckich milicjantów.
Przedzierał się przez granicę na Nysie Łużyckiej. Kurierskim szlakiem, od dawna używanym w powojennej konspiracji. Po polskiej stronie mógł jeszcze liczyć na wsparcie. Po niemieckiej musiał radzić sobie sam.
Czy skłonność do ryzyka odziedziczył po swoim przodku, który podczas wyprawy wiedeńskiej Jana III Sobieskiego stracił nogę, lecz za odwagę otrzymał tytuł szlachecki? A miłość do wolnej Polski po ojcu endeku?
„Artur” miał już trzydzieści lat. Pełna roztropności wyobraźnia powoli zastępowała u niego młodzieńczą brawurę. Kiedy decydował się podjąć misję, rozumiał, że może zginąć.
Zmierzał do miejsca, które powinno odmienić losy Polski. Była to mieszcząca się w zachodnich Niemczech, na terenie okupowanym przez Stany Zjednoczone, komórka polskiego antykomunistycznego podziemia. Zwano ją Delegaturą Zagraniczną WiN.
„Artur” trochę był szczęściarzem, a trochę ciążyła nad nim klątwa. Wiele razy wpadali wokół niego ludzie z konspiracji, on jednak długo pozostawał na wolności. Siedział tylko raz, jeszcze w 1947 roku. Wtedy milicja zgarnęła go za – jak wzorem ówczesnej propagandy napisano w dokumentach – „bandycką działalność”.
Nad „Arturem” złowieszczo zawisł nie tylko życiorys „zaplutego karła reakcji”. W Polsce takich jak on określano wówczas pogardliwym mianem „syn kułaka”. Jego ojciec gospodarował na kilkuset hektarach.
Ale przecież teraz nie myślał o propagandowych obelgach. Nie było na to czasu.
„Artur” przepłynął rzekę w miejscu oddalonym o trzy kilometry na południe od Zgorzelca. Na niemieckim brzegu najpierw musiał pokonać dwukilometrową łąkę. W nocnych ciemnościach zaplątał się w druty. W pierwszej chwili zamarło mu serce – te kable mogły służyć sygnalizowaniu, że ktoś przekrada się przez zieloną granicę. Po chwili jednak zauważył, że trafił po prostu na ogrodzenie rozgraniczające pastwiska. Strach ma wielkie oczy, jak mogli mu powtarzać ojciec i matka; przypominano mu również ten banał na kurierskim szkoleniu. Ale gdy buzowała adrenalina, gdy po pokonaniu rzeki znalazł się sam wśród obcych, rozum przegrywał z emocjami.
Jego ciemną sylwetkę otulał mrok, chroniąc przed solidnymi niemieckimi lornetkami pograniczników. Ale ciemność była też wrogiem. Poruszał się w niej tak, jakby stracił wzrok.
Niemal po omacku dotarł do szosy. Co jakiś czas pojawiały się na niej samochody. Kiedy jeden z nich przejechał, a czerwony ślad tylnych lamp utonął w mroku, „Artur”, upewniwszy się, że nie zbliża się kolejny pojazd, przebiegł szybko na drugą stronę.
Tam zgodnie z planem skręcił w lewo.
Skradał się pod górę, co chwilę zadzierając głowę. Szukał linii wysokiego napięcia. Według zapamiętanej mapy to ona miała stać się jego przewodnikiem.
Mżyło. Deszcz przymarzał do ubrania. „Artur” ślizgał się po błotnistej mazi.
Nagle usłyszał wroga, który zdradził niejednego kuriera i szpiega.
Psy. Przekleństwo pragnących pozostać niezauważonymi. Wiejskie burki ujadające, gdy tylko wyczują kogoś obcego, spowodowały panikę u wielu konspiratorów.
Głos tego bezmyślnego nieprzyjaciela potrafi nieść się daleko. Dlatego „Artur” ominął zabudowania. Wiedział, że są w nich psy, które szczekaniem zwrócą na niego uwagę.
Znalazł pierwszy słup. Noc była jednak tak ciemna, że zadarłszy głowę, z najwyższym trudem dostrzegał druty. Kolejne słupy całkowicie gubiły się w mroku.
Co chwila wpadał w jakieś doły, zsuwał się ze skarpy. Błotniste zbocze to wybrzuszało się, to zapadało, jakby chciało go z siebie zrzucić. Skradał się tak cztery godziny, aż nastał świt.
Ta misja nobilitowała „Artura”, choć nikomu nie mógł się nią pochwalić. Obowiązywała ścisła konspiracja. W drogę wysłali go ludzie, których znał tylko z pseudonimów. Do Niemiec skierował go ważny oficer rezydujący w Warszawie. „Artur” trafił do niego na rozkaz innej prominentnej osoby, działającej w Krakowie.
Konspiracja była jeszcze głębsza niż za czasów AK-owskich. Musiała taka być. Urząd Bezpieczeństwa, wspierany przez sowieckie NKWD, okazał się przeciwnikiem trudniejszym niż hitlerowcy. Kolejne aresztowania i akcje ujawnieniowe dały komunistycznym tajnym służbom nieocenioną wiedzę. Ubecy skrupulatnie notowali, kto był czyim podwładnym w AK podczas wojny, i na podstawie tego wnioskowali, jak mogą wyglądać powiązania w antykomunistycznym podziemiu po wojnie.
Polscy emigranci, do których „Artur” zmierzał – a nie brakowało wśród nich uciekinierów z kraju – wierzyli, że niedługo sowiecka niewola się skończy. Że wybuchnie III wojna światowa. A Polacy, którzy kryli się po lasach w partyzanckich oddziałach czy melinowali w miastach na tajnych kwaterach, chwycą za broń i wspomogą zachodnie desanty. Delegatura Zagraniczna WiN podpisała więc umowę z amerykańskim wywiadem, który zapewnił środki na szkolenia sabotażystów.
Ale żeby to wszystko się ziściło, żeby wreszcie zaczęła się wojna, która przyniesienie wyzwolenie, „Artur” musiał najpierw dotrzeć do zachodnich Niemiec. A potem przerzucić do kraju dokument szczegółowo opisujący dywersyjne cele.
To od tego planu zależała wolność Polski.
Ostatni akt tej historii to propagandowa wystawa Oto Ameryka.
Jest koniec 1952 roku. Za kilka miesięcy umrze Stalin. W warszawskim Arsenale otwarto ekspozycję, którą Marek Hłasko opisze w Pięknych dwudziestoletnich: „Nazbierano do cholery i trochę eksponatów: pistolety dla szpiegów, bomby napalmowe, komiksy zrobione z Braci Karamazow i trupy jakichś Murzynów. Skutki wystawy były straszliwe; godzinami czekało się w kolejce na wejście, gdyż ludzie chcieli zobaczyć cokolwiek amerykańskiego”[1].
Wystawę pokazała Polska Kronika Filmowa. Na początku ekran wypełniała Statua Wolności, której cień przypominał policjanta z uniesioną w prawej ręce pałką. Kto nie pojął tego wizualnego przekazu, temu Andrzej Łapicki czytający komentarz Karola Małcużyńskiego wyjaśniał: „W kraju wolności miliony ludzi poza prawem”. Tu pojawiała się czarnoskóra twarz. Lektor cedził: „Co czeka tego obywatela wolnego kraju? Widmo Ku Klux Klanu. Stryczek założony ręką amerykańskich faszystów. Jest wolność w tym kraju dla samosądów i linczów. Jest wolność w tym kraju dla fabrykantów i łamistrajków. Państwo i policja bronią do upadłego wolności trustów i koncernów, prawa do wyzysku, wnoszą amerykański styl życia. Malarstwo. Gołe dziwki na bikiniarskich krawatach i na kolorowych gatkach. Literatura. Zdziczenie, sadyzm, pornografia”.
Jednak w spętanej stalinizmem Polsce butelki coca-coli wydawały się symbolami wolności, a nie zwyrodnienia, jak chciała propaganda. Polacy pożądali wszelkich materialnych dowodów zachodniej zgnilizny.
Gdy ludzie tłumnie zwiedzali wystawę Oto Ameryka, 28 grudnia 1952 roku Polska Agencja Prasowa doniosła o ujawnieniu się V Komendy – z czasem takim właśnie mianem ochrzczonej przez historyków – Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość.
Ową ostateczną kapitulację żołnierzy wyklętych – to też późniejsza nazwa – podpisali J. J. Kowalski „Kos”, komendant WiN, i Stefan Sieńko „Wiktor”, jego zastępca. Przekazali władzom bezpieczeństwa broń, radiostacje, szyfry oraz ponad milion dolarów. Te ostatnie – jak skrupulatnie zaznaczyła prasa – otrzymali od wywiadu USA.
Gazety podały treść oświadczenia „Kosa” i „Wiktora”: „Kierowaliśmy organizacją wtedy, kiedy na naszych oczach w Warszawie rosły nowe dzielnice mieszkaniowe, dziesiątki nowych fabryk, kiedy zaczęto wznosić Nową Hutę, kiedy odbudowywał się stary Gdańsk”.
Pisali o powodach, dla których porzucają konspirację: „Z przerażeniem stwierdzaliśmy, że odchodzili od nas ludzie przedstawiający jakąś wartość, pozostawały natomiast przy nas typy sienkiewiczowskich Kiemliczów, o ptasim mózgu i rękach przywykłych do »mokrej roboty«, o wartości moralnej równej zeru. Przybyli do nas z zagranicy emisariusze stanowili również typ awanturników, cynicznych kondotierów, obojętnych na losy narodu, dbałych przede wszystkim o własną bezpośrednią korzyść. […]
Wywiad amerykański wierzył, że kupił nas za judaszowe dolary, że znalazł w kraju polskich najmitów dla antypolskiej roboty”.
Wszystkie te sformułowania tak ściśle współbrzmiały z oficjalną komunistyczną propagandą, jakby dowódców WiN złamało UB. Do Polaków przez kolejne powojenne lata coraz to dochodziły głosy o przerażających torturach, jakimi ubecy dręczą swoich więźniów.
Po opublikowaniu oświadczenia o ujawnieniu się V Komendy WiN Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego (MBP) zbadało nastroje społeczne – oczywiście tylko na potrzeby władzy, bo nikt wówczas nawet nie myślał o tym, żeby takie sondaże publikować w gazetach. Według MBP robotnicy kopalni stwierdzali: „Naród polski widzi swoje osiągnięcia, nawet małe dzieci rozmawiają o tym, jak było dawniej, a jak jest dzisiaj. Nasyłanie szpiegów przez imperializm amerykański z dnia na dzień ukraca się”. Następnie postulowali: „Takich, którzy do trzeciej wojny dążą, należy bezwzględnie niszczyć, gdyż wbrew sumieniu klasy robotniczej służą klice podżegaczy wojennych. Każdy robotnik winien być czujny, aby w porę likwidować takie czy inne zamiary wroga”.
Pracownicy Polskich Kolei Państwowych w Poznaniu: „Ludzie, którzy się jeszcze ukrywają i liczą na nową wojnę, to chyba ludzie bez zdrowego rozsądku”.
Robotnicy z Łodzi i Lublina: „Koniec z amerykańskimi dolarami, czas najwyższy, aby wszyscy wrogowie obecnego ustroju ujawnili się i nie przeszkadzali nam w budownictwie socjalizmu. Władza jest silna, nie ma sensu prowadzić działalności konspiracyjnej”.
Średnio i małorolni chłopi z województwa krakowskiego: „Obecnie nie udaje się tak, jak udawało się przed wojną, gdy rządzili się w Polsce jak szara gęś. Każde wrogie zamiary są likwidowane przez Organa B. P. Polski Ludowej. Coraz mniej spotykać się będzie zdrajców, którzy zamierzali wyprzedawać swoją ojczyznę za dolary”.
MBP odnotowało także: „Silne poruszenie wywołało »oświadczenie« wśród b. członków wrogich organizacji – AK, WiN, NSZ, UPA, w środowiskach klerykalnych, prywatnej inicjatywy itp.”.
W tych kręgach zaobserwowano masowe wykupowanie gazet i uruchamianie uszkodzonych radioodbiorników. Owe środowiska najbardziej absorbowały pytania, czy kierownicy WiN zgłosili się dobrowolnie, dlaczego, dysponując milionem dolarów, nie uciekli za granicę, czy nie zostaną aresztowani, a nawet otruci. Przecież wkrótce po wojnie ludzie podziemia ujawniali się, mając gwarancję amnestii, a potem i tak trafiali do więzień.
W komunizmie zawsze realizują się czarne scenariusze. Obawy ludzi znalazły potwierdzenie. Zaczęły się procesy.
Wystawa Oto Ameryka wzbogaciła się o nowe eksponaty: hełmy, pasy z kieszonkami na pieniądze i rewolwery, ampułki z trucizną i tak zwany beacon, czyli przyrząd do naprowadzania samolotów na miejsca zrzutów. To wyposażenie szpiegowskie. Odebrano je Stefanowi Skrzyszowskiemu i Dionizemu Sosnowskiemu. Obu ponad rok wcześniej oficerowie V Komendy wysłali na Zachód. Jako emisariusze trafili do Delegatury Zagranicznej WiN, przedzierając się przez niemiecką granicę, jak „Artur”. Na Zachodzie przeszkolono ich – wraz z grupą innych emigrantów – a potem zrzucono na terytorium Polski z amerykańskiego samolotu. Mieli wspierać krajową konspirację.
„Najemnicy imperializmu wpadli w ręce polskich władz bezpieczeństwa” – tak o nich mówiono w Polskiej Kronice Filmowej z 1953 roku. Kamera sunęła po twarzach dwóch mężczyzn zasiadających na ławie oskarżonych. Sądzono ich dwa miesiące po ujawnieniu się V Komendy WiN.
Urządzono im proces pokazowy, nagłośniony jako ostateczna rozprawa z WiN-owskimi dywersantami. „Trybuna Ludu” piórem Zygmunta Broniarka pytała: „Kim są ci podrzędni giermkowie amerykańskiego wywiadu?”, po czym odpowiadała sama sobie: „Szumowiny wywabiane na wierzch przez amerykańskie dolary”.
Cała rozprawa trwała zaledwie jeden dzień – 18 lutego 1953 roku. Tyle wystarczyło, aby obu skazano na śmierć. Pod wyrokiem podpisali się sędziowie pułkownik Mieczysław Widaj – podczas wojny żołnierz Armii Krajowej – oraz porucznicy Jan Paramonow i Stanisław Kozłowski. Stefana Skrzyszowskiego i Dionizego Sosnowskiego stracono 15 maja 1953 roku.
Po ujawnieniu się V Komendy swoje śledztwo wdrożyła Delegatura. Emigranci sami byli zaskoczeni, dlaczego dowódcy WiN w kraju podjęli decyzję o porzuceniu podziemia. Nie konsultowali jej wcześniej ze swoimi zagranicznymi emisariuszami. Kierujący Delegaturą Józef Maciołek zanotował 4 stycznia 1953 roku: „Na podstawie przeprowadzonej analizy stwierdziliśmy, że wpadło archiwum w kraju, i to, co dotychczas można stwierdzić na podstawie wypowiedzi, UB posiada materiały do początków września 1952 r. Jest to niewątpliwie wielka szkoda i strata, ale jeżeli weźmiemy to pod uwagę, a poza tym jeszcze szereg innych danych, uważamy, że »zgłoszenie się dobrowolne« do UB Kosa i Wiktora jest wykluczone. Jesteśmy raczej przekonani, że są oni obydwaj aresztowani, chociaż mając archiwum, samo UB mogło takie oświadczenie bardzo łatwo skonstruować. Bierzemy pod uwagę i to, że ta ostatnia możliwość byłaby nieco ryzykowna, bo nie mogliby ich później pokazać”.
Pułkownik Maciołek wysnuł wniosek, że to nowa taktyka UB. Procesy pokazowe najwyraźniej przestały przynosić propagandowe korzyści. Dlatego Polakom nigdy nie ujawniono twarzy „Wiktora” i „Kosa”.
Czy wszystko mogło potoczyć się inaczej? Czy żołnierze WiN mogli stanąć u boku amerykańskich skoczków po wybuchu III wojny światowej?
To powinni wiedzieć ci, którzy – może z rozpaczy – ujawnili V Komendę.
Oraz kurier „Artur”, przekradający się przez niemiecką granicę.
Historia V Komendy to opowieść szkatułkowa. Kiedy zagląda się do pudełka kryjącego czyjś los, w jego głębi odkrywa się historię kolejnego człowieka. Ta saga nigdy nie ma końca. Wciąż można ruszać tropem nowych postaci, a nawet trzeba uchylać następne wieczka, żeby zrozumieć całość.
Pierwszy raz o V Komendzie usłyszałem ćwierć wieku temu. Mimo że w Polsce upadł już komunizm, wciąż rzadko o niej wspominano. Nadal otaczała ją tajemnica.
To zdumiewające. Przecież działała aż pięć lat. Dwa razy dłużej niż cztery poprzednie komendy WiN. Dlaczego więc jej historia gdzieś się zagubiła?
Wtedy, próbując rozwikłać jej dzieje, często słyszałem:
– Pan jest za młody, żeby o tym pisać.
Z czasem przynajmniej ten problem się rozwiązał. Dziś nikt już mi tego nie powie.
Kiedy w latach dziewięćdziesiątych poznawałem dzieje V Komendy, losami skazywanych i mordowanych żołnierzy podziemia antykomunistycznego zajmowała się Główna Komisja Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu – Instytut Pamięci Narodowej (IPN). To była dla niej nowość. Wcześniej, w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej (PRL), tropiła tylko zbrodniarzy hitlerowskich. Długo po II wojnie światowej prowadziła już niewiele śledztw. W Warszawie zatrudniała mniej prokuratorów, niż miała liter w nazwie – dziesięciu.
Mieczysław Sosiński, naczelnik wydziału w Komisji, powiedział mi, że w sprawie ubeckich działań związanych z V Komendą wszczęto śledztwo. Jednak, choć było mu przykro, żadnych innych informacji nie mógł mi udzielić.
– Akta sprawy przekazał nam Urząd Ochrony Państwa, ale odtajnił je tylko na potrzeby śledztwa – wyjaśnił. – Nie możemy ich udostępniać.
Nikomu w Komisji nie wolno więc było zdradzić mi nowych nazwisk „Wiktora” i „Kosa”. Ani nawet powiedzieć, czy żyją.
To wszystko, co teraz wydaje się oczywiste, wówczas jeszcze takie nie było. „Białe plamy” – tak nazywano te wydarzenia w historii, o których nie wspominała jej komunistyczna wersja. Mord w Katyniu, pakt Ribbentrop–Mołotow, proces szesnastu… Zeskrobywaniem tych plam, odsłanianiem tego, co się pod nimi kryło, zajęli się nie tylko zawodowi historycy. Książki pisali też często pasjonaci, którzy nie odróżniali prawdy od kłamstwa. „Białe plamy” szybko stały się „czarnymi plamami”. Papierowa historia pozostała papierowa – pozbawiona odcieni szarości, które dominują w życiu.
Wtedy nie poznałem więc zbyt wielu materiałów dotyczących V Komendy. Nieco ponad setkę stron zdobyłem z prywatnych źródeł, związanych z komunistycznymi tajnymi służbami. Do archiwów Ministerstwa Spraw Wewnętrznych (MSW) i Urzędu Ochrony Państwa (UOP), prawnych następców komunistycznego aparatu represji, w zasadzie nie miałem żadnego dostępu. Wszystko nadal pozostawało tajne. Albo zagrzebane w jakimś kącie. Archiwiści sami nie do końca wiedzieli, nad czym trzymają pieczę. W MSW i UOP pojawili się nowi ludzie z pokolenia Solidarności, którzy nagle znaleźli się na nieznanym terytorium. Z trudem orientowali się, gdzie czego szukać.
Ale wtedy żyli jeszcze tacy, których można było zapytać o wydarzenia sprzed lat. Ci związani w latach stalinizmu z Urzędem Bezpieczeństwa rzadko zgadzali się na rozmowę. Byłem reporterem „Gazety Wyborczej” – dla nich wcieleniem wszystkiego, co przeklęte. Pozwalali nagrywać nasze rozmowy, bo zwykle zastrzegałem, że magnetofon to tylko rodzaj notatnika. Że ich głosy nie pojawią się w radiu ani w telewizji, a pozostaną jak słowa zapisane w zeszycie. Jeśli już godzili się na spotkanie, to miałem wrażenie, że chcą nie tyle opowiedzieć mi swoją historię, ile wybadać, czego sam już się o nich dowiedziałem. Toczyli swoją grę, którą zaczęli kilkadziesiąt lat wcześniej. Może już nie potrafili inaczej. W ich życiu nastąpił nagły zwrot. Zaczynano rozliczenia ze stalinizmem. Każdy ubek obawiał się ławy oskarżonych.
Z czasem dokumenty stawały się bardziej dostępne. Nagle jakiś archiwista znajdował dla mnie kilka stron, które otwierały kolejną historię. Wracałem więc do tych samych ludzi z nowymi pytaniami. Odkryłem bowiem, że muszę ich przyciskać faktami. Sami z siebie ujawniali mi niewiele.
Aż wreszcie zalała mnie powódź dokumentów. Kiedy archiwalne papiery trafiły do Instytutu Pamięci Narodowej, zorientowałem się, że ubecy poświęcili V Komendzie dziesiątki tysięcy stron swoich raportów, protokołów przesłuchań, opracowań. Po przeczytaniu ich mógłbym wielu bohaterom i antybohaterom tej historii zadać mnóstwo szczegółowych pytań, ale tymczasem niemal wszyscy zmarli.
Kiedy w połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku pierwszy raz pisałem w „Gazecie Wyborczej” o V Komendzie, odtwarzałem wydarzenia, czerpiąc wiedzę głównie z tego, co powiedzieli mi pamiętający je ludzie.
W tym dzienniku opublikowałem trzy reportaże o V Komendzie – znalazły się w książkowym zbiorze moich tekstów Ofiary Niejasnego (Prószyński i S-ka, Warszawa 2004). Po jakimś czasie zorientowałem się, że tom został „spiratowany”. Ktoś go zeskanował i wrzucił do sieci. Ten przejaw nowoczesności zwrócił mi uwagę na fakt, że żadnej z moich książek nie można legalnie przeczytać w wersji elektronicznej. Postanowiłem więc wydać własnego e-booka – połączyłem w nim te teksty o V Komendzie, które ukazały się w „Gazecie Wyborczej” i Ofiarach Niejasnego. Ukazał się w 2012 roku pod tytułem Piąta Komenda. O tym eksperymencie też zresztą napisałem w „Gazecie Wyborczej”, bo były to czasy rodzenia się rynku książki elektronicznej w Polsce.
Dziś mogę dodać do tej opowieści wszystko to, czego dowiedziałem się w ostatnich latach ze stosów dokumentów. Jedne z nich poznałem podczas przygotowywania artykułów dla „Newsweeka Historia”, drugie studiowałem na potrzeby tej książki. Zaskakujące jest to, że te wystukane na maszynach albo napisane odręcznie kartki pozwoliły mi zrozumieć więcej z opowieści ludzi, których nagrywałem w latach dziewięćdziesiątych. Całość więc nagle rozrosła się wydatnie. Obecna wersja tekstu jest przynajmniej cztery razy obszerniejsza niż mój e-book. Zaskoczyło mnie, jak mało wiedziałem – albo że wręcz nie miałem pojęcia – o niektórych niesamowitych wątkach związanych z V Komendą. Kiedy znowu odsłuchiwałem magnetofonowe taśmy, słyszałem w pewnym sensie więcej niż wówczas, gdy przeprowadzałem wywiady. Dwie połówki historii – mówiona i pisana – złożyły się wreszcie w całość.
Człowiek, który na emigracji trzymał w rękach wszystkie nici polskiej konspiracji antykomunistycznej, wsiadł do wojskowego samolotu z emblematami Stanów Zjednoczonych.
Pułkownik Józef Maciołek – jego losy to jedna z najważniejszych szkatułek tej opowieści – regularnie latał pomiędzy Wielką Brytanią a amerykańską strefą okupacyjną w Niemczech. Tym razem zmierzał po budujące wieści, które wkrótce spodziewał się usłyszeć od przedzierającego się z Polski emisariusza „Artura”.
Podkomendni podziwiali u pięćdziesięciodwuletniego pułkownika Maciołka dziarski krok przedwojennego oficera i niespożytą energię. Wieczorami zamykał się w swoim gabinecie w monachijskiej tajnej kwaterze. Tonął w chmurach dymu z wypalanych cameli. Całkowicie poświęcił się walce z komunistami. Jego osobisty majątek mieścił się w torbie podróżnej.
– Zasiać zdrowe ziarno, nie łudząc się, że doczeka się plonu – powiadał patetycznie o swojej pracy dla niepodległości Polski. – Ale licząc, że kiedyś plon będzie obfity.
Pułkownika stać było na marzenia. Jak na polskiego wojskowego emigranta Józef Maciołek miał dużo szczęścia. Mógł się utrzymać z miłości do ojczyzny.
Żył na Zachodzie z żołnierskiego fachu, co odróżniało go od wielu innych emigrantów, którzy po demobilizacji z trudem znajdowali pracę. Przez dziesiątki lat opowiadano o pewnym generale, który znalazł zatrudnienie u swego podkomendnego jako odźwierny w hotelu.
Józef Maciołek był urodzonym żołnierzem. Kropka. W mundurze spędził niemal całe dorosłe życie. Poza okresem, gdy uczył rolników.
Urodził się 28 lutego 1900 roku w Futomie w powiecie rzeszowskim jako syn Jakuba i Tekli. Podczas służby nazbierało mu się pseudonimów i fałszywych nazwisk: „Dominik”, „Kazimierz”, „Marek”, „Marian”, „Nowak”, „Roch”, „Roman”, „Tommy”, „Żuraw”; także Józef Wolny, Józef Podgórny, Józef Nowak czy Józef Ziemba.
Uczył się w Szkole Ludowej w Futomie (1908–1912) i dwuklasowej szkole wydziałowej w Błażowej (1913–1915). Potem przez dwa lata uczęszczał do gimnazjum w Rzeszowie, ale na dalsze kształcenie zabrakło pieniędzy, więc wrócił do domu, na gospodarkę.
Pierwszy raz walczył zaraz po osiągnięciu dojrzałości – jako osiemnastolatek. Jeszcze w styczniu 1918 roku ukrywał się, dostał bowiem powołanie do wojska austriackiego. Ale już pod koniec tego roku, 10 grudnia, wstąpił ochotniczo do polskiej armii. W Rzeszowie tworzył się właśnie 17 Pułk Piechoty Wojska Polskiego.
Pod koniec stycznia następnego roku wysłano go na front ukraiński. Raniony w marcu w bitwie nad rzeką Złotą Lipą, trafił do niewoli.
W maju Polacy odbili ukraiński szpital, w którym leżał Maciołek. Po kuracji we Lwowie wrócił do macierzystej jednostki.
5 marca 1920 roku walczył z bolszewikami w okolicach Borysowa nad Berezyną. Wycofywał się aż do Warszawy. Potem był Cud nad Wisłą i od 15 sierpnia 1920 roku – już jako dowódca plutonu – nacierał na Sowietów. Gonił ich aż do Starokonstantynowa na Ukrainie.
Życiorysy wojskowych w latach pokoju zwykle trącą nudą. Wypełniają je numery i nazwy pułków, do których bywają przydzielani. Czasami pojawiają się nazwy szkół i kursów, które kończą. W takich czasach wojskowym trudno zabłysnąć czymś szczególnym. Maciołek nie należał do oficerów, którzy po pijanemu wjeżdżali na koniu do restauracji.
Przeniesiono go do kwatermistrzostwa szpitala wojskowego w Nowym Sączu, bo między marcem a majem 1921 roku zaliczył w Krakowie kurs dla podoficerów gospodarczych. Wreszcie udało mu się też ukończyć gimnazjum matematyczno-przyrodnicze i zdać maturę (czerwiec 1923 roku).
Po Szkole Podchorążych dla Podoficerów w Bydgoszczy 15 lipca 1925 roku awansowano go do stopnia podporucznika piechoty i przydzielono do 7 Pułku Piechoty Legionów w Chełmie.
Podczas przewrotu majowego 1926 roku opowiedział się po stronie Józefa Piłsudskiego. Rok później został porucznikiem. Dowodził kompanią ckm-ów, był oficerem mobilizacyjnym, wreszcie w październiku 1936 roku przydzielono go do Korpusu Ochrony Pogranicza.
Niestety tymczasem mocno podupadł na zdrowiu. Powierzono mu stanowisko kierownika kasyna wojskowego, a w grudniu 1936 roku komisja lekarska uznała go za trwale niezdolnego do służby i został przeniesiony w stan spoczynku.
Spróbował polityki, wstąpił do Stronnictwa Ludowego. Organizował kółka i szkolenia rolnicze. Wciąż jednak czuł się związany z armią. Prowadził kursy przysposobienia wojskowego w założonym przez siebie kole Związku Strzeleckiego.
Zmobilizowano go 15 maja 1939 roku. Służył w 2 Pułku Piechoty Legionów w Sandomierzu.
Organizował kompanię karabinów maszynowych, która miała bronić mostu, zakładów przemysłowych i dworca kolejowego w Sandomierzu. Dowodził nią we wrześniu 1939 roku, bił się pod Baranowem, Zwierzyńcem i Krasnopolem. Trafił do niemieckiej niewoli. Uciekł z punktu zbornego dla jeńców. Na początku października 1939 roku powrócił do domu.
Pracował jako księgowy w spółdzielni. Doniesiono na niego – zrobił to jeden z podwładnych, którego zwolnił za nadużycia. Aresztowany przez Niemców, Maciołek trafił do więzienia 20 kwietnia 1940 roku. Dzięki łapówce 12 września tegoż roku odzyskał wolność. Już trzy dni później złożył przysięgę w podziemnym Związku Walki Zbrojnej (ZWZ).
Budował konspirację w Dynowie i Błażowej. W tej ostatniej 10 grudnia 1942 roku mianowano go dowódcą placówki.
Awansował na kapitana, a w ślad za tym powierzono mu funkcję komendanta Podobwodu Rzeszów-Południe Armii Krajowej. Za udział w Akcji „Burza”, podczas której sprawdził się jako dowódca, uzyskał stopień majora.
Kiedy w sierpniu 1944 roku na tereny Polski wkroczyły wojska radzieckie, pozostał w konspiracji. Poszukiwało go NKWD.
Wpadł 21 lutego 1945 roku. Aresztował go Urząd Bezpieczeństwa. Ale podczas zatrzymania posłużył się fałszywymi personaliami: Józef Wolny. Podawał się za łącznika inspektora… Maciołka. Uniknął wywózki do Związku Radzieckiego.
Rzeszowski sąd wojskowy skazał go na trzy lata więzienia. Trafił do celi w Zamku Lubomirskich w Rzeszowie.
I wtedy rozegrały się sceny jak z filmu sensacyjnego. Podziemie dostarczyło mu – za pośrednictwem strażnika – środek, który powodował podwyższenie temperatury i objawy przypominające tyfus. Maciołka przewieziono do szpitala w Rzeszowie przy ulicy Chopina. Stamtąd odbił go oddział podziemia. Uciekł najpierw do Krakowa, a potem do Katowic. Ukrywał się pod nazwiskiem Józef Podgórski.
Tymczasem powojenna konspiracja okrzepła w nowej organizacji – Zrzeszeniu Wolność i Niezawisłość. Józef Maciołek został szefem wywiadu i zastępcą prezesa obszaru południowego.
WiN był spadkobiercą rozwiązanej w styczniu 1945 roku Armii Krajowej. Przejął po niej żołnierzy, którzy uważali, że zakończyła się niemiecka okupacja, ale zaczęła sowiecka. Wielu z nich szukało w organizacji wsparcia w walce przeciwko komunistycznym represjom.
Organizacja powstała, gdy Polskie Państwo Podziemne chyliło się ku upadkowi. Cywilna Delegatura Rządu na Kraj oraz Rada Jedności Narodowej (RJN) rozwiązały się 1 lipca 1945 roku. RJN obwieściła przy tym Testament Polski Walczącej. Wprowadzenie do niego stwierdzało: „Naród polski przyjął Armię Czerwoną jako wyswobodzicielkę Polski od jarzma hitlerowskiego. Wkrótce jednak nastąpiło rozczarowanie. Najszersze masy ludowe przekonały się, że demokracja jest w obozie Polski Podziemnej, zaś Komitet Lubelski to dyktatura, oparta o obce siły, a nie o wolę i zaufanie narodu”.
Testament brzmiał: „Koniec wojny z Niemcami zastał Polskę w sytuacji niesłychanie trudnej, a nawet tragicznej. Gdy inne narody, zwłaszcza zachodnie, po zlikwidowaniu okupacji niemieckiej odzyskały rzeczywistą wolność i mogły przystąpić samodzielnie do urządzania sobie życia, Polska w wyniku wojny, w której poniosła największe ofiary, znalazła się pod okupacją, z rządem narzuconym przez ościenne państwo i bez wyraźnych widoków na pomoc swych sojuszników zachodnich”.
Podsumowywano: „Nowa wojna zadałaby tak straszne rany narodowi polskiemu, że pragnieniem wszystkich Polaków jest porozumienie polsko-rosyjskie oraz między Anglią, Ameryką i Rosją na drodze pokojowej”.
W testamencie postulowano opuszczenie Polski przez wojska sowieckie i rosyjską policję polityczną, zaprzestanie prześladowań, amnestię, powrót Polaków wywiezionych w głąb Rosji.
24 lipca 1945 roku Delegat Sił Zbrojnych pułkownik Jan Rzepecki napisał do żołnierzy byłej Armii Krajowej: „Jeżeli tylko pozwala na to Wasze osobiste położenie, jeśli bezmyślne prześladowanie przez tzw. bezpieczeństwo nie zamyka Wam tej drogi – przystępujcie do jawnej pracy na wszystkich polach nad odbudową Polski, pozostając wiernymi drogim każdemu żołnierzowi byłej AK demokratycznym hasłom: Wolność obywatela – niezawisłość narodu”.
6 sierpnia oficjalnie zaprzestała działalności wojskowa Delegatura Sił Zbrojnych. W jej miejsce we wrześniu 1945 roku powstało Zrzeszenie Wolność i Niezawisłość. Pierwszym jego dowódcą był właśnie pułkownik Jan Rzepecki.
W szczególnej konspiracji niedługo działała też organizacja „NIE”, którą powołano na wypadek wkroczenia Sowietów do Polski. O takiej supertajnej komórce myślano już jesienią 1943 roku, po kwietniowym zerwaniu przez Stalina stosunków dyplomatycznych z polskim rządem na uchodźstwie. Wiosną 1944 roku zadanie stworzenia organizacji otrzymał pułkownik August Emil Fieldorf „Nil”, który wcześniej dowodził Kedywem AK. Dowódcy AK przewidywali, że po wejściu wojsk ZSRR do Polski i realizowanej jednocześnie Akcji „Burza” zdekonspirowana zostanie znaczna część AK-owców.
Kryła się w tym jednak pewna sprzeczność. „NIE”, aby pozostać jak najbardziej odporną na rozpoznanie przez Sowietów, powinna być nieliczna, wręcz elitarna. Nigdy nie rozwinęła szerszej działalności.
Na początku marca wpadł „Nil” – nie rozpoznano go pod fałszywym nazwiskiem, ale i tak został zesłany w głąb ZSRR. Jego następca pułkownik Antoni Sanojca proponował rozwiązanie organizacji, co nastąpiło w maju 1945 roku. Tymczasem do konspiracji garnęły się też masy AK-owskie, które potrzebowały wsparcia w obliczu radzieckiego terroru. Ci ludzie znaleźli swojego sprzymierzeńca w WiN.
Pomysł na WiN był karkołomny. Pułkownik Jan Rzepecki powołał organizację cywilną – co podkreślała sama nazwa zrzeszenie. Tworzyli ją jednak byli żołnierze Armii Krajowej. Kolejne dowództwa formalnie nazywano zarządami, na których czele stali prezesi, ale niżej w hierarchii w naturalny sposób pojawiały się komendy i komendanci.
WiN nie zamierzał prowadzić działalności zbrojnej, miał raczej dopomóc byłym AK-owcom w powrocie do normalnego życia. Tak przynajmniej zakładano w teorii. Szybko jednak okazało się, że trudno powstrzymywać się od używania broni, kiedy komuniści sieją terror. WiN nabrał wojskowego charakteru. A raczej: nie stracił go – bo przecież jego członkami byli żołnierze.
Zrzeszenie stało się głównym celem komunistycznej propagandy i bezpieki. UB dość szybko rozpracowywało kolejne komendy, aresztowało dowództwa. Tragiczne wyliczenie można sprowadzić do czterech wierszy:
I Komenda WiN, prezes pułkownik Jan Rzepecki, wrzesień 1945–listopad 1945.
II Komenda WiN, prezes pułkownik Franciszek Niepokólczycki, listopad 1945–październik 1946.
III Komenda WiN, prezes podpułkownik Wincenty Kwieciński, październik 1946–styczeń 1947.
IV Komenda WiN, prezes podpułkownik Łukasz Ciepliński, styczeń 1947–listopad 1947.
IV Komendę postawiono przed sądem w 1950 roku. Komendanta Łukasza Cieplińskiego skazano na pięciokrotną karę śmierci i trzydzieści lat więzienia. Adama Lazarowicza, zastępcę komendanta, na czterokrotną karę śmierci i trzydzieści trzy lata więzienia. Jednego dnia, 1 marca 1951 roku, stracono na Mokotowie prawie całą IV Komendę WiN: siedem osób. Dziś rocznicę tego wydarzenia obchodzimy jako Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych.
Członek podziemia Maciej Jeleń wspominał ostatnie chwile dowódców IV Komendy:
„Znalazłem się w Mokotowie w celi śmierci i po pewnym czasie do celi wprowadzili więźniów po procesie całej czwartej komendy WiN. Wśród nich byli Łukasz Ciepliński, Lazarowicz, Błażej, Rzepka, Kawalec, Batory, cała siódemka. Jeden z nich, Rzepka, był praktycznie rzecz biorąc wskutek strasznego śledztwa ciężko chory, to była schizofrenia w całym tego słowa znaczeniu. Do niego nic nie docierało, co koledzy mówili.
Pierwszego marca 1953 roku w godzinach popołudniowych zaczęli wywoływać więźniów grupkami. I jak się zorientowaliśmy, wywołali w tych grupkach całą czwartą komendę WiN. Myśmy mieli możliwość przez taki kawałeczek szyby obserwować podwórzec więzienny. Widzieliśmy mniej więcej koło stu, stu pięćdziesięciu metrów drogi, którą byli ci więźniowie prowadzeni. Pojedynczo ich wyprowadzali. Dwóch strażników trzymało takiego więźnia pod ręce, z tyłu szedł też prawdopodobnie ubezpieczający.
Egzekucja odbywała się w garażu samochodowym. I tak trochę po bolszewicku był włączany motor samochodu, żeby zagłuszyć ewentualne dźwięki. Strzał padał jeden.
Przy trzecim czy czwartym wyprowadzeniu słyszeliśmy, że jeden z więźniów zaczął krzyczeć: mordują! Przypuszczam, że to był Chmiel, który usiłował w ten sposób dać współwięźniom znać, co się z nimi dzieje.
Łukasz Ciepliński zwrócił się do mnie, aby powiadomić ewentualnie jego rodzinę, bo bardzo był do niej przywiązany, że w momencie, kiedy zorientuje się, że to już jest egzekucja, to medalik, który nosił na szyi, włoży do ust, przed egzekucją, aby ewentualnie rodzina miała możliwość rozpoznania jego ciała wśród tych grobów, wśród tych zwłok, które były potajemnie grzebane przez władze bezpieczeństwa w różnych miejscach Warszawy”.
W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku żył jeszcze ostatni członek IV Komendy WiN – Ludwik Kubik. Rozmawiałem z nim, ale nie chciał wracać do tamtych wydarzeń; mówił mi, że ciągle przeżywa śmierć kolegów.
Kolejne komendy WiN słały na Zachód swoich emisariuszy. Pierwsza wyekspediowała pułkownika Janusza Bokszczanina. Potem Franciszek Niepokólczycki skierował tam Kazimierza Rolewicza i Wacława Bnińskiego. Wreszcie – Józefa Maciołka i Stefana Mariana Rostworowskiego „Ignacego”. Ci dwaj wyruszyli do Wielkiej Brytanii 1 września 1946 roku. Z Polski wymknęli się statkiem belgijskim transportującym węgiel do Szwecji. Do Wielkiej Brytanii dotarli 23 września 1946 roku.
Emisariusze z kraju powołali Delegaturę Zagraniczną WiN. Był to więc twór krajowych konspiratorów, a nie emigrantów. Działał w pewnym sensie obok polskiego Londynu. Każdy z wysłanników WiN ruszał, aby nawiązać kontakt z polskimi władzami emigracyjnymi, choć – co istotne – nie z zadaniem podporządkowania się im. Jednak dzięki Maciołkowi WiN uzyskał pełne uznanie urzędującego na uchodźstwie prezydenta RP.
Józef Maciołek był szefem Delegatury i jednym z jej najważniejszych organizatorów. Rozwinął współpracę z Departamentem Obrony USA i z CIA. W 1950 roku podpisał umowę z wywiadem amerykańskim, co umocniło stabilność finansową polskiego podziemia. Amerykanie dostarczali również sprzęt szpiegowski i dywersyjny. W zamian oczekiwali zaangażowania polskiego podziemia po wybuchu III wojny światowej. Dzięki niespożytej energii Józefa Maciołka powstały ekspozytury podziemia w Monachium, Paryżu, Sztokholmie, Brukseli, a także w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych.
Pułkownik Maciołek tym samym stał się najważniejszym przebywającym poza krajem człowiekiem związanym z ruchem oporu w Polsce.
Ale zanim do tego doszło, WiN w Polsce zagroził paraliż. Kiedy pod koniec 1947 roku wpadła IV Komenda, organizacja wydawała się niemal całkowicie zniszczona.
Sytuację uratował człowiek, do którego Maciołek miał bezgraniczne zaufanie. Łączyły ich nie tylko więzy organizacyjne, ale też przyjacielskie i rodzinne. Chodzi o Stefana Sieńkę. Kolejną szkatułkę w tej opowieści.
Matka Józefa Maciołka to Tekla z domu Sieńko. Stefan był podkomendnym Józefa od czasów Armii Krajowej. Maciołek, opuszczając kraj we wrześniu 1946 roku, powierzył Sieńce ważne zadanie – szefa siatki informacyjnej „Iskra”.
Stefan Sieńko „Wiktor” tak jak Józef Maciołek działał w WiN od początku. Długo unikał aresztowania, aż wreszcie pod koniec 1947 roku wpadł. Mógł skończyć tak jak inni, zastrzelony w więziennej piwnicy po wyroku sądu kapturowego, zwanego „kiblowym”, bo aresztowanych prowadzono na rozprawę do toalety, a przed sądem zasiadali na kiblu. Albo – jeśli tak wolałaby władza – po procesie pokazowym, szeroko opisywanym w komunistycznej prasie, która piętnowała ludzi podziemia, przypisując im wojenną współpracę z hitlerowcami, a po wojnie mordowanie komunistów.
Ale do Maciołka dotarła wiadomość, że Sieńce szczęśliwie udało się uciec, choć podczas pościgu został ranny. Najbliższym współpracownikom – tym, z którymi zdruzgotany odbudowywał WiN – „Wiktor” pokazywał nobilitującą bliznę. Od Wielkanocy 1948 roku ścigała go niemal cała bezpieka. WiN-owca szukały Wojewódzkie Urzędy Bezpieczeństwa Publicznego w Krakowie, Rzeszowie, Katowicach, Warszawie. W rozsyłanych listach gończych jawił się niemal jako wróg publiczny numer jeden.
Stefan Sieńko pisał do Józefa Maciołka w przekazanej tajnym kanałem korespondencji: „Pomimo naprawdę ciężkich czasów, jakie ostatnio przeżyłem ja osobiście i wielu naszych znajomych, trzymamy się dobrze”. Czekał na wiadomość z Delegatury, bo każda informacja stamtąd napawała wiarą na lepsze następne dni. Kończył: „Ażeby zaspokoić wzajemną ciekawość wypadałoby się nam spotkać wkrótce, ale bądźmy pełni wzajemnego zaufania, w przyszłości na wszystko będzie czas”.
Stefan Sieńko powoli ożywiał organizację. Z Polski płynął do Delegatury kolejny pokrzepiający meldunek: „W wytworzonej sytuacji postanowiliśmy przeprowadzić pewne przegrupowania w pozostałym zespole kierowniczym i przystąpić do normalnej pracy nad zmontowaniem nowego ośrodka kierowniczego”.
Doniesienia te coraz bardziej cieszyły Maciołka. Organizacja, zniszczona aresztowaniami, odradzała się jak Polska w 1918 roku.
Wreszcie i sam Sieńko ustabilizował swoją sytuację nie tylko organizacyjną, ale też prywatną. Ożenił się i spodziewali się z żoną dziecka. Józef Maciołek pisał żartobliwie do niego: „Dziękuję za pamięć i branie mię pod uwagę na chrzestnego. Miejmy nadzieję, że w przyszłości to mię nie ominie, jeżeli nie przy drugim, to powiedzmy przy piątym. Zależy to oczywiście od rozwoju sytuacji światowej z jednej strony, a z drugiej od tempa, jakie zastosujecie. Sądzę, że i w tej dziedzinie istnieją »normy i szlachetne współzawodnictwo«”.
Z kraju docierały kolejne krzepiące informacje, a Józef Maciołek nie bez dumy przekazywał je amerykańskim sojusznikom: WiN w Polsce dysponuje sześciuset ludźmi z doświadczeniem w walce partyzanckiej; z tego dwustu to oficerowie. Szczególnie ważne dla organizacji były osoby, które nigdy nie ujawniły komunistom, że działały w podziemiu. Ani podczas wojny, ani już po niej. Dla nowej władzy byli więc ludźmi, którzy na drabinie podejrzeń ukryli się na najniższym szczeblu.
W kraju rodziła się V Komenda. Nadano jej wówczas miano „Uniwersytetu”. Dwa równie ważne działy oznaczono kryptonimami związanymi także ze szkolnictwem wyższym. Obszar Centralny nazwano „Akademią”, a Białostocki – „Bursą”. Jakby ze studencką młodością wiązano nadzieje na pomyślną przyszłość.
WiN informował Maciołka, że ewidencjonuje dostępną broń i remontuje dwanaście radiostacji. W pięciu województwach dysponuje bunkrami. W trzech miejscach, w których w przyszłości planowano koncentrację, gromadzi w magazynach medykamenty i środki opatrunkowe.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] Wykaz źródeł znajduje się na końcu książki. We wszystkich cytatach zachowano oryginalną pisownię i interpunkcję.
Polecamy także inne książki Piotra Lipińskiego:
Bicia nie trzeba było ich uczyć. Proces Humera i oficerów śledczych Urzędu Bezpieczeństwa
Cyrankiewicz. Wieczny premier
Bierut. Kiedy partia była bogiem
Niepowtarzalny urok likwidacji. Reportaże z Polski lat 90. (z Michałem Matysem)
Gomułka. Władzy nie oddamy
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2020
Wydanie I