Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Z Chełma do Buenos Aires – są rzeczy, przed którymi nie da się uciec
Książka nominowana do najważniejszych francuskich nagród literackich: Nagrody Goncourtów, Prix Médicis i Prix Renaudot
Rok 1940. Vicente Rosenberg – który przyjechał do Argentyny w 1928 roku – mieszka w Buenos Aires. Jest szczęśliwy, jest przystojny, zadbany i elokwentny. Z nadzieją patrzy w przyszłość. O dawnym życiu, spędzonym najpierw w Chełmie, potem w Warszawie, rozmawia tylko z Arielem i Sammym, przyjaciółmi, z którymi wyruszył za ocean. W dawnych latach Vicente miał na imię Wincenty, a jego rodzina była zamożna i zasymilowana. Na emigrację zdecydował się z powodów ekonomicznych, ale też dlatego, że dusił się w coraz bardziej antysemickim otoczeniu i chciał choć przez chwilę pożyć z dala od rodziny, przede wszystkim od matki. Jednak już w połowie lat 30. nalegał na przyjazd najbliższych krewnych do Argentyny. Straszne wiadomości z Europy i coraz bardziej przygnębiające listy od matki sprawiają, że Vicente pogrąża się w trwającej tygodniami rozpaczy.
W kwietniu 2022 do polskich czytelników trafia również najnowsza książka Martína Caparrósa Dziadkowie poświęcona losom Wincentego Rosenberga i Antonia Caparrósa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 142
Dla Mopiego, który napisał to przede mną.
Dla Marion, która pisze to ze mną.
Nie można było zareagować w odpowiedni sposób na to, co nie do objęcia umysłem. I ten, kto oczekuje takiej reakcji od ofiar, powinien wymagać, aby ryba wyrzucona na brzeg szybko wykształciła u siebie nogi i małymi kroczkami wróciła do środowiska wilgoci.
Günther Anders, Wir Eichmannsöhne[My, synowie Eichmanna]
Trzynastego września 1940 roku w Buenos Aires po południu padało, a wojna w Europie była tak odległa, że wszystko wyglądało na czasy pokoju. Avenida de Mayo, zabudowana secesyjnymi domami wielka arteria łącząca Pałac Prezydencki z siedzibą Kongresu, była niemal pusta. Tylko nieliczni mieszkańcy, opuszczający biura w centrum miasta z gazetą nad głową dla ochrony przed deszczem, biegli, żeby złapać autobus albo taksówkę i wrócić do domu. Jeden z nich, trzydziestoośmioletni Vicente Rosenberg, w kapeluszu, szedł równym, sprężystym krokiem w stronę Tortoniego – modnej kawiarni, w której można było wówczas spotkać zarówno Jorge Luisa Borgesa lub sławy tanga, jak i uciekinierów z Europy, takich jak José Ortega y Gasset, Roger Caillois czy Artur Rubinstein. Vicente był młodym Żydem. Albo młodym Polakiem. Albo młodym Argentyńczykiem. Tak naprawdę 13 września 1940 roku Vicente Rosenberg nie wiedział jeszcze dokładnie, kim jest. Wchodząc do kawiarni, zauważył od razu potężną sylwetkę swojego najlepszego przyjaciela Ariela Edelsohna, nazywanego Niedźwiedziem. Ariel zamówił kawę i czekał na niego przy jednym ze stolików ustawionych pod ścianą naprzeciw kontuaru, blisko stołów bilardowych na zapleczu. Oparł łokcie na marmurowym blacie i czytał gazetę. Obok niego, zwrócony twarzą do stołów bilardowych, tak by móc śledzić trajektorię kuli, rozemocjonowany jak zawsze, siedział Sammy Grunfeld, młody człowiek, który chętnie się z nimi trzymał.
Vicente, uścisnąwszy kompanom dłonie, zdjął płaszcz i strząsnął z niego ostatnie krople, które nie zdążyły wsiąknąć w gęstą wełnę, po czym usiadł przy nich, wyciągając głowę, żeby przeczytać nagłówki z pierwszej strony gazety: w Europie toczyła się zaciekła bitwa o Anglię, a naziści zaczynali zamykać Żydów w gettach. Ariel złożył gazetę z ciężkim westchnieniem.
– Żydzi działają mi na nerwy – powiedział. – Zawsze działali. Kiedy dotarło do mnie, że moja matka zmieni się z czasem w taką samą wkurzającą Żydówkę jak jej matka, postanowiłem wyjechać.
– W porównaniu z moją twoja matka wcale nie jest wkurzająca – stwierdził Sammy, ze wzrokiem ciągle utkwionym w kulach bilardowych.
Ariel, lekko zmieszany, zerknął na Vicente, ponieważ ten jednak wydawał się myśleć o czymś innym, mówił dalej do obróconego do nich bokiem Sammy’ego:
– Najgorsze, że kiedy miała dwadzieścia lat, marzyła tylko o jednym: żeby porzucić sztetl i zamieszkać w mieście. Uważała, że z moją babką nie da się wytrzymać z tych samych powodów, z jakich ja dziś nie mogę wytrzymać z nią...
– A jednak, da się wytrzymać czy nie, sam kazałeś jej przepłynąć Atlantyk, żeby mieć ją blisko – przypomniał mu Sammy.
– Tak... Tęsknimy nawet za tym, co najgorsze.
Rozbawiony jego poważnym tonem Sammy parsknął krótkim, hałaśliwym śmiechem, który zabrzmiał, jakby strzelił z palców. Vicente, pozornie niezainteresowany tematem, siedział obok w milczeniu. Już od kilku miesięcy nie miał najmniejszej ochoty rozmawiać o tym, co się działo w Europie.
– A tobie co, Wincenty? Piękna pogoda wprawia cię w zły nastrój?
Vicente obrócił się w stronę Ariela, a w kącikach ust zamajaczył mu uśmiech: z wszystkich ludzi, z którymi stykał się w Buenos Aires, jeden Ariel, poznany jeszcze w Warszawie, kiedy jako osiemnastolatkowie służyli w wojsku, wciąż zwracał się do niego tym imieniem.
– Moja matka też taka jest. I dlatego, że nie mogła wytrzymać ze swoimi rodzicami, wynieśliśmy się z Chełma, jak byłem dzieckiem.
Vicente powiedział to z ociąganiem, a Sammy, którego obaj z Arielem poznali na statku płynącym z Bordeaux do Buenos Aires w 1928 roku i który w tym niepojętym dla nich wówczas mieście uchwycił się ich obu niczym koła ratunkowego, podsumował tę dość szczerą wymianę zdań:
– Czy nie to właśnie robimy od niepamiętnych czasów? Kochamy rodziców, potem dochodzimy do wniosku, że są irytujący, i w końcu wyjeżdżamy. Może na tym polega bycie Żydem...
– Tak... albo bycie człowiekiem – dodał Ariel.
I po chwili – zbyt długiej jak na te sentencjonalne słowa, które pojawiły się między nimi podobne do martwych ptaków wyrzuconych na brzeg – zwrócił się znów do Vicente:
– Masz jakieś wiadomości?
– Nie, ostatni list przyszedł trzy miesiące temu. Nie wiem nawet, czy dostała dziesięć dolarów, które posłałem jej w czerwcu.
– Rozmawiałem z Jacobem. Kuzyn, któremu udało się wyjechać do Stanów, przysłał mu telegram, bo podobno w Warszawie nie ma już nawet znaczków...
Vicente, nie chcąc wprowadzać niepokoju, z pewnym wysiłkiem przywołał na twarz uśmiech, wstał i poszedł do toalety. Bynajmniej nie za potrzebą. Po prostu od pewnego czasu źle znosił te niekończące się dyskusje, które zaczynały się od wspominania przeszłości – własnej albo ogólnie całej rodziny – by niezmiennie doprowadzić do ryzykownych wątków związanych z polityką i sytuacją w Europie.
Podczas gdy Sammy i Ariel dalej wymieniali uwagi na temat wojny, Vicente w obszernej toalecie umył niespiesznie ręce i podniósł wzrok, by przyjrzeć się sobie w lustrze. Rysy miał delikatne, subtelne niemal. Usta, brwi, wąski nos, cienki wąsik (przystrzygany, niezależnie od aktualnej koniunktury, dwa razy w tygodniu u najlepszego fryzjera w Buenos Aires) wyglądały jak narysowane przez chińskiego kaligrafa tak drobnym pędzelkiem, że wydawały się ledwo widoczne. Zresztą kiedy przywoływał w pamięci obraz własnej twarzy, widział nie szerokie czoło albo wystające kości policzkowe, zieleń oczu czy rudawy odcień jasnych włosów, nie: powstawało w nim wrażenie czegoś nieuchwytnego, jakby ulotnej mgiełki, w której bystrość dowcipu mieszała się z czułą melancholią.
Wytarł ręce i opuścił zimną przestrzeń marmuru i białych kafelków, aby znaleźć się z powrotem pośród wytłumionej przestrzeni wielkiej sali kawiarni. Usiadł znów obok dwójki przyjaciół. Popatrzył na nich ciepło, z odrobiną zazdrości: podczas gdy on wciąż miał matkę i brata w Polsce, Sammy uciekł ze Starego Kontynentu wraz z całą rodziną, Arielowi zaś udało się trzy lata wcześniej, w 1937 roku, przekonać rodziców i siostrę, by dołączyli do niego w Buenos Aires.
– ...Mimo swojej słynnej Linii Maginota Francuzi ustanowili rekord świata, jeśli chodzi o najszybszą możliwą klęskę – perorował Sammy.
– Nie licząc nas, jakkolwiek by na to spojrzeć! – wtrącił Ariel.
– Wy to co innego: wszyscy wiedzą, że Polacy nigdy tak naprawdę nie chcieli się bić.
– O tak, to prawda, za to wy, Rosjanie, uwielbiacie się bić, zwłaszcza między sobą!
Sammy prychnął rozdrażniony, ale Ariel, gestem starszego brata, położył mu rękę na ramieniu i dyskusja się urwała.
– Tak czy owak, nasz rząd powinien się był raczej zainstalować gdzie indziej, nie w Londynie, gdzie żyją chyba pod gradem bomb... Jak sądzisz, Wincenty?
Vicente nie spieszył się z komentarzem, więc Sammy odpowiedział za niego:
– Londyn, Paryż, Warszawa... Mamy jednak szczęście, że jesteśmy tutaj, co?
Żeby nie dać niczego po sobie poznać, Vicente spojrzał przez okno, jakby sprawdzał, czy jeszcze pada. Ariel wykorzystał ten moment i skarcił Sammy’ego wzrokiem, przypominając mu, że matka Vicente wciąż jest w Polsce. Sammy przygryzł wargę – zrozumiał swój nietakt. Przy stole zapadła kłopotliwa cisza. Ariel, w odruchu współczucia wobec przyjaciela, spróbował zmienić temat i zagadnął Vicente o otwarty przez niego ostatnio sklep meblowy. Ten, żeby z kolei ulżyć Arielowi, zaczął mu coś odpowiadać, a Sammy, dla rozluźnienia napiętej atmosfery, napomknął żartem o upodobaniu Argentyńczyków do mebli rustykalnych. Mimo tych wysiłków, jeszcze zanim urwali, ciężkie, lodowate milczenie zaległo między nimi, przeniknęło do ich spojrzeń, do zdawkowych uśmiechów.
Dopili kawę, potem zamówili po szklance ginu, i jeszcze po jednej, wreszcie zdjęli z wieszaka płaszcze, ubrali się i wyszli od Tortoniego. Chwilę postali pod markizą, wymieniając niezobowiązujące uwagi. Vicente zapalił commandera, Sammy niecierpliwie przestępował z nogi na nogę, a Ariel przeciągnął swoje ogromne niedźwiedzie cielsko i wydał okrzyk zadowolenia: dni były pochmurne, ale tydzień się skończył – i myśl o tym zdecydowanie poprawiła mu nastrój.
– Dobra. Idziesz z nami? W końcu dziś trzynasty, piątek! – spytał.
Chcąc wywołać u Vicente weekendowe ożywienie, zaproponował, żeby poszli na tor wyścigowy Palermo. Vicente podziękował za zaproszenie, ale odmówił. Lubił obstawiać wyścigi, czuł się jednak zmęczony i miał ochotę być już u siebie. Ariel nie nalegał; z całej ich trójki jeden Vicente miał dzieci i wiedzieli, że powinni mu czasem pozwolić wrócić spokojnie do domu.
Ariel uścisnął Vicente, Sammy potrząsnął jego ręką, po czym zostawili go z papierosem przed kawiarnią. Vicente dopalił, odrzucił daleko niedopałek i podniósł wzrok na niebo. Ponieważ deszcz jakby ustawał, postanowił ruszyć piechotą w kierunku ulicy Paraná, dokąd kilka miesięcy wcześniej przeniósł się z Rositą i dziećmi. Zajmowali niewielkie trzypokojowe mieszkanie na czwartym piętrze starego budynku, około stu metrów od swojego otwartego niedawno salonu meblowego. Było dopiero wpół do dziewiątej i Vicente, wchodząc na klatkę schodową, poczuł spokojną radość – uświadomił sobie po raz kolejny, że to skromne lokum, do którego sprowadzili się nie tak dawno, żeby mieszkać bliżej sklepu, już na zawsze miało pozostać jego prawdziwym domem.
Na schodach przypomniały mu się nagle słowa z listu od matki, z czasów kiedy jeszcze wysyłała mu korespondencję na poste restante w Buenos Aires: „Czy masz już jakieś mieszkanie? Jadasz w domu? Jak sobie radzisz ze sprzątaniem? Opowiedz mi o wszystkim, kochany. Zamartwiam się tym, że nie mam wiadomości od Ciebie...”.
„Tak, teraz nareszcie mogę powiedzieć, że mam dom”, odpowiedział jej w myślach, wspominając, ile razy przez te lata czyniła mu wymówki, że nie dość często pisze.
„Bardzo Cię proszę, Wincenty kochany, pisz, pisz, odpisuj mi od razu”. „Znów nie mam od Ciebie żadnych wieści. Ogromnie mnie to zasmuca”. „Błagam, napisz do mnie kilka słów. Tak Ci trudno skreślić kilka linijek do matki?”. „Błagam o parę słów. Tak pragnęłabym Cię znowu zobaczyć. Póki żyję, to moje jedyne marzenie”. „Proszę Cię, Wincenty, napisz coś. Jaka to rozpacz dla matki, nie wiedzieć, co się dzieje z jej dzieckiem!”. „Jak można tak całkiem zapomnieć o matce?”.
Kiedy wyjeżdżał z Warszawy, matka kazała mu przyrzec, że będzie pisał raz w tygodniu. Ale podczas gdy ona zawsze, aż do 1938 roku, wysyłała mu po kilka listów miesięcznie, on wypełniał obietnicę tylko w pierwszym roku po przybyciu do Buenos Aires. 1929, 1930, 1931 – lata mijały i ile razy otrzymywał list, zżymał się na jej wymówki. 1932, 1933, 1934. Później te wymówki zaczęły go śmieszyć i czasami razem z Arielem żartowali sobie na ten temat. 1935, 1936, 1937. Potem przestały na nim robić wrażenie. 1938, 1939, 1940. I pomyśleć, że teraz, już od trzech lat, to on niepokoił się brakiem wiadomości od niej...
Kiedy tylko przekroczył próg mieszkania, dwie córki, czteroletnia Martha i sześcioletnia Ercilia, podbiegły i rzuciły mu się na szyję, jakby chciały umocnić w nim jeszcze bardziej tamten spokój.
– Dobry wieczór, panie kapitanie!
– Mamo, mamo! Przyszedł pan kapitan!
Rosita siedziała w bujanym fotelu, pochodzącym z warsztatu ojca. Trzymała na kolanach małego pulchnego Juana José i coś mu czytała. Podniosła wzrok znad książki i uśmiechnęła się do męża, po czym wróciła do tomu opowiadań Horacia Quirogi. Vicente podszedł do nich od tyłu, objął żonę i ucałował w kark. Położyła dłoń na jego ręce i uścisnęła ją, jednocześnie przytulając synka.
– „Pracujcie, siostrzyczki, i pamiętajcie, że cel naszego trudu – a jest nim szczęście wszystkich – ma o wiele większą wagę niż zmęczenie każdej z nas. Ludzie nazywają to ideałem i mają rację. Nie ma innej filozofii – ani dla pszczoły, ani dla człowieka”[1] – dokończyła.
Wstała i posadziła synka na dywanie, prosząc starszą córkę, żeby jak najszybciej uporała się z lekcjami, a młodszą, żeby pobawiła się chwilę z braciszkiem, sama zaś poszła do kuchni szykować kolację.
Przypisy