GHJ-700 nie odpowiada - Henryk Kawka - ebook

GHJ-700 nie odpowiada ebook

Henryk Kawka

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki! 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 141

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Henryk Kawka

GHJ—700 nie odpowiada

 

Opracowanie graficzne

Andrzej Krzysztoporski

 

Zdjęcia

CAF

 

Redaktor

Barbara Małeta

 

Redaktor techniczny

Stanisław Małecki

 

Korekta

Irena Siemiątkowska

Joanna Figlewska

 

© Copyright by Krajowa Agencja Wydawnicza

KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA

RSW „PRASA-KSIĄZKA-RUCH”

WARSZAWA 1978 r.

 

Wydanie pierwsze. Nakład: 60 000 + 350 egz.

Objętość: ark. wyd. 6,46 ark. druk. 5,75

Papier druk. sat. kl. V, 70 g BI Nr prod. XII-5/122/77. Zam. 2306/77.

Oddano do składania w październiku 1977 r.

Podpisano do druku w lipcu 1978 r.

Druk ukończono w sierpniu 1978 r.

PZG RSW ,,Prasa-Książka-Ruch”

Łódź, ul. Armii Czerwonej 28.

Cena zł 15,— S-98

Wstęp

Enrico Mattei pojawił się na widowni włoskiego życia ekonomicznego i politycznego niespodzianie i niemal błyskawicznie zeń zniknął. Kariera tego niezwykle aktywnego i pracowitego człowieka imponuje i zadziwia. Gdyby nie tragiczny koniec inżyniera Mattei jego awans życiowy mógłby służyć propagandzie kapitalistycznej jako wzór osobistych możliwości, który zachwala i propaguje. Mattei piął się błyskawicznie w górę. W piętnastym roku życia zaczął jako czeladnik piekarski, a skończył w wieku czterdziestu kilku lat jako szef jednego z wielkich koncernów. Przepowiadano mu dalsze awanse. Kto wie czy nie zostałbym ministrem, a może powierzonoby mu tekę szefa rządu?

Enrico Mattei jest bohaterem tej książki. W jego cieniu występuje fikcyjna postać Carla, który spełnia w tej historii rolę niejako „narratora”. W czasie swego pobytu we Włoszech dowiedziałem się, że w otoczeniu Enrico Mattei z pewnością był ktoś, kto miał okazję śledzenia jego poczynań. Kim był ten osobnik? Tego się nigdy nie dowiemy. Tak samo, jak nigdy się nie dowiemy co rzeczywiście działo się po wystartowaniu samolotu z prezesem ENI na pokładzie. Na ten temat istnieje wiele wersji. Żadna nie jest w 100 procentach sprawdzona. Można było oczywiście i w tej historii snuć różne przypuszczenia, ale nic by one nie dały poza sensacyjnym opisem. Wydaje się, że pewna fikcyjna oprawa, którą nadaliśmy tej historii, mieści się w granicach prawdopodobieństwa.

Powrót po latach

Carlo z przyjemnością stwierdził, że podniebna podróż nie będzie obfitowała w specjalne emocje. Dawno już nie leciał samolotem. Tak to było bardzo dawno. Jeszcze w czasie wojny. Niemal ostatnią maszyną, która wystartowała w czerwcu 1940 roku z Marsylii do Algieru, dostał się do tego miasta. Później nie tak łatwo było wyjechać nawet z tzw. nieokupowanej Francji do tzw. „terytoriów zamorskich”. Petainowcy przyglądali się bacznie każdemu amatorowi wyjazdu z „metropolii” do kolonii. Tym bardziej Carlowi, który posiadał obywatelstwo włoskie. Tylko dzięki znajomościom w policji nie został internowany, kiedy w 40-tym Mussolini wypowiedział wojnę Francji. Teraz również protektorów ma niezłych. Po tylu latach, bo prawie 10 lat po wojnie przypomnieli sobie o nim starzy patronowie i znowu jest im potrzebny. Swoją drogą, myślał Carlo, to i dobrze. Forsy już brakowało, to znaczy nie tyle brakowało, bo miał z czego żyć, ale przydałoby się zdobyć jakąś większą i okrągłą sumkę, aby odłożyć coś na lata, kiedy już definitywnie wycofa się z interesów. Normalnie lot z Algieru do Rzymu trwałby niecałe 2 godziny, ale lecieli drogą nieco okrężną przez Tunis, z lądowaniem w tym mieście.

Carlo z upodobaniem skracał sobie czas obserwując zgrabne stewardessy, które pracowicie częstowały pasażerów cukierkami — potem „śniadanio-obiadem” oraz bez ograniczeń urzędowo — słodkimi uśmiechami. Miał ochotę zapaść w drzemkę, ale stare przyzwyczajenie nie dawało spokoju. Musiał chociaż spróbować rozszyfrować swoich współpasażerów... Ci na lewo, to para zakochanych. Lecą pewnie z afrykańskiego wojażu poślubnego do domu. Ci panowie na prawo to urzędnicy wysłani na koszt swych firm. Za chwilę skończą ożywioną wymianę poglądów na temat warunków pracy i wynagrodzenia w przedsiębiorstwach, gdzie pracują a potem przejdą do omówienia, kto, gdzie i za ile kupił prezentów dla żon, dzieci i sekretarek, lub koleżanek w pracy. A ten gentleman za nimi? Carlo zrezygnował z dalszego quizu. Koniak wchodzący w skład menu podziałał jednak rozmarzająco. Tak, dopiero teraz tuż przed lądowaniem w Rzymie przyszło odprężenie i zmęczenie po szalonej gonitwie poprzedzającej wyjazd. Należałoby odnowić ważność paszportu. Konsul włoski powiedział nawet, że właściwie to powinien kazać Carlowi starać się o nowy. Przecież to już tyle lat. Ujęty jednak patriotyzmem rodaka, który w końcu postanowił wrócić na łono ojczyzny, przybił, gdzie trzeba odpowiednie pieczątki i życzył szczęśliwej drogi.

Carlo wiedział, że nie ma wyjścia. Jego rozważania miały jeden cel: przekonać samego siebie, że całkowicie i wyłącznie decyduje o swoim losie. Tak jednak nie było. Ale oto i znajomy ucisk w uszach. Samolot podchodził do lądowania. Jeszcze kilka minut i koła dotknęły pasa na rzymskim lotnisku.

Pierwsze uczucie, jakie opanowało Carla po opuszczeniu pokładu, było po prostu rozczarowaniem. Nie mógł uwierzyć, że rodzinna ziemia mogła powitać powracającego syna inaczej niż piękną przysłowiową włoską pogodą. A tymczasem niebo zasnute było niskimi, ciemnymi chmurami. W maju termometr powinien wskazywać co najmniej 25 stopni, tymczasem Rzym spłatał Carlowi nieprzyjemną niespodziankę. Chłodna aura wzięła wieczne miasto w posiadanie. Na szczęście formalności graniczne i celne nie trwały długo. Celnik musnął ręką walizkę, a wysoki pan w mundurze z uśmiechem oddał paszport. Carlo wahał się przez chwilę: taksówka czy autobus? Zdecydował się na ten drugi środek komunikacji. Diabli wiedzą, kiedy dostanie jakieś pieniądze? A jeżeli nie będzie mógł zrobić tego, co chcą? Na razie Carlo nie znał celu podróży, ale przecież jedno było pewne: na wycieczkę go nie sprowadzają. W centrum wysiadł przy Stazione Termini. Stamtąd już niedaleko było do pensjonatu przy via Marghera. Pensjonacik okazał się tani, ale schludny chociaż — myślał Carlo — mogliby szarpnąć się na coś lepszego. Wbrew obawom właścicielka na niezdarne wyjaśnienia Carla, że zaliczkę na poczet pobytu ureguluje „domani”1 odpowiedziała: „va bene, signore, va bene”2.

Carlo umył się i wyszedł na miasto. Okazało się, że pensjonat był świetną bazą wypadową. Położony niedaleko od centrum i blisko Villa Borghese, pięknego parku, dawał okazję znakomitego wypoczynku. Carlo schwytał się na myśli, że jednak nastroje emerytalne nie są mu obce: ławeczka, gazetka, pogawędka z przygodnie spotkanymi spacerowiczami no i od czasu do czasu dłuższe spojrzenie na smukłe nogi przechodzących dziewcząt. Ale nic z tego. Czeka go jeszcze ciężka z pewnością praca. Czy jednak musi przyjmować każdą propozycję? Przecież może odmówić, jeżeli ryzyko nie będzie należycie opłacone. Czasy się zmieniły, nie musi robić wszystkiego, czego od niego chcą? Najchętniej zjadłby teraz dobrą kolację w pierwszorzędnej restauracji i poszedł na Via Veneto, gdzie można sobie wybrać elegancką, ponętną panienkę. Aby jednak zrealizować te marzenia trzeba mieć w kieszeni o wiele więcej niż ma teraz. Dokonawszy w myśli bilansu swych zasobów Carlo znacznie zredukował zachcianki. Najpierw zjadł skromną kolację w pensjonacie, a potem poszedł spać.

Obudził się późno. Słońce tymczasem nie próżnowało. Przygrzewało mocno. Ani śladu nie zostało po wczorajszej „angielskiej” pogodzie. Carlo powtórzył w pamięci podany mu w Algierze adres: Frederico Ortis, via Monte Bello. Ogolił się błyskawicznie, natarł wodą kolońską i zszedł do recepcji. Kilka zdawkowych słów wymienił z gospodynią na temat pogody, podszedł do telefonu i nakręcił numer.

— Signor Ortis?

— Si...

— Tu mówi...

Ledwo Carlo wymienił swoje nazwisko, a już po drugiej stronie runęła lawina słów.

— Witam w Rzymie! Jak podróż? Jak się pan czuje? Nędzna buda ten pensjonat, prawda? Znajdziemy coś lepszego. Cierpliwości. Czy ma pan tu znajomych? Gdzie się pan stołuje? Koniecznie trzeba dbać o żołądek!

— Za co, panie Ortis? — Carlo przesadził nieco, ale zniecierpliwił się paplaniną swego rozmówcy. — Zaliczkę ma pan dla mnie?

Po drugiej stronie przewodu zaległa cisza. Carlo usłyszał przytłumione głosy. Ortis najwidoczniej zasłonił słuchawkę ręką rozmawiając z kimś, kto znajdował się obok niego. Carlo przerwał milczenie:

— Będę u pana za godzinę...

— Jadę po pieniądze — obwieścił Carlo nie bez triumfu.

— Gospodyni uśmiechnęła się do Carla ze zrozumieniem.

— Va bene, signor, va bene — Bardzo przepraszam, ale zapomniałam panu powiedzieć, że pytała o pana jakaś pani.

Carlo podszedł do kontuaru. Właścicielka spojrzała na niego ze zdziwieniem. Carlo zmienił się na twarzy.

— Pani? Kobieta? Jaka pani?!

— Ależ tak, signore! Pani. Młoda — dodała gospodyni uśmiechając się. Tak myślę, sądząc po głosie...

Carlo w Rzymie nikogo nie znał. To niemożliwe, aby ktoś z dawnych znajomych jeszcze sprzed wojny odezwał się do niego, skąd by wiedział, że przyjeżdża i to akurat wczoraj? Może to ktoś z policji?

— Czy ta pani nie podała swego nazwiska — zapytał Carlo gospodyni, która pogrążyła się w swych rachunkach.

— Nie — odpowiedziała.

— Czy to była Włoszka?

— Tak, signor, z pewnością. Telefonowała wcześnie rano, ale nie chciała, aby pana budzić.

Na via Monte Bello Carlo dojechał tramwajem i autobusem. Od przystanku musiał jeszcze spory kawałek iść na piechotę. Zmęczył się tą jazdą, ale za to widział kawał miasta. W porównaniu z przedwojennym Rzymem ruch ogromny. Na jednokierunkowych ulicach samochody suną w trzech rzędach. W starych gratach pędzą — o ile tak można powiedzieć — studenci z charakterystycznymi czapkami zakończonymi spiczastym długim daszkiem. Jak dawniej śpiewają i wymachują rękami. Policjanci w białych kaskach uwijają się jak w ukropie. Ale oto i dom, w którym mieszka Ortis. Duża kamienica wzbudza zaufanie. Na pierwszym piętrze Carlo nacisnął dzwonek. Drzwi otworzyła młoda przystojna pokojówka.

— Czy zastałem pana Ortisa?

Dziewczyna wprowadziła Carla do efektownie urządzonego salonu, skinęła głową i wyszła. Wybrał fotel pod zegarem. Rozejrzał się wokoło, ładne obrazy, wartościowy dywan zaścielał miękko podłogę. Na prawo wiodły drzwi do innego pokoju. Carlo przypomniał sobie, że tak właśnie przyjmowano go po raz pierwszy w... ale dajmy spokój wspomnieniom. Drzwi otworzyły się bezszelestnie. Stanął w nich chudy, wysoki mężczyzna w okularach. Carlo wstał. „Ten wie czego chce” — przemknęło mu przez myśl.

— Proszę, niech pan wejdzie. Cofnął się w głąb, przepuszczając Carla. Spora biblioteka. Głębokie fotele, duże biurko.

— Proszę, niech pan siada — powiedział gospodarz — przepraszam pana, pan wybaczy... Ortis... Pan Carlo, prawda?

Podał Carlowi rękę i zajął miejsce za biurkiem.

— Przystąpmy do rzeczy — powiedział Ortis, sięgając do czarnego pudła na biurku. Otworzył je i przysunął w kierunku gościa. Carlo przecząco pokręcił głową. Ortis zapalił papierosa i zaciągnął się głęboko.

— Panie Carlo — głos Ortisa stracił uprzejmą barwę — pracował pan dla nas jeszcze przed wojną, a i po wojnie w Libii coś też pan dla nas... montował, prawda? W Algierze nasz wysłannik podał panu dostatecznie dużo szczegółów rozpoznawczych tak, że nie może pan mieć żadnych wątpliwości z kim ma pan przyjemność... To ta sama firma panie Carlo, ta sama. Ludzie się zmieniają, no cóż lata lecą, ale pan dobrze się trzyma i jest pan nam znowu potrzebny...

Carlo rzeczywiście wiedział już w Algierze po pierwszej rozmowie z facetem, którego Ortis nazwał „wysłannikiem”, że „stara firma” o nim nie zapomniała. A teraz przyszły ostatnie wątpliwości. Tym tonem rozmawiali z nim zawsze ci, którzy płacili i wiedzieli za co płacą.

— A więc — zapytał Carlo — co mam robić?

— Czyli zgadza się pan na wznowienie współpracy? — powiedział Ortis — to dobrze. Nie miałem zresztą wątpliwości... Na razie dam panu 2 miliony lirów3 A po rozmowie z szefem ustalimy sposoby wynagrodzenia i zwrotu kosztów. Myślę, że popracuje pan dla nas dłuższy okres czasu. Może nawet parę lat...

— Parę lat? — zdumiał się Carlo — aż tak długo?

— A co, panu się spieszy? — Ortis badawczo spojrzał na Carla — nie chce pan osiąść w ojczyźnie? Aha, dokumenty ma pan w porządku? Może pan podjąć pracę bez kłopotów?

— Oczywiście — zapewnił Carlo — jestem pełnoprawnym obywatelem włoskim, tylko...

— Tylko co? — podchwycił błyskawicznie Ortis.

— Dawno nie byłem w kraju — stwierdził Carlo — zapomniałem jak wygląda Rzym, jak żyją Włosi...

— To bardzo ważne — potwierdził Ortis, pisząc coś w notesie — ale szybko nadrobi pan braki. Dam panu adres... Uda się pan do agencji reklamowej „Il Globo” na Via di Corso. Dyrektorem jest Stefano Carone.

Ortis wstał.

— Cieszę się, że pana widzę w Rzymie i że podejmuje pan pracę...

Carlo uścisnął podaną dłoń. Ortis wręczył mu dużą kopertę. Dwa miliony lirów zajmują trochę miejsca.

— Aha! Do signore Carone pójdzie pan jutro — powiedział mu przy drzwiach — dziś go nie ma...

Po wyjściu od Ortisa humor Carla poprawił się wyraźnie. Zaglądał do różnych lokalików, gdzie kazał sobie podawać rodzime specjały. W czasie tej wędrówki po Rzymie szybko doszedł do wniosku, że dwa miliony to dużo, ale nie aż tak, aby popaść w euforię. Do pensjonatu wrócił w świetnym humorze, chociaż bardzo zmęczony. Usnął momentalnie.

Następnego dnia Carlo z nieco przyciężką głową wyruszył na Via Veneto, ale już nie korzystał z miejskich środków lokomocji. Pojechał taksówką. Biuro „Il Globo” mieściło się w oficynie na szóstym czy siódmym piętrze. „Dziwne — pomyślał Carlo — kto tu będzie się wdrapywać, aby cokolwiek reklamować w dodatku za własne pieniądze?”

Nacisnął klamkę z napisem „Il Globo”. Nie ustępowała. Nacisnął guzik dzwonka. Cisza. Zapukał energicznie. Drzwi się otworzyły. Stał w nich mężczyzna o atletycznej budowie.

— Do kogo? — zapytał.

— Czy tu mieści się agencja reklamowa?

— Od kogo do kogo? — nie ustępował cerber.

— Od Ortisa do Carone — Carlo zaczynał się niecierpliwić.

— Ty jesteś kto — zapytał atleta.

— Carlo...

— Wejdź!

Z hallu prowadziło co prawda sporo drzwi do różnych pokojów, ale idealnie czysty dywan wskazywał, że niewiele tu przychodziło ludzi. Atleta wskazał Carlowi drzwi do pierwszego pokoju na prawo. Jak na biuro reklamowe, to urządzenie pokoju było stanowczo zbyt eleganckie i mało funkcjonalne. Całą tę „agencję” łącznie z „woźnym” utworzył ktoś, kto nigdy w życiu chyba nie był w prawdziwym biurze reklamy. Carlo chciał podejść do okna, ale nie zdążył zrealizować swego zamiaru. Za plecami usłyszał szelest. Odwrócił się w jednej sekundzie.

— Świetnie — powiedział średniego wzrostu przystojny brunet. Gęsta czarna czupryna zdradzała nadużywanie brylantyny, a okulary o wymyślnym kształcie niezbyt pasowały do twarzy właściciela.

— Świetnie — powtórzył — ma pan refleks — Buon giorno4

— Brunet zbliżył się z wyciągniętą ręką do Carla. Usiadł w fotelu. Carlo czekał na zaproszenie, które jednak nie padło. Wobec tego stał.

— Przystąpmy od razu do rzeczy — rozpoczął brunet. Jestem Carone — zgadzasz się na wznowienie współpracy?

— Tak!

— Dobrze. Warunki ustalimy później... Wiem od Ortisa, że dokumenty masz w porządku?

— Tak.

— Pytam nie tylko o paszport — ciągnął Carone — chodzi mi o twoje uprawnienia technika?

— Tak oczywiście — potwierdził Carlo.

— Jakie znasz języki?

— Francuski i angielski...

— Świetnie! Mówił mi Orsini, że musisz się zaaklimatyzować, nauczyć się żyć od nowa po włosku... To ważne. Tyle lat poza krajem... Zrobimy próbę, nauczysz się z przewodnika historii Rzymu i różnych współczesnych atrakcji dla turystów... A ja ciebie z tego wszystkiego przeegzaminuję, va bene?

— Dobrze — zgodził się Carlo — ale jeszcze mi pan nie powiedział co mam robić? Ile zarobię?

— Widać, że dawno dla nas nie pracowałeś. Czy kiedykolwiek wiedziałeś, co masz robić i za ile?

— To prawda — przyznał skruszony Carlo — przepraszam.

— No dobrze — powiedział Carone — siadaj obok mnie...

Carone podszedł do stylowego barku i powrócił z butelką koniaku.

— Znam ciebie z opowiadań kolegów — napełnił kieliszek — są pełni uznania dla twojej roboty. No to za zdrowie i pomyślność naszej nowej akcji.

— Możesz mi — zaczął Carlo, ale widząc zdziwione spojrzenie Carone poprawił się — może mi pan powiedzieć czy robota jest w Rzymie, czy...

— Może tu, a może gdzie indziej... Musisz być cierpliwy. Wszystko w swoim czasie... Do mnie telefonuj tylko w razie rzeczywiście niezbędnej potrzeby, a przychodzić wolno tu tylko na wezwanie. Jasne?

— Jasne!

— No to chodźmy!

Carone zawiózł Carla sportową alfa romeo do małego, ale przytulnego lokalu. Mimo że Carlo miał głowę mocną, Carone upił go szybko. Pikantne potrawy pobudzały do picia wina. Przed deserem nie wiadomo skąd znalazły się dwie ładne dziewczyny. W ramionach jednej z nich Carlo obudził się nad ranem w jej mieszkaniu, gdzieś na dalekim przedmieściu. Dziewczyna zaparzyła kawę. Pocałowała go w usta i powiedziała „ciao”5 Carlo sięgnął po portfel. Dziewczyna uśmiechnęła się:

— Zostaw. Wszystko załatwił szef. Jak zatęsknisz zadzwoń do mnie. Tu masz karteczkę z telefonem. Ciao!

Carlo jak na swój wiek, a dochodził przecież do 50-tki czuł się zupełnie dobrze po tej szampańskiej nocy. Może orzeźwił go chłód poranka. W dali majaczyła sylwetka Bazyliki św. Piotra. Carlo trzymał „kurs” na kościół. Po paru kilometrach tego spaceru — skapitulował. Zatrzymał taksówkę. Kiedy znalazł się w swoim pokoju, rzucił się na łóżko i zasnął w ubraniu. Obudziło go walenie do drzwi. Zerwał się na równe nogi.

— Telefon do pana!

Carlo zaklął, ale zbiegł szybko na dół.

— Jak się masz, tu Ortis — rozmawiałem z Carone! No świetnie! Wszystko w porządku. Od jutra przenosisz się do lepszego domu. Wszystko załatwione. Cześć!

Nowy pensjonat, do którego przeniósł się Carlo był o niebo lepszy od dotychczasowego. Pokój z łazienką i telefonem, wyżywienie wręcz znakomite. Zgodnie z zapowiedzią Ortisa — cena Carla nie interesowała. Miał całe dnie do swej dyspozycji. Raz tylko Carone przypomniał mu, że rozmowa o zabytkach i atrakcjach Rzymu obowiązuje w całej rozciągłości. Carlo wkuwał więc przewodniki przerywając lekturę wizytacją w terenie. W ten sposób utrwalał wiadomości. Poznawał stolicę swego kraju gruntowniej i lepiej niż w latach swej młodości. W ciągu tygodnia zwiedził najważniejsze turystyczne obiekty, od Koloseum do Placu Hiszpańskiego, od Via Appia z katakumbami do muzeów watykańskich. Jadąc taksówką na wiadome przedmieście do zawsze uśmiechniętej i chętnej dziewczyny, Carlo sprawdzał znajomość miasta. A więc to co warto zobaczyć w Rzymie: Plac Hiszpański, Foro Italico, Villa Borghese... Via Appia... Od nazwiska konsula Appia... Zaprojektował ją 312 lat przed Chrystusem... Bazylika św. Piotra zbudowana przez Konstantyna 349 lat po Chrystusie... Carlo zaczął chwalić sobie nowy tryb życia. Intrygowało go tylko milczenie pracodawców. Najważniejsze, że pieniądze wpływały regularnie co tydzień. I to niemałe pieniądze. Większa część z nich zostawała na przedmieściu... Carlo spostrzegł się, że ta mała ognista Pia weszła mu w krew. Należało więc z nią zerwać. Zdawał sobie sprawę, że w jego sytuacji zbytnie związanie się z kobietą do niczego dobrego nie prowadzi. Los sam przyszedł mu z pomocą w realizacji tego zamiaru.

Wracając pewnego ranka od dziewczyny, Carlo zauważył, że w pewnej odległości idzie za nim jakiś mężczyzna. Nie było w tym nic dziwnego, ale Carlo miał szósty zmysł, który podpowiadał mu, że nie jest to zwykły przechodzień. W drodze do pensjonatu „cień” zgubił się, ale następnego dnia historia powtórzyła się. Tylko, że nie był to ten sam osobnik. Carlo za namową Pii wynajął samochód. Dziewczyna łączyła widocznie jakieś szersze plany z tym wozem, wspominała coś o wycieczkach, o wyjeździe za miasto. Pewnej nocy powiedziała mu, żeby nie uważał jej za jakąś „zwykłą”... Zajęła się nim, bo tak życzył sobie Carone, wobec którego ma dług wdzięczności. Na pytanie jednak czy Carone nie będzie miał nic przeciwko temu, że zwiąże się z nim na dłużej, Pia nic nie odpowiedziała. Samochód rzeczywiście przydał się. Carlo jeździł teraz po Rzymie, ucząc się na nowo miasta. Szło mu to nieźle, a nawet, jak zauważyła Pia, nabrał rzymskiego akcentu i przyswoił sobie typowe stołeczne wyrażenia.

Po paru dniach nikt nie mógłby powiedzieć, że sporo lat przebywał za granicą. Szybko stał się prawdziwym Rzymianinem. Główną zasługę miała w tym Pia, która zapewne nieświadomie stała się jego najlepszą nauczycielką dnia powszedniego Włoch lat 50-tych. Wszystko byłoby dobrze, gdyby Carlo znowu nie zauważył, że jest śledzony. Jego fiatowi towarzyszył stale jakiś wóz. Najczęściej była to błękitna alfa romeo albo czarny citroen. Zwierzył się ze swych obserwacji dziewczynie sądząc, że ona ma się na pieńku z władzami. Pia jakby trochę się spłoszyła, ale w końcu zbagatelizowała jego niepokój. Mimo to Carlo klął w duchu, ile wlezie, bowiem bardzo mu nie odpowiadało zainteresowanie policji ani jego osobą, ani jego dziewczyną. Powodzenie jego misji zależy od tego, aby dla policji był on, albo osobą całkowicie nieznaną, albo zupełnie niepodejrzaną. Co powie na to Carone? Telefonować do niego? A może lepiej poczekać?

Na razie nie odzywał się ani Ortis, ani Carone. Carlo zaczął się już denerwować czy „Il Globo” nie zrezygnowało z jego usług. Nie byłoby mu to na rękę. Koniecznie chciał zdobyć większą ilość pieniędzy. W jeszcze bardziej zły humor wprawiła go wiadomość, że Pia tego wieczoru nie będzie mogła się z nim zobaczyć. Postanowił wobec tego wynagrodzić sobie niepowodzenia erotyczne rozkoszami kulinarnymi. Zszedł do salonu, gdzie właścicielka pensjonatu serwowała znakomite jadło. Kończył już spożywać wytworną kolację, gdy do jego stolika zbliżył się średniego wzrostu mężczyzna. Ubrany był jak na ciepły wieczór dość dziwnie: ciemne ubranie, koszula biała, krawat. Najbardziej jednak zwracała uwagę jego nieco ptasia twarz i okulary w złotej oprawce. Carlo pomyślał, że do takiego faceta z pewnością mówi się „panie doktorze”, ale nie medycyny tylko historii, lub nauk politycznych.

— Buona sera6 — powiedział „okularnik” — czy mogę się panu przedstawić? Jestem Bruno Vizio. Wspólnik pana Carone. Pozwoli pan? Powiedziano mi w recepcji, że spożywa pan kolację.

Carlo wstał od stolika — bądź co bądź przysłał go Carone i czyniąc zapraszający gest odpowiedział:

— Proszę bardzo... Niech pan siada... Może pan coś zje?

— Dziękuję... Jadłem przed wyjściem z domu. Co pan pije? A to dobre wino... Pozwoli pan, że zamówię coś godniejszego naszego spotkania. Na stole zjawiła się za chwilę pękata butelka znakomitego czerwonego wina.

— Przyjechał pan niedawno — zapytał Vizio — napełniając kieliszki — szkoda, że w pensjonacie jest częściowa samoobsługa, bardzo lubię, jak obsługuje mnie sprawny kelner.

— Niedawno — odparł Carlo — a pan?

— Cóż ja — roześmiał się Vizio — jestem przecież Włochem, a my Włosi lubimy podróżować...

— Oczywiście — zgodził się Carlo — czy mieszka pan w pensjonacie?

— Tak. Od czasu jak pan tu zamieszkał — powiedział Bruno — nalewając ponownie kieliszki.

— Nie widziałem pana — Carlo nie taił zdziwienia.

— I tylko dlatego tu zamieszkałem, że pana tu ulokowano...

Carlo spojrzał na swego rozmówcę. Ten uśmiechnął się i powiedział:

— Słuchaj Carlo, przestańmy grać w ciuciubabkę... Pamiętasz co powiedział ten Francis w Algierze? „Od tej chwili bierzemy ciebie pod nasze skrzydła”, prawda? No właśnie! Wiem. Jesteś ostrożny, to bardzo dobrze, bardzo... Nigdy za mało ostrożności..._

— Przysłał tu ciebie — Carlo nie dokończył zdania.

— Tak! Carone. Masz jego numer telefonu? Sprawdź! — przerwał Vizio.

Carlo podszedł do aparatu stojącego na barze.

— Il Globo? Proszę pana Carone! Słucham? Sprawa osobista i bardzo pilna...

Po chwili w słuchawce usłyszał głos Carone.

— Tu Carlo... Przepraszam, że tak późno telefonuję...

— W porządku, Carlo — powiedział Carone — nie mam pretensji. Miałeś prawo mnie niepokoić... Wszystko w porządku. Możesz mieć pełne zaufanie... Bądź dla niego uprzejmy... Teraz on się tobą zajmie... Cześć!

Carlo wrócił do stolika. Vizio nie tracił czasu. Poziom znakomitego trunku w butelce znacznie się obniżył.

— Chodźmy do mnie do pokoju — zaproponował Vizio — musimy jeszcze porozmawiać. Chyba Carone wydał o mnie dobre referencje?

— Znakomite! Nie gniewaj się, ale musiałem sprawdzić, Bruno...

— Oczywiście! Bierzemy jeszcze jedną butelkę i idziemy do mnie na górę.

W pokoju Bruna Carlo opadł na fotel. Alkohol dawał o sobie znać. Vizio zdjął marynarkę i napełnił kieliszki.

— Muszę ci coś wyjaśnić — powiedział Vizio — czasy się zmieniły... Od czasu jak przyjechałeś z Algieru podrzuciliśmy ciebie najpierw Ortisowi, potem Carone, aż trafiłeś do mnie. Musimy być ostrożni... Bardzo ostrożni... Metoda, jaką zastosowaliśmy wobec ciebie pozwoliła nam stwierdzić z całą pewnością, że nikt ciebie nie śledzi. W ten sposób jako zleceniodawcy mamy pełną swobodę decyzji i ruchów...

— A ja — przerwał Carlo — czy ja mam też pełną swobodę ruchów?

— Przecież wyraziłeś zgodę na współpracę z nami jeszcze w Algierze — zdziwił się nieco Vizio.

— Tak, ale konkretów nie znam — upierał się Carlo.

— Jakże nie — odbił piłeczkę Bruno — wiesz bardzo dużo... Nasze adresy w Rzymie... Wiesz, że żądamy bezwzględnej dyscypliny... Do diabła — zdenerwował się Vizio — przecież w tej branży pracujesz od lat!

— Ale nie wiem o kogo chodzi — wyjaśnił pojednawczym tonem Carlo.

— I tego się dowiesz.... Wszystko w swoim czasie... A teraz, żeby poprawić ci humor omówimy sprawę wynagrodzenia... powiedział Vizio. W Libii otrzymywałeś 2 tysiące dolarów miesięcznie plus zwrot kosztów związanych z wykonywaniem zlecenia oraz premię w wysokości 10 tysięcy dolarów po pomyślnym zrealizowaniu zadania... A teraz w związku ze wzrostem cen podwajamy wszystkie stawki...

— Czy tylko w związku ze wzrostem cen — Carlo poddał w wątpliwość wywody Vizio.

— Nie tylko, oczywiście — zgodził się Bruno — tym razem sprawa jest bardzo trudna do realizacji, a w dodatku nie ty będziesz bezpośrednim wykonawcą, jeśli zajdzie potrzeba... Nie jesteśmy pewni w tej chwili czy w ogóle dojdzie do zastosowania... radykalnych środków... Musimy jednak mieć rękę na pulsie...

— Jestem gotów pracować dla was na tych warunkach — powiedział Carlo — myślę, że będziecie zadowoleni.

— Nie sądzę, żebyś był gotów już dziś dla nas pracować — Vizio ostudził zapał Carla — co wiesz o kulisach naftowych transakcji, o dzisiejszych Włoszech? Od czasów wojny upłynęło ładnych parę lat, a ty całą wojnę przebywałeś poza granicami kraju, a po wojnie jakoś nie spieszyło się do ojczyzny, prawda?

— Tak — zgodził się Carlo — ale przecież pracowałem dla was w Libii...

— Praktyka libijska ułatwi ci znakomicie wykonanie zadania — stwierdził Vizio — jesteś dyplomowanym chemikiem, posiadasz znajomość obcych języków, orientację o sprawach rynków naftowych... to prawda, ale muszę ciebie nieco podszkolić. Zaczniemy od dziś po kolei, aż dojdziemy do sedna rzeczy, va bene?

Przez kilka dni Carlo stawiał się codziennie rano w pokoju Vizio, który cierpliwie wyjaśniał mu sprawy, o których miał pewne pojęcie, ale nie takie, jakie powinien mieć człowiek mający podjąć się bardzo trudnego zadania w przemyśle naftowym. O spotkaniach z Pią nie było mowy. Zresztą telefon u niej nie odpowiadał, a ona sama nie dawała znaku życia. Carlo nieraz chciał przerwać Brunowi i otrzymać wreszcie odpowiedz: po co to wszystko, po co to całe pranie mózgu.

Krótka lekcja biznesu

Vizio zaczął od przypomnienia, że po I wojnie światowej nastąpił złoty wiek dla towarzystw naftowych, w orbicie których Carlo od lat się obracał. Świat po 1918 roku podzielono na strefy wpływów największych monopoli wydobywających ropę naftową. Cały Bliski i Środkowy Wschód, a więc najbogatsze roponośne tereny znajdowały się bezpośrednio lub pośrednio pod kontrolą W. Brytanii i Francji. USA reprezentowane tam były przez potężne spółki zajmujące się eksploatacją złóż czarnego złota. Wszystko odbywało się według scenariusza ustalonego w gabinetach kilku międzynarodowych towarzystw naftowych. Paru dżentelmenów o nienagannych manierach ustalało, a później dyktowało w latach 20-tych ceny na ropę naftową i jej przetwory całemu niemal światu, poza Związkiem Radzieckim. Pewnego dnia jednak w tym doskonale zorganizowanym mechanizmie coś zaczęło się psuć. Nadszedł wielki gospodarczy kryzys, który nie ominął także sektora naftowego. Okazało się nagle, że ropy naftowej wydobywa się za dużo, a zyski spadają. Nafciarze szybko jednak zareagowali na ową „nadprodukcję” ropy naftowej i grożący im spadek cen.

W ruch poszły depesze, listy poufne i ściśle tajne dokumenty, w podróż wyruszyli zaufani wysłannicy. Trasa ich wiodła z W. Brytanii do USA i z powrotem. Koszty tej korespondencji i wojaży nie grały żadnej roli. W grę wchodziły bowiem miliardy dolarów. Animatorem, jak byśmy dziś powiedzieli tej akcji był prezes holendersko-brytyjskiego koncernu naftowego „Royal Dutch Shell Company”, sir Henry Deterding. Jeden z ówczesnych najbogatszych ludzi świata. Jego inicjatywa była konieczna z punktu widzenia interesów nafciarzy, ale za to bardzo niewygodna ze względów urlopowo-wypoczynkowych. Było to bowiem lato 1928 r. Małżonki zainteresowanych prezesów towarzystw naftowych stawiły nieoczekiwany opór. Zaplanowały już sobie bowiem wyprawę do Paryża po nowe kreacje, wycieczki jachtami do Monte Carlo, do Ostendy i innych znanych eleganckich uzdrowisk, a tu znowu interesy. Sir Henry Deterding miał głowę nie tylko do transakcji. Stanął na wysokości zadania i pod względem towarzyskim. Zaprosił prezesów amerykańskich, brytyjskich największych towarzystw naftowych wraz z żonami do Szkocji, do zamku średniowiecznego w Ashnasavey, położonego nad pięknymi jeziorami. Zamek ten stanowił własność pewnej starej, ale zbiedniałej szkockiej rodziny arystokratycznej.

Kiedyś Deterding znalazł się przypadkowo w pobliżu imponującego zamczyska i postanowił go wynająć. Właściciele, aczkolwiek uważali go za parweniusza mimo, iż król nadał mu tytuł sira, nie mogli się oprzeć kwocie, jaką wypisał na czeku tytułem odstępnego i czynszu za rok z góry. Od tego dnia wszystkie pomysły Deterdinga powstawały właśnie tu w górach Szkocji podczas polowania, lub łowienia pstrągów. W połowie sierpnia 1928 roku do zaniku zjechali goście oczekiwani przez gospodarza i jego piękną żonę, Lidię Pawłowną Kardojarów. Arystokratkę, córkę biało-gwardyjskiego oficera, która podzielała w pełni nieprzejednany antykomunizm męża. Przybyli: John Cademan z żoną jako reprezentant „British Petroleum”, z Nowego Jorku dotarł Walter Tegel, prezes jednej z amerykańskich firm, a także Wiliam Mellon, reprezentujący szczególnie wówczas aktywne amerykańskie towarzystwo „Gulf Oil” oraz małomówny Niemiec z Berlina, Riedeman. Ten ostatni, co prawda nie mógł w rozmowach wyłożyć głównego tutaj atutu: posiadania terenów roponośnych, ale za to traktowano go jako przedstawiciela niemieckiego przemysłu i kapitału, który rokował wielkie nadzieje, iż zaimponuje światu nowymi pomysłami...