Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdzie kończy się niewinność, tam zaczyna się… gimnazjum.
Łódź z początku dwudziestego pierwszego wieku to miasto kontrastów. Z jednej strony prężnie rozwijająca się aglomeracja, z drugiej – wciąż nierozwiązane problemy z ubóstwem i wykluczeniem społecznym. Właśnie do takiego środowiska trafia młody chłopak, przez rówieśników zwany Lektorem, przez matkę Niniusiem, a przez ojca Synkiem. Przeprowadzka do Łodzi to pierwsze tak poważne wyzwanie w jego dotychczasowym życiu. W nowej szkole Lektor będzie musiał wtopić się w tłum dzieciaków z rozbitych rodzin, nauczyć się dyskutować ze sfrustrowanymi nauczycielami i odpierać ataki kiboli, których interesuje odpowiedź na tylko jedno pytanie: „Widzew czy ŁKS?”. Życie przygotowało dla niego trudną lekcję, którą zapamięta na zawsze. Czy na przekór otaczającej go beznadziei uda mu się zachować niezależność i szacunek do siebie?
Widzisz, województwo łódzkie pod tym względem jest trochę jak NRD i Berlin Zachodni, to znaczy biali w zachodniej części miasta, a czerwoni na wschodzie i wszędzie dookoła, w całym zasranym województwie. Ja zaś miałem zamieszkać trzy przystanki od stadionu ŁKS-u. Zajebiście, co nie? Było jeszcze gorzej, bo przeprowadziliśmy się, jak miałem trzynaście lat, co – jak już się pewnie domyślasz – oznaczało tylko tyle, że akurat czas był iść do gimnazjum.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 307
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Szanowny Czytelniku, skoro wybrałeś tę książkę, najprawdopodobniej w jakiś sposób zainteresowała Cię właśnie ta pozycja. Wiedz, że niezmiernie się cieszę, że sięgnąłeś właśnie po mój utwór i chcę jako Autor być wobec Ciebie w stu procentach uczciwy, dlatego na początku kilka rzeczy musimy sobie wyjaśnić. Jednym z celów, jakie przyświecały mi, kiedy pisałem tę książkę, były pieniądze. No co? Ja też lubię jeść i mieć dach nad głową, co nie? Spokojnie. To nie była jedyna pobudka, jaka mną kierowała, i bynajmniej nie najważniejsza, która skłoniła mnie do tego, że podjąłem się tego wyzwania.
Celem numer jeden tej pozycji jest dobro dzieci, bo widzisz, nasze pociechy to najlepsza inwestycja, jaką możemy poczynić. Zgodzisz się pewnie ze mną, że trzeba o milusińskich dbać, aby rosły zdrowe, silne i odporne psychicznie oraz bezpieczne od zbędnych zagrożeń. Niestety, szkoła pod tym względem jest ogromnym wyzwaniem, ponieważ to właśnie w niej w największej mierze kształtują się ludzie. Co gorsza, de facto nie mamy wpływu na to, co się tam dzieje. Mamy jednak wpływ na to, do jakiej szkoły nasze dzieci pójdą, i na to, jakimi ludźmi będą wobec innych, jak będą traktować rówieśników oraz belfrów. Możemy wpłynąć także na to, jakie będą osiągały wyniki w nauce oraz w innych obszarach.
Ta książka ma na celu niewątpliwie wzbudzić w Tobie wiele emocji, tak pozytywnych, jak i negatywnych; wywołać zarówno śmiech, a momentami nawet łzy, zadowolenie, jak również rozgoryczenie oraz skłonić do refleksji. Być może zaskoczy Cię wulgarny język, jakim ta historia niekiedy wręcz ocieka, ale tak właśnie ma być. Dlaczego? Dlatego, że pisałem to z perspektywy aroganckiego, trochę skrzywdzonego losem nastolatka, który próbuje się odnaleźć w realiach, jakie zostały mu narzucone przez życie. Bohatera tej powieści spotkało mnóstwo bodźców, które w jakiś sposób na zawsze utrwalą się w psychice jego i wielu innych postaci, z którymi się zapoznasz. Tym sposobem, oprócz zapewnienia Ci kilku godzin rozrywki, chcę również zwrócić Twoją uwagę na to, co działo się i najpewniej nadal dzieje w niektórych szkołach, i na to, że dzieciom trzeba poświęcać dużo uwagi, by kształtować je w odpowiedni sposób, aby zapewnić im właściwe warunki do dorastania i – w konsekwencji – ułatwić życie wielu innym ludziom, w tym kontekście chyba przede wszystkim nauczycielom. Teraz pewnie pomyślałeś: Człowieku, przecież gimnazjów już nie ma, po problemie, spóźniłeś się parę lat. No cóż… Myślę, że nie. Gimnazja zniknęły, ale szkoły funkcjonują, patologie nie przeminęły i dzieci dalej przechodzą przez okres dojrzewania, więc choć AWS-owski eksperyment odszedł do lamusa, problemy pozostały. Jeśli dzięki tej książce uda mi się Ciebie i wielu innych skłonić do przemyśleń, a być może nawet komuś jakkolwiek pomóc, to wiedz, że mój sukces będzie więcej niż pełen. To jest cel numer jeden.
Inna kwestia, że wypadałoby też wziąć pod uwagę nauczycieli. W dawnych czasach rzeczywiście w szkołach funkcjonowała niebywała patologia, która polegała na tym, że belfrzy bili uczniów; dostać linijką po łapie to było nic. Ale klęczenie na grochu czy lanie pasem na goły tyłek? No, niestety, ale tak było. Czasy jednak zmieniły się diametralnie i aktualnie to dzieciaki znęcają się nad nauczycielami. Kubeł na głowie to bardziej znany przykład i rzeczywiście upokarzający, ale wierz mi, że rozwydrzone bachory potrafią stosować o wiele więcej finezyjnych metod, by dokopać człowiekowi. Dlaczego nauczyciele sobie na to pozwalają, zamiast usadzić młodzież? Ze strachu. Ze strachu, że zostaną pomówieni; ze strachu, że rodzice urządzą im awanturę; ze strachu o swoją pracę czy wreszcie ze względu na osłabioną psychikę bądź inne bodźce, jak nienaturalnie szybki postęp technologiczny, problemy rodzinne i wiele innych. Jak widzisz, role się odwróciły. Kiedyś nauczyciel był panem i władcą na lekcji, a dziś to uczniom wydaje się, że wszystko im wolno. Dlatego też drugim narratorem będzie Jacek Kornacki – mężczyzna w średnim wieku, mający za sobą już dość długi staż pracy jako nauczyciel.
Kolejna sprawa… W książce może Cię zdziwić przedstawianie matki w negatywnym kontekście – to następna kwestia, na którą chcę zwrócić uwagę, czyli przemoc stosowana właśnie przez rodzicielki. Dlaczego? Dlatego, że problem pijących i bijących ojców jest powszechnie znany i wiadomo już, jak sobie z nim radzić. Od kilku lat przebija się też problem bitych mężów przez żony, choć i tak zdaje się trywializowany, czego dobitnym przykładem jest skecz Kabaretu Młodych Panów Sąd (który swoją drogą gorąco polecam). Niestety, najmniej się mówi o przemocy właśnie ze strony matek. Oczywiście, podawane są ekstremalne sytuacje, jak utopienie dziecka w beczce czy przypadek kobiety z Sosnowca. Wspomina się ewentualnie o chorych ambicjach „madek” względem córek, ale nie mówi się już tak powszechnie o przemocy fizycznej i psychicznej, która jest przez nie często stosowana. Do świadomości naszego społeczeństwa, przynajmniej w mojej subiektywnej opinii, zdaje się jeszcze nie docierać ten problem, bo przecież matka zawsze „spaja rodzinę, wybacza i inne cuda na kiju”. Aha… Guzik prawda. W obecnych czasach rzeczywistość jest diametralnie inna i to właśnie matki są coraz częstszą przyczyną rozpadu rodzin i pogłębiających się patologii.
Ostatnia rzecz, którą pragnę poruszyć, to kwestia klubów sportowych. Mianowicie, chciałbym od początku postawić sprawę jasno. Nie jestem zwolennikiem ani przeciwnikiem klubów piłkarskich. Nie interesuję się tym sportem, chociaż szanuję wysiłek naszych piłkarzy. W tej książce jednak bardzo istotny będzie konflikt pomiędzy kibicami (może raczej pseudokibicami) obu łódzkich klubów, to jest Łódzkiego Klubu Sportowego i Widzewa Łódź, i to, jaki one miały wpływ na codzienne życie mieszkańców Łodzi, w tym także (a może przede wszystkim) na dzieci. W ocenie przedstawionych w książce postaci jeden z tych klubów będzie stawiany na piedestale, a drugi traktowany w sposób dalece odbiegający od szacunku i szeroko pojętego zdrowego rozsądku, ale moim zadaniem jest odwzorować rzeczywistość tamtych czasów (może i nie tylko tamtych) najlepiej, jak potrafię. Chciałbym jednak zaznaczyć, że szanuję zarówno Widzew Łódź, jak i Łódzki Klub Sportowy, bo oba kluby mają osiągnięcia, piękne i niepowtarzalne historie, a – wreszcie – oba są łódzkie, a ja trzymam kciuki za wszystko, co łódzkie, rzecz jasna, nie umniejszając w żaden sposób innym miejscowościom.
Byłeś kiedyś w Łodzi? Nie? No to wiedz, że sporo Cię ominęło. W Polsce mamy siedem dużych aglomeracji. Największa jest oczywiście stolica, a potem konurbacja górnośląska. Do nich dochodzą jeszcze Trójmiasto, Poznań, Wrocław, Kraków i Łódź. Każde z tych miejsc ma swoje wady i zalety. Z każdym związane są także pewne stereotypy. A co mówi się o Łodzi? Patola! Z pewnością każdy słyszał o wiecznych walkach między ŁKS-em a Widzewem. Idziesz ulicą, a tu zastępuje Ci drogę kilku ćwierćinteligentnych dresiarzy w skrojonych ortalionach i pojawia się standardowy zestaw pytań: „Masz jakiś problem?”, „Za kim, kurwa, jesteś? Pucuj się, kurwa!”.
No cóż… Stereotypy nie biorą się znikąd. Naprawdę tak było. Jeżeli jesteś kobietą, to na jakieś 95% nic Ci nie groziło, chyba że poszłaś po północy do nieoświetlonego parku sama i nie wpadłaś na genialny pomysł, że może Cię dorwać napalony zbok. No, ale hola, za głupotę trzeba płacić. Jeśli jesteś facetem, Twoje szanse uniknięcia łomotu bez okazji drastycznie malały. Zapytali Cię o klub i udzieliłeś złej odpowiedzi? Szykuj gębę do obicia albo wiej. Nie interesujesz się piłką nożną? Nic to nie da. Znajdź mi kibola, co zna nazwiska całej drużyny, którą tak ponoć wspiera. Byłeś chorągiewą? No, to spaprałeś po całej linii. Nie znałeś ludzi na mieście albo – co gorsza – na swojej ośce? To nie miałeś po co wychodzić z domu po dwudziestej drugiej, chyba że do nocnego i z powrotem. Taka właśnie była Łódź: szara, bura, biedna, pełno patologii, wykolejeńców i staruszek, którym można było zawinąć torebkę celem pozyskania funduszy na baterię taniego piwa i racę fajek. Do tego wszystkiego dodaj jeszcze fakt, że to właśnie w województwie łódzkim szacowana liczba ludzi, którzy mogą mieć jakieś kuku na muniu, od depresji zaczynając, to nawet blisko 30% ogółu. Nie, Drogi Czytelniku, nie przywidziało Ci się. Niemal co trzeci lokals w tym województwie, a w konsekwencji jego stolicy, ma problemy z psychiką. Słabo? Idźmy dalej.
Na fali zmian systemowych to Łódź najmocniej ucierpiała. Miasto było w totalnej zapaści. W ciągu dwudziestu lat ubyło około 25% mieszkańców, a rozboje, napady, kradzieże i inne występki stały się chlebem powszednim łodzian. Młode damy, jak miały wystarczająco dobre kształty, z pewnością mogły znaleźć pracę w domach publicznych, która wręcz na nie czekała. W końcu z tego Łódź słynęła, zwłaszcza przed wejściem do Unii Europejskiej. Warunki bytowe wielu mieszkańców też pozostawiały sporo do życzenia, dzieciaki niejednokrotnie nie miały czego wrzucić do żołądka. Dołączmy do tego alkohol, przemoc, różne substancje doustne czy donosowe, no i bęc – mamy kwintesencję tego bajzlu.
Wyobraź sobie teraz, że w 2007 roku moi starzy postanowili, że przeniesiemy się właśnie tam. Z małej spokojnej miejscowości w samo centrum tego syfu. Dlaczego? Tata dostał awans. Co robił? Był policjantem, a więc w uznaniu zasług przenieśli go do komendy w Łodzi. Już sam fakt, że ojciec był gliną, nie wróżył najlepiej nowemu w polskiej stolicy patologii, ale to nie koniec. Wyżej wspomniałem o klubach piłkarskich – nie bez powodu. Widzisz, województwo łódzkie pod tym względem jest trochę jak NRD i Berlin Zachodni, to znaczy biali w zachodniej części miasta, a czerwoni na wschodzie i wszędzie dookoła, w całym zasranym województwie. Ja zaś miałem zamieszkać trzy przystanki od stadionu ŁKS-u. Zajebiście, co nie? Było jeszcze gorzej, bo przeprowadziliśmy się, jak miałem trzynaście lat, co – jak już się pewnie domyślasz – oznaczało tylko tyle, że akurat czas było iść do gimnazjum. Na pewno wiele słyszałeś o tym genialnym eksperymencie albo jesteś jedną z wielu jego ofiar. Niektórzy wspominają ten etap szkoły całkiem dobrze, bo przecież nie każda gimbaza była zła. W tym miejscu chciałbym jednak przypomnieć, że to była Łódź. Tam, jak już wiesz, nawet co trzeci mieszkaniec mógł mieć coś nie tak z głową. Teraz zsumuj z tym kupę patologicznych dzieciaków z biednych rodzin, gdzie kwitnie przemoc i alkoholizm, połącz z mentalnością kibolską i nagle okaże się, że w pewnych częściach tego miasta zdrowi na umyśle to była zdecydowana mniejszość.
W gimbazie, o której Ci opowiem, takie akcje jak uczniaki kopcące szlugi w kiblu czy kopulujący tamże w trakcie lekcji to najmniejszy kłopot. Były ciekawsze kwiatki. Na pewno słyszałeś o kubłach zakładanych na głowy nauczycieli, filmikach, jak się leją na przerwie, podpalaniu włosów koleżanki zapalniczką, codziennym gnębieniu upatrzonej ofiary i innych, ale wierz mi lub nie – to tylko wierzchołek góry lodowej. Zapraszam Cię zatem, Szanowny Czytelniku, do mojej historii. Opowiem Ci, jak wyglądało zezwierzęcenie wśród ludzi w newralgicznym okresie dla ich rozwoju interpersonalnego. Zapnij pasy i weź głęboki oddech, bo będzie cycuś impreza.
Czerwiec 2010, na kwadracie
Człowiek ma odpowiedzialność, a nie moc
(przysłowie plemienia Tuscarora)
Podpadłem. Podpadłem na całego. Po trzech latach w tej powalonej gimbie w końcu i mi uderzyła spierdolina do łba. Z tego gówna raczej nie wyjdę bez szwanku. Mam skończone szesnaście lat, więc od odpowiedzialności się nie wymigam, tym bardziej że za pewne czyny można odpowiadać jak dorosły już od piętnastego roku życia. Zgadza się. Odpieprzyłem po całej linii i tylko czekać, jak mnie wyprowadzą w srebrnych bransoletkach, a potem zawiozą stalową limuzyną z niebieskim paskiem prosto na kurort przy Kraszewskiego. Co w tej sytuacji robię? Korzystam z okazji, póki jeszcze mam możliwość. Starzy wyjechali na weekend na wieś, więc poszedłem do patomonopola, zakupiłem kilkanaście kasztyków, chipsy, paluszki oraz inne łakocie i witaminy, no i – rzecz jasna – ramkę rocketsów czterdziestek. No co? Alkohol lubi dym, prawda? No więc siedzę w fotelu, który zazwyczaj robi mojemu ojcu za bąkozjad, piję bronka, oglądam Młode wilki w telewizorni i co jakiś czas wychodzę na balkon się „przewietrzyć”. Dlaczego akurat rocketsy? Bo mój stary je pali, więc jak zostawię niedopałka w popielniczce, to nie rozkmini, że poszedłem w jego ślady, nie? Niezależnie od wszystkiego zdradzę Ci jeden sekret. Na co dzień nie docenia się pewnych rzeczy, ewentualnie nie za bardzo docenia, ale nawet nie wyobrażasz sobie, jak cudownie smakuje każdy łyk piwa, każdy buch z papierosa, każdy kęs chipsa, paluszka czy innego świństwa, jak cudowne są stare filmy i jaki piękny jest świat zewnętrzny, gdy masz w głowie, że lada moment to wszystko może Ci zniknąć sprzed oczu i na kilka lat stać się czymś kompletnie nieosiągalnym. Mnie to może czekać już lada dzień, lada chwila mogę oglądać niebo w kratkę. JA! Syn policjanta! A już wszystko miałem poukładane, czerwony pasek, dobrze zdany egzamin gimnazjalny, wzorowe zachowanie, dodatkowe punkty za udział w różnych akcjach charytatywnych i szkolnych teatrzykach, z liczących się do LO przedmiotów same piątki. Ba! Ja już myślałem, czy pójdę do XXI LO czy może do LO Polibudy, a może do XXVI LO, że będę żołnierzem, a może prawnikiem, może dziennikarzem, a może finansistą…
– KURWA MAĆ! – ryknąłem, tłukąc jednocześnie pięścią w stół, po czym mruknąłem pod nosem: – Wszystko psu w dupę. Popisałem się, kurwa, nie ma co. Ale od początku.
Sierpień 2007, park imienia Księcia Józefa Poniatowskiego w Łodzi
Czym jest życie? To światło świetlika w nocy. To oddech bawołu w okresie zimowym. To odrobinka cienia, która przemyka po trawie i zatraca się w zachodzie słońca
(przysłowie plemienia Blackfoot)
To było naprawdę piękne popołudnie. Słonko dogrzewało, a temperatura w cieniu wynosiła jakieś trzydzieści stopni Celsjusza. Nic tylko zabrać koleżankę na spacer i pooddychać świeżym powietrzem w dużym parku pełnym drzew, kwiatów, krzewów, wzbogaconym jeszcze o staw, zielone labirynty, ławki i… cmentarz żołnierzy Armii Czerwonej. Nie, nie żartuję. W Poniacie serio jest taki cmentarz. Nie mając nic ciekawszego do roboty, wpadłem na pomysł, by udać się właśnie tam na spacer. Tak więc niewiele myśląc, zadzwoniłem po Kryśkę i zaproponowałem, abyśmy spotkali się pod szkołą, przy której zaczynał się park, na co ta bez chwili namysłu się zgodziła.
Na umówione miejsce spotkania dotarłem nieco szybciej niż Krysia. Ubrany byłem w jasne dżinsowe spodnie, białą koszulę w niebieską kratkę i lekkie szare adidasy, a także okulary „pilotki”. Sam nie wiem, czy tę stylówkę przybrałem bardziej, aby wyglądało to na styl belfra zawadiaki, który zaczął przeżywać kryzys wieku średniego, czy bardziej chciałem za pomocą oksów przykryć kurze łapki pod moimi niezbyt dużymi oczami. Po paru chwilach z oddali wyłoniła się zgrabnonoga laska po trzydziestce. Na oko jakieś 165 centymetrów wzrostu, ubrana w krótką czarną sukienkę i czarne baleriny. To była Kryśka. Z buźki takie sześć na dziesięć, choć jej spojrzenie zza prostokątnych okularów potrafiło rozpalić zmysły.
– Cześć, Jacuś! – Podeszła i dała mi buziaka w policzek, subtelnie mnie obejmując.
– Hej! – Odwzajemniłem buziaka, po czym ruszyliśmy w głąb parku pospacerować.
– Ale skwar dzisiaj, co?
– Dlatego uznałem, że warto wyjść, bo w domu nie idzie wytrzymać. Tak swoją drogą, twój mąż się nie boczy, że znowu się ze mną spotykasz? – zapytałem, rzucając głupkowate spojrzenie, ledwie dostrzegalne zza moich okularów.
– Marek?! W życiu! – zaoponowała żartobliwie i równie hałaśliwie, po czym dodała nonszalancko: – Mój chłop to się cieszy każdą chwilą, jak mnie nie ma.
– No coś ty? Mieć taką fajną żonę i chcieć od niej odpocząć?
Spojrzała na mnie odrobinę ironicznie.
– Byś się ożenił, to byś wiedział. Po prawie piętnastu latach małżeństwa czasem trzeba od siebie odpocząć, zwłaszcza że mam swój charakter, a Marek też do pantofli nie należy.
– No fakt, jesteś niezła zadziorka. – Uśmiechnąłem się, po czym kontynuowałem: – A co do Marka, to chyba dobrze, że nie ulega ci we wszystkim, prawda?
– Oj, tak. Wierz mi, nie wytrzymałabym, gdyby on na wszystko się zgadzał i we wszystkim mi potakiwał, a nie daj Boże, torebkę za mną nosił. Fuj. Nawet nie chcę sobie tego wyobrażać, chyba bym z nudów umarła!
– I zaraz inni faceci zaczęliby ci się podobać! – zażartowałem.
Spojrzała na mnie wzrokiem w stylu „możesz sobie pomarzyć”, po czym rzuciła:
– Chciałbyś, co?
Uśmiechnąłem się nieco obleśnie, po czym rzuciłem na bezczela:
– No wiesz, jak to mówią, nie ma tego wagonu, którego…
– Świnia! – oburzyła się nieco, ale nie obraziła.
– Ha, ha, ha – roześmiałem się, po czym na wszelki wypadek zmieniłem temat. – A jak synkowie? Dawno ich w sumie nie widziałem.
– Dobrze. Uczą się, rosną. Kacper nawet aż za szybko, bym powiedziała, co chwila nowe spodnie trzeba mu kupować, bo rośnie normalnie jak na sterydach.
– Aż tak?
– A kiedy ty ostatnio moich chłopców widziałeś?
Zastanowiłem się chwilę, po czym rzuciłem nieco obojętnie:
– Ja wiem? Może z dwa lata temu?
– Tak dawno u nas nie byłeś?
– No bo zazwyczaj ty jesteś u mnie – uśmiechnąłem się głupkowato, a ta się speszyła.
– No dobrze, już dobrze. Wobec tego, ile wzrostu mógł mieć Kacper dwa lata temu? Tak na twoje oko.
– Z metr sześćdziesiąt?
– No, a wiesz, ile ma?
Niewiele myśląc, strzeliłem:
– Metr siedemdziesiąt?
– Aha, chciałabym. Tyle to miał niecały rok temu.
– To ile mierzy? – zapytałem z zaciekawieniem.
– Metr osiemdziesiąt dwa.
– Żartujesz?! – Wyraźnie się zdziwiłem, aż mi się lekko buzia otworzyła.
– Chciałabym. Kacper ma dopiero dwanaście lat, a jest już równy z ojcem! Swoją drogą, ty wiesz, jak ciuchy podrożały w ciągu tych dwóch lat, jak on rósł?
– Może trochę.
– Trochę?! Kiedy ty ostatnio ubrania kupowałeś?!
Lekko się zmieszałem, w końcu ani nie rosłem, ani od paru lat już bardziej nie tyłem, więc nie musiałem co chwila kupować nowych ciuchów.
– Hm… Może z rok temu?
– No to nic nie wiesz, a wszystko zdrożało. Uwierz mi, że nie tylko jajka i kurczaki.
– Racja. No, ale to przecież żaden kłopot. Michał będzie mógł chodzić w ciuchach po Kacprze i…
– Żartujesz?! Żeby w szkole się nabijali, że mój syn chodzi w ciuchach po starszym bracie?! Mowy nie ma, przecież jako nauczyciel wiesz, jakie są dzieciaki.
Nie bardzo rozumiałem podejście koleżanki, niemniej jednak jej reakcja spowodowała, że na wszelki wypadek zreflektowałem się za swoje niedopatrzenie.
– No, masz rację. Przepraszam. Nie pomyślałem.
– No właśnie. Zaraz inne dzieciaki zaczęłyby się śmiać z mojego Michałka, że syn nauczycieli, a w ciuchach po starszym bracie chodzi. No, i jeszcze te teksty, jakieś pseudożartobliwe „współczucie”, „żal.pl” czy jeszcze inne dziwaczne sformułowania. Nie. Mowy nie ma, by moje dzieci przez to przechodziły.
– Oj, weź już nie przesadzaj. U nas w gimnazjum wielu uczniów…
– Tak, wiem, co chcesz powiedzieć. – Raptownie mi przerwała. – Ale sory… Wiem, co sama jako dziecko przeżyłam, będąc z tak zwanej gorszej rodziny. Moi synkowie nie będą tego przeżywać, choćby nie wiem co!
– Dobrze, spokojnie, Krysiu, nie ma się co denerwować. – Próbowałem nieco rozluźnić napiętą atmosferę, lecz moja koleżanka z pracy wyraźnie nastawiła się na narzekanie. Być może to były „te dni”?
– No jasne. Spokojnie. Tyle, że pensje też nam nie rosną, a tyle strajków robiliśmy i co? I nic kompletnie do tych baranów w rządzie nie dociera, tylko by nierobom rozdawali jakieś ulgi i jeszcze te mundurki wymyślają. Ja nie wiem, skąd oni wzięli tego ministra? Przecież ten facet wygląda jak koń. W sumie, intelektualnie też jest na poziomie konia – rozkręcała się.
– To becikowe zostaje.
– Ta, jasne. Trzeciego dziecka nie planuję, wyobraź sobie.
– Oj, już nie narzekaj, przecież udzielasz korepetycji, prawda? Twój mąż ma dwa etaty, a historykom czasem niełatwo jest choćby o jeden.
– A żebyś wiedział, że bez korepetycji to ta pensja byłaby do niczego. Tobie łatwiej jako dyplomowanemu.
– Powiedzmy, że trochę łatwiej. – Nie bardzo chciałem wchodzić w dyskurs na temat mianowanego i dyplomowanego nauczyciela ani tym bardziej rozmawiać o polityce. Z ratunkiem od tej matni przybyły nastoletnie dzieci grające w ping-ponga przy betonowym stole, na które wskazałem Krysi. – Popatrz tylko na te dzieciaki. Im to dobrze. Ile ja bym dał, żeby choć przez chwilę znowu być nastolatkiem? – rozmarzyłem się.
– Coś w tym jest, chociaż w naszym gimnazjum… – Nie kryła zwątpienia.
Spojrzałem na nią, po czym uśmiechnąłem się po przyjacielsku i rzekłem:
– Daj spokój, przecież nie jest aż tak źle.
– Nie?
– A jest? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie, jakby udając, że nie wiem, o co chodzi.
– Na jakim świecie ty żyjesz?! Nie widzisz, co się u nas dzieje?! – zapytała z wyraźnym rozgoryczeniem.
– Co masz na myśli? – starałem się tonować atmosferę.
– A chociażby tę biedną Klarę. Dzieciaki włażą jej bez przerwy na głowę, a ta jest kompletnie zagubiona, raz nawet się popłakała na lekcji. Przecież wiesz o tym.
– Ale to trzecia klasa była i tych dzieciaków już nie ma, teraz przychodzą już coraz spokojniejsze roczniki.
– Doprawdy? Te młodsze roczniki takie lepsze według ciebie?
– Myślę, że spokojniejsze.
– No nie wiem. Weźmy pod uwagę choćby obecną drugą „c”, w której bez przerwy albo samoloty rzucają, albo bawią się tymi całymi plujkami, harmider robią na niemal każdej lekcji, a co więcej, w ich trakcie potrafią nawet pierdzieć i bekać, a w tej ostatniej kwestii wszelkie granice przyzwoitości przekracza ten grubasek o różnokolorowych oczach.
– Deresz?
– Właśnie, Deresz. Raz mi Klara opowiadała, że jak się skopcił na lekcji, to jej aż zrobiło się niedobrze ze smrodu.
– O ile pamiętam, to przy okazji zamknęła klasę na klucz w tym smrodzie.
– I dobrze zrobiła! Bo czy to normalne, żeby tak się na lekcjach zachowywać?
– No nie, ale…
– A to pierwsza klasa była i chyba zresztą twoja, czyż nie? – zapytała z nieskrywaną dumą.
Zrobiłem nieco głupawą minę, po czym wypaliłem:
– No, to na hiszpańskim mieli lekcję chemii. – Zacząłem się śmiać z własnego żartu, ale Krysia spojrzała na mnie z zażenowaniem.
– A idź ty. Stary, a głupi. Ja nie wiem. Czy wy, faceci, wszyscy jesteście tak obrzydliwi, że śmieszą was ludzkie gazy? Myślałam, że to tylko mój chłop ma coś z głową, by śmiać się z pierdzenia, a tu widzę, że każdy facet jest jak dziecko.
– Oj, nie denerwuj się – uspokajałem koleżankę. – Po prostu staram się nie wprowadzać stresowej atmosfery w tak piękny dzień.
– Nie chodzi o atmosferę, a o to, że jest po prostu źle. Już pal licho tę kwestię, ale dobrze wiesz, co się u nas dzieje. Sam widziałeś, jacy uczniowie potrafią być okrutni dla swoich kolegów i koleżanek. A ten biedny Kamil z trzeciej klasy? Słyszałeś o nim przecież.
– To ten, co mu spłukali głowę w ubikacji, a potem kazali całować podeszwy swoich butów?
– Zgadza się. Do dziś jest pod obserwacją specjalisty. A Ania Lutecka, co ją próbowali zgwałcić kilka lat temu? A pamiętasz tamtego chuderlawego chłopca o śniadej cerze? Hm… Jak on miał…?
– Miłosz? – podpowiedziałem.
– Miłosz, dokładnie! Pamiętasz, jak mu wyrzucili plecak za okno w męskiej przebieralni? On tam wszedł, żeby odzyskać swoje, a ci zamknęli go w samej koszulce i to w środku zimy. I tak przesiedział całe czterdzieści pięć minut, marznąc w tym kanale, a kratki u góry podnieść nijak nie idzie. A ta Ala, której dziewczynki podpalały włosy na przerwie? A Gośka, którą koleżanki z klasy pobiły w przebieralni prawie do nieprzytomności? I to za co? Bo spodobała się chłopakowi ze starszej klasy, a ten podobał się klasowej terrorystce.
– Pamiętam. Ona chyba w tym roku wyjdzie z poprawczaka.
– No właśnie. Z poprawczaka! – zaakcentowała ostatnie słowo, jednoczenie coraz bardziej dając się porwać emocjom. – A powinna uczyć się z rówieśnikami i żyć jak każdy inny, ale z jakiegoś powodu agresja wzięła górę. No i czemu tak się dzieje?
Chciałem swojej wrażliwej przyjaciółce jakoś pomóc, dać jakąkolwiek odpowiedź, ale, niestety, w tym wypadku nie było odpowiedzi. Ten świat po prostu tak jest urządzony, wygrywa silniejszy, wobec tego zdobyłem się tylko na oklepane stwierdzenie:
– Taki świat. Nic nie zrobisz.
– A właśnie, że trzeba coś zrobić – odpowiedziała wyraźnie niezadowolona. – To nie może tak być. Powiedz tak szczerze. Czy ty pamiętasz ze swojej szkoły tyle okrucieństwa?
– Nie…. Akurat moja szkoła była bardzo spokojna i mieliśmy fajnych nauczycieli.
– No właśnie. Ja w podstawówce się trochę nasłuchałam na temat mojego pochodzenia, ale nikt nad nikim się tak nie znęcał, w każdym razie nie w tak okrutny sposób. A dzisiaj?! Co jeden to lepszy. I weź mi jeszcze powiedz, gdzie są rodzice w tym wszystkim!
– Rodzicom trudno nadążyć, bo czasy zmieniają się coraz szybciej. Dzisiaj komputery wychowują dzieci, komputery i internet, a rodzice żyją w pogoni za karierą, zamiast być rodzicami.
– No. A my musimy stanowić wzór dla kilkuset nastolatków, którzy nie dość, że są w trudnym wieku, to jeszcze żyją w takim mieście, a nie innym, zmagają się z biedą, patologią w domach, przemocą ze strony rodziców, a ci, zamiast zająć się pociechami, zostawiają je na pastwę losu i otoczenia. – Tym sposobem Krysia okazała bezsilność wobec rzeczywistości.
Odrobinę spoważniałem, chcąc tym samym wyrazić swoje zrozumienie wobec uczuć, jakie kłębiły się w głowie koleżanki, a następnie odpowiedziałem:
– Słuchaj, rozumiem cię, naprawdę, ale daj sobie z tym spokój. Sama świata nie naprawisz, a prawda jest taka, że patologii na szczęście ubywa. Miasto powoli staje na nogi, jest coraz więcej pracy. To już nie to samo, co było pięć czy dziesięć lat temu. Zobaczysz, że będzie dobrze.
Przybrała minę, jakby straciła nadzieję na zarażenie mnie swymi emocjami i chęcią naprawy otoczenia, niemniej jednak nie poddała się i kontynuowała:
– Serio starasz się być optymistą, co?
– Co masz na myśli?
– Gdzie niby miasto odżywa? Co roku ubywa po pięć, jak nie dziesięć tysięcy mieszkańców, a ten nasz prezydent… Jedyne, do czego się nadaje, to przecinanie wstęgi przy otwieraniu nowych supermarketów, ale ja nie o tym.
– No to mów o szkole, bo o polityce nie mam ochoty – odpowiedziałem lekko znużony.
– No to mówię – odgryzła się ostentacyjnie i kontynuowała: – Jeśli dalej tak będzie, jak jest, to te dzieciaki powykańczają siebie nawzajem i jeszcze nas przy okazji.
– Dlaczego niby nas? – zapytałem zdziwiony, po czym dodałem: – U mnie jest zawsze spokój.
– Bo jesteś facet i ciebie się boją, poza tym masz tę wrodzoną charyzmę, to rzadko się zdarza.
Uśmiechnąłem się i odpowiedziałem zalotnie:
– Oj, daj spokój, bo się zawstydzę.
Puściła mi wymowne spojrzenie, po czym mówiła dalej:
– W każdym razie na lekcjach innych nauczycieli nie jest tak jak u ciebie.
– A tobie robią kłopot?
– Mi nie. Jak tylko który delikwent się rozkręca, to go zaraz biorę do odpowiedzi, dostaje taki pałę i mu się odechciewa, no ale wiesz… Matematyka nie jest łatwa. Co innego na takiej muzyce…
– Tu ci przyznam rację – wtrąciłem, po czym kontynuowałem: – Wcześniej mówiłaś o Klarze, ale nią bym się tak nie martwił, Daria natomiast faktycznie potrzebuje pomocy.
– A jednak coś dostrzegasz?! No, klękajcie narody! – wyzłośliwiała się.
Pominąłem tę uwagę i spojrzałem na staw otoczony różnego rodzaju roślinnością, który właśnie mijaliśmy.
– No wiesz, w jej wypadku trudno nie dostrzec, że coś jest nie tak. Z nami nieczęsto rozmawia, dzieciaki na jej temat też się nie wypowiadają, ale z jakiegoś powodu po lekcjach muzyki zawsze są jakieś nazbyt energiczne, a umówmy się, Daria boginią seksu to nie jest, a nie sądzę, by jej erudycja tak poruszała tłumy.
– Co innego Maryśka, nie, Jacuś? – zapytała nieco kąśliwie, tak jakby była trochę o mnie zazdrosna.
Słysząc to, zmieszałem się, po czym rzuciłem ostentacyjnie:
– Nie wiem, o czym mówisz.
– Daj spokój, wszyscy wiedzą, że ją bzykasz. Uważaj jednak, bo chodzą słuchy, że ma ciągotki do młodszych.
Udając, że nie słyszę, kontynuowałem temat zastraszonej nauczycielki:
– W każdym razie, co do Darii, teraz jej trzeba rzeczywiście pomóc, ale to nie będzie takie proste.
– Dlaczego? – spytała z nieskrywanym zaciekawieniem.
– Bo ona jest zamknięta w sobie, jakby kompletnie oderwana od rzeczywistości. Zauważ, że Daria nigdy nie mówi, co się dzieje na lekcjach, i też niewiele wiadomo o niej samej, a przecież uczyła w tej szkole jeszcze na długo, zanim z podstawówki powstało gimnazjum.
Zastanowiła się, a po chwili potwierdziła:
– Masz rację. Nawet na przerwach, kiedy stoi na korytarzach, jest jakaś nieobecna, patrzy tylko przed siebie i tyle. Jakby duchem była zupełnie gdzie indziej.
– Nie martw się, Krysiu. Coś wymyślimy. – Objąłem ją po kumpelsku, po czym zaproponowałem: – Chodź, zabiorę cię w fajne miejsce.
– Tak? Niby jakie? – droczyła się.
– Przy Mickiewicza, a właściwie nad. Musimy tylko minąć cmentarz żołnierzy sowieckich.
Tej nieco zrzedła mina, po czym wypaliła:
– Uf, to dobrze, że w nocy mnie tam nie zabrałeś, bo bym chyba na zawał odjechała.
– To bym cię reanimował – odpowiedziałem rezolutnie, na co ta mnie lekko odepchnęła.
– Ty! Casanova! Przypominam, że mam męża, MŁODSZEGO i PRZYSTOJNIEJSZEGO!
– Ale nie tak uroczego jak ja – zripostowałem.
– A idź, ty zboczeńcu jeden!
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Gimbaza
ISBN: 978-83-8313-566-3
© Krzysztof Czewojsta i Wydawnictwo Novae Res 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Magdalena Czarnecka
KOREKTA: Anna Grabarczyk
OKŁADKA: Izabela Surdykowska-Jurek
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk