Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
146 osób interesuje się tą książką
Urocza komedia pomyłek z wątkiem kryminalnym w tle! Powieść dla wielbicieli „Zbrodni po sąsiedzku”!
Oskar Stenvall to człowiek bez ambicji. Kiedy koledzy ze studiów zdążyli dawno zrobić kariery i założyć rodziny, on nadal pracuje w swoim małym biurze podróży w ciemnym podwórzu gdzieś w Lund i prowadzi spokojne życie. Wszystko się zmienia, kiedy ktoś próbuje zamordować pana Larssona, ekscentrycznego sąsiada Oskara, w jego butiku z męską odzieżą. Sprawy przybierają jeszcze gorszy obrót, gdy Stenvall znajduje w bagażniku swojego starego volvo PV martwego mężczyznę w żółtych spodniach.
To dopiero początek szalonej podróży Oskara, jego praktykantki Hanny i pana Larssona, którym przez cały ten czas depczą po piętach policjant Bruno i jego żona Malin, dziennikarka śledcza. Czy Oskar zdoła się oczyścić z podejrzeń, zanim go dopadną?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 363
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: En djupfryst man i gula byxor
Przekład z języka szwedzkiego: Karolina Skiba
Copyright © Kalle Löfqvist, 2025
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2025
Projekt graficzny okładki: Miroslav Šokčić
Redakcja: Anna Poinc-Chrabąszcz
Korekta: Anna Nowak
ISBN 978-91-8076-431-5
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Rozdział 1
Blade listopadowe słońce leniwie wschodziło nad dachami. Oświetlało ledwie najwyższe piętra budynków. Choć nad ulicą Lilla Fiskaregatan rozwieszono świąteczne lampki, nadal panował tam nieprzyjemny chłód po mroźnej nocy.
Lund budził się późno i zawsze jednakowo gwałtownie ‒ ulice opustoszałe o dziewiątej rano zapełniały się tłumem raptem godzinę później. Zestresowani studenci, którzy zaspali na pierwsze wykłady, mijali się z pracownikami służby zdrowia wracającymi z dyżurów oraz z emerytami ustawiającymi się w kolejce przed sklepami w oczekiwaniu na ich otwarcie.
Nikt natomiast nie czekał pod drzwiami butiku Larssons Herr. Sklep istniał od ponad siedemdziesięciu lat, a obecny właściciel, Albin Larsson był tu kierownikiem od niemal czterdziestu. Należał do starszego pokolenia i prezentował typowe dla niego cechy. Zawsze nienagannie ubrany i ‒ w trakcie pracy ‒ zawsze z miarką krawiecką na szyi. Kiedy pod koniec października jesienne liście zaczynały gromadzić się w rynnach, Larsson zamieniał swój trencz na płaszcz z lodenu. W deszczowe dni nosił gumowe ochraniacze na buty. Skąd je wytrzasnął, tego nie wiadomo. Larsson miał asystenta o imieniu Kjell. Chudy i pomarszczony, w trudnym do określenia wieku. Nosił kamizelkę, nigdy zaś nie zakładał marynarki i trzymał się w cieniu przełożonego. Nietrudno było się zorientować, który z nich jest kierownikiem. Kjell darzył swojego pracodawcę szacunkiem i zawsze ochoczo wykonywał jego polecenia:
‒ Kjell, przynieś mniejszy rozmiar! Kjell, otwórz klientowi drzwi! Kjell, nalej szklankę wody!
Z lekko pochyloną głową i nieco głupawym uśmiechem Kjell robił wszystko, o co prosił Larsson, zwinnie i niemal bezgłośnie.
Kjell był jednak trochę jak doktor Jekyll i pan Hyde. Kiedy spotykało się go w sklepie samego, wydawał się zupełnie inną osobą: dowcipną i otwartą, chętną do rozmowy zarówno o pogodzie, jak i lokalnej polityce. Lecz w obecności Larssona stawał się sobą (albo przeobrażał w kogoś innego?) i zamieniał w nierzucającego się w oczy, służalczego i tak skromnego człowieka, że niemal zlewał się z tłem.
Oskar Stenvall niezbyt często kupował w Larssons Herr, ale poniekąd cieszył się, że ten butik istnieje. Uważał go za godną przeciwwagę dla wszystkich gwarnych, wielkich sieciówek i bezosobowych sklepów internetowych. Od czasu do czasu zaglądał więc do Larssons Herr i kupował jakiś drobiazg w drodze do pracy. Kiedy wchodził do środka, miał wrażenie, że przenosi się do innego świata, w inne czasy. Grube orientalne dywany niemal w całości pokrywały skrzypiący parkiet. Wnętrze było ciemne, ściany wyłożono boazerią z mahoniu z przymocowanymi do niej, elegancko obramowanymi półkami i wieszakami na ubrania. Z tyłu po lewej stronie znajdował się rząd podświetlanych szklanych gablot z wyeksponowanymi koszulami, krawatami, spinkami do mankietów i innymi akcesoriami. Tu i ówdzie można było zauważyć przedmioty, których nikt by się w tym miejscu nie spodziewał, takie jak wypchany jeż, kolorowa czapka mundurowa z wielkimi piórami czy gigantyczna afrykańska maska wykonana z kości i muszli. Z sufitu zwisały duże mosiężne żyrandole, które rzucały ciepłe światło przez klosze z alabastru.
Kiedy Oskar wszedł do sklepu, zastał w nim jedynie Kjella. Stał za ladą przy dużej, zabytkowej, szarej metalowej kasie i przywitał go lekkim ukłonem.
‒ Ależ dzień dobry! Witam! Cóż za cudowny, rześki, jesienny dzień dzisiaj mamy, nieprawdaż? Co dla pana?
‒ Skarpety ‒ odpowiedział Oskar.
Kjell doskonale wiedział, po co przyszedł Stenvall. Zawsze kupował to samo, nie mógł pozwolić sobie na nic więcej z całkiem ekskluzywnego asortymentu. Sprzedawca szybko, niczym Lucky Luke wyciągający rewolwer, wyłożył na ladę trzy pary czarnych skarpetek. W elegancki sposób ułożył je w wachlarz na wypolerowanym szkle. Z uniesionymi brwiami i nieruchomym spojrzeniem przesunął ręką w powietrzu nad skarpetami, jakby wykonywał magiczną sztuczkę. Mimo że chodziło o zakup pary skarpetek za jedyne sześćdziesiąt pięć koron, powaga Kjella powodowała, że Oskar czuł, jakby podejmował ważną życiową decyzję. W końcu ruchem głowy wskazał skarpety w szare paski i wyjął portfel z kieszeni. Kjell starannie owinął skarpetki bladożółtą bibułką i włożył je do torby. Magiczna sztuczka dobiegła końca.
Oskar wyszedł na ulicę i zmrużył oczy, oślepiony porannym słońcem. Zatrzymał się i zerknął na witrynę, której głównymi ozdobami były duży, realistyczny obraz olejny przedstawiający lisa oraz jasny manekin w tweedowym garniturze i skórzanych kozakach. Butik prawdopodobnie znajdował się na skraju bankructwa i ten niewielki zysk, jaki przynosiła sprzedaż skarpetek, raczej nie mógł go uratować, ale dopóki sklep istniał, Oskar wolał kupować skarpetki tam, a nie gdzie indziej. Szedł w kierunku placu Stortorget. Po drodze minął okazały ceglany budynek, po czym skręcił w bramę i wyszedł na znacznie skromniejsze podwórze, gdzie mieściło się jego biuro. Do drzwi wejściowych, otwierających się bezpośrednio na brukowany dziedziniec, prowadziły niewielkie kamienne schody. Dziesiątki tysięcy butów wydeptały z biegiem lat na trzech stopniach gładkie wgłębienia o jednolitej, jedwabistej powierzchni. O poranku na podwórzu było ciemno i wilgotno. Jedynie w słoneczne miesiące promienie docierały do bruku, na szczęście właśnie od tej strony, gdzie znajdowało się wejście do biura Oskara. Czasami wychodził z filiżanką kawy na schody, by zebrać myśli. Miał stamtąd widok przez bramę na ulicę i mógł ukradkiem obserwować przechodniów. Mało komu przychodziło do głowy, że domy przy ulicy mają z tyłu podwórza, które żyją własnym, zamkniętym dla innych, życiem.
Tego ranka na podwórzu nie było nikogo, a słońce wciąż wisiało nisko nad miastem. Powietrze pachniało mchem i wilgocią. Oskar miał właśnie włożyć klucz do zamka w drzwiach biura, gdy usłyszał wrzaski dochodzące z ulicy.
‒ Szybko, dzwońcie po karetkę! Wypadek!
Oskar wybiegł przez bramę i stanął twarzą w twarz ze spoconym mężczyzną w kamizelce. To był Kjell.
‒ Pomocy! ‒ krzyknął piskliwie. ‒ Pomóżcie mi!
Oskar cofnął się, nie wiedząc, co się dzieje. Czy to napad?
‒ Co się stało? ‒ zapytał, próbując uspokoić sytuację.
‒ Zdarzył się wypadek! Wypadek, przecież mówię! Niech pan po kogoś zadzwoni! Pomocy!
‒ Do kogo mam zadzwonić? Panie Kjell, spokojnie. Czy ktoś jest w niebezpieczeństwie?
‒ On jest ranny!
‒ Proszę się uspokoić, inaczej nie będę mógł pomóc, chyba pan rozumie?! ‒ warknął Oskar, może trochę zbyt głośno. Zauważył, że udzieliło mu się zdenerwowanie Kjella i podjął kolejną próbę uspokojenia zestresowanego mężczyzny: – Panie Kjell? Proszę na mnie spojrzeć, no już… bez paniki. Panie Kjell, proszę wziąć kilka głębokich wdechów i powiedzieć, co się stało.
‒ Pan Larsson. Leży u siebie w biurze. Nie żyje!
Kjell prowadził Oskara przed sobą, aż weszli do sklepu. Gdy drzwi się za nimi zamknęły, zapadła osobliwa cisza. W słabo oświetlonym pomieszczeniu nie słychać było odgłosów z zewnątrz. Kjell szybkim krokiem przemierzył sklep i machnął na Oskara, by poszedł za nim. Przemknęli obok przymierzalni i wspięli się po schodach na półpiętro, gdzie w głębi znajdowały się duże, otwarte na oścież drzwi.
‒ Tutaj! Tu jest! Szybko!
Oskar ostrożnie wszedł do pokoju, trochę zestresowany i przejęty tym, co zaraz miał zobaczyć. Bał się niebezpieczeństwa. Kogoś, kto mógłby go zabić.
Zatrzymał się i omiótł wzrokiem biuro, stojąc przy framudze drzwi. Było zaskakująco duże i urządzone niczym salon. Całą ścianę z jednej strony zajmował ciemny regał z książkami, a pod witrażowym oknem zasłoniętym draperiami stała zielona skórzana sofa w stylu Chesterfield. Zza ogromnego mahoniowego biurka stojącego po prawej wystawała para butów z nasuniętymi na nie gamaszami. Oskar wziął głęboki wdech i okrążył stół. I oto leżał tam pan Larsson, na plecach, nieruchomo. Spod jego korpulentnego ciała wypływała ogromna kałuża.
‒ On nie żyje! ‒ piszczał Kjell. ‒ Usłyszałem huk i kiedy przyszedłem, on już tu leżał!
Oskar stał oniemiały i nie wiedział, co począć. Możliwe, że to współczucie dla Kjella dodało mu odwagi. Podszedł do ciała i uklęknął przy szerokiej klatce piersiowej Larssona.
‒ Panie Larsson! ‒ krzyknął.
Poluzował ciasno zawiązaną muszkę i przyłożył ucho do ust mężczyzny. W tym samym momencie usłyszał skrzypnięcie przy jego karku. Tuż obok lewego kolana Oskara wił się czarny wąż! Najwyraźniej był uwięziony pod ciałem Larssona, wystawała spod niego tylko głowa i dwadzieścia, trzydzieści centymetrów śliskiego ciała. Czy to wąż go zabił? Skąd się wziął? Czy był jadowity? Czy dusił swoje ofiary? Oskar cofnął się i natychmiast stracił równowagę. Zabolała go ręka, gdy się na niej oparł, a kiedy ją podniósł, zobaczył krew wypływającą z długiego rozcięcia na dłoni.
‒ O mój Boże, to Winston! ‒ krzyknął Kjell.
‒ Winston?
‒ Węgorz na podłodze! Pan Larsson musiał przewrócić akwarium. Niech pan uważa! Wszędzie jest szkło!
Oskar wtedy zrozumiał, co się wydarzyło. Larsson upadł na duże akwarium, które prawdopodobnie stało na stole przy ścianie. Teraz leżał w kałuży wody pośród odłamków szkła, bystrzyków neonowych i wodorostów. Ale czy był martwy? Z rany na dłoni Oskara nadal płynęła krew. Pociągnął za rozwiązaną muszkę Larssona, owinął ją sobie wokół ręki i przyłożył ucho do klatki piersiowej właściciela sklepu.
‒ Czy on żyje, czy on żyje? ‒ jęknął Kjell słabym głosem.
‒ Ćśś, proszę być cicho, chcę usłyszeć, czy bije mu serce ‒ powiedział Oskar z irytacją. ‒ Tak, myślę, że bije. Choć słabo.
Kjell rozpromienił się niemal od razu i potarł dłonie. Lekko kołysał się w miejscu w przód i w tył, ale nie podszedł, żeby pomóc. Oskar nasłuchiwał dalej, czy Larsson oddycha. Klatka piersiowa mężczyzny się nie poruszała, a z ust i nosa nie wydobywał się żaden powiew. Panowała martwa cisza. Oskar zebrał się na odwagę. Pozostawało tylko jedno. Odchylił mu głowę i przycisnął usta gdzieś pod jego starannie nawoskowane białe wąsy.
Klatka piersiowa Larssona uniosła się powoli i z trudem. Powietrze, które wydobywało się z jego półotwartych ust, cuchnęło. Oskarowi zrobiło się trochę niedobrze. „A więc tak to jest całować się z osiemdziesięcioletnim dziadem” ‒ pomyślał. Było to doświadczenie, bez którego zdecydowanie mógłby żyć. Czy to w ogóle coś dało? Ten człowiek w zasadzie już nie żył.
‒ Niech go pan ratuje! Proszę! Ja się nie znam na takich rzeczach, proszę spróbować!
Kjell był bliski łez i padł na kolana, trzymając obie ręce nad głową. Oskar mocno ścisnął przekrwiony nos Larssona i znowu podjął próbę ratunku. Wdech i wydech. Kręciło mu się w głowie, czuł ogarniające go zdenerwowanie. Ile jeszcze miał to robić?
‒ Niech pan dzwoni po karetkę, panie Kjell!
‒ Nie znam numeru, zmienili go kilka lat temu i…
‒ Sto dwanaście! ‒ przerwał mu Oskar, wyrzucając słowa między jednym wdmuchnięciem a drugim. ‒ I niech się pan pospieszy! Jego serce może się zatrzymać w każdej chwili.
‒ Sto dwanaście. Czy to nie numer na Zegarynkę?
‒ Dzwoń pan na sto dwanaście, do cholery! ‒ krzyknął Oskar. ‒ On tu umrze, jeśli się pan nie pospieszy. I niech natychmiast wyślą karetkę.
Kjell powlókł się do telefonu znajdującego się po drugiej stronie biurka.
‒ Nie działa, kabel jest uszkodzony.
‒ Proszę, moja komórka. ‒ Oskar rzucił telefon Kjellowi.
Mężczyzna zaczynał działać mu na nerwy. Teraz rozumiał, dlaczego Larsson bywał wobec niego szorstki. Dalej wdmuchiwał powietrze do ust kierownika sklepu. To zadanie przynajmniej na chwilę opanowało wzrastającą w nim panikę. Nagle z gardła Larssona wydobył się szmer. Oskar dmuchnął ponownie. Kaszlnięcie, potem kolejne i kolejne. Z ust i nosa właściciela butiku wypłynęła wodnista ciecz. Wreszcie otworzył oczy. Spojrzał na Oskara badawczym wzrokiem. W kąciku ust błysnęła mu złota rybka o pomarańczowym, niemalże fluorescencyjnym kolorze.
‒ Panie Larsson, zemdlał pan ‒ wyjaśnił Oskar zdziwiony, że nie zwrócił się do staruszka na „ty”, mimo że przed chwilą łączyły ich, delikatnie mówiąc, intymne relacje. Z drugiej strony, nie znał jego imienia i tym bardziej powinien mu okazać jakąś formę uprzejmości, zwłaszcza że ten starszy pan dopiero co stracił przytomność.
‒ Zemdlałem…? ‒ mruknął Larsson.
‒ Tak, zastałem pana leżącego tutaj na plecach. Mam na imię Oskar i pracuję w biurze od podwórza za waszym sklepem. Pan Kjell wezwał mnie na pomoc. Jak się pan czuje?
‒ Jak ja się czuję? Fatalnie! Nie ma tu żadnego lekarza?
‒ Karetka już jedzie.
Właśnie pomogli Larssonowi wstać i dojść do sofy, kiedy przyjechało pogotowie. Siadł w rogu, z wyprostowanymi nogami i piętami na podłodze ‒ nadal wycieńczony. Z nogawek kapała mu woda z akwarium. Kjell podłożył pod niego całą masę ręczników, by ochronić sofę i dywan, na ile się dało.
‒ No dobrze, to co tu się wydarzyło? ‒ zapytał jeden z ratowników medycznych i chwycił prowizorycznie owiniętą rękę Oskara.
‒ Nie, nie, to nie o mnie chodzi, ta ręka to nic takiego. Ten pan na sofie ucierpiał znacznie bardziej ‒ odparł Oskar.
‒ Pan na sofie nazywa się Albin Larsson i może mówić za siebie! ‒ wykrzyknął z oburzeniem starzec. ‒ Jestem ofiarą ataku, a mężczyzna z belgijską jedwabną muchą na ręce właśnie uratował mi życie. Czego o was nie da się powiedzieć. Co zajęło wam tyle czasu?
‒ Przyjechaliśmy, kiedy tylko otrzymaliśmy zgłoszenie ‒ wytłumaczyła nieco przepraszająco starsza ratowniczka.
‒ Kiedy tylko otrzymaliście zgłoszenie? Bardzo wam dziękuję. Przyszliście tu pieszo ze szpitala?
‒ Byliśmy zaledwie przecznicę stąd, na Stortorget, nie trwało to więcej niż dwie, trzy minuty ‒ odezwał się niemal urażonym tonem drugi sanitariusz, młody mężczyzna z kucykiem i w awiatorkach.
‒ Czy zdajecie sobie sprawę, że człowiek może doznać trwałego uszkodzenia mózgu, jeśli przez dwie, trzy minuty będzie pozbawiony tlenu? No i co teraz zrobicie? Gdzie policja?
‒ Policja? Nie było żadnego zgłoszenia w tej sprawie.
‒ Chyba nie ulega wątpliwości, że padłem ofiarą usiłowania zabójstwa? A może myślicie, że przestałem oddychać i rzuciłem się na akwarium tylko po to, żeby pobyć w waszym towarzystwie?
Starsza ratowniczka przysunęła sobie krzesło i usiadła naprzeciw Larssona. Wyglądała na opanowaną.
‒ Zacznijmy od początku. Mam na imię Gudrun i jestem pielęgniarką ze specjalizacją w pielęgniarstwie ratunkowym.
Wyciągnęła rękę i przywitała się z Larssonem, który trochę się wyprostował. Uniósł brodę i skinął głową, jakby wyrażał zgodę, że może kontynuować.
‒ Jak dokładnie wyglądała próba zabójstwa? Czy nadal jest pan w niebezpieczeństwie? ‒ dopytywała Gudrun.
‒ Ktoś włożył pigułki z trucizną do pojemnika z lekami, w którym trzymam progyflex ‒ oznajmił Larsson pewnym głosem.
‒ Progyflex to lek na alergię ‒ dodał ratownik medyczny w awiatorkach.
‒ Dziękuję, młody farmaceuto. Wiem, co biorę i dlaczego ‒ odburknął Larsson. ‒ Nie przerywaj mi. Kontynuując, wziąłem dwie tabletki z pojemnika, który trzymam w szufladzie biurka. Poszedłem do banku i odwiedziłem księgowego, pana Holmlunda. Pan Holmlund zawsze cuchnie końmi, a ja jestem na nie uczulony. Wróciłem tutaj, połknąłem dwie tabletki i od razu poczułem, że coś jest nie tak. Smakowały inaczej niż zwykle i wkrótce po ich połknięciu miałem problemy z oddychaniem. Po chwili miałem okropne zawroty głowy i upadłem na plecy, o tam. ‒Larsson wskazał zniekształconym, przypominającym marchewkę, palcem miejsce, gdzie przed chwilą leżał.
‒ Co stało się później? ‒ zapytał ratownik w okularach, najwyraźniej próbując odzyskać godność.
‒ Skąd mam wiedzieć, skoro straciłem przytomność? Kiedy się obudziłem, ten młody człowiek klęczał obok mnie. Właśnie się dowiedziałem, że robił mi sztuczne oddychanie.
‒ Czy chciałby pan pojechać z nami do szpitala, żebyśmy mogli pana zbadać? ‒ zaproponowała Gudrun.
‒ Dziękuję za troskę! Najpierw wolałbym porozmawiać z policją. Zakładam, że zostaniecie tutaj, dopóki nie zakończy się dochodzenie na miejscu zbrodni?
‒ Jeśli czuje się pan na tyle dobrze, żeby zaczekać na policję, nie widzę sensu, żebyśmy tu z panem zostawali. Może pan podjechać do szpitala, jak policja skończy swoją pracę. Mamy kolejne zgłoszenia ‒ oznajmiła Gudrun, po czym wstała.
‒ Co takiego? ‒ Twarz Larssona szybko zmieniła kolor z bladobiałego na czerwony, zdradzając jego głębokie wzburzenie. ‒ Mówimy tu o zamachu na moje życie!
Oskar czuł się w obowiązku coś powiedzieć, ale nie wiedział co. Czy Larsson rzeczywiście padł ofiarą usiłowania zabójstwa, czy może miał udar lub coś podobnego, co przytrafia się starym ludziom? Tak czy inaczej, właściciel butiku prawdopodobnie miał rację, że należy go zbadać, skoro dopiero co zemdlał. Sytuacja była skomplikowana. Oraz nieco niezręczna, jak to zwykle bywa, gdy ludzie są roszczeniowi i przejmują kontrolę. Oskar odwrócił wzrok i odsunął się kilka kroków od zdenerwowanego staruszka. Najchętniej po prostu by się pożegnał, wymknął i opuścił to miejsce. Wiedział, że i tak nic więcej w tę sprawę nie wniesie. A za skarpetki zapłacił już wcześniej.
‒ Niech pan mnie posłucha, panie Larsson ‒ stwierdziła stanowczo Gudrun. ‒ Zróbmy tak: szybko pana zbadam tu, na miejscu, i wyślę raport do szpitala. Potem pojedziemy z kolegą ratować życie innym ludziom. Pan poczeka na policję i pomoże funkcjonariuszom w tym ważnym dochodzeniu. Kiedy skończą, wezwie pan taksówkę i uda się na pogotowie, a kiedy tam pan dotrze, powoła się pan na mnie. Oto mój numer, na wypadek gdyby coś poszło nie tak.
Podała Larssonowi świstek papieru przypominający wizytówkę. Wziął go do ręki i na niego spojrzał.
‒ Dobrze! ‒ powiedział. ‒ Bardzo dobrze!
Pozostali w pokoju odetchnęli w ciszy.
‒ Świetnie, to jesteśmy umówieni ‒ skwitowała Gudrun, po czym wyciągnęła stetoskop z kieszeni. ‒ Czy byłby pan tak miły i usiadł na krześle oraz rozebrał się do połowy? Pozostałych muszę prosić o opuszczenie pokoju ‒ kontynuowała, kiwając głową w stronę Kjella i Oskara. ‒ Dziękuję za dotychczasową pomoc. Odezwę się do panów, jeśli będę miała więcej pytań.
‒ Serdecznie panu dziękuję za tak heroiczny czyn ‒ oświadczył Kjell, gdy z ulgą opuścili biuro Larssona i weszli do sklepu. ‒ Jestem teraz trochę zajęty. Myślę, że możemy porozmawiać później, dziś albo jutro czy kiedy tam. Nie wiadomo, co to będzie, kiedy zjawi się tu policja.
Kjell powędrował wzrokiem wzdłuż witryn sklepowych, jakby świat na zewnątrz mu zagrażał. I może rzeczywiście tak było. Kto wie, czy zabójca nie stał właśnie teraz przed sklepem i go nie obserwował. Oskar poczuł się trochę nieswojo na myśl o opuszczeniu bezpiecznej przestrzeni i wyjściu na dwór. Zupełnie jakby drzwi wejściowe były progiem do nieznanego i niebezpiecznego świata, w którym wszystko może się zdarzyć.
‒ Czy obawia się pan kolejnego ataku? ‒ spytał Oskar, słysząc, jak dramatycznie to zabrzmiało.
‒ Po części tak, poza tym klienci pewnie się zastanawiają, dlaczego sklep jest zamknięty.
Najwyraźniej istniały dwa równorzędne zagrożenia: to, że szef może paść ofiarą kolejnej próby morderstwa, oraz to, że klienci będą się zastanawiać, co się stało. Oskar mimo wszystko podziwiał jego etykę pracy.
‒ Zadzwonił pan na policję?
‒ Nie… to znaczy tak, ale nie mogli przyjechać od razu. Powiedzieli, że przyjadą trochę później.
‒ Czy poinformował ich pan, że pan Larsson podejrzewa zamach na swoje życie?
‒ Nie, tak tego nie nazwałem. ‒ Kjell spojrzał przez okno, unikając wzroku Oskara.
‒ Co w takim razie im pan powiedział?
‒ Cóż, chyba tylko tyle, że doszło do małego wypadku i że wszystko jest w porządku. Nie chciałem, żeby kręciła się tu policja. Dla dobra klientów. Ale bardzo, bardzo dziękuję za pomoc.
Oskar nie wiedział, co myśleć. Czy to rzeczywiście była próba morderstwa? Pożegnał się i wyszedł na Lilla Fiskaregatan. Powietrze było świeże i chłodne, a uczucie dyskomfortu, które go przed chwilą ogarnęło, powoli ustępowało. To wszystko wydawało mu się jednak dość dziwne. Dlaczego Kjell nie chciał, żeby policja przyjechała? Oskar w zamyśleniu ruszył w stronę bramy prowadzącej do jego biura. Nie licząc siwego mężczyzny w żółtych spodniach przyglądającego się witrynie sklepowej oraz grupki roześmianych studentów siedzących na ławce kawałek dalej, ulica ponownie opustoszała. Po porannym ruchu nie było śladu. Dopiero w przerwie na lunch miasto znowu zacznie tętnić życiem, kiedy to głodni mieszkańcy Lund udadzą się do różnych małych restauracji.
Dochodziła jedenasta i był już najwyższy czas, żeby Oskar wrócił do biura i trochę popracował. Po raz drugi tego dnia wszedł na to samo podwórze. Wszystko wyglądało podobnie, z wyjątkiem tego, że ktoś siedział na schodkach prowadzących do drzwi wejściowych. Osoba, której nigdy wcześniej nie widział.
Rozdział 2
Mogło być idealnie. Wyglądałoby to jak zwykły udar i żadna sekcja zwłok nie wykazałaby śladów tlenku węgla we krwi Larssona po fakcie, ponieważ związek ten naturalnie występuje w organizmie. Tego był pewny. Po pierwsze, miał wystarczającą wiedzę z zakresu biomedycyny, by wykonać własne obliczenia, a po drugie, przeszukał cały internet, nie znajdując podobnego przypadku. „To dziwne ‒ pomyślał ‒ że nikt wcześniej nie otruł nikogo w ten sposób”.
Pomysł był prosty, a zarazem genialny. Wymienił zawartość pojemnika Larssona z tabletkami na alergię, co oczywiście wymagało pewnej odwagi. Przymierzalnie mieściły się wprawdzie tuż przy drzwiach do biura, gdzie stało biurko z pigułkami, tyle że kierownik sklepu, podobnie jak jego podwładny często kręcili się w pobliżu, chcąc mieć pewność, że klienci niczego nie potrzebują. Miał jednak szczęście i udało mu się zakraść, gdy Kjell był zajęty pomaganiem jednemu klientowi w doborze krawatu. Tabletki z trucizną miały taki sam kształt i rozmiar jak pigułki Larssona, ale zawierały coś innego niż substancje przeciwhistaminowe. Z chemicznego punktu widzenia podmieniony lek wywoływał prostą, lecz doskonałą reakcję: substancja zawarta w tabletkach rozpuszczała się w kontakcie z kwasem żołądkowym i przekształcała się w tlenek węgla natychmiast wchłaniany do krwi, ponieważ wiązał się on z czerwonymi krwinkami dwieście pięćdziesiąt razy szybciej niż tlen. Im więcej tlenku węgla we krwi, tym trudniejsze staje się rozprowadzanie tlenu w organizmie. Bez tlenu człowiek umiera. Proste i genialne.
Gdyby nie to, że ten przeklęty facet z biura podróży wkroczył do akcji i zwiększył poziom tlenu w krwiobiegu staruszka za pomocą sztucznego oddychania. Niech to szlag! Mógł oczywiście spróbować jeszcze raz, ale istniała spora szansa, że stary będzie miał się od tej pory na baczności. Może mimo wszystko lepiej było znaleźć nowy sposób, a jeśli sprawy potoczą się nie po jego myśli, będzie musiał wykończyć również gościa prowadzącego biuro podróży…
Rozdział 3
Na schodach siedziała dziewczyna i wpatrywała się w telefon komórkowy. Miała na oko kilkanaście lat, nieco bladą cerę i kasztanowe włosy zebrane w kucyk. Ubrana była skromnie, ale schludnie: dżinsy i krótka kurtka narzucona na jednokolorowy top. Oskar przystanął. Nie miał nic przeciwko ludziom siedzącym na schodach do jego biura, ale jakieś nieokreślone i dość nieprzyjemne uczucie kazało mu zwolnić kroku. Wtedy sobie przypomniał. To była praktykantka, którą obiecał przyjąć na jakiś czas. Został o to poproszony przez szkołę kilka miesięcy wcześniej i się zgodził, potem zaś całkiem o tym zapomniał. Oczywiście zapomniał też zaplanować konkretne zadania dla tej biednej, entuzjastycznie nastawionej uczennicy. W jakim wieku odbywało się właściwie praktyki zawodowe? Czy ona w ogóle potrafiła wykonywać sensowną pracę?
‒ Halo, halo! ‒ zawołał dziarsko Oskar. ‒ Czy to ty… chcesz zrobić u mnie praktyki w tym tygodniu?
‒ Chyba tak ‒ odpowiedziała dziewczyna. ‒ O ile to pan jest właścicielem Independent Travel. ‒ Szybko wstała, włożyła komórkę do tylnej kieszeni spodni i wyciągnęła prawą rękę równie zamaszystym ruchem. ‒ Mam na imię Hanna.
Sprawiała wrażenie energicznej i pogodnej osoby. Miała mocny uścisk dłoni i gdy się witali, patrzyła mu w oczy.
‒ Super, bardzo się cieszę, Hanno! Ja mam na imię Oskar. Długo czekałaś?
‒ Godzinę. Już miałam stąd iść, ale nie bardzo wiedziałam dokąd. Mieszkam w Arlöv. Do Lund przyjechałam tylko na praktyki ‒ mówiła szybko, niemalże na jednym wydechu. Wydawało się, że odetchnęła z ulgą na widok Oskara.
‒ Przepraszam za spóźnienie. Po drodze zdarzył się wypadek. Poszedłem tam, żeby pomóc, przyjechała karetka i w ogóle.
Oskar zdawał sobie sprawę, jak dziwnie zabrzmiało to wyjaśnienie. W jednej chwili emocje związane z całym zajściem w sklepie odzieżowym do niego powróciły. Nagle poczuł lekkie zawroty głowy. Może to był jakiegoś rodzaju szok pourazowy? Chwycił się barierki, po czym usiadł na kamiennych schodach, jeden stopień poniżej Hanny.
‒ O Boże, to brzmi poważnie. Nic panu nie jest?
Co miał powiedzieć? Coś mu przecież było. Czuł się słaby i otępiały. Ale musiał się zająć praktykantką i swoją pracą. Hanna przerwała jego rozmyślania:
‒ To pana biuro?
‒ A tak, owszem ‒ odpowiedział Oskar, nawet nie próbując wstawać.
‒ Dobrze się pan czuje? Może wejdziemy do środka, żeby pan odpoczął? Napije się pan czegoś i usiądzie wygodniej?
‒ Tak, to chyba dobry pomysł ‒ odparł Oskar. Wyciągnął pęk kluczy i otworzył drzwi do biura.
‒ Och!… ‒ wykrzyknęła Hanna, przechodząc przez wąski korytarz. ‒ Co za… eee… bohema!
Nagle Oskar spojrzał na panujący tu bałagan oczami kogoś innego. Stosy papierów i książek piętrzyły się na stołach i półkach. Wszędzie stały brudne naczynia i puste butelki. Okna były nieumyte, podłoga nieodkurzona. Biuro składało się z jednego pokoju i prostej kuchni. Dawniej była tu portiernia, w czasach, kiedy ludzie mieli portierów. W pokoju znajdowały się dwa wychodzące na podwórze okna, które wpuszczały sporo światła. Przynajmniej w sezonie letnim, gdy słońce wschodziło ponad dachy, a szyby były świeżo wypucowane. W niewielkiej, ale funkcjonalnej kuchni mieściły się mała kuchenka gazowa, lodówka i mikrofalówka. Najczęściej jednak Oskar korzystał z czajnika elektrycznego, zarówno do zalewania niezliczonej ilości kawy, jak i do podgrzewania wody na zupkę w proszku, którą często się raczył, gdy chciał zaspokoić głód. Uważał to za szczególnie przydatne, kiedy gaz w butli do kuchenki się kończył ‒ a działo się tak ciągle, bo wymiana na nową była kłopotliwa i kosztowna. Lubił zupki w proszku i nie mógł wyjść z podziwu, jak to się dzieje, że można ususzyć wszystko ‒ gulasz, warzywa czy kawałki owoców, zmielić na drobny proszek, a następnie wystarczyło zalać je odrobiną wody, żeby uzyskać gotowy posiłek.
Oprócz pokoju i kuchni znajdowała się tam niewielka łazienka z prysznicem, umywalką i toaletą. Jedynie to miejsce utrzymywał w czystości. Brudna toaleta to zupełnie co innego niż bałagan w biurze, a on, co jak co, ale o higienę dbał.
‒ Było włamanie ‒ skłamał Oskar i wykonał zamaszysty gest po pokoju, jakby przedstawiał miejsce zbrodni. ‒ Tak to wyglądało, kiedy tu wczoraj przyszedłem. Wywrócili wszystko do góry nogami. Nie miałem jeszcze czasu się tym zająć.
‒ To wcale nie jest zabawne ‒ stwierdziła Hanna oschłym tonem. ‒ Jak można mieć w biurze coś takiego?
Hanna była najwyraźniej bystrzejsza, niż mu się wydawało. Możliwe, że włamywacze rzeczywiście nie traciliby czasu na obsypywanie kurzem, brudzenie okien i picie przeterminowanego o dwa miesiące mleka z kartonów, tylko zajęliby się szukaniem cennych przedmiotów.
‒ Ostatnio miałem sporo na głowie ‒ tłumaczył się Oskar. ‒ Naprawdę nie miałem czasu, żeby…
‒ Mhm, okej, ale gdzie ja niby mam siedzieć? ‒ przerwała Hanna, wyraźnie niezainteresowana wyjaśnieniami Oskara. Rozejrzała się po pomieszczeniu. Wzrok utkwiła na czymś w głębi biura, co Oskar zwykł nazywać stołem konferencyjnym. Dawno nie odbyło się przy nim żadne spotkanie, ale korzystał z niego, kiedy organizował większe wycieczki i musiał rozłożyć przed sobą mapy i inne rzeczy.
‒ Mogę usiąść przy dużym stole, trzeba tylko zdjąć z niego te papiery i pudełka po pizzy.
‒ Świetnie! ‒ zgodził się z nią Oskar, zdając sobie sprawę z bezcelowości dalszych prób wyjaśnienia bałaganu.
Wspólnie zabrali się za sprzątanie ze stołu. Najbardziej czasochłonnym zadaniem przy przeglądaniu wszystkich papierów, a jednocześnie tym, które powodowało, że stosy rosły, było podjęcie decyzji, co należy wyrzucić, a co zachować. Oskar często czuł sentyment do różnych pamiątek. Stara broszura, leżąca tam od długiego czasu, przypominała mu o minionych przeżyciach i uważał, że fajnie było ją zachować. W zasadzie prawie wszystko, co leżało tam wystarczająco długo, fajnie było zachować, bo stawało się pamiątką. Nowy rachunek za taksówkę zyskiwał na atrakcyjności dopiero po pięciu, sześciu latach, kiedy to stawał się dokumentem z konkretnego okresu przywracającym uczucie, które towarzyszy człowiekowi podczas jazdy taksówką w drodze w konkretne miejsce.
‒ Czy nie lepiej wsadzić to wszystko do segregatora? Czy nie tak się robi w biurze? Przechowuje rzeczy w segregatorach?
Cholera, jaka ta Hanna była irytująca i jakże miała rację! Oskar rozejrzał się po zagraconym biurze. Poczuł, jak brud i bałagan go przytłaczają i spychają do kąta, bezradnego, bez szans na opór i bez możliwości ucieczki. Instynktownie czuł, że powinien stamtąd wyjść. Wystarczyło otworzyć drzwi i znalazłby się na dworze. Tylko jak by to wyglądało? Patrzył, jak dziewczyna niestrudzenie sortuje ulotki i papiery, i układa je w stosy na stole. Gorliwie i sprawnie. Może udałoby mu się namówić ją na lunch w mieście, żeby mogli na chwilę odpocząć od bałaganu w biurze?
‒ Wyrzucam wszystkie broszury, które wyglądają na starsze niż trzy lata ‒ powiedziała Hanna i na chwilę oderwała od nich wzrok.
‒ Tak, to chyba dobry pomysł.
‒ Chyba? Co pan?! Czy ktoś jeszcze używa broszur w dzisiejszych czasach? Do czego w ogóle są panu potrzebne?
Hanna wydawała się niemal wściekła i Oskar postanowił nie odpowiadać. Żadna odpowiedź nie byłaby dobra. Czuł jedynie wstyd. Ale widział też maleńki promyk nadziei, że mógł to być początek zmiany. Może Hannę zesłali mu bogowie, żeby ogarnął swoje życie? Może dzięki niej przestanie cierpieć na bezsenność? Hanna przerwała jego rozmyślania, kiedy rzuciła z hukiem papiery na biurko.
‒ Panie Oskarze, naprawdę nie wiem, czy powinnam to mówić, ale może lepiej, jeśli się pan dowie od razu. Mieszkam z mamą, która pije. Nie miała stałej pracy, od kiedy skończyłam trzy lata. Mam rodzeństwo, ale każde z nas ma innego ojca. Kiedy skończę praktyki u pana, od razu lecę do mojej prawdziwej pracy w chłodni. To tam dostaję pieniądze, dzięki którym stać mnie na komórkę i w miarę porządne i czyste ubrania. Czasami muszę pomóc mamie w opłaceniu czynszu lub kupić pieluchy dla młodszego brata. Odkąd pamiętam, ścierałam rzygi z podłogi w kuchni, zbierałam pety z kanapy i zmywałam naczynia, prałam prawie codziennie. Nie zamierzam zajmować się panem i pańskim gównem. Przepraszam, ale teraz wyjdę i wrócę jutro. Jeśli nadal będzie tu taki bajzel, znowu stąd wyjdę.
Ruszyła w stronę korytarza i zatrzymała się przy otwartych drzwiach wyjściowych.
‒ Sorry! ‒ To ostatnie, co usłyszał Oskar, potem już jej nie było.
Usiadł na podłokietniku jedynego fotela w biurze. Boże, co za dzień! Najpierw incydent z Larssonem, a potem… No tak, co tu się właśnie wydarzyło? W uszach mu dzwoniło, nie potrafił ułożyć w logiczną całość tego, co przed chwilą doświadczył. Potrzebował czegoś mocnego, ale obrzydzała go myśl o wypiciu piwa, zwłaszcza po tym, co usłyszał o mamie Hanny. Może w takim razie sobie zapali? Miał chyba jakieś stare papierosy po nocnej grze w pokera zeszłej wiosny. W końcu znalazł w jednej z szuflad biurka zmiętą paczkę pod pustym pudełkiem po czekoladkach z Polski. Wyszedł na zewnątrz i usiadł na schodach.
Dym ze zwietrzałego, starego, mocnego papierosa marki Prince powoli się nad nim unosił w zimnym powietrzu. Oskar podążał wzrokiem za obłoczkami, prawie jakby medytował. Nie mógł się jednak w pełni zrelaksować. Wstyd po spotkaniu z Hanną obudził w nim poczucie beznadziei, które w nim niekiedy wzbierało. Przeświadczenie, że do niczego więcej w życiu nie dojdzie ‒ że wiecznie będzie trwać w tej nędznej egzystencji. Zaciągnął się głęboko papierosem i próbował przegonić przygnębiające myśli. Kiedy w jego życiu wszystko zaczęło się chrzanić? Dawniej przynajmniej nie był taki samotny. To wraz ze wspólniczką Evą założyli biuro podróży. Głównie w ramach rozrywki, w czasie kiedy studiowali na uniwersytecie, ona etnologię, on historię. Biuro podróży miało zapewnić im niewielki dodatkowy dochód obok stypendiów naukowych, ale przede wszystkim chcieli mieć szansę na darmowe podróżowanie w ekscytujące miejsca, jako piloci wycieczek, które by sami organizowali. Ich pomysł na biznes polegał na przygotowaniu ofert wakacyjnych, ale krył się za tym pewien podstęp ‒ były to wycieczki do miejsc, do których by nie pojechali, gdyby nie to, że opłacali je klienci biura. Wydawało im się to genialne, kiedy dziesięć lat wcześniej sprzedali pierwszą zorganizowaną wycieczkę: „Czarnobyl i Ignalina, podróż autokarem po krainach duchów”.
Oskar i Eva spodziewali się, że wycieczkowicze również uznają zwiedzanie starych wschodnioeuropejskich elektrowni jądrowych za ekscytujące i nieco szalone. Szybko zdali sobie jednak sprawę, jak bardzo się mylili. Wśród tych kilkunastu osób, które z nimi pojechały, byli głównie mężczyźni wielce zainteresowani technologią ogniw paliwowych, współczynnikami reaktywności przestrzeni parowych oraz wskaźnikami informującymi o stanie krytyczności reaktora. Jedyny wyjątek stanowiły dwie badaczki zajmujące się teorią ewolucji, które z pasją przyglądały się florze i faunie w zakazanej strefie wokół Czarnobyla.
Wycieczka wcale nie należała do przyjemnych. Grupa kwestionowała kompetencje Oskara i Evy jako przewodników, co nie powinno dziwić, jako że opierali swoją wiedzę na skrypcie, który stworzyli w dwa dni na podstawie informacji zebranych z internetu, głównie z Wikipedii. Jakby tego było mało, jedna z badaczek teorii ewolucji, Agneta, zgubiła się i zniknęła na trzy dni w czarnobylskim lesie, po czym została znaleziona przez rolnika na obrzeżach miasta Prypeć. Nastroje sięgnęły dna, gdy jeden z podróżników, zainteresowany technologią elektrowni jądrowych Rune z Teckomatorpu, utknął w ukraińskim urzędzie celnym ze starym, zardzewiałym i radioaktywnym reflektorem w walizce.
Przez dwa dni Oskar przekonywał grupę wycieczkowiczów, że ich jedyną nadzieją jest zebranie na tyle dużej sumy, by przekupić celników i uwolnić Runego z aresztu. Cieszyli się, że w ogóle udało im się wrócić do Szwecji, pięć dni później, niż planowali. Wydawało się, że wycieczka okaże się tego rodzaju doświadczeniem, z którego będą się śmiać w przyszłości, kiedy nabiorą dystansu. Owszem, poczucie dystansu w końcu się pojawiło. Jednak nikomu do śmiechu nie było, nawet teraz, dziesięć lat później.
Dlatego, kiedy tworzyli kolejną wakacyjną ofertę, wszystko dobrze przemyśleli. Zamiast wybrać interesujące miejsce docelowe, najpierw zdecydowali, jaki typ podróżnych chcieli przyciągnąć. Wycieczka numer dwa została nazwana: „Staruszki na Goa, kolorowy tydzień starych hipisów w Indiach”.
Kiedy jako pierwsza na wycieczkę zapisała się Agneta, badaczka teorii ewolucji z wyprawy do Czarnobyla, byli nieco zaskoczeni. Pozostałych chętnych na podróż do Indii zupełnie nie znali: para zakochanych w ich wieku oraz grupka urodzonych w latach czterdziestych nostalgicznych staruszków, którzy żałowali, że nie mieli na tyle odwagi, by pojechać na Goa w latach sześćdziesiątych, będąc młodymi hipisami. Grupa nazwała się „Karma Kalmar” i przewodził jej Leffe, entuzjastyczny sprzedawca ubezpieczeń z Olandii, z długą szyją i słabo zarysowanym podbródkiem. Wszystkie rzeczy miał zawinięte w tobołek i na odprawę przyjechał w sandałach, choć przed lotniskiem w Kastrup zalegała półmetrowa warstwa śniegu.
Pod wieloma względami podróż była udana, ale wiązała się dla Oskara i Evy z mnóstwem dodatkowej pracy. Ludzie z grupy „Karma Kalmar” byli młodzi wyłącznie duchem i już pierwszego dnia Leffe złamał obojczyk podczas sesji jogi i trafił do szpitala. Wkrótce dołączyła do niego reszta staruszków, którzy ciężko zachorowali na grypę żołądkową po warsztatach kulinarnych z lokalnym szefem kuchni w Vagator.
Zostali zatem tylko Eva i Oskar, badaczka Agneta i zakochana para. Ci ostatni natomiast byli znacznie bardziej zainteresowani sobą nawzajem niż tym, co działo się poza ich bungalowem. Mimo to pozostała trójka spędziła razem kilka naprawdę miłych dni, do czasu, kiedy to Agneta i Eva tak się polubiły, że coraz częściej wolały spędzać czas tylko we dwie, ku wielkiemu rozczarowaniu Oskara. Eva zawsze mu się podobała, ale nigdy nie zdobył się na żaden podryw. Teraz miał wrażenie, że drzwi do jej się serca zatrzasnęły. Dlatego spędzał czas na odwiedzaniu członków grupy „Karma Kalmar”, którzy powoli wracali do zdrowia. Ostatniego wieczoru wszyscy podróżujący ponownie się spotkali i godnie zakończyli wspólną przygodę zupą z soczewicy, letnim piwem i prawdziwą imprezą w pełni księżyca na plaży Anjuna.
Chociaż podróż na Goa nie wykończyła ich w taki sam sposób jak upiorna wycieczka po Czarnobylu, Oskar i Eva czuli zmęczenie ciągłym zmaganiem się z problemami między sobą. Postanowili od siebie odpocząć. Oskar zajął się sprzedażą ofert wakacyjnych w bardziej oczywiste miejsca. Tak oczywiste, że w zasadzie sam nie musiał towarzyszyć grupom wycieczkowiczów. Ograniczał się do rezerwowania hoteli i przygotowywania krótkiej listy ze wskazówkami dla swoich klientów.
Nigdy tak naprawdę nie miał jasnego celu w życiu. Miał beztroskie i bezpieczne dzieciństwo w getcie akademickim, jak nazywano dzielnicę domków szeregowych na obrzeżach Lund. Bez specjalnych wymagań czy trudnych przeszkód do pokonania i z raczej niejasnymi oczekiwaniami ze strony rodziców. Podjął studia na uniwersytecie tylko dlatego, że tak robili wszyscy, których znał, a nie dlatego, że miał jakiś cel. Studia historyczne wydawały mu się fajnym pomysłem, poza tym trzeba było się czymś zająć po ukończeniu szkoły średniej. W ostatnich latach czuł się coraz bardziej zagubiony, a fakt, że kilku przyjaciół, a w końcu nawet jego młodszy brat, uzyskali dyplomy, nie pomagał. Nadal nazywał siebie studentem, choć jego motywacja do nauki malała, a kiedy stypendium studenckie przestało co miesiąc wpływać na konto, stał się całkowicie zależny od dochodów z biura podróży, by zapłacić za jedzenie i czynsz. Eva natomiast rozpoczęła studia podyplomowe, zainspirowana przez Agnetę, z którą zamieszkała. Po wieczorze spędzonym przy czerwonym winie u nich w mieszkaniu Oskar zrozumiał to, w co wcześniej nie chciał wierzyć: skończyła z biurem podróży i z nim. Chciała, by pozostali przyjaciółmi, i postanowiła, że skupi się na pracy doktorskiej dotyczącej naturalnych technik barwienia stosowanych przez Berberów. Oraz na Agnecie.
Nadal spotykali się od czasu do czasu, głównie w garażu, razem z innymi, przypadkowo poznanymi ludźmi. Garażem nazywali starą stodołę za miastem, którą wynajęli do grzebania przy samochodach. Oboje mieli swoje zabytkowe auta: Eva dość zniszczonego opla kadetta z lat sześćdziesiątych, a Oskar ‒ volvo PV z tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego dziewiątego roku. Natomiast żadne z nich nie znało się ani na samochodach, ani na silnikach, ale fajnie było raz na jakiś czas zmienić otoczenie i pobyć ludźmi innego typu. Dla Oskara był to przede wszystkim sposób na podtrzymanie relacji z Evą, poza tym w sercu tliła mu się słaba iskierka nadziei, że pewnego dnia uda mu się ją poderwać.
Po kilku kolejnych semestrach niewielkich sukcesów akademickich dotarło do Oskara, że prawdopodobnie nigdy nie zostanie historykiem. Dlatego też włożył więcej energii w biuro podróży. Wynajął mały lokal na Lilla Fiskaregatan i czekał, aż biznes się rozkręci i będzie go stać na porządne biuro, z dużymi oknami od strony ulicy oraz na pracowników, którzy zajęliby się rutynowymi obowiązkami. Wciąż miał nadzieję, że to się wydarzy, choć minęło dziewięć lat. Nadal prowadził jednoosobową działalność gospodarczą. Niechętnie pogodził się z samotnością, ale był całkiem zadowolony z bycia przedsiębiorcą. Zdany sam na siebie, mógł zarządzać interesem, jak mu się podobało. Kontakt z klientami odbywał się przez internet, z wyjątkiem kilku starszych czy trudniejszych osób, które od czasu do czasu kontaktowały się z nim telefonicznie.
Nie miał zbyt dużych wydatków, ani jeśli chodzi o biuro, ani o utrzymanie domu. Po śmierci babci odziedziczył wraz z bratem małe dwupokojowe mieszkanie na Tullgatan. Obaj studiowali wtedy na Uniwersytecie w Lund i przez jakiś czas byli współlokatorami. Dzielenie między sobą sześćdziesięciu metrów kwadratowych nie obyło się bez konfliktów. Brat potrzebował spokoju na naukę, co nie do końca szło w parze z zamiłowaniem Oskara do spotkań towarzyskich i imprez. Być może to właśnie przez tę niezgodność charakterów brat postanowił dokończyć studia na uniwersytecie w Monachium. Potem znalazł pracę w Niemczech i ostatecznie się wyprowadził. Oskar musiał wprawdzie od tamtej pory płacić dwa razy więcej za mieszkanie, ale czynsz w dobrze zarządzanej starej spółdzielni mieszkaniowej był niski. Całe szczęście brat nie domagał się swojej części pieniędzy za mieszkanie. Dawno już skończył studia, lecz nadal mieszkał w Niemczech i pracował w branży betoniarskiej, i najwyraźniej dobrze mu się powodziło. Oskar widział na jego profilu na Facebooku, że chodzi do pracy pod krawatem i jeździ małym, śmiesznym sportowym bmw, ale nie był zazdrosny o brata. Miał swoje życie, a przynajmniej tak sobie wmawiał. Niewątpliwie jednak coś go gryzło. Singiel, trzydzieści cztery lata na karku, bez konkretnych celów w życiu poza jednym: żeby się nie wysilać. To wszystko odbiło się na jego poczuciu własnej wartości. Bywało, że w gorszych okresach nie mógł zmrużyć oka, aż do rana. W zasadzie wiedział, co należy zrobić, by ożywić biznes i swoje życie: nieco wzmocnić działania marketingowe, założyć profil firmy na Facebooku, nawiązać współpracę z dziennikarzami turystycznymi i dzięki temu uzyskać darmową reklamę. Poza tym powinien poznać kogoś, z kim mógłby dzielić życie. Coraz więcej jego przyjaciół zakładało rodziny, zaś krąg beztroskich, spragnionych imprez kolegów się zawężał. Może powinien opracować strategię również w tej kwestii?
Papieros się skończył i Oskar wrócił do punktu wyjścia: piętnastoletnia dziewczyna z Arlöv zbeształa go z góry na dół i w zasadzie uważała go za leniwego, niewdzięcznego niechluja. Nie nazwała go wprawdzie dokładnie tymi słowami, ale i tak było to okropne. Zwłaszcza że miała rację. Poczuł, że coś w nim zaczęło się tlić. Może to był sygnał. Tym razem naprawdę weźmie się w garść. Pokaże Hannie z Arlöv, że istnieją dorośli, którym można zaufać. Rozpierała go duma ze swojej determinacji i kiedy sobie wyobraził, jaką minę zrobi Hanna, kiedy zjawi się tu następnego dnia, jego twarz rozjaśnił uśmiech.
Rozdział 4
Hanna była wściekła. Co za facet! Powiedział, że chce praktykantkę, a w biurze jakby wybuchła jakaś pieprzona bomba. Miała nadzieję, że pozna coś nowego, dowie się więcej o ekscytującej branży turystycznej i liczyła, całkiem naiwnie, z czego dopiero teraz zdała sobie sprawę, że może nawet będzie miała okazję pojechać na jakąś wycieczkę jako swego rodzaju asystentka. Mogłaby to być nawet podróż autokarem do Göteborga. Przede wszystkim jednak marzyła, żeby przyjechać do Lund. Od miesięcy męczyła doradcę akademickiego, żeby pomógł jej znaleźć miejsce do odbycia praktyk poza Arlöv. Doradca prawdopodobnie zrobił, co w jego mocy, ale najwyraźniej nie trafił na nic lepszego niż to wysypisko śmieci w podwórzu przy Lilla Fiskaregatan. Niech to szlag.
Usiadła na jednej z wielu ławek na placu Stortorget i pogrążyła się w myślach. Wiał zimny wiatr, podciągnęła zamek kurtki pod samą brodę, żeby nie zamarznąć. Co ma teraz zrobić? Zadzwonić do doradcy i powiedzieć mu, że zrezygnowała z praktyk po dziesięciu minutach? Wyjęła telefon, ale przerwał jej pisk zużytych klocków hamulcowych.
‒ Hanna! Co ty tu robisz? ‒ Dziewczyna z cieniowanymi blond włosami i w długim czarnym płaszczu nagle stanęła obok niej, siedząc okrakiem na starej, zardzewiałej damce.
‒ Moa!
‒ Przeprowadziłaś się do Lund?
‒ Chciałabym. Nie, nadal mieszkam w pieprzonym Arlöv. Przyjechałam tu tylko na praktyki.
‒ Ale super! Gdzie?
‒ W biurze podróży.
‒ Wow, też bym chciała.
Moa była jedyną osobą w Lund, którą Hanna znała. Poznały się trzy lata wcześniej, podczas turnieju piłki nożnej. Kilka tygodni po meczu Moa zaprosiła Hannę i parę innych piłkarek na imprezę do siebie do domu w Lund. Hanna czuła się tam jak w innym świecie. Moa mieszkała w dużej willi w Nilstorp, wszystko było tam przepiękne. W jednym z pokoi znajdowały się tylko regały z książkami, wszędzie wisiały piękne obrazy, był tam też fortepian, a na nim stały świece. Rodzice Moi byli pogodni i zabawni, poczęstowali ich napojami i ciastem w ogrodzie, a wieczorem każdy, kto chciał, mógł zostać na noc i przenocować w piwnicy. Właśnie wtedy, w ciemności, leżąc na materacu wśród dziesięciu chichoczących dziewcząt, Hanna po raz pierwszy zdała sobie sprawę, jak potwornie okropne miała życie.
‒ Nadal grasz w piłkę? ‒ zapytała zaciekawiona Moa.
‒ Nie, miałam kontuzję ścięgna Achillesa, a potem już do tego nie wróciłam.
Prawda była taka, że opłacenie treningów przekraczało możliwości finansowe mamy Hanny. W zasadzie nigdy nie musiała za nie płacić, ponieważ robiła to opieka socjalna. Kiedy jednak zmienili zasady i nie płacili już bezpośrednio klubowi piłkarskiemu, tylko mamie, oznaczało to koniec treningów piłkarskich dla Hanny. Pieniądze szły na inne cele. Hanna dobrze wiedziała na co.
‒ Ja też już nie trenuje. Teraz gram głównie w tenisa. Bardziej mi się podoba. Słuchaj, muszę lecieć, jadę do szkoły. Wracam z centrum, wyskoczyłam z kumplami na kawę w czasie okienka. Może się kiedyś spikniemy? Napisz do mnie następnym razem, jak przyjedziesz do Lund i będziesz się nudzić, to coś wymyślimy!
‒ Pewnie, super!
Uścisnęły się szybko i Moa odjechała na rozklekotanym rowerze. Hanna śledziła ją wzrokiem, dopóki koleżanka nie zniknęła za rogiem przy ratuszu na Botulfsgatan.
Co miała teraz zrobić? Nie chciała wracać do domu, do Arlöv, które znajdowało się raptem dziesięć minut drogi pociągiem, jednak nieskończenie daleko pod każdym innym względem. Arlöv, ta wiocha zabita dechami, niegdyś dynamicznie rozwijający się ośrodek przemysłowy w cieniu Malmö i Lund, teraz znowu była dziurą, gdzie zamykano fabryki, a problemy społeczne rosły. Pozostało tam jedynie opustoszałe centrum handlowe, pięć knajp z kebabem, kilka starych willi i zaniedbana dzielnica bloków wybudowanych na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w ramach rządowego programu „milion”. Pociąg kursujący między Malmö a Lund wprawdzie nadal zatrzymywał się w Arlöv, ale ludzie, którzy tam dorastali, w większości nie planowali tam zostawać. Hanna też do nich należała. Złożyła podanie do szkoły średniej w Lund i planowała wyprowadzić się z domu, gdy tylko osiągnie pełnoletność. Tak miało być. I gdyby nie Simon, plan wydawał się całkiem realistyczny.
Hannie zrobiło się zimno. Zmarzła i zgłodniała. Wstała z ławki i ruszyła przez plac w stronę sklepu Willys. Musiała czymś się zająć przez resztę popołudnia. Przejść się po sklepach, może pozwolić sobie na wypicie kawy w kawiarni. Zaczynała pracę w Coldstores o piątej, więc nie miała zbyt wiele czasu. Nie wiedziała, jak będzie wyglądał następny dzień. Może powinna mimo wszystko dać temu Oskarowi drugą szansę?