Głęboko mrożony mężczyzna w żółtych spodniach - Kalle Löfqvist - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Głęboko mrożony mężczyzna w żółtych spodniach ebook i audiobook

Kalle Löfqvist

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

146 osób interesuje się tą książką

Opis

Urocza komedia pomyłek z wątkiem kryminalnym w tle! Powieść dla wielbicieli „Zbrodni po sąsiedzku”!

Oskar Stenvall to człowiek bez ambicji. Kiedy koledzy ze studiów zdążyli dawno zrobić kariery i założyć rodziny, on nadal pracuje w swoim małym biurze podróży w ciemnym podwórzu gdzieś w Lund i prowadzi spokojne życie. Wszystko się zmienia, kiedy ktoś próbuje zamordować pana Larssona, ekscentrycznego sąsiada Oskara, w jego butiku z męską odzieżą. Sprawy przybierają jeszcze gorszy obrót, gdy Stenvall znajduje w bagażniku swojego starego volvo PV martwego mężczyznę w żółtych spodniach.

To dopiero początek szalonej podróży Oskara, jego praktykantki Hanny i pana Larssona, którym przez cały ten czas depczą po piętach policjant Bruno i jego żona Malin, dziennikarka śledcza. Czy Oskar zdoła się oczyścić z podejrzeń, zanim go dopadną? 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 363

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 12 min

Lektor: Maciej Kowalik
Oceny
4,5 (24 oceny)
14
8
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MGleg20

Nie oderwiesz się od lektury

uwielbiam komedie kryminalną ta jest doskonałym jej przykładem czekam na więcej
00
KasiaJ_0703

Nie oderwiesz się od lektury

super👍🏽👍🏽👍🏽
00
Matka

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę wciąga
00



Ty­tuł ory­gi­nału: En djup­fryst man i gula by­xor

Prze­kład z ję­zyka szwedz­kiego: Ka­ro­lina Skiba

Co­py­ri­ght © Kalle Löfqvist, 2025

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2025

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mi­ro­slav Šo­kčić

Re­dak­cja: Anna Po­inc-Chra­bąszcz

Ko­rekta: Anna No­wak

ISBN 978-91-8076-431-5

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Roz­dział 1

Blade li­sto­pa­dowe słońce le­ni­wie wscho­dziło nad da­chami. Oświe­tlało le­d­wie naj­wyż­sze pię­tra bu­dyn­ków. Choć nad ulicą Lilla Fi­ska­re­ga­tan roz­wie­szono świą­teczne lampki, na­dal pa­no­wał tam nie­przy­jemny chłód po mroź­nej nocy.

Lund bu­dził się późno i za­wsze jed­na­kowo gwał­tow­nie ‒ ulice opu­sto­szałe o dzie­wią­tej rano za­peł­niały się tłu­mem rap­tem go­dzinę póź­niej. Ze­stre­so­wani stu­denci, któ­rzy za­spali na pierw­sze wy­kłady, mi­jali się z pra­cow­ni­kami służby zdro­wia wra­ca­ją­cymi z dy­żu­rów oraz z eme­ry­tami usta­wia­ją­cymi się w ko­lejce przed skle­pami w ocze­ki­wa­niu na ich otwar­cie.

Nikt na­to­miast nie cze­kał pod drzwiami bu­tiku Lars­sons Herr. Sklep ist­niał od po­nad sie­dem­dzie­się­ciu lat, a obecny wła­ści­ciel, Al­bin Lars­son był tu kie­row­ni­kiem od nie­mal czter­dzie­stu. Na­le­żał do star­szego po­ko­le­nia i pre­zen­to­wał ty­powe dla niego ce­chy. Za­wsze nie­na­gan­nie ubrany i ‒ w trak­cie pracy ‒ za­wsze z miarką kra­wiecką na szyi. Kiedy pod ko­niec paź­dzier­nika je­sienne li­ście za­czy­nały gro­ma­dzić się w ryn­nach, Lars­son za­mie­niał swój trencz na płaszcz z lo­denu. W desz­czowe dni no­sił gu­mowe ochra­nia­cze na buty. Skąd je wy­trza­snął, tego nie wia­domo. Lars­son miał asy­stenta o imie­niu Kjell. Chudy i po­marsz­czony, w trud­nym do okre­śle­nia wieku. No­sił ka­mi­zelkę, ni­gdy zaś nie za­kła­dał ma­ry­narki i trzy­mał się w cie­niu prze­ło­żo­nego. Nie­trudno było się zo­rien­to­wać, który z nich jest kie­row­ni­kiem. Kjell da­rzył swo­jego pra­co­dawcę sza­cun­kiem i za­wsze ocho­czo wy­ko­ny­wał jego po­le­ce­nia:

‒ Kjell, przy­nieś mniej­szy roz­miar! Kjell, otwórz klien­towi drzwi! Kjell, na­lej szklankę wody!

Z lekko po­chy­loną głową i nieco głu­pa­wym uśmie­chem Kjell ro­bił wszystko, o co pro­sił Lars­son, zwin­nie i nie­mal bez­gło­śnie.

Kjell był jed­nak tro­chę jak dok­tor Je­kyll i pan Hyde. Kiedy spo­ty­kało się go w skle­pie sa­mego, wy­da­wał się zu­peł­nie inną osobą: dow­cipną i otwartą, chętną do roz­mowy za­równo o po­go­dzie, jak i lo­kal­nej po­li­tyce. Lecz w obec­no­ści Lars­sona sta­wał się sobą (albo prze­obra­żał w ko­goś in­nego?) i za­mie­niał w nie­rzu­ca­ją­cego się w oczy, słu­żal­czego i tak skrom­nego czło­wieka, że nie­mal zle­wał się z tłem.

Oskar Ste­nvall nie­zbyt czę­sto ku­po­wał w Lars­sons Herr, ale po­nie­kąd cie­szył się, że ten bu­tik ist­nieje. Uwa­żał go za godną prze­ciw­wagę dla wszyst­kich gwar­nych, wiel­kich sie­ció­wek i bez­oso­bo­wych skle­pów in­ter­ne­to­wych. Od czasu do czasu za­glą­dał więc do Lars­sons Herr i ku­po­wał ja­kiś dro­biazg w dro­dze do pracy. Kiedy wcho­dził do środka, miał wra­że­nie, że prze­nosi się do in­nego świata, w inne czasy. Grube orien­talne dy­wany nie­mal w ca­ło­ści po­kry­wały skrzy­piący par­kiet. Wnę­trze było ciemne, ściany wy­ło­żono bo­aze­rią z ma­ho­niu z przy­mo­co­wa­nymi do niej, ele­gancko ob­ra­mo­wa­nymi pół­kami i wie­sza­kami na ubra­nia. Z tyłu po le­wej stro­nie znaj­do­wał się rząd pod­świe­tla­nych szkla­nych ga­blot z wy­eks­po­no­wa­nymi ko­szu­lami, kra­wa­tami, spin­kami do man­kie­tów i in­nymi ak­ce­so­riami. Tu i ów­dzie można było za­uwa­żyć przed­mioty, któ­rych nikt by się w tym miej­scu nie spo­dzie­wał, ta­kie jak wy­pchany jeż, ko­lo­rowa czapka mun­du­rowa z wiel­kimi pió­rami czy gi­gan­tyczna afry­kań­ska ma­ska wy­ko­nana z ko­ści i muszli. Z su­fitu zwi­sały duże mo­siężne ży­ran­dole, które rzu­cały cie­płe świa­tło przez klo­sze z ala­ba­stru.

Kiedy Oskar wszedł do sklepu, za­stał w nim je­dy­nie Kjella. Stał za ladą przy du­żej, za­byt­ko­wej, sza­rej me­ta­lo­wej ka­sie i przy­wi­tał go lek­kim ukło­nem.

‒ Ależ dzień do­bry! Wi­tam! Cóż za cu­downy, rześki, je­sienny dzień dzi­siaj mamy, nie­praw­daż? Co dla pana?

‒ Skar­pety ‒ od­po­wie­dział Oskar.

Kjell do­sko­nale wie­dział, po co przy­szedł Ste­nvall. Za­wsze ku­po­wał to samo, nie mógł po­zwo­lić so­bie na nic wię­cej z cał­kiem eks­klu­zyw­nego asor­ty­mentu. Sprze­dawca szybko, ni­czym Lucky Luke wy­cią­ga­jący re­wol­wer, wy­ło­żył na ladę trzy pary czar­nych skar­pe­tek. W ele­gancki spo­sób uło­żył je w wa­chlarz na wy­po­le­ro­wa­nym szkle. Z unie­sio­nymi brwiami i nie­ru­cho­mym spoj­rze­niem prze­su­nął ręką w po­wie­trzu nad skar­pe­tami, jakby wy­ko­ny­wał ma­giczną sztuczkę. Mimo że cho­dziło o za­kup pary skar­pe­tek za je­dyne sześć­dzie­siąt pięć ko­ron, po­waga Kjella po­wo­do­wała, że Oskar czuł, jakby po­dej­mo­wał ważną ży­ciową de­cy­zję. W końcu ru­chem głowy wska­zał skar­pety w szare pa­ski i wy­jął port­fel z kie­szeni. Kjell sta­ran­nie owi­nął skar­petki bla­do­żółtą bi­bułką i wło­żył je do torby. Ma­giczna sztuczka do­bie­gła końca.

Oskar wy­szedł na ulicę i zmru­żył oczy, ośle­piony po­ran­nym słoń­cem. Za­trzy­mał się i zer­k­nął na wi­trynę, któ­rej głów­nymi ozdo­bami były duży, re­ali­styczny ob­raz olejny przed­sta­wia­jący lisa oraz ja­sny ma­ne­kin w twe­edo­wym gar­ni­tu­rze i skó­rza­nych ko­za­kach. Bu­tik praw­do­po­dob­nie znaj­do­wał się na skraju ban­kruc­twa i ten nie­wielki zysk, jaki przy­no­siła sprze­daż skar­pe­tek, ra­czej nie mógł go ura­to­wać, ale do­póki sklep ist­niał, Oskar wo­lał ku­po­wać skar­petki tam, a nie gdzie in­dziej. Szedł w kie­runku placu Stor­tor­get. Po dro­dze mi­nął oka­zały ce­glany bu­dy­nek, po czym skrę­cił w bramę i wy­szedł na znacz­nie skrom­niej­sze po­dwó­rze, gdzie mie­ściło się jego biuro. Do drzwi wej­ścio­wych, otwie­ra­ją­cych się bez­po­śred­nio na bru­ko­wany dzie­dzi­niec, pro­wa­dziły nie­wiel­kie ka­mienne schody. Dzie­siątki ty­sięcy bu­tów wy­dep­tały z bie­giem lat na trzech stop­niach gład­kie wgłę­bie­nia o jed­no­li­tej, je­dwa­bi­stej po­wierzchni. O po­ranku na po­dwó­rzu było ciemno i wil­gotno. Je­dy­nie w sło­neczne mie­siące pro­mie­nie do­cie­rały do bruku, na szczę­ście wła­śnie od tej strony, gdzie znaj­do­wało się wej­ście do biura Oskara. Cza­sami wy­cho­dził z fi­li­żanką kawy na schody, by ze­brać my­śli. Miał stam­tąd wi­dok przez bramę na ulicę i mógł ukrad­kiem ob­ser­wo­wać prze­chod­niów. Mało komu przy­cho­dziło do głowy, że domy przy ulicy mają z tyłu po­dwó­rza, które żyją wła­snym, za­mknię­tym dla in­nych, ży­ciem.

Tego ranka na po­dwó­rzu nie było ni­kogo, a słońce wciąż wi­siało ni­sko nad mia­stem. Po­wie­trze pach­niało mchem i wil­go­cią. Oskar miał wła­śnie wło­żyć klucz do zamka w drzwiach biura, gdy usły­szał wrza­ski do­cho­dzące z ulicy.

‒ Szybko, dzwoń­cie po ka­retkę! Wy­pa­dek!

Oskar wy­biegł przez bramę i sta­nął twa­rzą w twarz ze spo­co­nym męż­czy­zną w ka­mi­zelce. To był Kjell.

‒ Po­mocy! ‒ krzyk­nął pi­skli­wie. ‒ Po­móż­cie mi!

Oskar cof­nął się, nie wie­dząc, co się dzieje. Czy to na­pad?

‒ Co się stało? ‒ za­py­tał, pró­bu­jąc uspo­koić sy­tu­ację.

‒ Zda­rzył się wy­pa­dek! Wy­pa­dek, prze­cież mó­wię! Niech pan po ko­goś za­dzwoni! Po­mocy!

‒ Do kogo mam za­dzwo­nić? Pa­nie Kjell, spo­koj­nie. Czy ktoś jest w nie­bez­pie­czeń­stwie?

‒ On jest ranny!

‒ Pro­szę się uspo­koić, ina­czej nie będę mógł po­móc, chyba pan ro­zu­mie?! ‒ wark­nął Oskar, może tro­chę zbyt gło­śno. Za­uwa­żył, że udzie­liło mu się zde­ner­wo­wa­nie Kjella i pod­jął ko­lejną próbę uspo­ko­je­nia ze­stre­so­wa­nego męż­czy­zny: – Pa­nie Kjell? Pro­szę na mnie spoj­rzeć, no już… bez pa­niki. Pa­nie Kjell, pro­szę wziąć kilka głę­bo­kich wde­chów i po­wie­dzieć, co się stało.

‒ Pan Lars­son. Leży u sie­bie w biu­rze. Nie żyje!

Kjell pro­wa­dził Oskara przed sobą, aż we­szli do sklepu. Gdy drzwi się za nimi za­mknęły, za­pa­dła oso­bliwa ci­sza. W słabo oświe­tlo­nym po­miesz­cze­niu nie sły­chać było od­gło­sów z ze­wnątrz. Kjell szyb­kim kro­kiem prze­mie­rzył sklep i mach­nął na Oskara, by po­szedł za nim. Prze­mknęli obok przy­mie­rzalni i wspięli się po scho­dach na pół­pię­tro, gdzie w głębi znaj­do­wały się duże, otwarte na oścież drzwi.

‒ Tu­taj! Tu jest! Szybko!

Oskar ostroż­nie wszedł do po­koju, tro­chę ze­stre­so­wany i prze­jęty tym, co za­raz miał zo­ba­czyć. Bał się nie­bez­pie­czeń­stwa. Ko­goś, kto mógłby go za­bić.

Za­trzy­mał się i omiótł wzro­kiem biuro, sto­jąc przy fra­mu­dze drzwi. Było za­ska­ku­jąco duże i urzą­dzone ni­czym sa­lon. Całą ścianę z jed­nej strony zaj­mo­wał ciemny re­gał z książ­kami, a pod wi­tra­żo­wym oknem za­sło­nię­tym dra­pe­riami stała zie­lona skó­rzana sofa w stylu Che­ster­field. Zza ogrom­nego ma­ho­nio­wego biurka sto­ją­cego po pra­wej wy­sta­wała para bu­tów z na­su­nię­tymi na nie ga­ma­szami. Oskar wziął głę­boki wdech i okrą­żył stół. I oto le­żał tam pan Lars­son, na ple­cach, nie­ru­chomo. Spod jego kor­pu­lent­nego ciała wy­pły­wała ogromna ka­łuża.

‒ On nie żyje! ‒ pisz­czał Kjell. ‒ Usły­sza­łem huk i kiedy przy­sze­dłem, on już tu le­żał!

Oskar stał onie­miały i nie wie­dział, co po­cząć. Moż­liwe, że to współ­czu­cie dla Kjella do­dało mu od­wagi. Pod­szedł do ciała i uklęk­nął przy sze­ro­kiej klatce pier­sio­wej Lars­sona.

‒ Pa­nie Lars­son! ‒ krzyk­nął.

Po­lu­zo­wał cia­sno za­wią­zaną muszkę i przy­ło­żył ucho do ust męż­czy­zny. W tym sa­mym mo­men­cie usły­szał skrzyp­nię­cie przy jego karku. Tuż obok le­wego ko­lana Oskara wił się czarny wąż! Naj­wy­raź­niej był uwię­ziony pod cia­łem Lars­sona, wy­sta­wała spod niego tylko głowa i dwa­dzie­ścia, trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów śli­skiego ciała. Czy to wąż go za­bił? Skąd się wziął? Czy był ja­do­wity? Czy du­sił swoje ofiary? Oskar cof­nął się i na­tych­miast stra­cił rów­no­wagę. Za­bo­lała go ręka, gdy się na niej oparł, a kiedy ją pod­niósł, zo­ba­czył krew wy­pły­wa­jącą z dłu­giego roz­cię­cia na dłoni.

‒ O mój Boże, to Win­ston! ‒ krzyk­nął Kjell.

‒ Win­ston?

‒ Wę­gorz na pod­ło­dze! Pan Lars­son mu­siał prze­wró­cić akwa­rium. Niech pan uważa! Wszę­dzie jest szkło!

Oskar wtedy zro­zu­miał, co się wy­da­rzyło. Lars­son upadł na duże akwa­rium, które praw­do­po­dob­nie stało na stole przy ścia­nie. Te­raz le­żał w ka­łuży wody po­śród odłam­ków szkła, by­strzy­ków neo­no­wych i wo­do­ro­stów. Ale czy był mar­twy? Z rany na dłoni Oskara na­dal pły­nęła krew. Po­cią­gnął za roz­wią­zaną muszkę Lars­sona, owi­nął ją so­bie wo­kół ręki i przy­ło­żył ucho do klatki pier­sio­wej wła­ści­ciela sklepu.

‒ Czy on żyje, czy on żyje? ‒ jęk­nął Kjell sła­bym gło­sem.

‒ Ćśś, pro­szę być ci­cho, chcę usły­szeć, czy bije mu serce ‒ po­wie­dział Oskar z iry­ta­cją. ‒ Tak, my­ślę, że bije. Choć słabo.

Kjell roz­pro­mie­nił się nie­mal od razu i po­tarł dło­nie. Lekko ko­ły­sał się w miej­scu w przód i w tył, ale nie pod­szedł, żeby po­móc. Oskar na­słu­chi­wał da­lej, czy Lars­son od­dy­cha. Klatka pier­siowa męż­czy­zny się nie po­ru­szała, a z ust i nosa nie wy­do­by­wał się ża­den po­wiew. Pa­no­wała mar­twa ci­sza. Oskar ze­brał się na od­wagę. Po­zo­sta­wało tylko jedno. Od­chy­lił mu głowę i przy­ci­snął usta gdzieś pod jego sta­ran­nie na­wo­sko­wane białe wąsy.

Klatka pier­siowa Lars­sona unio­sła się po­woli i z tru­dem. Po­wie­trze, które wy­do­by­wało się z jego pół­otwar­tych ust, cuch­nęło. Oska­rowi zro­biło się tro­chę nie­do­brze. „A więc tak to jest ca­ło­wać się z osiem­dzie­się­cio­let­nim dzia­dem” ‒ po­my­ślał. Było to do­świad­cze­nie, bez któ­rego zde­cy­do­wa­nie mógłby żyć. Czy to w ogóle coś dało? Ten czło­wiek w za­sa­dzie już nie żył.

‒ Niech go pan ra­tuje! Pro­szę! Ja się nie znam na ta­kich rze­czach, pro­szę spró­bo­wać!

Kjell był bli­ski łez i padł na ko­lana, trzy­ma­jąc obie ręce nad głową. Oskar mocno ści­snął prze­krwiony nos Lars­sona i znowu pod­jął próbę ra­tunku. Wdech i wy­dech. Krę­ciło mu się w gło­wie, czuł ogar­nia­jące go zde­ner­wo­wa­nie. Ile jesz­cze miał to ro­bić?

‒ Niech pan dzwoni po ka­retkę, pa­nie Kjell!

‒ Nie znam nu­meru, zmie­nili go kilka lat temu i…

‒ Sto dwa­na­ście! ‒ prze­rwał mu Oskar, wy­rzu­ca­jąc słowa mię­dzy jed­nym wdmuch­nię­ciem a dru­gim. ‒ I niech się pan po­spie­szy! Jego serce może się za­trzy­mać w każ­dej chwili.

‒ Sto dwa­na­ście. Czy to nie nu­mer na Ze­ga­rynkę?

‒ Dzwoń pan na sto dwa­na­ście, do cho­lery! ‒ krzyk­nął Oskar. ‒ On tu umrze, je­śli się pan nie po­spie­szy. I niech na­tych­miast wy­ślą ka­retkę.

Kjell po­wlókł się do te­le­fonu znaj­du­ją­cego się po dru­giej stro­nie biurka.

‒ Nie działa, ka­bel jest uszko­dzony.

‒ Pro­szę, moja ko­mórka. ‒ Oskar rzu­cił te­le­fon Kjel­lowi.

Męż­czy­zna za­czy­nał dzia­łać mu na nerwy. Te­raz ro­zu­miał, dla­czego Lars­son by­wał wo­bec niego szorstki. Da­lej wdmu­chi­wał po­wie­trze do ust kie­row­nika sklepu. To za­da­nie przy­naj­mniej na chwilę opa­no­wało wzra­sta­jącą w nim pa­nikę. Na­gle z gar­dła Lars­sona wy­do­był się szmer. Oskar dmuch­nął po­now­nie. Kaszl­nię­cie, po­tem ko­lejne i ko­lejne. Z ust i nosa wła­ści­ciela bu­tiku wy­pły­nęła wod­ni­sta ciecz. Wresz­cie otwo­rzył oczy. Spoj­rzał na Oskara ba­daw­czym wzro­kiem. W ką­ciku ust bły­snęła mu złota rybka o po­ma­rań­czo­wym, nie­malże flu­ore­scen­cyj­nym ko­lo­rze.

‒ Pa­nie Lars­son, ze­mdlał pan ‒ wy­ja­śnił Oskar zdzi­wiony, że nie zwró­cił się do sta­ruszka na „ty”, mimo że przed chwilą łą­czyły ich, de­li­kat­nie mó­wiąc, in­tymne re­la­cje. Z dru­giej strony, nie znał jego imie­nia i tym bar­dziej po­wi­nien mu oka­zać ja­kąś formę uprzej­mo­ści, zwłasz­cza że ten star­szy pan do­piero co stra­cił przy­tom­ność.

‒ Ze­mdla­łem…? ‒ mruk­nął Lars­son.

‒ Tak, za­sta­łem pana le­żą­cego tu­taj na ple­cach. Mam na imię Oskar i pra­cuję w biu­rze od po­dwó­rza za wa­szym skle­pem. Pan Kjell we­zwał mnie na po­moc. Jak się pan czuje?

‒ Jak ja się czuję? Fa­tal­nie! Nie ma tu żad­nego le­ka­rza?

‒ Ka­retka już je­dzie.

Wła­śnie po­mo­gli Lars­so­nowi wstać i dojść do sofy, kiedy przy­je­chało po­go­to­wie. Siadł w rogu, z wy­pro­sto­wa­nymi no­gami i pię­tami na pod­ło­dze ‒ na­dal wy­cień­czony. Z no­ga­wek ka­pała mu woda z akwa­rium. Kjell pod­ło­żył pod niego całą masę ręcz­ni­ków, by ochro­nić sofę i dy­wan, na ile się dało.

‒ No do­brze, to co tu się wy­da­rzyło? ‒ za­py­tał je­den z ra­tow­ni­ków me­dycz­nych i chwy­cił pro­wi­zo­rycz­nie owi­niętą rękę Oskara.

‒ Nie, nie, to nie o mnie cho­dzi, ta ręka to nic ta­kiego. Ten pan na so­fie ucier­piał znacz­nie bar­dziej ‒ od­parł Oskar.

‒ Pan na so­fie na­zywa się Al­bin Lars­son i może mó­wić za sie­bie! ‒ wy­krzyk­nął z obu­rze­niem sta­rzec. ‒ Je­stem ofiarą ataku, a męż­czy­zna z bel­gij­ską je­dwabną mu­chą na ręce wła­śnie ura­to­wał mi ży­cie. Czego o was nie da się po­wie­dzieć. Co za­jęło wam tyle czasu?

‒ Przy­je­cha­li­śmy, kiedy tylko otrzy­ma­li­śmy zgło­sze­nie ‒ wy­tłu­ma­czyła nieco prze­pra­sza­jąco star­sza ra­tow­niczka.

‒ Kiedy tylko otrzy­ma­li­ście zgło­sze­nie? Bar­dzo wam dzię­kuję. Przy­szli­ście tu pie­szo ze szpi­tala?

‒ By­li­śmy za­le­d­wie prze­cznicę stąd, na Stor­tor­get, nie trwało to wię­cej niż dwie, trzy mi­nuty ‒ ode­zwał się nie­mal ura­żo­nym to­nem drugi sa­ni­ta­riusz, młody męż­czy­zna z ku­cy­kiem i w awia­tor­kach.

‒ Czy zda­je­cie so­bie sprawę, że czło­wiek może do­znać trwa­łego uszko­dze­nia mó­zgu, je­śli przez dwie, trzy mi­nuty bę­dzie po­zba­wiony tlenu? No i co te­raz zro­bi­cie? Gdzie po­li­cja?

‒ Po­li­cja? Nie było żad­nego zgło­sze­nia w tej spra­wie.

‒ Chyba nie ulega wąt­pli­wo­ści, że pa­dłem ofiarą usi­ło­wa­nia za­bój­stwa? A może my­śli­cie, że prze­sta­łem od­dy­chać i rzu­ci­łem się na akwa­rium tylko po to, żeby po­być w wa­szym to­wa­rzy­stwie?

Star­sza ra­tow­niczka przy­su­nęła so­bie krze­sło i usia­dła na­prze­ciw Lars­sona. Wy­glą­dała na opa­no­waną.

‒ Za­cznijmy od po­czątku. Mam na imię Gu­drun i je­stem pie­lę­gniarką ze spe­cja­li­za­cją w pie­lę­gniar­stwie ra­tun­ko­wym.

Wy­cią­gnęła rękę i przy­wi­tała się z Lars­so­nem, który tro­chę się wy­pro­sto­wał. Uniósł brodę i ski­nął głową, jakby wy­ra­żał zgodę, że może kon­ty­nu­ować.

‒ Jak do­kład­nie wy­glą­dała próba za­bój­stwa? Czy na­dal jest pan w nie­bez­pie­czeń­stwie? ‒ do­py­ty­wała Gu­drun.

‒ Ktoś wło­żył pi­gułki z tru­ci­zną do po­jem­nika z le­kami, w któ­rym trzy­mam pro­gy­flex ‒ oznaj­mił Lars­son pew­nym gło­sem.

‒ Pro­gy­flex to lek na aler­gię ‒ do­dał ra­tow­nik me­dyczny w awia­tor­kach.

‒ Dzię­kuję, młody far­ma­ceuto. Wiem, co biorę i dla­czego ‒ od­burk­nął Lars­son. ‒ Nie prze­ry­waj mi. Kon­ty­nu­ując, wzią­łem dwie ta­bletki z po­jem­nika, który trzy­mam w szu­fla­dzie biurka. Po­sze­dłem do banku i od­wie­dzi­łem księ­go­wego, pana Holm­lunda. Pan Holm­lund za­wsze cuch­nie końmi, a ja je­stem na nie uczu­lony. Wró­ci­łem tu­taj, po­łkną­łem dwie ta­bletki i od razu po­czu­łem, że coś jest nie tak. Sma­ko­wały ina­czej niż zwy­kle i wkrótce po ich po­łknię­ciu mia­łem pro­blemy z od­dy­cha­niem. Po chwili mia­łem okropne za­wroty głowy i upa­dłem na plecy, o tam. ‒Lars­son wska­zał znie­kształ­co­nym, przy­po­mi­na­ją­cym mar­chewkę, pal­cem miej­sce, gdzie przed chwilą le­żał.

‒ Co stało się póź­niej? ‒ za­py­tał ra­tow­nik w oku­la­rach, naj­wy­raź­niej pró­bu­jąc od­zy­skać god­ność.

‒ Skąd mam wie­dzieć, skoro stra­ci­łem przy­tom­ność? Kiedy się obu­dzi­łem, ten młody czło­wiek klę­czał obok mnie. Wła­śnie się do­wie­dzia­łem, że ro­bił mi sztuczne od­dy­cha­nie.

‒ Czy chciałby pan po­je­chać z nami do szpi­tala, że­by­śmy mo­gli pana zba­dać? ‒ za­pro­po­no­wała Gu­drun.

‒ Dzię­kuję za tro­skę! Naj­pierw wo­lał­bym po­roz­ma­wiać z po­li­cją. Za­kła­dam, że zo­sta­nie­cie tu­taj, do­póki nie za­koń­czy się do­cho­dze­nie na miej­scu zbrodni?

‒ Je­śli czuje się pan na tyle do­brze, żeby za­cze­kać na po­li­cję, nie wi­dzę sensu, że­by­śmy tu z pa­nem zo­sta­wali. Może pan pod­je­chać do szpi­tala, jak po­li­cja skoń­czy swoją pracę. Mamy ko­lejne zgło­sze­nia ‒ oznaj­miła Gu­drun, po czym wstała.

‒ Co ta­kiego? ‒ Twarz Lars­sona szybko zmie­niła ko­lor z bla­do­bia­łego na czer­wony, zdra­dza­jąc jego głę­bo­kie wzbu­rze­nie. ‒ Mó­wimy tu o za­ma­chu na moje ży­cie!

Oskar czuł się w obo­wiązku coś po­wie­dzieć, ale nie wie­dział co. Czy Lars­son rze­czy­wi­ście padł ofiarą usi­ło­wa­nia za­bój­stwa, czy może miał udar lub coś po­dob­nego, co przy­tra­fia się sta­rym lu­dziom? Tak czy ina­czej, wła­ści­ciel bu­tiku praw­do­po­dob­nie miał ra­cję, że na­leży go zba­dać, skoro do­piero co ze­mdlał. Sy­tu­acja była skom­pli­ko­wana. Oraz nieco nie­zręczna, jak to zwy­kle bywa, gdy lu­dzie są rosz­cze­niowi i przej­mują kon­trolę. Oskar od­wró­cił wzrok i od­su­nął się kilka kro­ków od zde­ner­wo­wa­nego sta­ruszka. Naj­chęt­niej po pro­stu by się po­że­gnał, wy­mknął i opu­ścił to miej­sce. Wie­dział, że i tak nic wię­cej w tę sprawę nie wnie­sie. A za skar­petki za­pła­cił już wcze­śniej.

‒ Niech pan mnie po­słu­cha, pa­nie Lars­son ‒ stwier­dziła sta­now­czo Gu­drun. ‒ Zróbmy tak: szybko pana zba­dam tu, na miej­scu, i wy­ślę ra­port do szpi­tala. Po­tem po­je­dziemy z ko­legą ra­to­wać ży­cie in­nym lu­dziom. Pan po­czeka na po­li­cję i po­może funk­cjo­na­riu­szom w tym waż­nym do­cho­dze­niu. Kiedy skoń­czą, we­zwie pan tak­sówkę i uda się na po­go­to­wie, a kiedy tam pan do­trze, po­woła się pan na mnie. Oto mój nu­mer, na wy­pa­dek gdyby coś po­szło nie tak.

Po­dała Lars­so­nowi świ­stek pa­pieru przy­po­mi­na­jący wi­zy­tówkę. Wziął go do ręki i na niego spoj­rzał.

‒ Do­brze! ‒ po­wie­dział. ‒ Bar­dzo do­brze!

Po­zo­stali w po­koju ode­tchnęli w ci­szy.

‒ Świet­nie, to je­ste­śmy umó­wieni ‒ skwi­to­wała Gu­drun, po czym wy­cią­gnęła ste­to­skop z kie­szeni. ‒ Czy byłby pan tak miły i usiadł na krze­śle oraz ro­ze­brał się do po­łowy? Po­zo­sta­łych mu­szę pro­sić o opusz­cze­nie po­koju ‒ kon­ty­nu­owała, ki­wa­jąc głową w stronę Kjella i Oskara. ‒ Dzię­kuję za do­tych­cza­sową po­moc. Ode­zwę się do pa­nów, je­śli będę miała wię­cej py­tań.

‒ Ser­decz­nie panu dzię­kuję za tak he­ro­iczny czyn ‒ oświad­czył Kjell, gdy z ulgą opu­ścili biuro Lars­sona i we­szli do sklepu. ‒ Je­stem te­raz tro­chę za­jęty. My­ślę, że mo­żemy po­roz­ma­wiać póź­niej, dziś albo ju­tro czy kiedy tam. Nie wia­domo, co to bę­dzie, kiedy zjawi się tu po­li­cja.

Kjell po­wę­dro­wał wzro­kiem wzdłuż wi­tryn skle­po­wych, jakby świat na ze­wnątrz mu za­gra­żał. I może rze­czy­wi­ście tak było. Kto wie, czy za­bójca nie stał wła­śnie te­raz przed skle­pem i go nie ob­ser­wo­wał. Oskar po­czuł się tro­chę nie­swojo na myśl o opusz­cze­niu bez­piecz­nej prze­strzeni i wyj­ściu na dwór. Zu­peł­nie jakby drzwi wej­ściowe były pro­giem do nie­zna­nego i nie­bez­piecz­nego świata, w któ­rym wszystko może się zda­rzyć.

‒ Czy oba­wia się pan ko­lej­nego ataku? ‒ spy­tał Oskar, sły­sząc, jak dra­ma­tycz­nie to za­brzmiało.

‒ Po czę­ści tak, poza tym klienci pew­nie się za­sta­na­wiają, dla­czego sklep jest za­mknięty.

Naj­wy­raź­niej ist­niały dwa rów­no­rzędne za­gro­że­nia: to, że szef może paść ofiarą ko­lej­nej próby mor­der­stwa, oraz to, że klienci będą się za­sta­na­wiać, co się stało. Oskar mimo wszystko po­dzi­wiał jego etykę pracy.

‒ Za­dzwo­nił pan na po­li­cję?

‒ Nie… to zna­czy tak, ale nie mo­gli przy­je­chać od razu. Po­wie­dzieli, że przy­jadą tro­chę póź­niej.

‒ Czy po­in­for­mo­wał ich pan, że pan Lars­son po­dej­rzewa za­mach na swoje ży­cie?

‒ Nie, tak tego nie na­zwa­łem. ‒ Kjell spoj­rzał przez okno, uni­ka­jąc wzroku Oskara.

‒ Co w ta­kim ra­zie im pan po­wie­dział?

‒ Cóż, chyba tylko tyle, że do­szło do ma­łego wy­padku i że wszystko jest w po­rządku. Nie chcia­łem, żeby krę­ciła się tu po­li­cja. Dla do­bra klien­tów. Ale bar­dzo, bar­dzo dzię­kuję za po­moc.

Oskar nie wie­dział, co my­śleć. Czy to rze­czy­wi­ście była próba mor­der­stwa? Po­że­gnał się i wy­szedł na Lilla Fi­ska­re­ga­tan. Po­wie­trze było świeże i chłodne, a uczu­cie dys­kom­fortu, które go przed chwilą ogar­nęło, po­woli ustę­po­wało. To wszystko wy­da­wało mu się jed­nak dość dziwne. Dla­czego Kjell nie chciał, żeby po­li­cja przy­je­chała? Oskar w za­my­śle­niu ru­szył w stronę bramy pro­wa­dzą­cej do jego biura. Nie li­cząc si­wego męż­czy­zny w żół­tych spodniach przy­glą­da­ją­cego się wi­try­nie skle­po­wej oraz grupki ro­ze­śmia­nych stu­den­tów sie­dzą­cych na ławce ka­wa­łek da­lej, ulica po­now­nie opu­sto­szała. Po po­ran­nym ru­chu nie było śladu. Do­piero w prze­rwie na lunch mia­sto znowu za­cznie tęt­nić ży­ciem, kiedy to głodni miesz­kańcy Lund uda­dzą się do róż­nych ma­łych re­stau­ra­cji.

Do­cho­dziła je­de­na­sta i był już naj­wyż­szy czas, żeby Oskar wró­cił do biura i tro­chę po­pra­co­wał. Po raz drugi tego dnia wszedł na to samo po­dwó­rze. Wszystko wy­glą­dało po­dob­nie, z wy­jąt­kiem tego, że ktoś sie­dział na schod­kach pro­wa­dzą­cych do drzwi wej­ścio­wych. Osoba, któ­rej ni­gdy wcze­śniej nie wi­dział.

Roz­dział 2

Mo­gło być ide­al­nie. Wy­glą­da­łoby to jak zwy­kły udar i żadna sek­cja zwłok nie wy­ka­za­łaby śla­dów tlenku wę­gla we krwi Lars­sona po fak­cie, po­nie­waż zwią­zek ten na­tu­ral­nie wy­stę­puje w or­ga­ni­zmie. Tego był pewny. Po pierw­sze, miał wy­star­cza­jącą wie­dzę z za­kresu bio­me­dy­cyny, by wy­ko­nać wła­sne ob­li­cze­nia, a po dru­gie, prze­szu­kał cały in­ter­net, nie znaj­du­jąc po­dob­nego przy­padku. „To dziwne ‒ po­my­ślał ‒ że nikt wcze­śniej nie otruł ni­kogo w ten spo­sób”.

Po­mysł był pro­sty, a za­ra­zem ge­nialny. Wy­mie­nił za­war­tość po­jem­nika Lars­sona z ta­blet­kami na aler­gię, co oczy­wi­ście wy­ma­gało pew­nej od­wagi. Przy­mie­rzal­nie mie­ściły się wpraw­dzie tuż przy drzwiach do biura, gdzie stało biurko z pi­guł­kami, tyle że kie­row­nik sklepu, po­dob­nie jak jego pod­władny czę­sto krę­cili się w po­bliżu, chcąc mieć pew­ność, że klienci ni­czego nie po­trze­bują. Miał jed­nak szczę­ście i udało mu się za­kraść, gdy Kjell był za­jęty po­ma­ga­niem jed­nemu klien­towi w do­bo­rze kra­watu. Ta­bletki z tru­ci­zną miały taki sam kształt i roz­miar jak pi­gułki Lars­sona, ale za­wie­rały coś in­nego niż sub­stan­cje prze­ciw­hi­sta­mi­nowe. Z che­micz­nego punktu wi­dze­nia pod­mie­niony lek wy­wo­ły­wał pro­stą, lecz do­sko­nałą re­ak­cję: sub­stan­cja za­warta w ta­blet­kach roz­pusz­czała się w kon­tak­cie z kwa­sem żo­łąd­ko­wym i prze­kształ­cała się w tle­nek wę­gla na­tych­miast wchła­niany do krwi, po­nie­waż wią­zał się on z czer­wo­nymi krwin­kami dwie­ście pięć­dzie­siąt razy szyb­ciej niż tlen. Im wię­cej tlenku wę­gla we krwi, tym trud­niej­sze staje się roz­pro­wa­dza­nie tlenu w or­ga­ni­zmie. Bez tlenu czło­wiek umiera. Pro­ste i ge­nialne.

Gdyby nie to, że ten prze­klęty fa­cet z biura po­dróży wkro­czył do ak­cji i zwięk­szył po­ziom tlenu w krwio­biegu sta­ruszka za po­mocą sztucz­nego od­dy­cha­nia. Niech to szlag! Mógł oczy­wi­ście spró­bo­wać jesz­cze raz, ale ist­niała spora szansa, że stary bę­dzie miał się od tej pory na bacz­no­ści. Może mimo wszystko le­piej było zna­leźć nowy spo­sób, a je­śli sprawy po­to­czą się nie po jego my­śli, bę­dzie mu­siał wy­koń­czyć rów­nież go­ścia pro­wa­dzą­cego biuro po­dróży…

Roz­dział 3

Na scho­dach sie­działa dziew­czyna i wpa­try­wała się w te­le­fon ko­mór­kowy. Miała na oko kil­ka­na­ście lat, nieco bladą cerę i kasz­ta­nowe włosy ze­brane w ku­cyk. Ubrana była skrom­nie, ale schlud­nie: dżinsy i krótka kurtka na­rzu­cona na jed­no­ko­lo­rowy top. Oskar przy­sta­nął. Nie miał nic prze­ciwko lu­dziom sie­dzą­cym na scho­dach do jego biura, ale ja­kieś nie­okre­ślone i dość nie­przy­jemne uczu­cie ka­zało mu zwol­nić kroku. Wtedy so­bie przy­po­mniał. To była prak­ty­kantka, którą obie­cał przy­jąć na ja­kiś czas. Zo­stał o to po­pro­szony przez szkołę kilka mie­sięcy wcze­śniej i się zgo­dził, po­tem zaś cał­kiem o tym za­po­mniał. Oczy­wi­ście za­po­mniał też za­pla­no­wać kon­kretne za­da­nia dla tej bied­nej, en­tu­zja­stycz­nie na­sta­wio­nej uczen­nicy. W ja­kim wieku od­by­wało się wła­ści­wie prak­tyki za­wo­dowe? Czy ona w ogóle po­tra­fiła wy­ko­ny­wać sen­sowną pracę?

‒ Halo, halo! ‒ za­wo­łał dziar­sko Oskar. ‒ Czy to ty… chcesz zro­bić u mnie prak­tyki w tym ty­go­dniu?

‒ Chyba tak ‒ od­po­wie­działa dziew­czyna. ‒ O ile to pan jest wła­ści­cie­lem In­de­pen­dent Tra­vel. ‒ Szybko wstała, wło­żyła ko­mórkę do tyl­nej kie­szeni spodni i wy­cią­gnęła prawą rękę rów­nie za­ma­szy­stym ru­chem. ‒ Mam na imię Hanna.

Spra­wiała wra­że­nie ener­gicz­nej i po­god­nej osoby. Miała mocny uścisk dłoni i gdy się wi­tali, pa­trzyła mu w oczy.

‒ Su­per, bar­dzo się cie­szę, Hanno! Ja mam na imię Oskar. Długo cze­ka­łaś?

‒ Go­dzinę. Już mia­łam stąd iść, ale nie bar­dzo wie­dzia­łam do­kąd. Miesz­kam w Ar­löv. Do Lund przy­je­cha­łam tylko na prak­tyki ‒ mó­wiła szybko, nie­malże na jed­nym wy­de­chu. Wy­da­wało się, że ode­tchnęła z ulgą na wi­dok Oskara.

‒ Prze­pra­szam za spóź­nie­nie. Po dro­dze zda­rzył się wy­pa­dek. Po­sze­dłem tam, żeby po­móc, przy­je­chała ka­retka i w ogóle.

Oskar zda­wał so­bie sprawę, jak dziw­nie za­brzmiało to wy­ja­śnie­nie. W jed­nej chwili emo­cje zwią­zane z ca­łym zaj­ściem w skle­pie odzie­żo­wym do niego po­wró­ciły. Na­gle po­czuł lek­kie za­wroty głowy. Może to był ja­kie­goś ro­dzaju szok po­ura­zowy? Chwy­cił się ba­rierki, po czym usiadł na ka­mien­nych scho­dach, je­den sto­pień po­ni­żej Hanny.

‒ O Boże, to brzmi po­waż­nie. Nic panu nie jest?

Co miał po­wie­dzieć? Coś mu prze­cież było. Czuł się słaby i otę­piały. Ale mu­siał się za­jąć prak­ty­kantką i swoją pracą. Hanna prze­rwała jego roz­my­śla­nia:

‒ To pana biuro?

‒ A tak, ow­szem ‒ od­po­wie­dział Oskar, na­wet nie pró­bu­jąc wsta­wać.

‒ Do­brze się pan czuje? Może wej­dziemy do środka, żeby pan od­po­czął? Na­pije się pan cze­goś i usią­dzie wy­god­niej?

‒ Tak, to chyba do­bry po­mysł ‒ od­parł Oskar. Wy­cią­gnął pęk klu­czy i otwo­rzył drzwi do biura.

‒ Och!… ‒ wy­krzyk­nęła Hanna, prze­cho­dząc przez wą­ski ko­ry­tarz. ‒ Co za… eee… bo­hema!

Na­gle Oskar spoj­rzał na pa­nu­jący tu ba­ła­gan oczami ko­goś in­nego. Stosy pa­pie­rów i ksią­żek pię­trzyły się na sto­łach i pół­kach. Wszę­dzie stały brudne na­czy­nia i pu­ste bu­telki. Okna były nie­umyte, pod­łoga nie­od­ku­rzona. Biuro skła­dało się z jed­nego po­koju i pro­stej kuchni. Daw­niej była tu por­tier­nia, w cza­sach, kiedy lu­dzie mieli por­tie­rów. W po­koju znaj­do­wały się dwa wy­cho­dzące na po­dwó­rze okna, które wpusz­czały sporo świa­tła. Przy­naj­mniej w se­zo­nie let­nim, gdy słońce wscho­dziło po­nad da­chy, a szyby były świeżo wy­pu­co­wane. W nie­wiel­kiej, ale funk­cjo­nal­nej kuchni mie­ściły się mała ku­chenka ga­zowa, lo­dówka i mi­kro­fa­lówka. Naj­czę­ściej jed­nak Oskar ko­rzy­stał z czaj­nika elek­trycz­nego, za­równo do za­le­wa­nia nie­zli­czo­nej ilo­ści kawy, jak i do pod­grze­wa­nia wody na zupkę w proszku, którą czę­sto się ra­czył, gdy chciał za­spo­koić głód. Uwa­żał to za szcze­gól­nie przy­datne, kiedy gaz w bu­tli do ku­chenki się koń­czył ‒ a działo się tak cią­gle, bo wy­miana na nową była kło­po­tliwa i kosz­towna. Lu­bił zupki w proszku i nie mógł wyjść z po­dziwu, jak to się dzieje, że można usu­szyć wszystko ‒ gu­lasz, wa­rzywa czy ka­wałki owo­ców, zmie­lić na drobny pro­szek, a na­stęp­nie wy­star­czyło za­lać je odro­biną wody, żeby uzy­skać go­towy po­si­łek.

Oprócz po­koju i kuchni znaj­do­wała się tam nie­wielka ła­zienka z prysz­ni­cem, umy­walką i to­a­letą. Je­dy­nie to miej­sce utrzy­my­wał w czy­sto­ści. Brudna to­a­leta to zu­peł­nie co in­nego niż ba­ła­gan w biu­rze, a on, co jak co, ale o hi­gienę dbał.

‒ Było wła­ma­nie ‒ skła­mał Oskar i wy­ko­nał za­ma­szy­sty gest po po­koju, jakby przed­sta­wiał miej­sce zbrodni. ‒ Tak to wy­glą­dało, kiedy tu wczo­raj przy­sze­dłem. Wy­wró­cili wszystko do góry no­gami. Nie mia­łem jesz­cze czasu się tym za­jąć.

‒ To wcale nie jest za­bawne ‒ stwier­dziła Hanna oschłym to­nem. ‒ Jak można mieć w biu­rze coś ta­kiego?

Hanna była naj­wy­raź­niej by­strzej­sza, niż mu się wy­da­wało. Moż­liwe, że wła­my­wa­cze rze­czy­wi­ście nie tra­ci­liby czasu na ob­sy­py­wa­nie ku­rzem, bru­dze­nie okien i pi­cie prze­ter­mi­no­wa­nego o dwa mie­siące mleka z kar­to­nów, tylko za­ję­liby się szu­ka­niem cen­nych przed­mio­tów.

‒ Ostat­nio mia­łem sporo na gło­wie ‒ tłu­ma­czył się Oskar. ‒ Na­prawdę nie mia­łem czasu, żeby…

‒ Mhm, okej, ale gdzie ja niby mam sie­dzieć? ‒ prze­rwała Hanna, wy­raź­nie nie­za­in­te­re­so­wana wy­ja­śnie­niami Oskara. Ro­zej­rzała się po po­miesz­cze­niu. Wzrok utkwiła na czymś w głębi biura, co Oskar zwykł na­zy­wać sto­łem kon­fe­ren­cyj­nym. Dawno nie od­było się przy nim żadne spo­tka­nie, ale ko­rzy­stał z niego, kiedy or­ga­ni­zo­wał więk­sze wy­cieczki i mu­siał roz­ło­żyć przed sobą mapy i inne rze­czy.

‒ Mogę usiąść przy du­żym stole, trzeba tylko zdjąć z niego te pa­piery i pu­dełka po pizzy.

‒ Świet­nie! ‒ zgo­dził się z nią Oskar, zda­jąc so­bie sprawę z bez­ce­lo­wo­ści dal­szych prób wy­ja­śnie­nia ba­ła­ganu.

Wspól­nie za­brali się za sprzą­ta­nie ze stołu. Naj­bar­dziej cza­so­chłon­nym za­da­niem przy prze­glą­da­niu wszyst­kich pa­pie­rów, a jed­no­cze­śnie tym, które po­wo­do­wało, że stosy ro­sły, było pod­ję­cie de­cy­zji, co na­leży wy­rzu­cić, a co za­cho­wać. Oskar czę­sto czuł sen­ty­ment do róż­nych pa­mią­tek. Stara bro­szura, le­żąca tam od dłu­giego czasu, przy­po­mi­nała mu o mi­nio­nych prze­ży­ciach i uwa­żał, że faj­nie było ją za­cho­wać. W za­sa­dzie pra­wie wszystko, co le­żało tam wy­star­cza­jąco długo, faj­nie było za­cho­wać, bo sta­wało się pa­miątką. Nowy ra­chu­nek za tak­sówkę zy­ski­wał na atrak­cyj­no­ści do­piero po pię­ciu, sze­ściu la­tach, kiedy to sta­wał się do­ku­men­tem z kon­kret­nego okresu przy­wra­ca­ją­cym uczu­cie, które to­wa­rzy­szy czło­wie­kowi pod­czas jazdy tak­sówką w dro­dze w kon­kretne miej­sce.

‒ Czy nie le­piej wsa­dzić to wszystko do se­gre­ga­tora? Czy nie tak się robi w biu­rze? Prze­cho­wuje rze­czy w se­gre­ga­to­rach?

Cho­lera, jaka ta Hanna była iry­tu­jąca i jakże miała ra­cję! Oskar ro­zej­rzał się po za­gra­co­nym biu­rze. Po­czuł, jak brud i ba­ła­gan go przy­tła­czają i spy­chają do kąta, bez­rad­nego, bez szans na opór i bez moż­li­wo­ści ucieczki. In­stynk­tow­nie czuł, że po­wi­nien stam­tąd wyjść. Wy­star­czyło otwo­rzyć drzwi i zna­la­złby się na dwo­rze. Tylko jak by to wy­glą­dało? Pa­trzył, jak dziew­czyna nie­stru­dze­nie sor­tuje ulotki i pa­piery, i układa je w stosy na stole. Gor­li­wie i spraw­nie. Może uda­łoby mu się na­mó­wić ją na lunch w mie­ście, żeby mo­gli na chwilę od­po­cząć od ba­ła­ganu w biu­rze?

‒ Wy­rzu­cam wszyst­kie bro­szury, które wy­glą­dają na star­sze niż trzy lata ‒ po­wie­działa Hanna i na chwilę ode­rwała od nich wzrok.

‒ Tak, to chyba do­bry po­mysł.

‒ Chyba? Co pan?! Czy ktoś jesz­cze używa bro­szur w dzi­siej­szych cza­sach? Do czego w ogóle są panu po­trzebne?

Hanna wy­da­wała się nie­mal wście­kła i Oskar po­sta­no­wił nie od­po­wia­dać. Żadna od­po­wiedź nie by­łaby do­bra. Czuł je­dy­nie wstyd. Ale wi­dział też ma­leńki pro­myk na­dziei, że mógł to być po­czą­tek zmiany. Może Hannę ze­słali mu bo­go­wie, żeby ogar­nął swoje ży­cie? Może dzięki niej prze­sta­nie cier­pieć na bez­sen­ność? Hanna prze­rwała jego roz­my­śla­nia, kiedy rzu­ciła z hu­kiem pa­piery na biurko.

‒ Pa­nie Oska­rze, na­prawdę nie wiem, czy po­win­nam to mó­wić, ale może le­piej, je­śli się pan do­wie od razu. Miesz­kam z mamą, która pije. Nie miała sta­łej pracy, od kiedy skoń­czy­łam trzy lata. Mam ro­dzeń­stwo, ale każde z nas ma in­nego ojca. Kiedy skoń­czę prak­tyki u pana, od razu lecę do mo­jej praw­dzi­wej pracy w chłodni. To tam do­staję pie­nią­dze, dzięki któ­rym stać mnie na ko­mórkę i w miarę po­rządne i czy­ste ubra­nia. Cza­sami mu­szę po­móc ma­mie w opła­ce­niu czyn­szu lub ku­pić pie­lu­chy dla młod­szego brata. Od­kąd pa­mię­tam, ście­ra­łam rzygi z pod­łogi w kuchni, zbie­ra­łam pety z ka­napy i zmy­wa­łam na­czy­nia, pra­łam pra­wie co­dzien­nie. Nie za­mie­rzam zaj­mo­wać się pa­nem i pań­skim gów­nem. Prze­pra­szam, ale te­raz wyjdę i wrócę ju­tro. Je­śli na­dal bę­dzie tu taki baj­zel, znowu stąd wyjdę.

Ru­szyła w stronę ko­ry­ta­rza i za­trzy­mała się przy otwar­tych drzwiach wyj­ścio­wych.

‒ Sorry! ‒ To ostat­nie, co usły­szał Oskar, po­tem już jej nie było.

Usiadł na pod­ło­kiet­niku je­dy­nego fo­tela w biu­rze. Boże, co za dzień! Naj­pierw in­cy­dent z Lars­so­nem, a po­tem… No tak, co tu się wła­śnie wy­da­rzyło? W uszach mu dzwo­niło, nie po­tra­fił uło­żyć w lo­giczną ca­łość tego, co przed chwilą do­świad­czył. Po­trze­bo­wał cze­goś moc­nego, ale obrzy­dzała go myśl o wy­pi­ciu piwa, zwłasz­cza po tym, co usły­szał o ma­mie Hanny. Może w ta­kim ra­zie so­bie za­pali? Miał chyba ja­kieś stare pa­pie­rosy po noc­nej grze w po­kera ze­szłej wio­sny. W końcu zna­lazł w jed­nej z szu­flad biurka zmiętą paczkę pod pu­stym pu­deł­kiem po cze­ko­lad­kach z Pol­ski. Wy­szedł na ze­wnątrz i usiadł na scho­dach.

Dym ze zwie­trza­łego, sta­rego, moc­nego pa­pie­rosa marki Prince po­woli się nad nim uno­sił w zim­nym po­wie­trzu. Oskar po­dą­żał wzro­kiem za ob­łocz­kami, pra­wie jakby me­dy­to­wał. Nie mógł się jed­nak w pełni zre­lak­so­wać. Wstyd po spo­tka­niu z Hanną obu­dził w nim po­czu­cie bez­na­dziei, które w nim nie­kiedy wzbie­rało. Prze­świad­cze­nie, że do ni­czego wię­cej w ży­ciu nie doj­dzie ‒ że wiecz­nie bę­dzie trwać w tej nędz­nej eg­zy­sten­cji. Za­cią­gnął się głę­boko pa­pie­ro­sem i pró­bo­wał prze­go­nić przy­gnę­bia­jące my­śli. Kiedy w jego ży­ciu wszystko za­częło się chrza­nić? Daw­niej przy­naj­mniej nie był taki sa­motny. To wraz ze wspól­niczką Evą za­ło­żyli biuro po­dróży. Głów­nie w ra­mach roz­rywki, w cza­sie kiedy stu­dio­wali na uni­wer­sy­te­cie, ona et­no­lo­gię, on hi­sto­rię. Biuro po­dróży miało za­pew­nić im nie­wielki do­dat­kowy do­chód obok sty­pen­diów na­uko­wych, ale przede wszyst­kim chcieli mieć szansę na dar­mowe po­dró­żo­wa­nie w eks­cy­tu­jące miej­sca, jako pi­loci wy­cie­czek, które by sami or­ga­ni­zo­wali. Ich po­mysł na biz­nes po­le­gał na przy­go­to­wa­niu ofert wa­ka­cyj­nych, ale krył się za tym pe­wien pod­stęp ‒ były to wy­cieczki do miejsc, do któ­rych by nie po­je­chali, gdyby nie to, że opła­cali je klienci biura. Wy­da­wało im się to ge­nialne, kiedy dzie­sięć lat wcze­śniej sprze­dali pierw­szą zor­ga­ni­zo­waną wy­cieczkę: „Czar­no­byl i Igna­lina, po­dróż au­to­ka­rem po kra­inach du­chów”.

Oskar i Eva spo­dzie­wali się, że wy­ciecz­ko­wi­cze rów­nież uznają zwie­dza­nie sta­rych wschod­nio­eu­ro­pej­skich elek­trowni ją­dro­wych za eks­cy­tu­jące i nieco sza­lone. Szybko zdali so­bie jed­nak sprawę, jak bar­dzo się my­lili. Wśród tych kil­ku­na­stu osób, które z nimi po­je­chały, byli głów­nie męż­czyźni wielce za­in­te­re­so­wani tech­no­lo­gią ogniw pa­li­wo­wych, współ­czyn­ni­kami re­ak­tyw­no­ści prze­strzeni pa­ro­wych oraz wskaź­ni­kami in­for­mu­ją­cymi o sta­nie kry­tycz­no­ści re­ak­tora. Je­dyny wy­ją­tek sta­no­wiły dwie ba­daczki zaj­mu­jące się teo­rią ewo­lu­cji, które z pa­sją przy­glą­dały się flo­rze i fau­nie w za­ka­za­nej stre­fie wo­kół Czar­no­byla.

Wy­cieczka wcale nie na­le­żała do przy­jem­nych. Grupa kwe­stio­no­wała kom­pe­ten­cje Oskara i Evy jako prze­wod­ni­ków, co nie po­winno dzi­wić, jako że opie­rali swoją wie­dzę na skryp­cie, który stwo­rzyli w dwa dni na pod­sta­wie in­for­ma­cji ze­bra­nych z in­ter­netu, głów­nie z Wi­ki­pe­dii. Jakby tego było mało, jedna z ba­da­czek teo­rii ewo­lu­cji, Agneta, zgu­biła się i znik­nęła na trzy dni w czar­no­byl­skim le­sie, po czym zo­stała zna­le­ziona przez rol­nika na obrze­żach mia­sta Pry­peć. Na­stroje się­gnęły dna, gdy je­den z po­dróż­ni­ków, za­in­te­re­so­wany tech­no­lo­gią elek­trowni ją­dro­wych Rune z Tec­ko­ma­torpu, utknął w ukra­iń­skim urzę­dzie cel­nym ze sta­rym, za­rdze­wia­łym i ra­dio­ak­tyw­nym re­flek­to­rem w wa­lizce.

Przez dwa dni Oskar prze­ko­ny­wał grupę wy­ciecz­ko­wi­czów, że ich je­dyną na­dzieją jest ze­bra­nie na tyle du­żej sumy, by prze­ku­pić cel­ni­ków i uwol­nić Ru­nego z aresztu. Cie­szyli się, że w ogóle udało im się wró­cić do Szwe­cji, pięć dni póź­niej, niż pla­no­wali. Wy­da­wało się, że wy­cieczka okaże się tego ro­dzaju do­świad­cze­niem, z któ­rego będą się śmiać w przy­szło­ści, kiedy na­biorą dy­stansu. Ow­szem, po­czu­cie dy­stansu w końcu się po­ja­wiło. Jed­nak ni­komu do śmie­chu nie było, na­wet te­raz, dzie­sięć lat póź­niej.

Dla­tego, kiedy two­rzyli ko­lejną wa­ka­cyjną ofertę, wszystko do­brze prze­my­śleli. Za­miast wy­brać in­te­re­su­jące miej­sce do­ce­lowe, naj­pierw zde­cy­do­wali, jaki typ po­dróż­nych chcieli przy­cią­gnąć. Wy­cieczka nu­mer dwa zo­stała na­zwana: „Sta­ruszki na Goa, ko­lo­rowy ty­dzień sta­rych hi­pi­sów w In­diach”.

Kiedy jako pierw­sza na wy­cieczkę za­pi­sała się Agneta, ba­daczka teo­rii ewo­lu­cji z wy­prawy do Czar­no­byla, byli nieco za­sko­czeni. Po­zo­sta­łych chęt­nych na po­dróż do In­dii zu­peł­nie nie znali: para za­ko­cha­nych w ich wieku oraz grupka uro­dzo­nych w la­tach czter­dzie­stych no­stal­gicz­nych sta­rusz­ków, któ­rzy ża­ło­wali, że nie mieli na tyle od­wagi, by po­je­chać na Goa w la­tach sześć­dzie­sią­tych, bę­dąc mło­dymi hi­pi­sami. Grupa na­zwała się „Karma Kal­mar” i prze­wo­dził jej Leffe, en­tu­zja­styczny sprze­dawca ubez­pie­czeń z Olan­dii, z długą szyją i słabo za­ry­so­wa­nym pod­bród­kiem. Wszyst­kie rze­czy miał za­wi­nięte w to­bo­łek i na od­prawę przy­je­chał w san­da­łach, choć przed lot­ni­skiem w Ka­strup za­le­gała pół­me­trowa war­stwa śniegu.

Pod wie­loma wzglę­dami po­dróż była udana, ale wią­zała się dla Oskara i Evy z mnó­stwem do­dat­ko­wej pracy. Lu­dzie z grupy „Karma Kal­mar” byli mło­dzi wy­łącz­nie du­chem i już pierw­szego dnia Leffe zła­mał oboj­czyk pod­czas se­sji jogi i tra­fił do szpi­tala. Wkrótce do­łą­czyła do niego reszta sta­rusz­ków, któ­rzy ciężko za­cho­ro­wali na grypę żo­łąd­kową po warsz­ta­tach ku­li­nar­nych z lo­kal­nym sze­fem kuchni w Va­ga­tor.

Zo­stali za­tem tylko Eva i Oskar, ba­daczka Agneta i za­ko­chana para. Ci ostatni na­to­miast byli znacz­nie bar­dziej za­in­te­re­so­wani sobą na­wza­jem niż tym, co działo się poza ich bun­ga­lo­wem. Mimo to po­zo­stała trójka spę­dziła ra­zem kilka na­prawdę mi­łych dni, do czasu, kiedy to Agneta i Eva tak się po­lu­biły, że co­raz czę­ściej wo­lały spę­dzać czas tylko we dwie, ku wiel­kiemu roz­cza­ro­wa­niu Oskara. Eva za­wsze mu się po­do­bała, ale ni­gdy nie zdo­był się na ża­den pod­ryw. Te­raz miał wra­że­nie, że drzwi do jej się serca za­trza­snęły. Dla­tego spę­dzał czas na od­wie­dza­niu człon­ków grupy „Karma Kal­mar”, któ­rzy po­woli wra­cali do zdro­wia. Ostat­niego wie­czoru wszy­scy po­dró­żu­jący po­now­nie się spo­tkali i god­nie za­koń­czyli wspólną przy­godę zupą z so­cze­wicy, let­nim pi­wem i praw­dziwą im­prezą w pełni księ­życa na plaży An­juna.

Cho­ciaż po­dróż na Goa nie wy­koń­czyła ich w taki sam spo­sób jak upiorna wy­cieczka po Czar­no­bylu, Oskar i Eva czuli zmę­cze­nie cią­głym zma­ga­niem się z pro­ble­mami mię­dzy sobą. Po­sta­no­wili od sie­bie od­po­cząć. Oskar za­jął się sprze­dażą ofert wa­ka­cyj­nych w bar­dziej oczy­wi­ste miej­sca. Tak oczy­wi­ste, że w za­sa­dzie sam nie mu­siał to­wa­rzy­szyć gru­pom wy­ciecz­ko­wi­czów. Ogra­ni­czał się do re­zer­wo­wa­nia ho­teli i przy­go­to­wy­wa­nia krót­kiej li­sty ze wska­zów­kami dla swo­ich klien­tów.

Ni­gdy tak na­prawdę nie miał ja­snego celu w ży­ciu. Miał bez­tro­skie i bez­pieczne dzie­ciń­stwo w get­cie aka­de­mic­kim, jak na­zy­wano dziel­nicę dom­ków sze­re­go­wych na obrze­żach Lund. Bez spe­cjal­nych wy­ma­gań czy trud­nych prze­szkód do po­ko­na­nia i z ra­czej nie­ja­snymi ocze­ki­wa­niami ze strony ro­dzi­ców. Pod­jął stu­dia na uni­wer­sy­te­cie tylko dla­tego, że tak ro­bili wszy­scy, któ­rych znał, a nie dla­tego, że miał ja­kiś cel. Stu­dia hi­sto­ryczne wy­da­wały mu się faj­nym po­my­słem, poza tym trzeba było się czymś za­jąć po ukoń­cze­niu szkoły śred­niej. W ostat­nich la­tach czuł się co­raz bar­dziej za­gu­biony, a fakt, że kilku przy­ja­ciół, a w końcu na­wet jego młod­szy brat, uzy­skali dy­plomy, nie po­ma­gał. Na­dal na­zy­wał sie­bie stu­den­tem, choć jego mo­ty­wa­cja do na­uki ma­lała, a kiedy sty­pen­dium stu­denc­kie prze­stało co mie­siąc wpły­wać na konto, stał się cał­ko­wi­cie za­leżny od do­cho­dów z biura po­dróży, by za­pła­cić za je­dze­nie i czynsz. Eva na­to­miast roz­po­częła stu­dia po­dy­plo­mowe, za­in­spi­ro­wana przez Agnetę, z którą za­miesz­kała. Po wie­czo­rze spę­dzo­nym przy czer­wo­nym wi­nie u nich w miesz­ka­niu Oskar zro­zu­miał to, w co wcze­śniej nie chciał wie­rzyć: skoń­czyła z biu­rem po­dróży i z nim. Chciała, by po­zo­stali przy­ja­ciółmi, i po­sta­no­wiła, że skupi się na pracy dok­tor­skiej do­ty­czą­cej na­tu­ral­nych tech­nik bar­wie­nia sto­so­wa­nych przez Ber­be­rów. Oraz na Agne­cie.

Na­dal spo­ty­kali się od czasu do czasu, głów­nie w ga­rażu, ra­zem z in­nymi, przy­pad­kowo po­zna­nymi ludźmi. Ga­ra­żem na­zy­wali starą sto­dołę za mia­stem, którą wy­na­jęli do grze­ba­nia przy sa­mo­cho­dach. Oboje mieli swoje za­byt­kowe auta: Eva dość znisz­czo­nego opla ka­detta z lat sześć­dzie­sią­tych, a Oskar ‒ vo­lvo PV z ty­siąc dzie­więć­set pięć­dzie­sią­tego dzie­wią­tego roku. Na­to­miast żadne z nich nie znało się ani na sa­mo­cho­dach, ani na sil­ni­kach, ale faj­nie było raz na ja­kiś czas zmie­nić oto­cze­nie i po­być ludźmi in­nego typu. Dla Oskara był to przede wszyst­kim spo­sób na pod­trzy­ma­nie re­la­cji z Evą, poza tym w sercu tliła mu się słaba iskierka na­dziei, że pew­nego dnia uda mu się ją po­de­rwać.

Po kilku ko­lej­nych se­me­strach nie­wiel­kich suk­ce­sów aka­de­mic­kich do­tarło do Oskara, że praw­do­po­dob­nie ni­gdy nie zo­sta­nie hi­sto­ry­kiem. Dla­tego też wło­żył wię­cej ener­gii w biuro po­dróży. Wy­na­jął mały lo­kal na Lilla Fi­ska­re­ga­tan i cze­kał, aż biz­nes się roz­kręci i bę­dzie go stać na po­rządne biuro, z du­żymi oknami od strony ulicy oraz na pra­cow­ni­ków, któ­rzy za­ję­liby się ru­ty­no­wymi obo­wiąz­kami. Wciąż miał na­dzieję, że to się wy­da­rzy, choć mi­nęło dzie­więć lat. Na­dal pro­wa­dził jed­no­oso­bową dzia­łal­ność go­spo­dar­czą. Nie­chęt­nie po­go­dził się z sa­mot­no­ścią, ale był cał­kiem za­do­wo­lony z by­cia przed­się­biorcą. Zdany sam na sie­bie, mógł za­rzą­dzać in­te­re­sem, jak mu się po­do­bało. Kon­takt z klien­tami od­by­wał się przez in­ter­net, z wy­jąt­kiem kilku star­szych czy trud­niej­szych osób, które od czasu do czasu kon­tak­to­wały się z nim te­le­fo­nicz­nie.

Nie miał zbyt du­żych wy­dat­ków, ani je­śli cho­dzi o biuro, ani o utrzy­ma­nie domu. Po śmierci babci odzie­dzi­czył wraz z bra­tem małe dwu­po­ko­jowe miesz­ka­nie na Tul­l­ga­tan. Obaj stu­dio­wali wtedy na Uni­wer­sy­te­cie w Lund i przez ja­kiś czas byli współ­lo­ka­to­rami. Dzie­le­nie mię­dzy sobą sześć­dzie­się­ciu me­trów kwa­dra­to­wych nie obyło się bez kon­flik­tów. Brat po­trze­bo­wał spo­koju na na­ukę, co nie do końca szło w pa­rze z za­mi­ło­wa­niem Oskara do spo­tkań to­wa­rzy­skich i im­prez. Być może to wła­śnie przez tę nie­zgod­ność cha­rak­te­rów brat po­sta­no­wił do­koń­czyć stu­dia na uni­wer­sy­te­cie w Mo­na­chium. Po­tem zna­lazł pracę w Niem­czech i osta­tecz­nie się wy­pro­wa­dził. Oskar mu­siał wpraw­dzie od tam­tej pory pła­cić dwa razy wię­cej za miesz­ka­nie, ale czynsz w do­brze za­rzą­dza­nej sta­rej spół­dzielni miesz­ka­nio­wej był ni­ski. Całe szczę­ście brat nie do­ma­gał się swo­jej czę­ści pie­nię­dzy za miesz­ka­nie. Dawno już skoń­czył stu­dia, lecz na­dal miesz­kał w Niem­czech i pra­co­wał w branży be­to­niar­skiej, i naj­wy­raź­niej do­brze mu się po­wo­dziło. Oskar wi­dział na jego pro­filu na Fa­ce­bo­oku, że cho­dzi do pracy pod kra­wa­tem i jeź­dzi ma­łym, śmiesz­nym spor­to­wym bmw, ale nie był za­zdro­sny o brata. Miał swoje ży­cie, a przy­naj­mniej tak so­bie wma­wiał. Nie­wąt­pli­wie jed­nak coś go gry­zło. Sin­giel, trzy­dzie­ści cztery lata na karku, bez kon­kret­nych ce­lów w ży­ciu poza jed­nym: żeby się nie wy­si­lać. To wszystko od­biło się na jego po­czu­ciu wła­snej war­to­ści. By­wało, że w gor­szych okre­sach nie mógł zmru­żyć oka, aż do rana. W za­sa­dzie wie­dział, co na­leży zro­bić, by oży­wić biz­nes i swoje ży­cie: nieco wzmoc­nić dzia­ła­nia mar­ke­tin­gowe, za­ło­żyć pro­fil firmy na Fa­ce­bo­oku, na­wią­zać współ­pracę z dzien­ni­ka­rzami tu­ry­stycz­nymi i dzięki temu uzy­skać dar­mową re­klamę. Poza tym po­wi­nien po­znać ko­goś, z kim mógłby dzie­lić ży­cie. Co­raz wię­cej jego przy­ja­ciół za­kła­dało ro­dziny, zaś krąg bez­tro­skich, spra­gnio­nych im­prez ko­le­gów się za­wę­żał. Może po­wi­nien opra­co­wać stra­te­gię rów­nież w tej kwe­stii?

Pa­pie­ros się skoń­czył i Oskar wró­cił do punktu wyj­ścia: pięt­na­sto­let­nia dziew­czyna z Ar­löv zbesz­tała go z góry na dół i w za­sa­dzie uwa­żała go za le­ni­wego, nie­wdzięcz­nego nie­chluja. Nie na­zwała go wpraw­dzie do­kład­nie tymi sło­wami, ale i tak było to okropne. Zwłasz­cza że miała ra­cję. Po­czuł, że coś w nim za­częło się tlić. Może to był sy­gnał. Tym ra­zem na­prawdę weź­mie się w garść. Po­każe Han­nie z Ar­löv, że ist­nieją do­ro­śli, któ­rym można za­ufać. Roz­pie­rała go duma ze swo­jej de­ter­mi­na­cji i kiedy so­bie wy­obra­ził, jaką minę zrobi Hanna, kiedy zjawi się tu na­stęp­nego dnia, jego twarz roz­ja­śnił uśmiech.

Roz­dział 4

Hanna była wście­kła. Co za fa­cet! Po­wie­dział, że chce prak­ty­kantkę, a w biu­rze jakby wy­bu­chła ja­kaś pie­przona bomba. Miała na­dzieję, że po­zna coś no­wego, do­wie się wię­cej o eks­cy­tu­ją­cej branży tu­ry­stycz­nej i li­czyła, cał­kiem na­iw­nie, z czego do­piero te­raz zdała so­bie sprawę, że może na­wet bę­dzie miała oka­zję po­je­chać na ja­kąś wy­cieczkę jako swego ro­dzaju asy­stentka. Mo­głaby to być na­wet po­dróż au­to­ka­rem do Göte­borga. Przede wszyst­kim jed­nak ma­rzyła, żeby przy­je­chać do Lund. Od mie­sięcy mę­czyła do­radcę aka­de­mic­kiego, żeby po­mógł jej zna­leźć miej­sce do od­by­cia prak­tyk poza Ar­löv. Do­radca praw­do­po­dob­nie zro­bił, co w jego mocy, ale naj­wy­raź­niej nie tra­fił na nic lep­szego niż to wy­sy­pi­sko śmieci w po­dwó­rzu przy Lilla Fi­ska­re­ga­tan. Niech to szlag.

Usia­dła na jed­nej z wielu ła­wek na placu Stor­tor­get i po­grą­żyła się w my­ślach. Wiał zimny wiatr, pod­cią­gnęła za­mek kurtki pod samą brodę, żeby nie za­mar­z­nąć. Co ma te­raz zro­bić? Za­dzwo­nić do do­radcy i po­wie­dzieć mu, że zre­zy­gno­wała z prak­tyk po dzie­się­ciu mi­nu­tach? Wy­jęła te­le­fon, ale prze­rwał jej pisk zu­ży­tych kloc­ków ha­mul­co­wych.

‒ Hanna! Co ty tu ro­bisz? ‒ Dziew­czyna z cie­nio­wa­nymi blond wło­sami i w dłu­gim czar­nym płasz­czu na­gle sta­nęła obok niej, sie­dząc okra­kiem na sta­rej, za­rdze­wia­łej damce.

‒ Moa!

‒ Prze­pro­wa­dzi­łaś się do Lund?

‒ Chcia­ła­bym. Nie, na­dal miesz­kam w pie­przo­nym Ar­löv. Przy­je­cha­łam tu tylko na prak­tyki.

‒ Ale su­per! Gdzie?

‒ W biu­rze po­dróży.

‒ Wow, też bym chciała.

Moa była je­dyną osobą w Lund, którą Hanna znała. Po­znały się trzy lata wcze­śniej, pod­czas tur­nieju piłki noż­nej. Kilka ty­go­dni po me­czu Moa za­pro­siła Hannę i parę in­nych pił­ka­rek na im­prezę do sie­bie do domu w Lund. Hanna czuła się tam jak w in­nym świe­cie. Moa miesz­kała w du­żej willi w Nil­storp, wszystko było tam prze­piękne. W jed­nym z po­koi znaj­do­wały się tylko re­gały z książ­kami, wszę­dzie wi­siały piękne ob­razy, był tam też for­te­pian, a na nim stały świece. Ro­dzice Moi byli po­godni i za­bawni, po­czę­sto­wali ich na­po­jami i cia­stem w ogro­dzie, a wie­czo­rem każdy, kto chciał, mógł zo­stać na noc i prze­no­co­wać w piw­nicy. Wła­śnie wtedy, w ciem­no­ści, le­żąc na ma­te­racu wśród dzie­się­ciu chi­cho­czą­cych dziew­cząt, Hanna po raz pierw­szy zdała so­bie sprawę, jak po­twor­nie okropne miała ży­cie.

‒ Na­dal grasz w piłkę? ‒ za­py­tała za­cie­ka­wiona Moa.

‒ Nie, mia­łam kon­tu­zję ścię­gna Achil­lesa, a po­tem już do tego nie wró­ci­łam.

Prawda była taka, że opła­ce­nie tre­nin­gów prze­kra­czało moż­li­wo­ści fi­nan­sowe mamy Hanny. W za­sa­dzie ni­gdy nie mu­siała za nie pła­cić, po­nie­waż ro­biła to opieka so­cjalna. Kiedy jed­nak zmie­nili za­sady i nie pła­cili już bez­po­śred­nio klu­bowi pił­kar­skiemu, tylko ma­mie, ozna­czało to ko­niec tre­nin­gów pił­kar­skich dla Hanny. Pie­nią­dze szły na inne cele. Hanna do­brze wie­działa na co.

‒ Ja też już nie tre­nuje. Te­raz gram głów­nie w te­nisa. Bar­dziej mi się po­doba. Słu­chaj, mu­szę le­cieć, jadę do szkoły. Wra­cam z cen­trum, wy­sko­czy­łam z kum­plami na kawę w cza­sie okienka. Może się kie­dyś spik­niemy? Na­pisz do mnie na­stęp­nym ra­zem, jak przy­je­dziesz do Lund i bę­dziesz się nu­dzić, to coś wy­my­ślimy!

‒ Pew­nie, su­per!

Uści­snęły się szybko i Moa od­je­chała na roz­kle­ko­ta­nym ro­we­rze. Hanna śle­dziła ją wzro­kiem, do­póki ko­le­żanka nie znik­nęła za ro­giem przy ra­tu­szu na Bo­tul­fs­ga­tan.

Co miała te­raz zro­bić? Nie chciała wra­cać do domu, do Ar­löv, które znaj­do­wało się rap­tem dzie­sięć mi­nut drogi po­cią­giem, jed­nak nie­skoń­cze­nie da­leko pod każ­dym in­nym wzglę­dem. Ar­löv, ta wio­cha za­bita de­chami, nie­gdyś dy­na­micz­nie roz­wi­ja­jący się ośro­dek prze­my­słowy w cie­niu Malmö i Lund, te­raz znowu była dziurą, gdzie za­my­kano fa­bryki, a pro­blemy spo­łeczne ro­sły. Po­zo­stało tam je­dy­nie opu­sto­szałe cen­trum han­dlowe, pięć knajp z ke­ba­bem, kilka sta­rych willi i za­nie­dbana dziel­nica blo­ków wy­bu­do­wa­nych na prze­ło­mie lat sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych w ra­mach rzą­do­wego pro­gramu „mi­lion”. Po­ciąg kur­su­jący mię­dzy Malmö a Lund wpraw­dzie na­dal za­trzy­my­wał się w Ar­löv, ale lu­dzie, któ­rzy tam do­ra­stali, w więk­szo­ści nie pla­no­wali tam zo­sta­wać. Hanna też do nich na­le­żała. Zło­żyła po­da­nie do szkoły śred­niej w Lund i pla­no­wała wy­pro­wa­dzić się z domu, gdy tylko osią­gnie peł­no­let­ność. Tak miało być. I gdyby nie Si­mon, plan wy­da­wał się cał­kiem re­ali­styczny.

Han­nie zro­biło się zimno. Zmar­zła i zgłod­niała. Wstała z ławki i ru­szyła przez plac w stronę sklepu Wil­lys. Mu­siała czymś się za­jąć przez resztę po­po­łu­dnia. Przejść się po skle­pach, może po­zwo­lić so­bie na wy­pi­cie kawy w ka­wiarni. Za­czy­nała pracę w Cold­sto­res o pią­tej, więc nie miała zbyt wiele czasu. Nie wie­działa, jak bę­dzie wy­glą­dał na­stępny dzień. Może po­winna mimo wszystko dać temu Oska­rowi drugą szansę?