Gmaszysko - Katarzyna Pedersen - ebook + audiobook

Gmaszysko ebook i audiobook

Katarzyna Pedersen

3,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Nie ma miast, których mury nie byłyby świadkami tragedii.

W trakcie pandemii elbląska podstawówka opustoszała. Tylko nieliczni nauczyciele od czasu do czasu pojawiają się w budynku, aby prowadzić zajęcia zdalnie. Zmęczenie i frustracja dają o sobie znać – przecież nikt nie był przygotowany na tak długi lockdown. Diana, młoda nauczycielka, dochodzi do wniosku, że nadszedł najwyższy czas, aby pożegnać się z tą szkołą. Za długo zasiedziała się w jednym miejscu. Coś ją jednak zatrzymuje. Nie może oprzeć się wrażeniu, że w tej nienaturalnej ciszy, która ogarnęła gmach szkoły, rozbrzmiewają echa dawnych, tragicznych wydarzeń. Towarzyszące Dianie koszmarne wizje nasilają się z każdym dniem, a kobieta zaczyna tracić kontakt z rzeczywistością. Wkrótce okaże się, że nie tylko mury starej szkoły pełne są krwawych tajemnic…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 352

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 32 min

Lektor: Agnieszka Postrzygacz
Oceny
3,0 (6 ocen)
1
1
2
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jurek1987
(edytowany)

Nie polecam

Początek, zapis "pandemii" z punktu widzenia nauczyciela to jedyny plus książki. Reszta to strata czasu. Nie polecam.
01

Popularność




Katarzyna Pedersen

Gmaszysko

Wszelkie podobieństwo do zdarzeń i osób jest przypadkowe.

Prolog

Nad dachem gmaszyska niespiesznie przewalają się ciężkie zimowe chmury. Stoję, przytupując z zimna i chucham w zmarznięte dłonie, patrząc w niewidzące oczy wielkich okien.

Niewidzące?

One widziały więcej, niż może się wydawać wszystkim, których życie splotło się z tym budynkiem. A działy się tu rzeczy piękne, wzruszające, ale i straszne, zdolne zawładnąć nawet najbardziej niezłomnym umysłem i podać w wątpliwość odwieczne prawidła świata, w które wszyscy tak chętnie wierzymy.

Mnie również spotkały tu rzeczy, jakie zwykłemu człowiekowi nigdy nie pomieściłyby się w głowie. Nawet nie próbuję tego nikomu tłumaczyć, nie ma sensu. Nikt nie uwierzyłby w to, co ujrzały tutaj moje oczy. A przecież to nie jest jedyny budynek z ponurą historią. Nie ma takich miast, których mury nie były świadkami tragedii. Wszędzie tam, gdzie mieszka człowiek, mieszka też zło, które w sobie nosi.

Ta kobieta była wcielonym złem. Pięknym na swój sposób, ale jednak złem. Ktoś ją musiał powstrzymać. Ukrócić zło, które czyniła w sekrecie. Dopilnować, aby już nigdy nie odebrała ani jednego niewinnego życia. Musiała zginąć. I zginęła z mojej ręki. Gdyby do swych niecnych celów nie wybrała tych murów, żyłaby zapewne jeszcze długie lata. Odeszłaby wolno, bo nikt nie umiałby jej powstrzymać. Zresztą taki chyba miała nawet zamiar.

Ale trafiła na mnie.

To trwało tylko mgnienie oka. Spadło na nią jak grom z jasnego nieba. Jak błysk, jak flesz, jak złowrogie lśnienie.

Krew. Jej obsesja. Dawała jej siłę do życia, lecz niespodziewanie przyniosła też marny koniec. Jedna chwila i po zbrodniarce pozostało wspomnienie. I energia. Dużo złowrogiej energii, która rozeszła się po pomieszczeniu, wsiąkła w mury i w podłogę, przyczaiła się w kątach.

Chcecie mnie pewnie osądzać? Wolno wam. Ale wysłuchajcie najpierw mojej opowieści.

Rozdział 1

Naciskam klamkę i stare, drewniane drzwi pomalowane farbą olejną skrzypią z wyrzutem. Podchodzę do biurka, zdejmuję maseczkę i niedbale rzucam ją na blat – już mogę, od dłuższego czasu nie ma tu żywej duszy. Przestronne wnętrze zdążyło się solidnie wychłodzić. Siadam i zaczyna się codzienny rytuał. Piórnik, terminarz, etui z okularami, teczka z rozkładami nauczania, telefon, lusterko i szminka po kolei zajmują swoje miejsca na blacie.

Nastawiam czajnik, do filiżanki wsypuję kawę.

Otwieram laptopa. Wkrótce sprzęt wraca do życia po nocnej przerwie. Otwierają się kolejne okna, uruchamiają programy – jedyny most, jaki ostatnio łączy człowieka z człowiekiem.

Loguję się i czekając, patrzę przez okno na szarzyznę elbląskiego listopadowego popołudnia. Za kilka godzin powoli zacznie robić się ciemno, a ja dopiero zaczynam dzień. Cóż… Ktoś musi zaczynać późno, żeby ktoś inny mógł kończyć wcześnie. A może podpadłam w czymś układającym plan koleżankom? Cholera wie. Przyznaję, że jestem ostatnio jakaś taka konfliktowa, niespokojna. Łatwo się narazić byle czym, kiedy dookoła prawie same baby, w dodatku nie najmłodsze.

Gdyby niecały rok temu kto powiedział, że najbardziej zatłoczone i wręcz drżące od hałasu miejsce będzie teraz wibrowało ciszą i ziało pustką, niejeden postukałby się w czoło.

Myśleliśmy, że to potrwa dwa tygodnie, po czym wrócimy do zwyczajnej pracy. Tymczasem z dnia na dzień wszystko, co do tej pory znaliśmy, na co narzekaliśmy i w czym wygodnie tkwiliśmy jak zgnuśniały małż w skorupie, zniknęło, zastąpione wspaniałą i niespodziewaną zdobyczą naszych czasów – zdalnym nauczaniem.

W sali na drugim końcu korytarza siedzi polonistka Bożenka. W panującej ciszy czasami słyszę, jak gada do komputera, usiłując wtłoczyć przysypiającym w swoich pokojach dzieciakom minimum wiedzy. O ile się nie mylę, w piątkowe popołudnie na piętrze jest nas tylko kilkoro. Większość nauczycieli pracuje z domu.

Zerkam na zegarek. Już czas. Dyrektor wykorzystuje nieobecność uczniów i przeprowadza jakieś remonty. Z tego powodu pan Stach, nasz konserwator, wyłączył ostatnio dzwonek. Sami musimy pilnować czasu.

Po chwili na ekranie laptopa rozkwitają okienka z twarzami dzieciaków.

– Dzień dobry – odzywa się kilka głosów naraz.

– Heloł ticzer – mówią inne.

Pracuję w szkole, która cieszy się opinią elitarnej. Selekcja odbywa się już na etapie składania podań. Wszyscy uczniowie posiadają zdolności powyżej przeciętnej, pilnowani przez zrównoważonych, ochoczo współpracujących z gronem pedagogicznym rodziców. Dostać się tu do pracy było bardzo ciężko, jestem jednak wysoko wyspecjalizowanym ekspertem od nauczania języków obcych. Przeszłam niezliczoną liczbę kursów i jak każdy zatrudniony tu pedagog, nieustannie wdrażam najmodniejsze, najbardziej innowacyjne metody nauczania.

Prawie uwierzyliście, czyż nie…?

Jest dokładnie odwrotnie. I to pod każdym względem. Jedyne, co można nazwać wielkim, to ambicja naszego dyrektora – ta rzeczywiście pasowałaby do nowatorskiej szkoły w liczącym się mieście, a nie takiej jak nasza, prowincjonalnej elbląskiej podstawówki w nie najlepszej dzielnicy.

– Good afternoon, class – rzucam i leniwie odrywam wzrok od prawie nagich drzew za oknem, oblepionych czarnymi sylwetkami gawronów.

Razem na odległość. Dobrze, chociaż źle. Jeszcze będzie normalnie. Czarne, a jednak białe. Nasza współczesna nowomowa, logiczny koszmarek. Pewnie kiedyś będą to wyśmiewać w kabaretach. A może już wyśmiewają?

Cholerna pandemia – myślę, sprawdzając obecność.

Pandemia. Pan Demia. Jak mi się śmiesznie wymyśliło. No proszę, zazwyczaj katastrofy są rodzaju żeńskiego, huraganom nadaje się nawet kobiece imiona… A tu najnowsza tragedia jednak jest panem. Ten pan wywrócił nam wszystko do góry nogami. Dziękujemy, panie Demio. Może powinnam to gdzieś opublikować? E tam, z pewnością ktoś już na to wpadł. Gdybym była fanką Internetu, sprawdziłabym to, ale bardzo słabo poruszam się w sieci. Zresztą to chyba naturalne w moim wieku.

Rzut oka na zegarek. Dochodzi pierwsza. Przede mną prawie trzy razy czterdzieści pięć minut bólu – głównie bólu odgniecionej pupy. W normalnej normalności też cierpiałam, choć inaczej. Hałas. Problemy wychowawcze. Niekończące się kłótnie i przepychanki. Wyzwiska. Przeszkadzanie. Przerywanie wpół zdania. Infantylne odzywki.

Mam wyliczać dalej…?

Wzdrygam się lekko i zwięźle tłumaczę dzisiejszy temat.

Po chwili uczniowie mozolą się z zadaniem. Normalnie dreptałabym przy tablicy, popędzając ślamazarnych, usiłując zmusić do wysiłku opornych, uciszając rozgadanych. Wystarczyło zaledwie kilka lat takiej orki na ugorze, wojennej zaprawy – naprawdę nie wiem, jak to inaczej nazwać – żebym zaczęła przypominać rozgorączkowanego sierżanta, owładniętego manią kontrolowania, miotającego się tam i z powrotem, więźnia swoich własnych paranoi. Wrzaskliwą karykaturą samej siebie. Oto co praca w szkole robi z człowiekiem.

I wtedy nas pozamykali.

Coś podobnego nie mieściło mi się w głowie. Pewnie nikomu się nie mieściło. Ludzie jednak potrafią przystosować się do każdego koszmaru. Historia zresztą pokazuje, że bywało gorzej. Dużo gorzej. Kiedy ustąpiła panika i obeschły pierwsze łzy frustracji, powoli zaczęło docierać do mnie, że nie jest tak tragicznie. Zdołałam nawet dostrzec w tym wszystkim jakieś plusy.

Zanim świat zawalił nam się na głowy, każdego dnia, kiedy zabrzmiał dzwonek po mojej ostatniej lekcji, czułam wręcz fizyczny przymus, żeby jak najszybciej wyjść ze szkoły i pędzić do domu. Zupełnie, jakby coś mnie stąd wyganiało. Nagromadzenie czegoś złego, co drzemie w tych murach. W wielu murach. W kościołach, szpitalach, pod płytami chodników w parkach.

Bywały dni, kiedy nie zdążyłam dobrze wejść do budynku, a już marzyłam, żeby go opuścić. Jednak obecnie, kiedy szkoła bardziej przypomina martwy urząd lub ospały sąd, wszystko się zmieniło.

Próbuję sobie przypomnieć, czy czułam podobnie, pracując w innych miejscach, szczególnie w tych, za którymi nie przepadałam. Jak na jedną osobę zaliczyłam ich naprawdę sporo. Londyński hotel. Restauracje. Kursujący między Gdynią a Karlskroną prom. Hostessa. Fotomodelka. Kelnerka. Lista jest pokaźna, a to są naprawdę niedawne zajęcia. Niektóre z nich lubiłam bardziej, inne z trudem tolerowałam i szybko odchodziłam. Żadnego nie wykonywałam dłużej niż kilka lat.

W moim położeniu nie mogło być inaczej.

Ta szkoła ma w sobie jednak coś, czego nie doświadczyłam w poprzednich zawodach. I choć wyrażanie uczuć przychodzi mi z łatwością, nie potrafię tego ubrać w słowa.

Było to niedługo po tym, jak trafiłam do Elbląga.

Wracałam do domu. Moja trasa prowadziła przez jedną z małych uliczek. Kiedy mijałam kolejną starą kamienicę o wysokich oknach, drzwi do klatki schodowej otworzyły się powoli i niezbyt szeroko, jakby ktoś nie umiał poradzić sobie z ich ciężarem.

Przystanęłam i zajrzałam do środka. Jakiś człowiek usiłował wyjść na chodnik, ale dźwigał tyle piętrzących się kartonów, że praktycznie nie było go zza nich widać. Chwyciłam za klamkę i otworzyłam drzwi szerzej. Zza sterty pakunków usłyszałam zduszone „dziękuję” i obładowany jegomość ostrożnie skierował się na podwórko, zapewne do stojących w głębi śmietników.

Jeszcze chwilkę stałam w miejscu. Pomyślałam, że musi to być ktoś, kto porządkuje mieszkanie po niedawno zmarłym krewnym. Pewnie uwija się gorączkowo i kursuje między śmietnikami a wnętrzem, wypełnionym starymi, pamiętającymi dawne czasy sprzętami. Jakieś meble o przetartej tapicerce, wykończone taśmą i ozdobione elegancko wygiętymi profilami; kryształy, które kiedyś lśniły, ale straciły blask; przedwojenne srebra i obrazy. Zapomniane skarby.

Otrząsnęłam się z rozmyślań. Chciałam ruszyć w dalszą drogę i wtedy spostrzegłam, że człowiek upuścił niewielką książkę. Musiała leżeć na wierzchu kartonowej piramidy.

– Proszę pana, zgubił pan książkę.

Podążyłam śladem nieznajomego na małe obskurne podwórko. Było puste. Rozejrzałam się, wzruszyłam ramionami i spojrzałam na okładkę. Trzymałam w ręku stary album o Elblągu.

Zabrałam książkę do domu. Przeglądałam ją tyle razy, aż nauczyłam się ziarnistych, czarno-białych fotografii na pamięć. Uwielbiam spacerować, dlatego już nazajutrz zaczęłam poznawać miasto, próbując odnaleźć ślady starego Elbląga z ilustracji.

Szkoła, w której jestem zatrudniona, tchnie właśnie tym starym Elblągiem z czarno-białych zdjęć. Odpycha mnie i jednocześnie ciekawi. Skłamałabym, mówiąc, że jest brzydka. Budynek ma już przeszło sto lat i jego przedwojenna uroda sprawia, że mógłby znaleźć się w tej mojej książce o starym Elblągu. Wolę ten schludny klasycyzm niż peerelowską klockowatość albo ciemny chłód nowoczesności. Stoi przy ruchliwej ulicy Mickiewicza – wysoki na cztery piętra i symetryczny. Od lewej sąsiaduje z urzędem skarbowym, na tyłach zaś rosną ogromne drzewa.

Gdyby nie ów starodawny urok, po kilku tygodniach pracy szukałabym nowego zajęcia. Może w innym mieście, nie wiem.

Ciągle jednak tu jestem. Niekiedy bez jasnego powodu doznaję wrażenia, że niedługo coś się wydarzy. Coś złego. Nie umiem tego sprecyzować, a kiedy tylko próbuję zajrzeć w głąb samej siebie, to odczucie blednie, traci na wyrazistości, oddala się i znika jak właśnie przerwany nad ranem sen, jakby nigdy się nie pojawiło albo zgoła nie było moje.

Kiedy zamknięto szkoły, korytarze i klasy opustoszały, ucichł wrzask. Przyszłam do pracy i niemal natychmiast poczułam się tak, jakbym była w całkiem innym miejscu. Inny świat. Wielu nauczycieli, którzy podobnie jak ja prowadzą zajęcia ze szkoły, stwierdziło, że właściwie to im odpowiada. Cisza, spokój, kawa za kawą i zero odpowiedzialności za uczniów. Luksus, jednak za cenę samotności. Dla mnie zresztą całkiem niewygórowaną.

– OK, panie i panowie, zaraz sprawdzamy wasze wypociny, tylko światło zapalę. – Odsuwam się od biurka i z lubością rozprostowuję kości.

– Paniii, co tak trzeszczy? – pyta Igor– Wy to słyszycie? – dziwię się. – To sufit, jarzeniówki się rozgrzewają, zaraz przestanie.

– No, słychać! – dołącza się Maja. – Jakby ktoś chodził po starej podłodze!

– Może ktoś chodzi. – Patrzę w górę. – Nie sprawdzałam, ale może na górze jeszcze ktoś jest i chodzi sobie po sali.

– A kto jest w klasie obok, w klasie od matmy? – Igor, klasowa gaduła, chyba uznał, że znalazł sposób, żeby odciągnąć moją uwagę od lekcji.

A, niech mu będzie.

– Chyba pan Królikowski. Nie jestem pewna… Zaraz, nie, pan Królikowski już poszedł. Nie wiem.

– Może pani jest sama w szkole? Ale creepy! Pani spraaawdziii!

– Mowy nie ma. – Widok ich zawiedzionych wyrazów twarzy w małych okienkach na ekranie coś we mnie porusza, więc dodaję – Chyba że wreszcie skończymy to zadanko, wtedy pójdę sprawdzić i wam powiem. Deal?

Niektórzy energicznie kiwają głowami, a Dionizy, słodki, poważny dzieciak, zastyga na ekranie w pół ruchu z komiczną miną. Słaba jakość połączenia.

Obietnica dana dziecku, a tym bardziej całej piątej be, jest rzeczą honorową. Oczywiście, że to ich mobilizuje do skończenia zadania. Po chwili nie mam wyjścia.

– Dobrze, panie i panowie, idę sprawdzić, kto jeszcze oprócz mnie jest w szkole – ogłaszam.

Gdy oddalam się od biurka, słyszę gwar ich głosów. Prawie wszyscy włączają mikrofony i zaczynają rozmawiać. Celowo idę powoli. Niech sobie pogadają, w końcu teraz tak im ciężko w izolacji. Niech mają taki mały śródlekcyjny prezencik od swojej bardzo niedoskonałej pani wychowawczyni.

Wychodzę na korytarz. Chociaż na dworze nadal jest jasno, w panującym tu półmroku ściany i wiszące na nich tablice zaczynają szarzeć. Zastygam i staram się wyłowić jakiekolwiek dźwięki. Mam. Z sali na końcu korytarza dobiega stłumiony głos Bożenki. Po drugiej stronie w innej klasie zapewne siedzi Stefa i prowadzi katechezę. Słyszę niezbyt wyraźnie, że włączyła jakąś religijną pioseneczkę o ufności Dziecka Bożego. Na parterze słychać kroki, to pewnie woźne.

Zgodnie z umową ruszam do klasy od matematyki.

Choroba, nie wzięłam maseczki. Trudno – stwierdzam w myślach.

Podchodzę do drzwi, gotowa złamać święte pandemiczne zasady. Leciutko pukam i naciskam klamkę. W środku jest pusto. Ogarnia mnie dziwne rozczarowanie. Cóż, nie będę miała moim uczniom nic ciekawego do opowiedzenia.

Zamykam drzwi, odwracam się i omal nie dostaję zawału.

– Jezus! Panie Stanisławie!…

Tuż za mną stoi konserwator. Jak on się tu znalazł? Nie słyszałam jego kroków, nic nawet nie zaszurało.

– Malowanie będzie.

Pan Stach dotyka ściany, jakby chciał wyczuć wszystkie warstwy dawnych farb i ocenić, czy warto w ogóle malować. Kiwam głową z głupawym uśmiechem i zaszywam się w swojej klasie.

Na kolejnej lekcji z ósmoklasistami już tak przyjemnie nie jest.

– No co tam, komu tym razem pies zjadł kamerkę, co? – droczę się z nimi, pijąc trzecią kawę i ukradkiem pogryzając czekoladę.

Muszę ograniczyć słodycze w pracy, bo cukier może i krzepi, ale za to rujnuje figurę. Najgorsze jednak jest to, że jego nadmiar postarza. Gdzieś to wyczytałam.

Oczywiście, odpowiada mi cisza. Zupełnie, jakbym mówiła do ściany. Ani mikrofonu, ani kamerki, ani pocałuj mnie gdzieś.

– Panie i panowie, ja się wam zawsze pokazuję, więc to trochę nie fair, że wy się chowacie gdzieś po kątach i pewnie gracie w jakieś durne gry, nie sądzicie? – Próbuję znowu, wiedząc, że i tak nic nie wskóram. – Nie musicie przecież pokazywać swojego pokoju, jeśli nie chcecie. Teraz można sobie takie fajne tła ustawić.

– Takie jak pani? – Borys łamie wreszcie tę zmowę milczenia.

– Ja nie mam żadnego tła.

– No jak nie, jak tak. – Nie daje za wygraną. – Ja też takie chcę, iks de.

– O czym ty mówisz, Borysku? Ja nawet nie umiałabym sama tego ustawić, uwierz mi – bronię się. – Sami stwierdziliście, że pani od angielskiego to się na kompach średnio zna. Już nie pamiętasz?

– No ale to tło jest mega – dołącza się Letycja, dziewczę słodkie i bystre. – Tylko ja nie wiedziałam, że to są pani klimaty.

– Jakie klimaty? O co wam znowu chodzi? – Zaczynam się naprawdę irytować. – Znów zaczynacie? Mam porozmawiać z wychowawcą?!

Drażni mnie, że oni ewidentnie w coś pogrywają, a ja nie mam jeszcze pojęcia w co.

Przez chwilę panuje cisza.

– No to, co za panią stoi… – próbuje nieśmiało Letycja. – Typ z ptasim dziobem, kozak motyw, chyba taki na czasie. Gdzieś widziałam w necie, pasuje do zarazy. Też bym sobie taki ustawiła. Jak pani to zrobiła?

Coś za mną stoi…? Nie odwrócę się. Co to, to nie. Przecież gówniarzom z pewnością o to chodzi. Tak, na pewno przed lekcją wymyślili sobie challenge pod tytułem: „W ile minut uda nam się sprawić, że Goldie się odwróci?”. Goldie, Goldberg, Złota – tak mnie nazywają.

Ale że Letycja też w tym macza palce? Zawiodła mnie.

Najdyskretniej, jak się da, wpatruję się w to okienko programu, w którym widzę siebie, ale oczywiście oprócz mnie niczego tam nie ma. Chociaż zaraz, może… Wzrok ostatnio mi się pogorszył. Wszystkim mówię, że to nagła potrzeba ciągłego ślęczenia przed ekranem komputera, ale w głębi duszy obawiam się, że to słowo na S. Starość. Dlaczego tak szybko…?

– Panie i panowie, otwieramy podręcznik na pięćdziesiątej drugiej stronie. – Mój głos jest tak zimny, że dźwięki prawie zamarzają w powietrzu i spadają dookoła jak małe kryształki lodu.

Za mną stoi regał. Jego brzydota czyni z niego idealny szkolny mebel. Trzymam w nim kawę, puszkę melisy na uspokojenie i rozmaite kubki. Wspaniale. Odwrócę się pod pretekstem wyjęcia z szafki łyżeczki czy czegokolwiek, a przy okazji sprawdzę, czy coś rzeczywiście za mną stoi, zgodnie z ich słowami.

Czy ja do reszty zwariowałam?! Przecież tu nie może nikogo być!

I rzeczywiście. Za mną nie ma nikogo.

Po chwili udaje mi się zmusić uczniów do zajęcia się nowym tematem. Nie ma takiego dnia, żebym nie zastanawiała się, jak oni to robią, że praktycznie nic nie wiedzą. Cokolwiek zdołają opanować jako małe dzieci, zdaje się wyparowywać z ich głów wraz z upływem czasu. Im są starsi, tym mniej umieją. Czasem odnoszę wrażenie, że ja przez kilka lat nauczyłam się tutaj więcej niż oni od zerówki. Na przykład nauczyłam się nie oczekiwać zbyt wiele. Nie mieć nadziei, że praca przyniesie mi choćby cień satysfakcji. Zresztą nie dla satysfakcji się tu pojawiłam kilka lat temu, ale to już całkiem inna historia. Tak czy siak, dosyć prędko nauczyłam się cieszyć, kiedy jest średnio, ponieważ średnio to nowe doskonale.

Wkrótce robi się właśnie średnio i czterdzieści pięć minut dobiega nareszcie końca. Już praktycznie nie pamiętam o najnowszym wybryku ósmej A, gdyż oprócz tych wszystkich rzeczy, które przed chwilą wymieniłam, nauczyłam się również błyskawicznie wybaczać i puszczać w niepamięć.

Gdybyż tak i mnie równie szybko wybaczono. Gdybym mogła liczyć na łaskę niepamięci.

Czuję, że od tego gadania zjadłam całą szminkę. Od dłuższego czasu lubię pełny, dopracowany makijaż. Być może traktuję go jak tarczę, za którą się chowam. Zjedzona szminka to takie małe pęknięcie w tej tarczy, muszę się tym prędko zająć. Wszyscy uczniowie już się wylogowali, na ekranie została tylko moja twarz. Zerkam więc w swoje okno jak w lusterko.

Wtedy to dostrzegam.

Postać w kapeluszu. Tuż za mną. Jej oczy zasłaniają szkiełka, a twarz zniekształca ptasi dziób. Doktor w ptasiej masce.

Zastygam ze szminką w dłoni. Przeszywa mnie dreszcz grozy dużo większej niż zwyczajny halloweenowy przestrach. To dawna, sięgająca najgłębszych pokładów mojego jestestwa trwoga. To coś więcej niż przerażenie na widok szkaradnego straszydła, którego nie powinno być tam, gdzie akurat znienacka się pojawiło. To nawet więcej niż fobia, choćby i najsilniejsza. Żaden paraliżujący lęk – czy to przed upadkiem z wysokości, czy przed pająkami, czy ciemnością – nie może się równać uczuciu, jakie zdjęło mnie na widok tej postaci. Nawet strach przed ogniem, choć doskonale rozumiem każdego, kto najbardziej w świecie boi się ognia właśnie.

Gdzieś w głębi trzewi czuję nagły ucisk. Jest niczym dźgnięcie ostrym żeleźcem – tak gwałtowne, że sama nie wiem – lodowatym czy rozżarzonym. To uczucie jednak nie trwa długo i niemal natychmiast ustępuje miejsca wściekłości. Bo to, co widzę, nie może być tym, o czym myślę. Nie może.

A zatem to oni. To ich sprawka. Tylko jak oni to zrobili?!

Wyrzucanie nauczycieli z wirtualnego spotkania, wyciszanie im mikrofonów, głośne puszczanie muzyki, zapraszanie na lekcje obcych, którzy wszystko nagrywają lub Bóg wie, co jeszcze wyczyniają… Natomiast z rzeczy mniej obraźliwych – zaklejanie kamerek taśmą, smarowanie ich kremem lub zwykła ściema, że „nie mogłem się połączyć” albo „wywaliło mnie z lekcji”. Setki coraz to innych pomysłów i wymówek. Cokolwiek, byle tylko móc się obijać całymi dniami, zalegać w rozgrzebanej pościeli i nic nie robić. O, przepraszam. Nie robić nic innego niż granie w gry – ma się rozumieć. Wydawało się, że wszystko to przerobiliśmy, że niczego więcej już nie wymyślą.

A tu proszę, kreatywność smarkaczy jednak nie ma granic. Jakimś sobie tylko znanym sposobem zmodyfikowali mój obraz w kamerze i będą mi wmawiać, że za mną stoi jakieś straszydło! No oczywiście, że to wszystko ich sprawka. Jest zaraza, więc stare zapomniane motywy wracają do łask. Gdyby nie pandemia, żadne z nich nie miałoby bladego pojęcia, kim jest doktor plagi. Wcale nie kojarzyliby ponurej postaci w skórzanym płaszczu i z charakterystycznym ptasim dziobem. Nie byłoby takiej możliwości.

Niedoczekanie. Jeśli myślą, że dam się wciągnąć w ich szczeniackie gierki, to się grubo mylą. Zresztą, co oni mogą wiedzieć na te tematy? Może i urodzili się w erze Internetu. Może i z łatwością obchodzą zabezpieczenia i wymyślają nowe sztuczki. Wszystko pięknie. Nie doceniają jednak przewagi, jaką my, starzy – tym razem słowo na S nie napełnia mnie przerażeniem – mamy nad nimi.

Cierpliwość.

Wezmę gady na przetrzymanie. Nie dam po sobie niczego poznać. Zanim cokolwiek się stanie, nowa zabawa zdąży im się znudzić i najzwyczajniej o niej zapomną. Najwyraźniej znaleźli sobie kolejną głupią modę, za którą będą teraz ślepo podążać, niczym bezmyślne owce za przewodniczką stada.

Już dawno temu zauważyłam, że zwykle dzieci tak mają. Raz na jakiś czas pojawia się jakiś trend, zabawka, gadżet, cokolwiek. W ciągu kilku dni niemal każdy smarkacz pozwala się porwać nowej czynności, która rozprzestrzenia się po korytarzach, podwórkach i ulicach. Gdzie nie spojrzeć, wszędzie się to panoszy. Wszyscy bawią się w najlepsze. Aż pewnego dnia cała zabawa się kończy. Jakby się umówili. Rzucają do niedawna jeszcze ukochaną zabawkę w kąt i jest tak, jakby nigdy nic nie było. Dzieci są niewyobrażalnie kapryśne, a ich łaska tak trwała jak rysunek na wodzie. Być może właśnie stałam się świadkiem nowej zabawy w ustawianie nauczycielom jakichś durnych animacji w tle. Może nawet jestem pierwszą ofiarą. Pani Diana od angielskiego, mysz doświadczalna. Może powinnam ostrzec resztę grona?

Tylko jakoś średnio mi się chce, szczerze powiedziawszy. Wolę udawać, że nic się nie dzieje. Bo może właśnie nie dzieje się nic złego i tylko moja wyobraźnia płata mi figle? Tak czy siak, postanawiam zignorować całą sprawę. Niech myślą, że niczego nie zauważyłam.

Gdzieś w głębi ducha jednak wiem, że po prostu chcę, żeby to był ich głupi żart. Chcę w to wierzyć. Tak długo udawało mi się żyć, jak gdyby nigdy nic. Czyżby za długo…?

Trudno, jeśli okaże się, że już za długo jestem w jednym miejscu, rzucę tę pracę i poszukam następnej. Nie chwaląc się, mam w tym wprawę. Nigdy o tym nie mówię, ale gdyby powstał o mnie kiedyś film, po prostu musiałby nosić tytuł Nieuchwytna.

Ktoś taki jak ja nie może pozostawać za długo w jednym miejscu. Ludzie mogliby powiązać fakty i zacząć grzebać w czymś, w czym nigdy, przenigdy grzebać nie powinni.

A wtedy…

Rozdział 2

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28

Gmaszysko

ISBN: 978-83-8313-774-2

© Katarzyna Pedersen i Wydawnictwo Novae Res 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Karolina Przybył

KOREKTA: Magdalena Brzezowska-Borcz

OKŁADKA: Grzegorz Araszewski

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek