Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na szczycie wzgórza w okolicy miasteczka New Haven, wśród dziwacznie i niepokojąco powykrzywianych sosen wznosi się rezydencja Blackwood. Jej spadkobierca, odnoszący sukcesy pisarz Ben Bookman kończy pracę nad zapowiadającym się na bestseller horrorem Strach na wróble. Radość tworzenia znika, gdy fikcja literacka nagle zaczyna mieszać się z rzeczywistością. W okolicy dochodzi do makabrycznego zabójstwa rodziny Petersonów. Przebieg zbrodni zaczerpnięto z książki, która... nie miała jeszcze premiery. Podczas gdy Bookman traci pamięć, w bestialski sposób zamordowani zostają kolejni ludzie. Trwa wyścig z czasem. Detektywi Mills i Samanta robią wszystko, aby historia nie osiągnęła przerażającej kulminacji opisanej w książce. Czy granice między fikcją a prawdą oraz człowiekiem a bestią mogą być niewidzialne?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 457
Dla Pięści, wszystkich pięciu palców.Na razie zabawa jest przednia.Tak trzymać.
Dla mojej żony.Chociaż…Tracy, nie wiem, czy to książka dla Ciebie.Jest zupełnie nie w Twoim stylu.
Charlie Shircliffie,zawsze mówiłeś, że powinienem napisaćcoś przerażającego.Cóż, mam nadzieję, że po tej książcebędziesz miał koszmary.
Oto udaję się na spoczynek.Żaden koszmar mnie nie dosięgnie,póki nie przepłynie wszelkich wód na ziemii nie policzy wszystkich gwiazd na niebie.Tak mi dopomóż, Boże Ojcze, Synu i Duchu Święty.Amen
Modlitwa z Westfalii w Niemczech, używana do odstraszania sennych mar
Jestem kukurydzą. Jestem jesienią. Jestem żniwami, maleńka.A ty jesteś moją Małą Baby Jane… caluteńka.
Fragment Stracha na Wróble
Zbieramy książki w przekonaniu, że je chronimy, podczasgdy tak naprawdę to one chronią swoich kolekcjonerów.
Walter Benjamin, filozof
Powieści Benjamina Bookmana(z serii Detektyw Mulky):
Pod rządami lataJesienny upadekZima do szpiku kościZ wiosną nadzieje ginąPulsStrach na Wróble
Detektyw Winchester Mills poczuł odór dochodzący ze stodoły Petersonów, jeszcze zanim ją zobaczył.
Listonosz ostrzegł go przez telefon:
– Smród jest naprawdę okropny, Winny.
Do tego stopnia, że Ernie Palponie zatrzymał się na skraju pola kukurydzy Petersonów i zwrócił lunch. A zdawałoby się, że widział, słyszał i wąchał już wszystko podczas trzydziestu trzech lat dostarczania poczty w Crooked Tree.
– Skrzynka jest przepełniona – powiedział Millsowi przez telefon. – A Petersonowie zawsze przekierowują pocztę, kiedy gdzieś wyjeżdżają. Poza tym ich ciężarówki stoją na podjeździe. Obie.
Detektyw Mills polecił Erniemu, żeby się trochę uspokoił i wziął kilka głębszych oddechów. Następnie poprosił go, aby – nie rozłączając się – zapukał do drzwi. Po kilku minutach wsłuchiwania się w ciężki oddech listonosza, który przeprowadzał rozpoznanie domu Petersonów, detektyw został poinformowany, że Ernie zapukał „porządnie, naprawdę mocno”, ale nie doczekał się żadnego odzewu.
Mills obiecał Erniemu, że się tym zajmie. Powiedział mu, by kontynuował swoją trasę i nikomu o tym nie wspominał. Jednak kiedy detektyw zjawił się na miejscu, Ernie wciąż tam był. Siedział w bujanym fotelu na werandzie z tyłu domu, paląc cygaro, które zwykle zostawiał sobie na koniec dnia. Z torbą pocztową pełną niedostarczonych listów, leżącą między zakurzonymi butami, wpatrywał się w pole kukurydzy.
Kiedy Mills zbliżył się do domu, Ernie wypuścił dym z ust i skinął głową w kierunku łanu kukurydzy:
– Powinni byli już zebrać plony z tego pola. Coś tu nie gra…
– Posiedź sobie tutaj, Ernie, jak długo chcesz.
Mills zerknął na pokryty łupkiem dach stodoły stojącej na zboczu wzgórza. Choć było dopiero południe, potrzebował drzemki. Bolały go biodra, a to zwiastowało, że nadchodzi deszcz. Wiatr przyniósł zapach ozonu i jesiennych liści wraz z nutą czegoś nieprzyjemnego.
Smrodu zbrodni.
To właśnie był subtelny szczegół, z którego Mills nie tylko zdawał sobie sprawę, ale wręcz potajemnie go pożądał, co wyznał kiedyś księdzu Frankowi podczas spowiedzi. „Chodzi o to, proszę księdza, że nie da się złapać zbrodniarza bez zbrodni, prawda?”. I usłyszał: „To dlatego nie zamierzasz przejść na emeryturę, Winchester? Każda zagadka musi zostać rozwiązana? Wszystko musi zostać przeanalizowane pod każdym możliwym kątem?”. Na te słowa wzruszył ramionami. Miał sześćdziesiąt sześć lat i wciąż tlił się w nim ogień.
– Czujesz to, Winny?
Mills dopiero po dłuższej chwili zarejestrował głos Erniego dobiegający z werandy. Wyregulował aparat słuchowy i odwrócił się od listonosza. Spojrzał prosto na stodołę.
– Tak, Ernie. Czuję to.
– Jakieś wieści o tej zaginionej dziewczynce?
– Nie – odpowiedział.
Już dziesięć dni minęło od zaginięcia ośmioletniej Blair Atchinson i nawet najmniejsza wzmianka o niej była solą w oku detektywa.
– Ale ją znajdę – powiedział do siebie. Nie chciał zachęcać Erniego do dalszej dyskusji.
Wraz z podmuchem wiatru nadciągnęła kolejna fala smrodu. Mills ziewnął, zasłaniając usta dłonią zaciśniętą w pięść, a następnie sięgnął do kieszeni koszuli po tabletki – ritalin i adderall. Połknął je razem. Bez popijania. Nie miał pojęcia, która była lepsza. Wiedział tylko, że ritalin działa szybciej, a adderall dłużej – w jego mniemaniu to doskonałe połączenie.
Na żwirowym podjeździe przed domem Petersonów zatrzymał się czarny jeep cherokee.
Mills sarknął pod nosem. Z samochodu wysiadła detektyw Blue. Gdyby Mills nie zatrzymał się na pogawędkę z Erniem, już dawno byłby w stodole. Bez żółtodzioba. A teraz, gdy Blue dotarła na miejsce, droga na wzgórze będzie przypominać bajkę o żółwiu i zającu. Przecież powiedział jej, że sam sobie poradzi. Albo znów go zignorowała, albo to sprawka komendanta Givensa, który przysłał ją tutaj kiwnięciem głowy oraz niewypowiedzianą sugestią, by poszła za staruszkiem i zadbała o to, żeby nie przysnął na stojąco.
Cóż, komendant Givens mógł go co najwyżej pocałować w dupę.
Kiedy ja złapałem Złego Glinę, ty robiłeś w pieluchy. Byłeś w podstawówce, gdy stawiałem czoło Latarnikowi. Grałeś w golfa, kiedy przyskrzyniłem Boogeymana.
– Zaczekaj, Mills.
Głos detektyw Blue brzmiał jak bzyczenie pszczoły. Mills ponownie wyregulował aparat słuchowy i przystanął na zboczu wzgórza. Czekał na Blue, która krzyknęła do siedzącego na werandzie listonosza:
– Hej, Ernie!
– Hej, Baby! – odpowiedział.
Mills chrząknął. Nie zamierzał używać przydomka1, który przylgnął do niej, odkąd siedem lat temu poślubiła Danny’ego Blue, najlepszego adwokata w mieście. Baby Blue. Jakby Blue nie wystarczyło.
Ślizgali się, idąc po trawie w górę zbocza. Blue miała na sobie czarne spodnie, białą bluzkę i brązowy żakiet, pod którym ukrywała gnata. Składała się z nóg po samą szyję, młodości i wigoru, podczas gdy Mills stanowił przeciwieństwo tych cech. Do kwadratu.
Zmarszczył nos.
– Detektyw nie powinien używać perfum.
– Tak? Cóż, nie powinien też używać pieluch.
Mills wyciągnął swojego Smitha & Wessona kaliber 10,16 mm z kabury przy pasie i jako pierwszy ruszył w kierunku walącej się stodoły. Z wyjątkiem świeżo pomalowanych na biało drzwi reszta wyblakłej czerwonej konstrukcji wyglądała na zniszczoną przez dziesięciolecia trudnych warunków pogodowych. W detektywów uderzyła potężna fala smrodu. Podczas gdy Blue zakrywała nos żakietem, Mills robił głębokie wdechy. Zaciągał się. To był jego sposób na aklimatyzację – skok na główkę.
Blue wyjęła spod żakietu pistolet Sig Sauer.
Nadgorliwość gorsza od faszyzmu.
Nie wpuściła bluzki w spodnie, co oznaczało, że w kaburze w staniku nosiła malutki kaliber 9,6 mm. Z kolei wybrzuszenie przy prawej kostce wskazywało na to, że miała też przy sobie 9 mm. Kiedyś nawet powiedział jej: „Przesadzasz. Prosisz się o nieszczęście, Blue”.
– Mills, spójrz – Blue wskazała na drzwi stodoły. Były poplamione błotnistymi odciskami łap. W drewnie widniały głębokie rysy wydrapane pazurami. Tak mocno, że aż widać było drzazgi i zaschnięte ślady krwi przypominające rdzę.
– Wygląda na to, że pies za wszelką cenę próbował dostać się do środka.
Petersonowie mieli golden retrievera o imieniu Gus, który wprawdzie utykał, ale wciąż był aktywny. Miał w zwyczaju ganiać za samochodami i w konsekwencji już nie raz został potrącony. Mills rozejrzał się po polu kukurydzy, jednak nigdzie nie zauważył psiaka. Pociągnął za drewnianą klamkę drzwi stodoły, znajdującą się nad śladami łap. Drzwi początkowo stawiały opór. Były przyssane, jak oblodzone drzwiczki samochodu. Trzeba było pociągnąć jeszcze raz, by je otworzyć. Uwięzione powietrze uciekło na zewnątrz.
Blue ponownie zakryła nos.
Ze stodoły wyleciała ćma. Zawirowała gorączkowo w świetle słońca, po czym wróciła do ciemności. Mills wszedł do środka i skinął na Blue, by poszła za nim.
Uniosła pistolet w stronę ciemnej postaci znajdującej się na środku stodoły.
Mills spokojnym ruchem położył dłoń na jej ramieniu, a następnie ją opuścił.
– To tylko strach na wróble.
Wypuściła ze świstem powietrze.
– Kto stawia pieprzonego stracha na wróble na środku stodoły?
I po co te przekleństwa, Blue? Po co te przekleństwa?
Strach na wróble był wzrostu mężczyzny. Miał słomiany kapelusz i twarz wyszytą na jucie, z guzikami od płaszcza w miejscu oczu, nosa oraz ust. Ubrany był w koszulę w czarno-czerwoną kratę, wpuszczoną do połowy w niebieskie dżinsy, które trzymały się na jednym ze starych pasków pana Petersona. Mills widział tego stracha wielokrotnie z ulicy. Pan Peterson lubił co jakiś czas go przestawiać, by trzymać wrony w ryzach.
Światło słoneczne wpadało przez szczeliny między deskami, uwidaczniając unoszący się w powietrzu kurz. Muchy plujki bzyczały, jakby były pod napięciem.
– Jezu Chryste! – Blue wlepiła wzrok w drewniane belki nad głową.
Przez mgłę utworzoną z chmary much widać było pięć kokonów przypominających worki. Zwisały ze środkowej krokwi w równym rzędzie. Scena jakby żywcem wyjęta z filmu science fiction.
Jakby coś zaraz miało się wykluć.
Blue odwróciła się i puściła pawia.
Kokony z łusek kukurydzy. Suszonych. Ręcznie szytych. Starannie. Warstwami. Na tyle grubymi, by utrzymać ciało.
Drugi z kolei kokon, największy – a jeśli nie największy, to z pewnością najcięższy – był najgęściej pokryty muchami. Miał lekko naderwane dno, łuski kukurydzy rozmokły od krwi. W tym miejscu z kokonu wystawała męska ręka. Zwisała bezwładnie, cała zakrwawiona.
Pan Peterson, jak mniemam.
Pani detektyw znajdowała się po drugiej stronie stodoły. Nie patrząc na nią, Mills zapytał:
– Wszystko w porządku, Blue?
– Tak, nic mi nie jest – odpowiedziała z ciemnego kąta, a następnie splunęła i wytarła usta.
Wyraźnie jej powiedział, żeby nie przyjeżdżała. Miał przeczucie, że będzie źle. Wyglądało na to, że cała rodzina Petersonów została zaszyta w łuskach kukurydzy i zawieszona na drewnianych belkach. Nagle przez otwarte drzwi do stodoły wpadł wiatr. Łuski obróciły się lekko, a liny napięły pod ciężarem ciał.
Już to gdzieś widziałem.
– Mills.
Nastał czas żniw, Blue.
– Mills.
Strachy na wróble mają straszyć. Taka ich rola.
Nagle coś na niego wyskoczyło. Palce. Blue pstryknęła mu nimi tuż przed nosem. I znowu. Tym razem jej głos był bardziej naglący, a oddech pachniał miętówką, którą włożyła do ust, by zabić smród wymiocin.
– Tato?
Spojrzał na nią. Od dawna go tak nie nazywała. Od czasu, gdy jako dziecko powiedziała mu, że chciałaby, żeby nim nie był. Z ciężkim westchnieniem wrócił do tu i teraz.
– Gdzie odpłynąłeś? – zapytała.
Tam, gdzie zawsze, Blue.
– Co już gdzieś widziałeś?
– Nic.
– Powiedziałeś…
– Nic mi nie jest – wysyczał.
Zacisnęła zęby i odwróciła głowę. Trafił w jej czuły punkt. Kolejna ćma przeleciała nisko nad ziemią. Blue wlepiła w nią wzrok.
Mills potarł twarz szorstką dłonią, żałując swojego wybuchu. Powinien był trzymać gniew na wodzy. Ale wiedzieć to jedno, a robić to już zupełnie co innego. Podążył wzrokiem za palcem wskazującym Blue. W otwartych drzwiach stodoły stał brudny i prawdopodobnie wygłodniały golden retriever Petersonów.
Blue uklękła i przywołała go do siebie. Gus zbliżył się, początkowo niepewnie, ale już po chwili przykuśtykał żwawo i zaczął lizać jej dłoń, jakby szukał resztek jedzenia. Może jednej z miętówek? Pies zaskomlał, spoglądając w górę. Podobnie jak przed chwilą dwójka detektywów, patrzył nieruchomo, jak sparaliżowany, na to, co zwisało z sufitu. Nagle zaszczekał tak głośno, że wydany przez niego dźwięk odbił się echem. Pies wyrwał się z uścisku Blue, podbiegł do kokonów i stanął dokładnie pod ostatnim w rzędzie.
Mills podążył za nim, natychmiast dostrzegając to, co pies musiał zobaczyć kilka sekund wcześniej.
Blue zwerbalizowała jego myśli:
– Żadnych much, Mills.
W rzeczy samej. Żadnych much.
Ten kokon obracał się bardziej niż inne. Wybrzuszenia poruszały się jak palce w skarpetce, a z wnętrza dobiegało pojękiwanie. Mills odpiął palmtop od paska.
– Chryste Panie, Blue! Ktoś wciąż żyje!!!
Ben upewnił się, że toaleta jest pusta, po czym zamknął drzwi od środka.
Naprawdę potrzebował chwili samotności, z dala od fanów, zanim kierownik księgarni zapowie go za pięć minut. Zamknięcie się w łazience z trzema kabinami i czterema pisuarami w zatłoczonej księgarni było przedsięwzięciem – jak by to ujął dziadek Robert – karkołomnym.
Jednak on był zdesperowany.
Ktoś zapukał do drzwi i Ben aż podskoczył. Pot wystąpił mu na czoło.
– Jedną minutkę!
Przez chwilę chodził w tę i z powrotem, a potem zatrzymał się przy umywalce. Gdy wsunął rękę pod kran, poleciała woda. Przyglądał się, jak wpada do odpływu. Na swoje odbicie w lustrze nie spojrzał. Nie przypominał mężczyzny ze zdjęcia z tyłu okładki swojej książki. W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy postarzał się ze stresu.
Minął tylko tydzień od premiery – oznaczanej hashtagiem #urodzinyksiążki – a Strach na Wróble już był numerem jeden na liście bestsellerów „New York Timesa”. Z kolei jego piąta powieść, Puls, otrzymała drugie życie i wskoczyła na dziewiąte miejsce. „Publisher’s Weekly” nazwał nową książkę jego najlepszym jak dotąd dziełem: Gość z Koszmaru zafundował nam festiwal grozy, jaki zdarza się raz na dekadę!
Ben spojrzał na rolexa. Kupił go po tym, jak Pod rządami lata zostało przetłumaczone na trzydziesty język. Dziadek Robert też nosił rolexa. Ben miał ten sam model – Submariner z kolekcji Oyster – z charakterystyczną niebieską tarczą. Zostały mu jeszcze trzy minuty. Ochlapał twarz wodą i wziął kilka głębokich oddechów. Był czas, że nie mógł się doczekać podpisywania książek i spotkań autorskich w przeróżnych miejscach. Zresztą nie tylko on – Amanda i Bri też lubiły jeździć z nim w trasy.
Jak na rodzinę przystało.
Trzy tygodnie temu Clayton Childress, redaktor wszystkich sześciu książek Bena, zadzwonił, by go uprzedzić, że egzemplarz autorski Stracha na Wróble jest już w drodze. To Amanda odebrała telefon. Ben w tym czasie przygotowywał lazanię i zostawił komórkę na wyspie kuchennej. Amanda wzięła ją, zanim zdążył wytrzeć ręce i sam odebrać. Rzucił jej wymowne spojrzenie. Nie odbieraj. Jednak żona je zignorowała i włączyła głośnik. Clayton wysłał książkę kurierem UPS, miała dotrzeć następnego dnia przed południem.
– To twoja najlepsza książka, Ben. Gość z Koszmaru znowu dał nam popalić. Tym razem naprawdę mieliśmy stracha. A jak tam sequel Krzykacz?
Ben odpowiedział wtedy, że do przodu, ale prawda była taka, że sequel, na który Clayton i jego szefowie z McBride & Company tak bardzo się napalili, utknął w martwym punkcie. Ben nie miał nawet połowy. Był w takiej samej sytuacji jak przed oddaniem Stracha na Wróble rok temu.
Dwa tygodnie, Ben.
Po tej rozmowie Amanda bez słowa opuściła kuchnię. Nie zapytała Bena o nową książkę. Wyszła zdecydowanym krokiem, dając mu w ten sposób do zrozumienia, że jest wkurzona. Wkurzona jego prokrastynacją. Wkurzona faktem, że blokada pisarska Bena nie dotyczyła tylko poprzedniej książki. Historia, nad którą teraz pracował, zmierzała donikąd. Cóż za zaskoczenie. Kto by pomyślał. Jego relacja z Amandą wyglądała w ten sposób przez większą część tego roku. Od weekendu, w którym wrócił z Blackwood, starego rodzinnego domu. Wymemłany, zdezorientowany i z cuchnącym, brudnym sumieniem.
W końcu Ben odważył się spojrzeć w lustro. Miał worki pod oczami i skronie przyprószone siwizną. Był za młody na siwienie. Przeczesał dłonią włosy i wypuścił z płuc dwanaście miesięcy napięcia. Już czas. Pora iść. Przećwiczył uśmiech przed lustrem. Od razu przyszedł mu na myśl Joaquin Phoenix jako Arthur Fleck w Jokerze. Upił łyk burbona z piersiówki i wsunął ją z powrotem pod podszewkę płaszcza. Włożył do ust dwie miętówki. Wyłączył kran. Nagle w ciszy zimnej toalety powrócił do niego spanikowany i drżący głos Amandy, który usłyszał po powrocie z weekendu w Blackwood. Ben, coś ty zrobił? To, jak wtedy na niego spojrzała… Jasne, była wściekła, ale przede wszystkim… przerażona. Coś ty zrobił, Ben?
Minuta.
I wtedy usłyszał, że kierownik księgarni trochę się pospieszył.
– Panie i panowie, nadeszła chwila, na którą…
Na chwilę zamknął oczy, odcinając się od głosu zapowiadającego go mężczyzny.
Skup się, Ben.
Poprawił mankiety koszuli i podszedł do drzwi. Otworzył je, przywołując na twarz swój charakterystyczny uśmiech, i natychmiast został przywitany przez tłum. Jakiś palant zaczął klaskać, jakby Ben właśnie zrobił w łazience coś, z czego powinien być dumny. Wciąż czuł w ustach smak burbona. Potrzebował jeszcze jednej miętówki. Postanowił, że wyciągnie ją, kiedy już dotrze do stolika. Przedarł się przez tłum prawie na koniec księgarni – do miejsca, w którym przygotowano dla niego stanowisko. Po drodze starał się ignorować pełne zachwytu szepty i spojrzenia. W końcu udało mu się usiąść za piramidą książek.
Na obwolucie widniał strach na wróble stojący na środku szkolnego boiska. Za nim czerwonawo-pomarańczowy zachód słońca oświetlał ciemne drzewa i zacienione pole kukurydzy. Na łodygach zamiast kolb w łuskach przedstawione zostały dłonie próbujące przebić się przez krępujące je jedwabie. Podobnie jak w przypadku dwóch ostatnich powieści, nazwisko Bena było większe niż tytuł. Kiedyś on i Amanda sobie z tego żartowali. Z jednej strony oznaczało to, że naprawdę mu się udało. Jednak teraz, kiedy litery jego nazwiska przyćmiewały słowa znajdujące się poniżej, tęsknił za czasami, gdy to tytuł i historia wiodły prym, a nie człowiek, który je wymyślił.
Kolejka ciągnęła się aż do sąsiadującej z księgarnią lodziarni Banana Split, która dawała dwadzieścia procent zniżki na gałkę każdemu, kto stał w ogonku po najnowszą książkę Bena Bookmana. Prezenter Fiut Bennington, kolega Amandy z telewizji, który relacjonował to czytelnicze wydarzenie, właśnie przeprowadzał wywiady z wybranymi osobami z kolejki. Był ufryzowany i opalony. Rasowy Ken z głosem Waltera Cronkite’a. Ben doskonale wiedział, że w pewnym momencie podejdzie do niego z pytaniem, na które będzie musiał odpowiedzieć.
– Ten gość to kutas, Amando.
– A z ciebie zazdrośnik.
– O co niby miałbym być zazdrosny? Po prostu nie podoba mi się to, jak się do ciebie uśmiecha.
– Jak? Tak jak ty kiedyś?
Ot, krótka dyskusja w łóżku. Przeprowadzona zeszłej nocy, po tym, jak uprzedziła go, że Richard zajmie się relacjonowaniem spotkania autorskiego. Dalszą część rozmowy toczyli już odwróceni do siebie plecami, z oczami wlepionymi w ścianę.
– Dlaczego w ogóle musicie to relacjonować?
– Bo niewiele więcej dzieje się w Crooked Tree. Przynajmniej z tych pozytywnych rzeczy.
– Dlaczego w takim razie ty się tym nie zajmiesz?
– Ben, jesteś moim mężem, a nie tematem na tapecie.
Może na tym polega problem. Może oboje wyszliby na tym lepiej, gdyby Ben znów był tematem na tapecie.
Zauważył Amandę po drugiej stronie księgarni. Była ubrana w beżową spódnicę do kolan i niebieską bluzkę, która podkreślała jej ciążowy brzuszek. Za dwa miesiące po raz kolejny zostanie ojcem. Tym razem chłopca. Wciąż nie wybrali dla niego imienia. Ledwo poruszyli ten temat. Amanda wyglądała jeszcze lepiej niż w dniu, w którym się poznali. Zachowywała się tak, jakby między nimi wszystko było w porządku. Latała od fana do fana niczym pszczółka, uśmiechając się, rozmawiając i kierując w odpowiednie miejsce. Można by pomyśleć, że to jej spotkanie autorskie. Kiedy oglądało się konta Amandy na Instagramie, Twitterze i Facebooku, nikomu nie przyszłoby do głowy, że mają jakiekolwiek problemy.
Ben rozejrzał się po tłumie w poszukiwaniu córki, Bri, ale jej nie dostrzegł.
Młoda kobieta w dżinsach i workowatej bluzie uśmiechnęła się nieśmiało, wręczając mu książkę.
– Już ją przeczytałam. – Spuściła wzrok, jakby zawstydzona. – Dwa razy.
– Przeczytała ją pani już dwa razy?
– Przepraszam.
– Nie, nie. Proszę nie przepraszać. To i tak dziesięć razy mniej ode mnie.
Roześmiała się.
– Cóż, była świetna. Niesamowita.
Dłoń Bena zawisła w powietrzu, cierpliwie czekał na ciąg dalszy.
– Dla Leslie – powiedziała i przeliterowała imię. – Proszę. Dziękuję.
– Dla Leslie. Proszę i dziękuję. Wszystkiego dobrego… – Zamknął książkę i oddał ją kobiecie. – Powiedziałbym „miłej lektury”, ale już ją pani czytała. Dwa razy. Mam nadzieję, że miała pani po niej koszmary.
To powiedzonko było jego znakiem firmowym. Zwykle towarzyszyło mu mrugnięcie okiem, jednak tym razem postanowił je sobie darować. To był moment, w którym klienci zazwyczaj odchodzili na bok, by dopuścić kolejną osobę, ale Leslie tego nie zrobiła.
– Czy plotki o następnej książce są prawdziwe?
Wzruszył figlarnie ramionami, ponieważ było tyle fałszywych informacji na jego temat, że nie miał czasu łamać sobie głowy tym, o co może chodzić Leslie.
– Czy w końcu będzie o Krzykaczu? O tym, co się stało z zaginionymi dziećmi z Riverdale?
Zmusił się do uśmiechu.
– Będzie pani musiała poczekać i sama się przekonać.
Była urocza, ale cieszył się, gdy sobie poszła. Następne trzy osoby z kolejki okazały się mniej rozmowne. Po raz kolejny zauważył Amandę po drugiej stronie księgarni. Robiła zdjęcia. Po pstryknięciu jednego z nich zauważyła, że Ben obserwuje ją z daleka. Pomachała mu. Zrobiła to dla jego fanów. Na pokaz. Podobnie jak on, wcale nie chciała tu być. Trzy tygodnie temu, mulczując trawnik, czekała na przyjazd kuriera UPS, który miał przywieźć egzemplarz autorski jego książki. Ben obserwował ją przez okno wykuszowe. Jej kręcone, kasztanowe włosy były spięte w luźny kok, a dżinsy podarte na kolanach. Nie miała makijażu. Wyglądała zupełnie inaczej niż kobieta, którą odgrywała każdego dnia przed kamerami. Ta niewymuskana wersja podobała mu się bardziej. Zawsze tak było. Problem polegał na tym, że jego żonie nie. Wbiegła do domu z małą paczką, niosąc ją tak, jakby to była jego pierwsza, a nie szósta powieść. Jakby stanowiła sekret, solidny dowód rzeczowy. Kiedy Amanda wręczyła mu ją w przedpokoju – z plamami cedru na palcach – przygryzła dolną wargę. Robiła to, gdy była podenerwowana lub nie w nastroju. I jeszcze ten złośliwy uśmieszek pod tytułem: „No i co teraz?”.
Najwyższy czas na rozmowę, Ben.
– Nie mogę uwierzyć, że widzę pana twarzą w twarz. – Następna w kolejce fanka wyrwała go z zadumy. – Przyjechałam aż z Tennessee. Wszystko w porządku, panie Bookman?
Nie jestem pokręcony.
Ben zamrugał kilka razy i uśmiechnął się do kobiety, która najwyraźniej była molem książkowym. Napisał jej dedykację, powiedział: „Mam nadzieję, że miała pani po niej koszmary” i podziękował za przybycie.
Pojechałam do Blackwood. Nie byłeś sam w tamtym pokoju, Ben. Widziałam cienie, a nie cień!
Zignorował głos Amandy w głowie i podpisał książki następnym dziesięciu osobom. Kątem oka na godzinie dziewiątej dostrzegł Briannę. Siedziała po turecku na środku alejki z książkami dla młodzieży. Jak na swój wiek była niezwykle dojrzałą czytelniczką. Uśmiechnął się do niej. Była jego opoką. Sercem i duszą. Te kilka tygodni temu olał egzemplarz autorski swojej książki. Nawet go nie otworzył, tylko zostawił na wyspie kuchennej. Książka leżała tam wiele godzin, dopóki Bri nie zapukała do drzwi gabinetu Bena, by wymusić na nim reakcję.
Zaprosił ją do środka razem z Amandą, która nie tylko stała za plecami córki, lecz także za planem mającym na celu nakłonienie go do otwarcia paczki.
Bri odziedziczyła jego niebieskie oczy i dołeczki, a po Amandzie kręcone, brązowe włosy. Uśmiechnęła się rozbrajająco i wyciągnęła przed siebie przesyłkę.
– Tatusiu, zobacz, co przyszło pocztą. To chyba książka.
Ben udał podekscytowanie, zerkając przy tym na Amandę, która stała z rękami skrzyżowanymi na piersi. Otwierając paczkę, naśladował dźwięk werbla, a potem pokazał żonie i córce egzemplarz Stracha na Wróble w twardej oprawie. Na okładce widniały słowa Stephena Kinga: Ben Bookman jest nowym mistrzem horroru. Prawdziwym Gościem z Koszmaru.
Ben wręczył książkę Bri. Zrobiła wielkie oczy. Trudno było stwierdzić, kto miał większe zamiłowanie do literatury, on czy jego córka.
Odwróciła książkę i przyjrzała się dużemu zdjęciu Bena na odwrocie.
– O czym to jest?
– O strachu na wróble, który zabija ludzi.
– Ben – Amanda ostrzegła go zarówno wzrokiem, jak i tonem głosu.
Jednak Bri, niczego nieświadoma, skupiła się na tylnej okładce. Na tacie opierającym się plecami o kolumnę, ze skrzyżowanymi na piersi rękoma. Mężczyźnie o mocnej szczęce, przeszywających niebieskich oczach i falowanych brązowych włosach. Na zdjęciu miał na sobie brązową marynarkę i czarną koszulkę z czerwonym, jakby ociekającym krwią napisem: „Gość z Koszmaru”.
Bri wskazała na zdjęcie.
– Dlaczego się nie uśmiechasz?
– Przecież się uśmiecham.
– Ale na zdjęciu…
– Nie pozwolili mi.
– Dlaczego?
– Ponieważ powinienem zachowywać się jak poważny pisarz, który pisze poważne rzeczy.
– Straszne rzeczy.
– Dokładnie – Ben pochylił się, opierając łokcie na kolanach. – Poważne, straszne rzeczy.
– Lubię straszne rzeczy – powiedziała Bri.
Tym razem to Ben zmierzył Amandę wzrokiem i zmienił ton.
– Wiem, że lubisz.
Amanda odwróciła wzrok. To po części jej wina, że przylgnęło do niego przezwisko Gość z Koszmaru.
Bri przycisnęła książkę mocno do siebie.
– Mogę ją przeczytać, tatusiu?
Ben postukał się w podbródek, jakby w zamyśleniu.
– Hmmm… – Lubił droczyć się z Brianną. Oboje uważali, że to zabawne. W końcu wskazał na nią i powiedział: – Nie.
Roześmiała się i nie drążyła tematu. Jednak właśnie w momencie, gdy Ben miał dodać: „Jesteś na to zdecydowanie za młoda”, Bri zaskoczyła rodziców, mówiąc bez ogródek:
– Pachniesz burbonem.
Był wtorek. Kilka minut po południu. Ben upił łyk z butelki z wodą. Właśnie zajął się kolejnymi dziesięcioma osobami z kolejki. Podpisywał i mówił na autopilocie. I wtedy jego uwagę przykuł mężczyzna stojący kilkanaście osób przed nim. Miał na głowie pomarańczową czapkę marki John Deere naciągniętą nisko na czoło. Był ubrany w białą koszulę z kołnierzykiem na guziki. Wystawała z workowatych, opadających dżinsów. W oczy rzucały się również wysłużone, ciężkie buciory; prawy był rozwiązany. Ben wypił więcej wody, nie spuszczając oczu z mężczyzny w czapce. Z jego opalonej, pooranej bruzdami twarzy, pokrytej kilkudniowym siwiejącym zarostem. Z wielkich dłoni z grubymi palcami i brudnymi paznokciami. W przeciwieństwie do całej reszty mężczyzna nie trzymał w ręce egzemplarza Stracha na Wróble.
– Jak to, skończyłeś książkę? Ben? Czy to jakiś żart? – powiedziała jego agentka, kiedy w panice zadzwonił do niej z Blackwood przed powrotem do domu z tamtego weekendu.
– Po prostu ją przeczytaj, Kim – wysyczał. – Jest gotowa.
– Ben? To ponad sto tysięcy słów. I to sporo ponad. Napisałeś to wszystko w jeden weekend?
– Skończyłem w jeden weekend. Nie przyjechałem tu z niczym.
Specyficznego mężczyznę dzieliło teraz od Bena już tylko pięć osób. Facet był wyraźnie spięty. Bawił się czapką i obgryzał paznokcie. Im bardziej zbliżał się do początku kolejki, tym bardziej był niespokojny.
Ben ponownie spojrzał w stronę działu dla młodzieży w poszukiwaniu córki, ale bez skutku. Nie namierzył Bri. Gdy składał podpis, ręka mu zadrżała, przez co schrzanił całą dedykację. Przeprosił i zaczął pisać od nowa w innym egzemplarzu.
Mężczyzna w czapce był coraz bliżej.
Amanda również zauważyła tego faceta z drugiego końca księgarni i już namierzyła ochroniarza. Nie byłby to pierwszy szalony fan wyproszony ze spotkania autorskiego Bena Bookmana – jego twórczość często przyciągała dziwaków. Mężczyzna rozejrzał się dookoła, jakby spodziewał się zasadzki. Jego ruchy stawały się coraz bardziej nerwowe. Ochroniarz ruszył na odsiecz od strony kawiarni, ale zanim zdążył podejść wystarczająco blisko, mężczyzna w czapce przepchnął się w kolejce i stanął przed stolikiem Bena.
Bookman czekał w gotowości. Starał się nadmiernie nie panikować. Zamiast tego był gotów do ewentualnej obrony. Mężczyzna pochylił się do przodu i rozłożył grube ręce na drewnianym blacie stołu niczym gigantyczne rozgwiazdy.
– Jak to zrobiłeś?
Ben trzymał się twardo, ale rzucił zbliżającemu się ochroniarzowi wymowne spojrzenie.
– Jak „co” zrobiłem?
– Wiesz, co zrobiłeś. – Wskazał na stos książek. Na okładkę Stracha na Wróble. – Od roku nie mogę zmrużyć oka, ty sukinsynu.
– Ochrona! – zawołał Ben, głównie po to, by zaskoczyć mężczyznę, choć na chwilę go zatrzymać i dać sobie czas na znalezienie pokojowego wyjścia z tej sytuacji. Jednak swoim krzykiem jedynie ostrzegł szaleńca. Ten odwrócił się z zaciśniętą pięścią wielkości małej dyni i uderzył zbliżającego się ochroniarza w klatkę piersiową. Cios powalił go na podłogę. Znokautowany ochroniarz z trudem łapał oddech.
Mężczyzna w czapce ponownie skierował wzrok na Bena.
– Ukradłeś mój koszmar, Benie Bookmanie. – Jego gniewny, surowy wyraz twarzy nagle złagodniał, broda zaczęła drżeć. Wyciągnął rewolwer spomiędzy fałd rozchełstanej odzieży. Klienci zaczęli krzyczeć. Jednak zamiast wycelować broń w Bena, mężczyzna przyłożył lufę do własnej twarzy.
– To twoja wina, chłopie.
I pociągnął za spust.
Drzwi sypialni otworzyły się ze skrzypnięciem.
Na twardej, drewnianej podłodze słychać było ciężkie kroki. Ben zamknął oczy i udawał, że śpi. Czekał tylko, aż zgięty knykieć dziadka dotknie jego łopatki.
– Obudź się, Benjaminie. Pokażę ci coś.
Jego siostra Emily spała po drugiej stronie pokoju, a brat Devon w sypialni na końcu korytarza. Polecono mu, by ich nie budził.
Wysunął nogi spod kołdry. Światło księżyca rzucało na podłogę cienie. Ben wyobrażał sobie, że to palce, a nie gałęzie rosnącego na zewnątrz dębu.
Dziadek Robert czekał na niego na drugim półpiętrze. Otulały go kłęby waniliowego dymu z fajki. Blask świecy, którą dziadek trzymał w prawej dłoni, podkreślał bruzdy na jego policzkach, biały zarost i niebieskie oczy. Druga ręka spoczywała na balustradzie zakrzywiającej się w dół – w stronę głębszej ciemności. Gdy dotarli na pierwsze półpiętro, płomień świecy zafalował i zgasł. Ciemność wywołała u Bena dreszczyk emocji, lecz nie trwała długo. Zręcznie, jak przystało na wytrawnego magika, dziadek Robert zapalił świeczkę zapalniczką Zippo. Ben słyszał ją i czuł, ale nie widział. Wiedział tylko, że dziadek trzymał zapalniczkę w kieszeni szlafroka.
Staruszek uśmiechnął się do Bena i ruszył dalej, zgarbiony, w kierunku parteru, trzymając mosiężny świecznik tak stabilnie, jakby był o połowę młodszym mężczyzną. Przeszli na palcach obok zamkniętych drzwi pokoju, w którym spali rodzice Bena.
Wiatr zaczął napierać na dom i Ben usłyszał szepty. Podłogi skrzypiały. Wyobrażał sobie, że ktoś po nich chodzi. Jego dłoń zjechała po rzeźbionej balustradzie. Główna klatka schodowa wiła się leniwie po spirali w kierunku holu i nisko wiszącego kandelabru oświetlającego mozaikę na podłodze. Ben podążył za dziadkiem ciemnym korytarzem. Ściany, jak prawie wszystkie w tym domu, były całkowicie zasłonięte regałami z książkami, sięgającymi od podłogi aż po sufit. Miały drabinki, które przesuwały się po dobrze nasmarowanych prowadnicach, dając natychmiastowy dostęp do ogromnego, eklektycznego zbioru książek.
Ben zobaczył światło księżyca w pokoju na końcu korytarza.
Słyszał ptaki.
Udawał, że jest cieniem dziadka, gdy zbliżali się do tego pokoju.
Pokoju z drzewem bez liści.
Z książkami bez słów.
Detektyw Mills zasnął w fotelu w sali konferencyjnej. Odchylił się do tyłu i chrapał pośród stosu papierów i zdjęć ze sprawy Petersonów rozrzuconych na stole tak, jakby przez pokój przeszło tornado.
Obudził się, gdy komendant Givens kopnął w próg drzwi.
– Mills! Idź do domu i prześpij się trochę.
Dokładnie to samo powiedziała mu Blue, zanim opuściła komisariat dwadzieścia minut temu.
Komendant Givens ponownie zajrzał do pokoju i dodał:
– To jest rozkaz.
Słowa Blue były z kolei rozkazem córki skierowanym do ojca, by sprytnie odwrócić uwagę od pytania, jakie zadał jej tuż przed tym, jak wyszła z sali konferencyjnej.
– Będę mógł jakoś niedługo zobaczyć wnuki?
Po tych słowach najpierw zapadła cisza, potem Blue głośno wypuściła powietrze, a następnie odwróciła wzrok. Nie powiedziała ani „tak”, ani „nie”, ani nawet „może”. Po prostu:
– Idź do domu i prześpij się trochę.
Zanim Mills znalazł się w samochodzie, zdążył ziewnąć dwa razy. Ośmiokilometrową drogę do domu pokonywał ostrożnie, często energicznie mrugając i otwierając szeroko oczy. To był jego rytuał. Zapoczątkował go wiele lat temu, aby nie zasnąć za kierownicą. W radiu leciało Sympathy for the Devil Rolling Stonesów – to byłby odpowiedni tytuł dla zdjęć, które zostawił w sali konferencyjnej. Minęły już dwa tygodnie, odkąd znaleźli w stodole rodzinę Petersonów. Porąbaną na kawałki i umieszczoną w kokonach. Dwa tygodnie i wciąż żadnych tropów. Petersonowie zostali zamordowani w swoim domu. Krwawe odciski butów rozmiar piętnaście znajdowały się zarówno w kuchni, na korytarzu oraz schodach, jak i we wszystkich sypialniach na piętrze. Jednak najbardziej widoczne były w jadalni, w której kokony musiały zostać wciągnięte na stół i zaszyte. Następnie przeniesiono je do stodoły. Jeden po drugim. Funkcjonariusze znaleźli cztery martwe ćmy na stole i pół tuzina żywych, trzepoczących skrzydłami, w zamkniętej sypialni Petersonów.
Mills w życiu nasłuchał się już wielu porzekadeł o ćmach. O tym, co reprezentują, co oznacza ich obecność i tak dalej, ale niewiele z tych powiedzonek miało pozytywny wydźwięk. Trzymał więc gębę na kłódkę, gdy komendant Givens zapytał, co myśli o znalezionych ćmach, zarówno tych martwych, jak i żywych. Mills burknął, że nic nie myśli, zajął się swoimi sprawami i starał mentalnie zdystansować. Jednocześnie szukał głębszego znaczenia i mimowolnie drążył ten temat w głowie. Jak zawsze.
Opuścił szybę, wpuszczając do auta rześkie, jesienne powietrze. Napełniwszy nim płuca, wyczuł zapach palonych liści i grillowanego mięsa. Mills usłyszał kiedyś, jak pewien turysta porównał Crooked Tree do sennego, fikcyjnego miasteczka Mayberry. Tyle że jeśli chodzi o przestępczość, Crooked Tree było bliższe Gotham, a Mills uważał się bardziej za Batmana niż Andy’ego Griffitha. Do tego nie widział w otoczeniu godnego odpowiednika Barneya Fife’a.
Drogi były puste. Większość mieszkańców miasteczka poszła do księgarni na spotkanie autorskie Bena Bookmana. To dlatego Sam – pozwoliła mu, by poza godzinami pracy nie nazywał jej detektyw Blue – opuściła komisariat policji w takim pośpiechu. Z jakiegoś niezrozumiałego dla niego powodu była fanką Bena Bookmana. Oczywiście przed wyjściem nie omieszkała zapytać go o emeryturę. Ostatnimi czasy robiła to codziennie. Nie przepadała za tym, że Mills wiecznie odpływa gdzieś myślami i snuje się dookoła, kulejąc.
Po prostu nie wyglądasz za zdrowo, Mills.
Emerytura nie wchodziła w grę. Wolałby już zginąć na służbie. Nikt inny na komisariacie nie miał tak dobrych statystyk jak on: osiemdziesiąt dziewięć procent rozwiązanych spraw. Crooked Tree potrzebowało go teraz tak samo jak kiedyś. Jak zawsze. Wskaźnik przestępczości tego zaledwie sześciotysięcznego miasteczka często przewyższał statystyki dotyczące dużych miast, a ten rok był jednym z najgorszych. Włamania. Przemoc domowa. Napady agresji. Pięć miesięcy temu – po tym, jak prawie przez pół roku dochodziło do włamań, wyskakiwania z szaf i spod łóżek w celu straszenia dzieci – Mills w końcu złapał odpowiedzialnego za te czyny szaleńca, którego jedna z gazet ochrzciła Boogeymanem. Naprawdę nazywał się Bruce Bagwell i z zawodu był hydraulikiem. Poza straszeniem na śmierć – z twarzą pomalowaną w brązowo-czarne pionowe pasy i czerwoną farbą wokół oczu oraz ust – nigdy nikogo nie skrzywdził. Był całkiem nieszkodliwy. Jednak kiedy sędzia zapytał, co planuje robić, gdy go wypuszczą, odpowiedział, że straszyć więcej dzieci. I tego samego popołudnia został wysłany do szpitala psychiatrycznego Azyl Oswalda w celu przeprowadzenia szczegółowej oceny stanu jego zdrowia psychicznego. W opinii lekarzy tej placówki Bruce był – jak to ujęła Blue – „pieprzonym świrem”.
Jednak sprawa, która ostatnio najbardziej leżała Millsowi na sercu, dotyczyła zaginięcia dziewczynki. Blair Atchinson zniknęła ze swojego podwórka nieco ponad trzy tygodnie temu. W ciągu ostatniej dekady (a może trochę ponad?) w Crooked Tree zaginęło kilkoro dzieci. Między uprowadzeniem Blair a poprzednim takim przypadkiem, siedmioletniego Matta Jacobsona, minęły prawie cztery lata. Po chłopcu słuch zaginął. Podobnie zresztą jak po innych dzieciach, które zniknęły przed nim. Do niedawna Mills miał nadzieję – a wręcz zakładał – że porwania się skończyły.
Mylił się.
A teraz jeszcze to.
Horror, który zastał w domu i stodole Petersonów, stanowił najbardziej dziwaczne miejsce zbrodni, jakie kiedykolwiek widział.
Te ręcznie szyte kokony.
Mills podniósł szybę w samochodzie. Miał już serdecznie dość powietrza Crooked Tree. Gdy zbliżał się do domu, mieszanka ritalinu i adderallu, którą połknął przed opuszczeniem komisariatu, obudziła w nim czujność.
Żwirowy podjazd wił się między wysokimi dębami i sosnami. Mills zatrzymał się przed domem w stylu ranczerskim, który dzielił z Lindą przez trzydzieści dziewięć lat małżeństwa. Niedługo byłoby czterdzieści, gdyby osiem miesięcy temu nie padła twarzą na stół kuchenny. Martwa.
W trakcie wybuchu śmiechu.
W trakcie naszej wieczornej gry w Uno.
Mills zamknął samochód i wszedł do środka. Powiesił kurtkę na wieszaku obok drzwi, a następnie zamknął je na łańcuch i zasuwę. Samantha miała rację – potrzebował odpoczynku. Jego dziesięcioletnie zmagania z narkolepsją sprawiły, że był niezmiernie zmęczony w ciągu dnia. Zaburzenie rozwinęło się u niego późno. Według lekarza było konsekwencją dekad niewłaściwej higieny snu. Jednak bezsenność nie pozwalała Millsowi zmrużyć oka przez większość nocy. A od śmierci Lindy było tylko gorzej.
W kuchni panował bałagan. Od zlewu po płytę kuchenną. Linda nazywała go niechlujem i musiał przyznać, że w pełni zasługiwał na to miano. Ćma przeleciała wzdłuż sufitu i usiadła na uchwycie baterii kuchennej. Mills ściągnął packę na muchy z haczyka i zabił nocnego motyla jednym uderzeniem. Te cholerstwa potrafiły teraz wychodzić za dnia, dlatego ćmy znalezione w domu Petersonów nie były zbyt niepokojącym zjawiskiem. Martwy owad upadł na podłogę zaledwie kilkanaście centymetrów od tego, którego Mills zabił i zamierzał zmieść zeszłej nocy. Znalazł szufelkę i wyrzucił obie martwe ćmy do śmieci. Inwazja? Zasadzka? Zwał jak zwał, ale choćby wezwał niezliczoną ilość firm zajmujących się dezynsekcją, ćmy zawsze wracały. I to właśnie z myślą o nich trzymał packę w każdym pomieszczeniu domu.
Przygotował sobie pizzę pepperoni z mrożonki. Zjadł ją w salonie, z nogami na stoliku do kawy i puszką coli w ręku. Powinien tu odkurzyć. Na dywanie przed telewizorem leżała kolejna martwa ćma. Powinien też zetrzeć kurze, ale od rozpoczęcia śledztwa w sprawie Petersonów potrzebował śmiechu, a nie sprzątania. Dlatego też – z solami amfetaminy krążącymi w organizmie – zaczął oglądać po nocach powtórki Kronik Seinfelda.
Wprawdzie usnął w piątej minucie seansu, ale ta drzemka nie trwała długo. Z objęć Morfeusza wyrwała go cola, którą wylał sobie na spodnie. Odpłynął raptem na kilka minut. Tak to już z nim było. Gdy tylko udawało mu się zasnąć, nie potrzebował dużo czasu, by osiągnąć fazę REM. Dlatego kiedy czuł, że robi się senny, zawsze starał się nie kłaść. Chyba że był w pełni przygotowany na to, co może nastąpić. Na leżąco koszmary pojawiały się częściej i okazywały się bardziej dotkliwe. Jednak od wielu dni właśnie na to miał ochotę – położyć się.
Zapaść w głęboki sen.
Odłożył naczynia na stertę obok zlewu i obiecał sobie, że jutro je pozmywa. Stół kuchenny nazbyt go kusił. Mills nalał sobie dwie porcje Old Forestera z lodem. Usiadł przy kwadratowym, drewnianym stole, na którym leżały karty Uno. Nie włożył ich do pudełka od tamtego wieczoru. Obok kart stała buteleczka. Zdjął z niej nakrętkę i wytrząsnął na dłoń cztery tabletki nasenne.
Odłożył jedną z powrotem i zakręcił buteleczkę. Trzy wystarczą.
Rozluźnił się po dwóch i pół – dawce, którą brał okresowo od miesięcy. Rozgryzł tabletki, żeby szybciej przedostały się do krwiobiegu. Skrzywił się, bo były gorzkie, i popił je wodą z kranu.
Na stole wciąż czekał na niego burbon. Pozostanie nietknięty, dopóki nie wyleje go rano. Potasował i rozdał karty dla siebie i Lindy. Rozegrał partię na dwa fronty. Przegrał. Potasował i rozdał ponownie. Po dwudziestu minutach i trzech partyjkach Uno powieki zaczęły mu ciążyć i na pierwszy plan znów wysunęła się praca.
Nierozwiązana sprawa zabójstwa Petersonów.
Przerażające szczegóły zbrodni, które, o dziwo, udało mu się zachować w tajemnicy przed mediami. Nawet pomimo licznych prób dotarcia do prawdy poczynionych przez tę ładną prezenterkę wiadomości Amandę Bookman. Nawet pomimo jej zaawansowanej ciąży. Oba kanały informacyjne Crooked Tree relacjonowały masakrę rodziny Petersonów przez wiele dni. Podobnie zresztą jak wszystkie krajowe gadające głowy. Jednak w końcu zainteresowanie mediów znacznie osłabło. Zwłaszcza gdy dziennikarze zdali sobie sprawę, że policja nie zamierza podać żadnych szczegółów odnośnie do tego, co tak naprawdę zastała w stodole.
Za zamkniętymi drzwiami – ze względu na znalezisko pod ciałami w kokonach – nazywano tę sprawę „Strachem na Wróble”. Do publicznej wiadomości podano jedynie, że Petersonowie zostali zamordowani, znalezieni w stodole i z całej rodziny przeżyła tylko jedna osoba – córka. Dziesięcioletnia Amy. Nie miała nawet najmniejszego draśnięcia. Nadal przebywała w szpitalu, dochodząc do siebie po przebytym szoku. I wciąż nie powiedziała ani słowa. Od momentu, kiedy została wyciągnięta z ręcznie pozszywanych łusek kukurydzy niczym spragniony świeżego powietrza przerażony noworodek, detektyw Blue odwiedzała ją każdego ranka. Jak ocenili biegli – i na podstawie stanu, w jakim znajdowały się cztery poćwiartowane ciała – Amy wisiała tam przez kilka dni: minimum dwa, maksimum cztery. Została zaszyta z jabłkiem, dwoma bananami i butelką wody, którą sobie racjonowała. Gdy rozcięto kokon, zostały jej góra dwa łyki. W przeciwieństwie do reszty rodziny związano ją kocem, by nie mogła się uwolnić.
Morderca chciał, by dziewczynka została znaleziona żywa i opowiedziała, co się stało.
By siać strach.
Tabletki nasenne zmieszały się już z resztkami soli amfetaminy.
Telefon zaczął bzyczeć, ale Mills był zbyt zmęczony, by odebrać. Miał strasznie ciężką głowę. Czuł się tak, jakby przez mózg przeszedł mu huragan. Podniósł karty Uno i rozegrał kolejną partię. Linda znów wygrała.
– Ale nie powiedziałaś „uno” – zauważył na głos, chichocząc. Wirowało mu w głowie. Nagle przestał się śmiać, zdając sobie sprawę ze stanu, w jakim się znajduje. Czuł się godny politowania. Żałosny. Postawił w notatniku ptaszek w kolumnie Lindy. Miała już przewagę dwunastu wygranych. Nagle Mills poczuł, że na usta cisną mu się słowa:
– Jepson Heap.
Tyle że nie znał żadnego Jepsona Heapa.
Strachy na wróble mają straszyć. Taka ich rola, Blue.
Wstał od stołu.
– Dobranoc, Lindo.
Wychodząc z kuchni, niechcący przewrócił krzesło. By dojść do sypialni, musiał opierać się o ściany korytarza. Z trudem poradził sobie z klamką drzwi, które następnie zamknął kopniakiem, i zwalił się na łóżko. Część tego, co zwisało z sufitu, otarła się o jego głowę, gdy próbował wgramolić się pod kołdrę. Łóżko było niepościelone. Istny barłóg. Przewrócił się na plecy, po czym wbił wzrok w sufit. Powieki miał coraz cięższe.
Według jego ostatnich obliczeń miał już dziewięćdziesiąt cztery łapacze snów. Większość z nich wisiała pod sufitem, przytwierdzona gwoździami lub pinezkami. Spływały z niego jak krople wody, kołysząc się niczym wyciszone dzwonki wietrzne. Niektóre łapacze były skórzane, inne plastikowe lub drewniane. Wszystkie z siecią potrzebną do złapania tego, co miało nadejść. Mills przybijał łapacze snów do ścian i okien. Parę wisiało na ramkach oprawionych obrazów, kloszach lamp, a nawet na komodzie – po jednym na każdej z pięciu szuflad.
Trzy łapacze snów na zagłówku i tyle samo u jego stóp.
Mills energicznie zamrugał kilka razy.
Po drugiej stronie pokoju, na parapecie, wylądowała ćma.
Jeden łapacz snów pod łóżkiem.
Kolejne dziesięć w łazience.
– Mamo…
– Tak, Winny?
– Dlaczego to się nazywa łapacz snów, skoro ma łapać koszmary?
– Nie wiem, skarbie. To tylko nazwa.
– A co, jeśli nie zadziała?
– Zadziała, Winny. A teraz zamknij oczy i śpij.
Potem Mills przeniósł się myślami do innego miejsca i czasu. Młody psychiatra o płowych włosach siedział koło niego na drewnianym krześle z twardym oparciem i poklepywał go po głowie.
– Zamknij oczy i zrelaksuj się – powiedział do niego.
Tak też Mills zrobił.
– Miłych snów, Winchesterze. Miłych snów.
Ben siedział zgarbiony w fotelu biurowym, wpatrując się w twarde deski między swoimi bosymi stopami. Włosy miał wciąż mokre po prysznicu, który wziął kilka minut wcześniej na prośbę Amandy. Przypominała mu o tym od ich powrotu z księgarni. Dał się ubłagać dopiero, gdy przechodząca obok niego Bri zapytała niewinnie, co ma we włosach. Kiedy padł strzał, była pochłonięta stosem książek dla wczesnych nastolatków. Dzięki Bogu. Pomacał się po głowie drżącymi rękoma i wśród sztywnych od zaschniętej krwi włosów wyczuł drobne kawałki kości czaszki samobójcy. Wtedy postanowił wziąć prysznic. Stał pod gorącym strumieniem tak długo, aż jego serce przestało walić jak młotem.
– Gdzie Bri? Chcę się z nią zobaczyć, zanim pojadą.
Amanda oparła się o regał z książkami.
– Już pojechali, Ben.
– Dlaczego nie poczekali, aż wezmę prysznic?
– Mama i tata bardzo się spieszyli. Też mają niezłego stracha. Na zewnątrz są reporterzy.
– Przecież ich wszystkich znasz. Może im powiedz, żeby się odpierdolili?
– Ben, to dla nich łakomy kąsek. W końcu facet odstrzelił sobie łeb na środku księgarni.
Ben oparł łokcie na kolanach. Amanda przewijała aktualności na swoim iPhonie, a on przeglądał półki z książkami. Tłumaczenia na ponad czterdzieści języków. Książki w twardej oprawie. W miękkiej. Audiobooki. Wersje filmowe. Trzy lata temu Pod rządami lata było prawdziwym hitem. Ekranizacja Pulsu będzie mieć premierę na wiosnę. Krążyły już plotki o filmowej wersji Stracha na Wróble. Chciał tego. Przydomka Gość z Koszmaru, sławy… Chciał tego wszystkiego. Pragnął tego, odkąd dziadek Robert wziął go za rękę jako małego chłopca i oprowadził po wszystkich pokojach w Blackwood. Zapoznał z tysiącami książek w swojej kolekcji. „Wszystkie do twojej dyspozycji, Benjaminie”.
– Widziałeś ją? W księgarni?
– Kogo?
– Jennifer. Była tam przez chwilę. Miała na sobie czapkę Yankees. Jakby chciała wtopić się w tłum.
Na dźwięk imienia stażystki, która później została nianią ich dziecka, serce podskoczyło mu do gardła. Ale nie, nie widział jej. Jennifer Jackson, obecnie studentka ostatniego roku anglistyki, nagle i bez wyjaśnienia zrezygnowała z pracy tydzień po powrocie Bena z Blackwood. Tydzień po weekendzie, który pamiętał jak przez mgłę. Amanda obwiniała go o odejście niani. Jennifer była dla niej jak młodsza siostra. Opuściła ich dom tak raptownie, że zostawiła część swoich książek i ubrań w pokoju gościnnym na piętrze. Nadal tam leżały.
– Nie wygląda dobrze.
– Nie zauważyłem jej.
– Wiem, że do niej dzwonisz.
Ugryzł się w język, by nie powiedzieć tego, co cisnęło mu się na usta.
Jesteś cholernie pokręcony, Ben.
– Może i tak – wymamrotał.
– Co może i tak?
– Nic.
Kilka tygodni temu, po tym, jak Bri poszła się bawić, Amanda wyrwała mu z rąk egzemplarz autorski Stracha na Wróble. Miała w zwyczaju czytać tylko pierwszy rozdział każdej z jego książek, aby upewnić się, że ma to „coś” i jest wciągająca. Do porządnej lektury powieści Bena wzięła się tylko raz – w przypadku jego debiutu. Dzień przed tym, jak się poznali. Miała przeprowadzić z nim wywiad w programie śniadaniowym swojej stacji i musiała się przygotować. To było wiele miesięcy przed tym, jak oboje zdobyli rozgłos.
– Więc… jaki jest twój największy pisarski cel? – zapytała go wtedy.
– Straszyć ludzi – odpowiedział, pochylając się w stronę kamery. – Chcę, żeby mieli przeze mnie koszmary – wypowiadając te słowa, uśmiechnął się, ale mówił śmiertelnie poważnie.
Zachichotała, a on momentalnie zakochał się w tym śmiechu.
Nazwała go przed kamerami Gościem z Koszmaru i dwa dni później poszli na pierwszą randkę. Przyznała wtedy, że ze względu na krwawe oraz odrażające sceny przebrnęła jedynie przez połowę jego powieści i zgodziła się na kolację tylko dlatego, że po prostu „musi się dowiedzieć”.
– Czego musisz się dowiedzieć? – zapytał, pochylając się nad stołem z drogim sushi. Był nią równie zaintrygowany jak ona nim i miał nadzieję, że znów zachichocze, ponieważ za pierwszym razem z zachwytu prawie stanęło mu serce.
– Co cię nakręca – powiedziała, przygryzając dolną wargę i wpatrując się w niego szmaragdowozielonymi oczami.
Kiedy zobaczył egzemplarz autorski Stracha na Wróble oparty na delikatnym wybrzuszeniu, które wkrótce miało stać się ich drugim dzieckiem, z bólem przypomniał sobie tę pierwszą randkę. Jej niewinność. Zadał wtedy Amandzie proste pytanie:
– Dlaczego akurat ta książka? Czemu chcesz ją przeczytać?
– Żeby dowiedzieć się, co cię nakręca.
– To powieść, a nie biografia, Amando.
Przeczytała Stracha na Wróble w dwa dni. Po skończeniu lektury od razu odłożyła książkę na najbliższy stolik i z kamienną twarzą wlepiła wzrok w kominek.
Ben stał wtedy w drzwiach. Czekał. W końcu nie był już w stanie.
– No i jak?
– Dobra książka.
– Tylko tyle?
– Cholernie dobra.
Jednak zaraz potem, nie podnosząc na niego wzroku, dodała:
– Jesteś cholernie pokręcony, Ben.
To zabolało. Wciąż bolało. To wszystko przez Blackwood. Przez te wszystkie wakacje, które spędzał tam ze starszą siostrą Emily i młodszym bratem Devonem.
Cholernie pokręcony. Tak samo jak tatuś. Niedaleko pada jabłko od jabłoni.
– Amando? – Ben czekał, aż na niego spojrzy. – Amando…
Wysłała esemesa i podniosła wzrok:
– Co?
Bił się z myślami.
Powiedz jej, że ją kochasz. Że nie jesteś cholernie pokręcony.
– Czasami nie jest mi łatwo rozmawiać – stwierdził.
– Czasami? Cały czas gdzieś odpływasz, Ben. Robisz to zawodowo.
– Jestem pisarzem, Amando. Dużo czasu spędzam w swojej głowie.
– Chciałabym wiedzieć, co w niej siedzi. Chociaż chyba powoli zaczynam łapać. Coś w stylu Jacka Torrance’az Lśnienia.
Po tych słowach milczeli oboje, każde pogrążone w myślach. Potem Amanda wróciła do telefonu.
– Z kim piszesz? – zapytał Ben.
Spojrzała w górę.
– Z nikim. Ze wszystkimi. Chyba zdajesz sobie sprawę, że gdybym nie była twoją żoną, stałabym tam, na zewnątrz, z całą resztą, prawda? Tak więc wybacz mi ten młyn. Mój telefon się przegrzewa. Nie zdziw się, jeśli zaraz wybuchnie. – Już miała wyjść z jego gabinetu, ale nagle zatrzymała się przy drzwiach. – Siedzisz tu całymi dniami i gapisz się w ekran. Nie robisz absolutnie nic. Ale coś tam się kłębi… gotuje pod kopułą. Jennifer to widziała. Bała się ciebie, Ben. Wtedy, kiedy odeszła. Nie wiem, co się stało…
– Amando… Mówiłem ci przecież…
– Wszyscy – Amanda powiedziała to podniesionym głosem, ale zaraz nieco się uspokoiła – się ciebie boimy. Od śmierci dziadka Roberta nie jesteś sobą.
Ponownie ruszyła w stronę drzwi.
– To, co piszę… to tylko słowa. Papier przyjmie wszystko.
Zaśmiała się cicho i oznajmiła:
– Znowu lunatykujesz. Kiedy nie piszesz, jest gorzej.
– Czy ja…?
– Nie – odpowiedziała szybko. – Nic z tych rzeczy. Nawet mnie nie tknąłeś. Stałeś na podwórku i gapiłeś się na las. Wołałeś Devona.
Przeczesał włosy, po czym pozwolił im swobodnie opaść.
– Rany, Amando… przepraszam.
– Nie odzobaczę tego, co widziałam w tamten weekend, Ben.
Krew na jego koszuli. Ubranie przesiąknięte dymem papierosowym. Dlaczego był tam jej samochód? Przez trzy dni Ben był niedostępny. Zręcznie unikał jej pytań.
Amanda dokończyła myśl.
– I nie odzobaczę tego, co widziałam dziś wieczorem. Kim był ten mężczyzna, Ben?
– Mówiłem ci. Nigdy wcześniej go nie widziałem. I to samo powiedziałem detektyw Blue.
Spojrzała na swojego iPhone’a, przewinęła coś kciukiem, wysłała szybkiego esemesa, a następnie przeczytała na głos:
– „W jego ciężarówce znaleźli portfel i dowód osobisty. Nazywał się Jepson Heap. Miał sześćdziesiąt pięć lat. Był rolnikiem. Uprawiał pszenicę. Miał trzech synów, sześcioro wnucząt i czterdziestodwuletnią żonę Trudy”. Tylko o co mu chodziło? Co miał na myśli z tym: „Ukradłeś mój koszmar”?
– To był jakiś szurnięty fan, Amando. Czytałaś Misery? Pamiętasz, oglądaliśmy to razem? Z Kathy Bates. „Jestem twoją największą fanką”.
– On nie był fanem, Ben. Dla niego twoja książka to nie „tylko słowa”. Boże, jak ja nienawidzę tego miejsca.
– Którego miejsca?
– Blackwood – powiedziała jakby z wyrzutem, że zadaje takie głupie pytanie. – Zgadzam się z twoją siostrą. Proponuję spalić cały ten dom.
– To nie Blackwood odstrzeliło temu człowiekowi głowę.
Uniosła brwi, jakby chciała powiedzieć: „Jesteś pewien?”. Ping. Dostała esemesa. I jeszcze jednego. A potem trzy kolejne. Jednego po drugim.
– Kto to? – zapytał Ben. – Co się stało? Chodzi o Bri?
Wtedy telefon Amandy zadzwonił. Odebrała.
– Tak. Co? Kiedy?
Ben poszedł za nią korytarzem do kuchni, gdzie chodziła w tę i z powrotem. Jakby nie wiedziała, co ze sobą zrobić.
– Amando? Czy coś się stało Bri?
Był wystarczająco blisko, by usłyszeć głos Richarda Benningtona.
Amanda odsunęła się od Bena. Zacisnęła mocno zęby i włączyła mały telewizor wiszący na ścianie za kącikiem jadalnym.
Na ekranie pojawił się Fiut Bennington z najnowszymi wiadomościami i ostrzeżeniem przed drastycznymi opisami, jakie miały się za chwilę pojawić w materiale. To musiała być powtórka transmisji na żywo sprzed kilku chwil. Amanda rzuciła pilota na wyspę i wyszła z kuchni, żeby sam zobaczył, o co chodzi. Dała wyraźnie do zrozumienia, że nie chce dłużej przebywać z nim w jednym pomieszczeniu. Na ekranie telewizora Ben zobaczył dom na farmie otoczony werandą. W tle znajdowało się pole kukurydzy. Potem pokazane zostały zdjęcia młodej pary – na oko po trzydziestce. Uśmiechnięci Billy i Allison Reynoldsowie. Kilka godzin temu znalezieni martwi na swojej przeszklonej werandzie.
– Nie – podszedł do telewizora z szeroko otwartymi oczami i sercem próbującym wyskoczyć z piersi. – Nie.
– Ręcznie szyte kokony z suszonych łusek kukurydzy – powiedział Fiut Bennington w wiadomościach – były wystarczająco mocne, by utrzymać ciężar dwóch dorosłych osób. Kobieta w…
– …szóstym miesiącu ciąży – powtórzył za dziennikarzem Ben. – Nie!
Zrobiło mu się niedobrze. Ledwo zdążył dobiec do zlewu przed zwróceniem treści żołądka. Następnie puścił wodę i jednocześnie uruchomił młynek do odpadków. Na ekranie Fiut Bennington właśnie miał ujawnić kolejne makabryczne szczegóły, lecz w tym momencie został uciszony przez policję Crooked Tree.
Jednak Ben już je znał.
Amanda ponownie weszła do kuchni, z oczami czerwonymi od płaczu. Trzymała się na odległość wyspy kuchennej. Stała na progu, gotowa w każdej chwili się wycofać, gdyby zaszła taka potrzeba.
Zaczął iść w jej stronę. Wyciągnęła przed siebie rękę, by nie podchodził bliżej.
– Co powiedział? Amando? Co znaleźli w tym domu?
– Chyba dobrze wiesz, prawda?
– Niby skąd?
– Ponieważ to wszystko jest jak żywcem wyjęte z twojej pieprzonej książki, Ben. Każdy szczegół. A to oznacza, że morderstwo Petersonów… O Boże, Ben.
Zrobiła się biała jak kreda. Jakby też miała zaraz zwymiotować. Potrafił rozpoznać u niej ten stan. W końcu dwa pierwsze miesiące tej ciąży spędziła w łazience.
– Petersonowie… – wymamrotała. – To dlatego policja nabrała wody w usta.
Spojrzała prosto na niego. Na wskroś.
– Nadal uważasz, że „to tylko słowa”?
– Po prostu ktoś przeczytał moją książkę, Amando. Jakiś jebany zwyrodnialec realizuje chore…
– Ben.
– Co, Amando… – odpowiedział niemal błagalnie. – No co?
– Premiera twojej książki była w zeszłym tygodniu. Petersonowie zostali zabici prawie trzy tygodnie temu.
Powinien był zmienić koszulę.
Linda syknęła mu do ucha, by to zrobił, gdy tylko wszedł do kuchni.
– Zmień koszulę, Winchesterze. Masz krew na kołnierzyku.
Używała jego pełnego imienia tylko wtedy, gdy robiło się poważnie. Ruszył w stronę sypialni. Naprawdę miał zamiar zmienić koszulę, ale po drodze mimochodem zobaczył ośmioletnią Samanthę. Jak zwykle siedziała przy stole w jadalni i z niecierpliwością czekała na jego powrót z pracy. Od razu zapomniał o całym świecie. A na pewno o swoim dniu, po którym szybki detoks był zdecydowanie ważniejszy niż zmiana cholernej koszuli.
Z szafy w sypialni wyjął butelkę Old Forestera. Stała na półce, zbyt wysoko, by Linda mogła jej dosięgnąć. I tak rozpoczął swój wieczorny detoks – od dwóch dużych łyków. Otarł usta rękawem koszuli – na mankiecie też była plamka krwi – a następnie opuścił szelki, pozwalając im zwisać na boki jak para martwych węży. Zdjął kaburę z ramienia i położył ją na łóżku. Z kolei pistolet, który miał u pasa, odłożył na komodę.
W drodze do kuchni wszedł jeszcze na chwilę do łazienki. Zamknął drzwi, ochlapał twarz wodą. Potem spuścił wodę w kiblu, by zamaskować odgłos płukania ust płynem. W ten sposób wszelkie ślady burbona trafiły do umywalki.
Kiedy usiadł przy stole, Linda od razu wbiła w niego wzrok. Z gniewnym brzdękiem postawiła przed nim talerz z pieczenią i tłuczonymi ziemniakami.
Zapomniał zmienić koszulę.
Prawda była taka, że jeszcze nie miał ochoty jej zdejmować. Zmieni ją po prysznicu. Jeszcze zanim wyciągnie jedną z małpek przyklejonych na spodzie półki w szafce na ręczniki w łazience.
Linda jadła szybko, nie podnosząc wzroku i nie odzywając się ani słowem.
Ustaliła tylko jedną zasadę odnośnie do jego pracy – miał nie przynosić jej do domu.
Umyła swój talerz i krzątała się przy zlewie, podczas gdy on i Samantha jedli. Choć nic nie mówiła, słyszał w głowie głos żony. Słowa, które wypowiedziała już nie raz i nie dwa: „Martwi się o ciebie, Winny. Martwi się, że umrzesz”.
A potem Sam zwróciła mu uwagę:
– Masz coś na koszuli, tatusiu.
Zerknął na mankiet i przez krótką chwilę próbował dostrzec plamy na kołnierzyku, a potem, jak gdyby nigdy nic, włożył do ust widelec z ziemniakiem i kawałkiem pieczeni.
– Czy to krew?
– Tak, to krew.
Linda wytarła ręce w ręcznik i wyszła z kuchni. Mills najpierw podążył za nią wzrokiem, a potem powiedział do córki:
– Ale to nie moja krew. Jedz, zanim wystygnie.
Wróciła do jedzenia, ale wciąż go obserwowała.
– Przestań się gapić, Sam.
Jedli w milczeniu przez jakąś minutę, zanim zapytała:
– Czyja to krew?
– To bez znaczenia. Już jest za kratkami.
– W ludzkiej klatce?
– Tak, w ludzkiej klatce. – Odłożył widelec i patrzył z drugiego końca stołu na jedzącą córkę. – Sam, czy opowiadałem ci już kiedyś o Mojrach?
Potrząsnęła głową.
– W mitologii greckiej znane są jako trzy boginie tkające ludzki los.
– Szyją? Tak jak mama?
– Tak, ale zamiast kołder tkają nić żywota. – Podniósł rękę, by powstrzymać ją przed pytaniem, co to jest „nić żywota”. – I wiesz co, Sam? Mają jasno określone zadania. Kloto…
– Kloto to dziwne imię.
– Może i tak, ale ona przędzie nić.
– Jaką nić?
– Nić życia. Kloto przędzie nić. Lachesis ją mierzy. A na końcu, gdy nasz czas na ziemi dobiegnie końca, Atropos ją przecina. Rozumiesz, do czego zmierzam?
– Chyba tak…
– Niedawno rozmawiałem z Lachesis.
– Naprawdę?
– Tak.
– Jak wygląda?
– Jest piękna. Jak ty i twoja mama. – Te słowa sprawiły, że córka zaprezentowała swój szczerbaty uśmiech. Niedawno wypadły jej trzy przednie zęby. – I wiesz, co powiedziała mi Lachesis? „Winchesterze, twojej nici jeszcze bardzo daleko do przecięcia”. A wiesz, skąd wiem, że to prawda?
– Skąd?
– Bo jeszcze nie złapałem wszystkich bandziorów.
Mills poczuł zapach ziemi i wilgotnej trawy.
Łopata chrzęściła pod świeżym gruntem, a zaraz potem na Winchestera spadł deszcz drobnych kamyków i kępek trawy. Otworzył oczy, by spojrzeć na kurczące się błękitne niebo i ciemną sylwetkę. Miał ziemię na udach. Na klatce piersiowej. Został pogrzebany żywcem. Miewał już ten koszmar. Ziemia uderzyła go w twarz. Wleciała mu do ust. Nie był w stanie jej wypluć. Nie mógł mrugać. Odwrócić wzroku od wpadających mu do oczu ziaren. W ogóle nie mógł się ruszyć. Napierający na niego ciężar powodował ucisk i utrudniał oddychanie. Jednak kolejne warstwy ziemi zdawały się tonować siłę tego obciążenia.
Wkrótce będzie po wszystkim.
– Mills.
Nie mogę oddychać.
Niebo – skrawek błękitu otoczony czernią.
Coś leży mi na piersi.
– Mills. Obudź się. – Nagle coś poruszyło się w ziemi, chwyciło go za ramię i mocno nim potrząsnęło. Teraz panowała całkowita ciemność. – Obudź się!
Choćby zawiesił niezliczoną ilość łapaczy snów, to wciąż się działo. Wyimaginowany ciężar na jego klatce piersiowej wiązał się z typowym paraliżem, który dopadał go kilka minut po zaśnięciu. Lekarze nazywali to porażeniem przysennym. Zakłócenie fazy z szybkimi ruchami gałek ocznych. Kiedy znajdował się w tym stanie, był świadomy. Mógł nawet otworzyć oczy. Jednak nie był w stanie poruszać kończynami, głową ani tułowiem. Czasami nie mógł też mrugać. Podczas pierwszych kilku epizodów, jeszcze gdy był dzieckiem, myślał, że umiera. Myślał, że naciskający na jego pierś człowiek-cień jest prawdziwy. W rzeczywistości stanowił jedynie pozostałość koszmaru. Ciało Millsa spało, ale umysł był obudzony. A może na odwrót?
Nacisk na klatkę piersiową zelżał. Oddech powoli się normował.
– Linda?
– Nie, Samantha.
Przekręcił głowę w stronę córki. Wciąż był nieco skołowany, jednak nie miał żadnych problemów z rozpoznaniem znajomych rysów Sam. Jej miękkich włosów piaskowego koloru i ładnych niebieskich oczu.
Na zewnątrz było ciemno. Wyglądało na to, że nie przespał nawet całej nocy. Skierował wzrok na zegar ścienny. Odpłynął tylko na trzy godziny. Był ledwie wieczór.
Spojrzał w dół.
Jak to się stało, że leżę na podłodze? I to w salonie?
– Gdzie moje ubrania?
– Ile prochów bierzesz?
– A co cię to obchodzi?
– Nie jestem gotowa na pogrzeb. To spory wydatek.
Oparł się na łokciach. Skórę na obwisłych mięśniach klatki piersiowej pokrywały gęste, srebrne włosy, a brzuch zdobiła oponka.
– Nic mi nie jest. Przepraszam, że… musisz oglądać mnie w takim stanie.
Odwróciła wzrok.
– Próbowałam się z tobą skontaktować. Wiele razy. Godzinami. Nie oglądałeś wiadomości?
– Czy opowiadałem ci już kiedyś, jak poznałem twoją mamę?
– Co? Nie, ale… – westchnęła. – OK, niech ci będzie. Jak się poznaliście?
– To było w pierwszej klasie liceum. Musiała zostać za karę po lekcjach, bo na jednej zasnęła. Podkochiwałem się w niej. W tej uroczej, rudowłosej dziewczynie. Była popularna, a ja dziwny. Nie wiedziałem, jak do niej zagadać. Dlatego na kolejnej lekcji udałem, że zasnąłem, żeby też trafić do kozy.
Samantha wyglądała, jakby próbowała stłumić śmiech.
– No i?
– No i pani Needers kazała mi zostać po lekcjach. Ja i twoja mama zaczęliśmy podawać sobie karteczki. Dowiedziałem się, dlaczego była taka zmęczona. Miała koszmary. A właściwie jeden powracający koszmar. Powiedziałem, że przepędziłbym go, gdybym tylko mógł, a ona odpowiedziała: „Byłoby miło”.
Samantha uśmiechnęła się.
– A resztę tej historii już wszyscy dobrze znamy.
Przytaknął i rozejrzał się po pokoju.
– To kiedy będę mógł zobaczyć wnuki?
– To nie jest odpowiedni moment na taką rozmowę.
Nie widział ich od miesiąca. David miał pięć lat, a Joseph cztery. Miesiąc temu Mills złapał starszego wnuka za nadgarstek, gdy ten wyciągnął rękę w stronę gorącego palnika kuchenki. Złapał go za mocno i chłopiec uciekł z płaczem. Chyba nawet większym, niż gdyby się poparzył. Następnego ranka David miał siniaka wokół nadgarstka. Mills zadzwonił, by spytać, jak tam maluch i czy mógłby odwiedzić wnuki jeszcze w tym samym tygodniu. Jednak Samantha odpowiedziała, że to chyba nie najlepszy pomysł. Stwierdziła, że mogą potrzebować więcej czasu.
– Więcej czasu? – odpowiedział wtedy. – Dzieciak o mało co się nie poparzył, Sam.
– Przestraszyłeś go. Obu ich straszysz. Tam samo jak…
Tak samo jak co? Rozłączyła się. „Obu ich straszysz”. Sposób, w jaki to powiedziała… Sam fakt, że za drugim razem użyła słowa „straszysz”, a nie „przestraszyłeś”…
Samantha sprowadziła go z powrotem na ziemię pstryknięciem palców.
– Do jasnej cholery! – usiadł. – Moglibyście przestać pstrykać mi palcami przed nosem? Wszyscy to robicie.
– Mamy kolejne zabójstwa. Dwa. I pół.
Wiedział, co oznacza ta połówka, i na samą myśl poczuł obrzydzenie.
– Który miesiąc?
– A czy to ważne? – pokręciła głową i odwróciła wzrok. – Szósty.
– Gdzie i kiedy? Gdzie i kiedy te zabójstwa, Sam?
Detektyw Samantha Blue wyjęła z torebki najnowszą powieść Bena Bookmana i pokazała ją Millsowi. Jego wzrok przykuł strach na wróble na okładce. Blue otworzyła książkę na konkretnej stronie i popukała w kartkę pomalowanym na niebiesko paznokciem. Detektywi nie malują paznokci, Blue.
– Musisz to przeczytać.
– Nie czytam gniotów.
– Cóż, tato, TEGO gniota będziesz musiał przeczytać.
Zmrużył oczy i spojrzał na Blue. Zupełnie zapomniał, o co go poprosiła.
– Wiesz, że twoja mama często trzymała mnie w nocy za rękę?
Blue zacisnęła zęby i odwróciła wzrok.
– Zaczyna się…
– Trzymała mnie za rękę tak długo, aż zasnąłem.
– Nie, tato. Nie wiedziałam. – Znów popukała stronę w książce. – Przeczytaj to.
– A mogę się najpierw ubrać?
Tym świdrującym wzrokiem złamała mu serce. Odpowiedział wściekłym spojrzeniem. Twarz Blue pobladła.
– Sam, o co chodzi?
– Kilka godzin temu niejaki Jepson Heap strzelił sobie w łeb. W księgarni. Stojąc tuż obok Bena Bookmana.
– Jepson Heap?
– Tak. Mówi ci coś to nazwisko?
– Nie – odpowiedział, choć nie była to prawda i mógłby przysiąc, że Samantha mu nie uwierzyła. Jepson Heap. Tak, coś mu mówiło to nazwisko. Słyszał je już wcześniej. – Masz jakieś zdjęcie?
– Przed czy po tym, jak odstrzelił sobie łeb?
Jesteś do mnie bardziej podobna, niż ci się wydaje, Blue.
– Co cię tak bawi? – zapytała.
– Nic. – Otworzył powieść Bena Bookmana i przeczytał sam początek, pierwszą linijkę: Strachy na wróble mają straszyć. Taka ich rola. – I to niby ma być bestseller?
Samantha wstała z kucków.
– Przeczytaj pierwszą stronę trzeciego rozdziału. Musimy z nim pogadać. Tym razem nikogo nie oszczędził.
Wyszła z pokoju.
– Dokąd idziesz?
– Przynieść ci jakieś ubrania! – zawołała.
Łapacze snów.
– Nie. Samantho, nie wchodź do sypialni! Sam sobie wezmę!
Ale było już za późno.
– O Boże. O… mój… Tato! Co to ma być, do kurwy nędzy?! – Jej głos dobiegł z korytarza.
Westchnął i potarł twarz.
– Mówiłem, żebyś tam nie wchodziła.
Ben zatrzasnął drzwi gabinetu i zaczął przechadzać się w tę i z powrotem.
Myśl, Ben. Myśl.
Otworzył piersiówkę i upił trzy duże łyki. Pieczenie, które najpierw poczuł w gardle, rozlało się po całej klatce piersiowej. Usłyszał kroki na korytarzu. Zamknął drzwi, zanim Amanda zdążyła wejść do gabinetu.
Gałka zagrzechotała, a potem rozległ się głos:
– Ben, otwórz. – Kiedy tego nie zrobił, Amanda zaczęła walić w drzwi. Tak mocno, że aż zatrzęsło się fazowane szkło. – Ben…
– Daj mi chwilkę.
Zapukała ponownie, przekręciła gałkę.
– Ben, otwórz drzwi, do cholery!
– Amando, proszę cię… Potrzebuję chwilę pomyśleć.
– Coś ty zrobił? – Płakała po drugiej stronie drzwi. Jej głos złagodniał. – Coś ty zrobił?
Miał ochotę ją przytulić, ale postanowił, że nie zrobi tego, dopóki sam nie weźmie się w garść. Jego ciało było jak pod napięciem. Nie mógł przestać się trząść.
Nie wiem, ale to wymknęło się spod kontroli.
Rozległ się dzwonek telefonu stacjonarnego. Sylwetka Amandy oddaliła się od drzwi, zostawiając go samego.
Komórka Bena zaczęła bzyczeć.
To Kim, jego agentka. Nie był w stanie teraz rozmawiać. Położył telefon na biurku. Komórka wibrowała, dopóki nie przełączyła Kim na pocztę głosową. Ben usiadł przy biurku, schował twarz w dłoniach i zaczął głęboko oddychać. Tak długo, aż jego tętno się uspokoiło. Telefon znów zaczął wibrować. Tym razem Clayton. Ben pozwolił, aby także jego redaktor został przełączony na pocztę głosową. Następnie przesunął palcem po płytce dotykowej myszy i ekran jego laptopa ożył. Kursor migał, czekając na polecenie. Ben gapił się w niego, trzymając dłonie nad klawiaturą. Jak w ogóle mógł myśleć o pisaniu? W takiej chwili? O kontynuowaniu czegoś, czego nigdy nie powinien był zacząć? Rozpoczął to z powodów, które wydawały się słuszne…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Baby blue w języku angielskim oznacza kolor jasnoniebieski. [wróć]