Gość z koszmaru - J.H. Markert - ebook + audiobook + książka

Gość z koszmaru ebook

Markert J.H.

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Na szczycie wzgórza w okolicy miasteczka New Haven, wśród dziwacznie i niepokojąco powykrzywianych sosen wznosi się rezydencja Blackwood. Jej spadkobierca, odnoszący sukcesy pisarz Ben Bookman kończy pracę nad zapowiadającym się na bestseller horrorem Strach na wróble. Radość tworzenia znika, gdy fikcja literacka nagle zaczyna mieszać się z rzeczywistością. W okolicy dochodzi do makabrycznego zabójstwa rodziny Petersonów. Przebieg zbrodni zaczerpnięto z książki, która... nie miała jeszcze premiery. Podczas gdy Bookman traci pamięć, w bestialski sposób zamordowani zostają kolejni ludzie. Trwa wyścig z czasem. Detektywi Mills i Samanta robią wszystko, aby historia nie osiągnęła przerażającej kulminacji opisanej w książce. Czy granice między fikcją a prawdą oraz człowiekiem a bestią mogą być niewidzialne?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 457

Oceny
4,0 (125 ocen)
45
44
29
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kazablotna

Z braku laku…

Niby ok, ale w połowie zaczyna męczyć, a po 3/4 człowiek już marzy o zakończeniu. Lektor ok.
10
Ania870629

Z braku laku…

Ale mnie ta książka wymęczyła. Dobrnęłam do 90% i dalam sobie spokój. Ta książka to jeden wielki misz masz. . Mam wrażenie że autor nie mógł się zdecydować jaki rodzaj książki pisze - kryminał, fantastykę czy horror? Zaczęło się od kryminału a potem zrobiło sie tyle wątków że człowiek się już gubił . Strasznie pokręcona końcówka . Słyszałam że autor planuje już kontynuację - ja chyba podziękuję i zatrzymam się na tej części.
10
MariaWojtkowiak

Dobrze spędzony czas

Wciągający thriller z elementami horroru. O ożywających koszmarach,które wcześniej zostały w tajemniczy sposób spacyfikowane. I być może zapowiedź ciągu dalszego.
10
Iwona_Aleksandra

Z braku laku…

Nie dałam rady przebrnąć przez tę książkę . Fabuła zdawała się ciekawa: morderstwa oparciu o książkę , tajemniczy pisarz i policjant z problemami. Sama narracja jakaś chaotyczna, ciężko mi się czytało . Nie byłam w stanie wciągnąć się w historię .
10
kasiamarkiewicz13

Nie oderwiesz się od lektury

A teraz wyobraź sobie,że czytasz przedpremierowo makabryczną książkę a chwilę potem fikcja staje się rzeczywistością w Twoim otoczeniu 🫣 Mocne? Motyw książki w książce i ja jestem kupiona 🤗 Nie jestem fanką horrorów bo zwyczajnie się ich boję. Szpital psychiatryczny, dom otoczony polem kukurydzy z trzech stron,no way 😱 Strachy na wróble i paranoja gotowa. To nie jest zwykła rodzina,pomału kłamstwa ujrzą światło dzienne a prawda będzie bolesna. Fabuła trzymała mnie w napięciu,koszmary oplatały niczym ćmy marowe drzewo. Dwie linie czasowe przeplatały się ze sobą potęgując to wrażenie. Po tej lekturze Wróżka Zębuszka już nigdy nie będzie mi się miło kojarzyć 🫣 Autor umiejętnie wypuścił wszystkie możliwe lęki i wysiał je w naszych głowach 😱 Ale nie tylko zło tu gości a koniec tej historii nie mógł być lepszy. Zdecydowanie należy do mojej topki w tym roku 🔝👌 Jesienny klimat za oknem idealnie współgra z tą historią 💪 Polecam
00

Popularność




Dedykacje

Dla Pię­ści, wszyst­kich pię­ciu pal­ców.Na razie zabawa jest przed­nia.Tak trzy­mać.

Dla mojej żony.Cho­ciaż…Tracy, nie wiem, czy to książka dla Cie­bie.Jest zupeł­nie nie w Twoim stylu.

Char­lie Shirc­lif­fie,zawsze mówi­łeś, że powi­nie­nem napi­saćcoś prze­ra­ża­ją­cego.Cóż, mam nadzieję, że po tej książcebędziesz miał kosz­mary.

Motto

Oto udaję się na spo­czy­nek.Żaden kosz­mar mnie nie dosię­gnie,póki nie prze­pły­nie wszel­kich wód na ziemii nie poli­czy wszyst­kich gwiazd na nie­bie.Tak mi dopo­móż, Boże Ojcze, Synu i Duchu Święty.Amen

Modli­twa z West­fa­lii w Niem­czech, uży­wana do odstra­sza­nia sen­nych mar

Jestem kuku­ry­dzą. Jestem jesie­nią. Jestem żni­wami, maleńka.A ty jesteś moją Małą Baby Jane… calu­teńka.

Frag­ment Stra­cha na Wró­ble

Zbie­ramy książki w prze­ko­na­niu, że je chro­nimy, pod­czasgdy tak naprawdę to one chro­nią swo­ich kolek­cjo­ne­rów.

Wal­ter Ben­ja­min, filo­zof

Powieści Benjamina Bookmana

Powie­ści Ben­ja­mina Book­mana(z serii Detek­tyw Mulky):

Pod rzą­dami lataJesienny upa­dekZima do szpiku kościZ wio­sną nadzieje ginąPulsStrach na Wró­ble

Rozdział 1

Detek­tyw Win­che­ster Mills poczuł odór docho­dzący ze sto­doły Peter­so­nów, jesz­cze zanim ją zoba­czył.

Listo­nosz ostrzegł go przez tele­fon:

– Smród jest naprawdę okropny, Winny.

Do tego stop­nia, że Ernie Pal­po­nie zatrzy­mał się na skraju pola kuku­ry­dzy Peter­so­nów i zwró­cił lunch. A zda­wa­łoby się, że widział, sły­szał i wąchał już wszystko pod­czas trzy­dzie­stu trzech lat dostar­cza­nia poczty w Cro­oked Tree.

– Skrzynka jest prze­peł­niona – powie­dział Mil­l­sowi przez tele­fon. – A Peter­so­no­wie zawsze prze­kie­ro­wują pocztę, kiedy gdzieś wyjeż­dżają. Poza tym ich cię­ża­rówki stoją na pod­jeź­dzie. Obie.

Detek­tyw Mills pole­cił Erniemu, żeby się tro­chę uspo­koił i wziął kilka głęb­szych odde­chów. Następ­nie popro­sił go, aby – nie roz­łą­cza­jąc się – zapu­kał do drzwi. Po kilku minu­tach wsłu­chi­wa­nia się w ciężki oddech listo­no­sza, który prze­pro­wa­dzał roz­po­zna­nie domu Peter­so­nów, detek­tyw został poin­for­mo­wany, że Ernie zapu­kał „porząd­nie, naprawdę mocno”, ale nie docze­kał się żad­nego odzewu.

Mills obie­cał Erniemu, że się tym zaj­mie. Powie­dział mu, by kon­ty­nu­ował swoją trasę i nikomu o tym nie wspo­mi­nał. Jed­nak kiedy detek­tyw zja­wił się na miej­scu, Ernie wciąż tam był. Sie­dział w buja­nym fotelu na weran­dzie z tyłu domu, paląc cygaro, które zwy­kle zosta­wiał sobie na koniec dnia. Z torbą pocz­tową pełną nie­do­star­czo­nych listów, leżącą mię­dzy zaku­rzo­nymi butami, wpa­try­wał się w pole kuku­ry­dzy.

Kiedy Mills zbli­żył się do domu, Ernie wypu­ścił dym z ust i ski­nął głową w kie­runku łanu kuku­ry­dzy:

– Powinni byli już zebrać plony z tego pola. Coś tu nie gra…

– Posiedź sobie tutaj, Ernie, jak długo chcesz.

Mills zer­k­nął na pokryty łup­kiem dach sto­doły sto­ją­cej na zbo­czu wzgó­rza. Choć było dopiero połu­dnie, potrze­bo­wał drzemki. Bolały go bio­dra, a to zwia­sto­wało, że nad­cho­dzi deszcz. Wiatr przy­niósł zapach ozonu i jesien­nych liści wraz z nutą cze­goś nie­przy­jem­nego.

Smrodu zbrodni.

To wła­śnie był sub­telny szcze­gół, z któ­rego Mills nie tylko zda­wał sobie sprawę, ale wręcz pota­jem­nie go pożą­dał, co wyznał kie­dyś księ­dzu Fran­kowi pod­czas spo­wie­dzi. „Cho­dzi o to, pro­szę księ­dza, że nie da się zła­pać zbrod­nia­rza bez zbrodni, prawda?”. I usły­szał: „To dla­tego nie zamie­rzasz przejść na eme­ry­turę, Win­che­ster? Każda zagadka musi zostać roz­wią­zana? Wszystko musi zostać prze­ana­li­zo­wane pod każ­dym moż­li­wym kątem?”. Na te słowa wzru­szył ramio­nami. Miał sześć­dzie­siąt sześć lat i wciąż tlił się w nim ogień.

– Czu­jesz to, Winny?

Mills dopiero po dłuż­szej chwili zare­je­stro­wał głos Erniego dobie­ga­jący z werandy. Wyre­gu­lo­wał apa­rat słu­chowy i odwró­cił się od listo­no­sza. Spoj­rzał pro­sto na sto­dołę.

– Tak, Ernie. Czuję to.

– Jakieś wie­ści o tej zagi­nio­nej dziew­czynce?

– Nie – odpo­wie­dział.

Już dzie­sięć dni minęło od zagi­nię­cia ośmio­let­niej Blair Atchin­son i nawet naj­mniej­sza wzmianka o niej była solą w oku detek­tywa.

– Ale ją znajdę – powie­dział do sie­bie. Nie chciał zachę­cać Erniego do dal­szej dys­ku­sji.

Wraz z podmu­chem wia­tru nad­cią­gnęła kolejna fala smrodu. Mills ziew­nął, zasła­nia­jąc usta dło­nią zaci­śniętą w pięść, a następ­nie się­gnął do kie­szeni koszuli po tabletki – rita­lin i adde­rall. Połknął je razem. Bez popi­ja­nia. Nie miał poję­cia, która była lep­sza. Wie­dział tylko, że rita­lin działa szyb­ciej, a adde­rall dłu­żej – w jego mnie­ma­niu to dosko­nałe połą­cze­nie.

Na żwi­ro­wym pod­jeź­dzie przed domem Peter­so­nów zatrzy­mał się czarny jeep che­ro­kee.

Mills sark­nął pod nosem. Z samo­chodu wysia­dła detek­tyw Blue. Gdyby Mills nie zatrzy­mał się na poga­wędkę z Erniem, już dawno byłby w sto­dole. Bez żół­to­dzioba. A teraz, gdy Blue dotarła na miej­sce, droga na wzgó­rze będzie przy­po­mi­nać bajkę o żół­wiu i zającu. Prze­cież powie­dział jej, że sam sobie pora­dzi. Albo znów go zigno­ro­wała, albo to sprawka komen­danta Givensa, który przy­słał ją tutaj kiw­nię­ciem głowy oraz nie­wy­po­wie­dzianą suge­stią, by poszła za sta­rusz­kiem i zadbała o to, żeby nie przy­snął na sto­jąco.

Cóż, komen­dant Givens mógł go co naj­wy­żej poca­ło­wać w dupę.

Kiedy ja zła­pa­łem Złego Glinę, ty robi­łeś w pie­lu­chy. Byłeś w pod­sta­wówce, gdy sta­wia­łem czoło Latar­ni­kowi. Gra­łeś w golfa, kiedy przy­skrzy­ni­łem Boogey­mana.

– Zacze­kaj, Mills.

Głos detek­tyw Blue brzmiał jak bzy­cze­nie psz­czoły. Mills ponow­nie wyre­gu­lo­wał apa­rat słu­chowy i przy­sta­nął na zbo­czu wzgó­rza. Cze­kał na Blue, która krzyk­nęła do sie­dzą­cego na weran­dzie listo­no­sza:

– Hej, Ernie!

– Hej, Baby! – odpo­wie­dział.

Mills chrząk­nął. Nie zamie­rzał uży­wać przy­domka1, który przy­lgnął do niej, odkąd sie­dem lat temu poślu­biła Danny’ego Blue, naj­lep­szego adwo­kata w mie­ście. Baby Blue. Jakby Blue nie wystar­czyło.

Śli­zgali się, idąc po tra­wie w górę zbo­cza. Blue miała na sobie czarne spodnie, białą bluzkę i brą­zowy żakiet, pod któ­rym ukry­wała gnata. Skła­dała się z nóg po samą szyję, mło­do­ści i wigoru, pod­czas gdy Mills sta­no­wił prze­ci­wień­stwo tych cech. Do kwa­dratu.

Zmarsz­czył nos.

– Detek­tyw nie powi­nien uży­wać per­fum.

– Tak? Cóż, nie powi­nien też uży­wać pie­luch.

Mills wycią­gnął swo­jego Smi­tha & Wessona kali­ber 10,16 mm z kabury przy pasie i jako pierw­szy ruszył w kie­runku walą­cej się sto­doły. Z wyjąt­kiem świeżo poma­lo­wa­nych na biało drzwi reszta wybla­kłej czer­wo­nej kon­struk­cji wyglą­dała na znisz­czoną przez dzie­się­cio­le­cia trud­nych warun­ków pogo­do­wych. W detek­ty­wów ude­rzyła potężna fala smrodu. Pod­czas gdy Blue zakry­wała nos żakie­tem, Mills robił głę­bo­kie wde­chy. Zacią­gał się. To był jego spo­sób na akli­ma­ty­za­cję – skok na główkę.

Blue wyjęła spod żakietu pisto­let Sig Sauer.

Nad­gor­li­wość gor­sza od faszy­zmu.

Nie wpu­ściła bluzki w spodnie, co ozna­czało, że w kabu­rze w sta­niku nosiła malutki kali­ber 9,6 mm. Z kolei wybrzu­sze­nie przy pra­wej kostce wska­zy­wało na to, że miała też przy sobie 9 mm. Kie­dyś nawet powie­dział jej: „Prze­sa­dzasz. Pro­sisz się o nie­szczę­ście, Blue”.

– Mills, spójrz – Blue wska­zała na drzwi sto­doły. Były popla­mione błot­ni­stymi odci­skami łap. W drew­nie wid­niały głę­bo­kie rysy wydra­pane pazu­rami. Tak mocno, że aż widać było drza­zgi i zaschnięte ślady krwi przy­po­mi­na­jące rdzę.

– Wygląda na to, że pies za wszelką cenę pró­bo­wał dostać się do środka.

Peter­so­no­wie mieli gol­den retrie­vera o imie­niu Gus, który wpraw­dzie uty­kał, ale wciąż był aktywny. Miał w zwy­czaju ganiać za samo­cho­dami i w kon­se­kwen­cji już nie raz został potrą­cony. Mills rozej­rzał się po polu kuku­ry­dzy, jed­nak ni­gdzie nie zauwa­żył psiaka. Pocią­gnął za drew­nianą klamkę drzwi sto­doły, znaj­du­jącą się nad śla­dami łap. Drzwi począt­kowo sta­wiały opór. Były przy­ssane, jak oblo­dzone drzwiczki samo­chodu. Trzeba było pocią­gnąć jesz­cze raz, by je otwo­rzyć. Uwię­zione powie­trze ucie­kło na zewnątrz.

Blue ponow­nie zakryła nos.

Ze sto­doły wyle­ciała ćma. Zawi­ro­wała gorącz­kowo w świe­tle słońca, po czym wró­ciła do ciem­no­ści. Mills wszedł do środka i ski­nął na Blue, by poszła za nim.

Unio­sła pisto­let w stronę ciem­nej postaci znaj­du­ją­cej się na środku sto­doły.

Mills spo­koj­nym ruchem poło­żył dłoń na jej ramie­niu, a następ­nie ją opu­ścił.

– To tylko strach na wró­ble.

Wypu­ściła ze świ­stem powie­trze.

– Kto sta­wia pie­przo­nego stra­cha na wró­ble na środku sto­doły?

I po co te prze­kleń­stwa, Blue? Po co te prze­kleń­stwa?

Strach na wró­ble był wzro­stu męż­czy­zny. Miał sło­miany kape­lusz i twarz wyszytą na jucie, z guzi­kami od płasz­cza w miej­scu oczu, nosa oraz ust. Ubrany był w koszulę w czarno-czer­woną kratę, wpusz­czoną do połowy w nie­bie­skie dżinsy, które trzy­mały się na jed­nym ze sta­rych pasków pana Peter­sona. Mills widział tego stra­cha wie­lo­krot­nie z ulicy. Pan Peter­son lubił co jakiś czas go prze­sta­wiać, by trzy­mać wrony w ryzach.

Świa­tło sło­neczne wpa­dało przez szcze­liny mię­dzy deskami, uwi­dacz­nia­jąc uno­szący się w powie­trzu kurz. Muchy plujki bzy­czały, jakby były pod napię­ciem.

– Jezu Chry­ste! – Blue wle­piła wzrok w drew­niane belki nad głową.

Przez mgłę utwo­rzoną z chmary much widać było pięć koko­nów przy­po­mi­na­ją­cych worki. Zwi­sały ze środ­ko­wej kro­kwi w rów­nym rzę­dzie. Scena jakby żyw­cem wyjęta z filmu science fic­tion.

Jakby coś zaraz miało się wykluć.

Blue odwró­ciła się i puściła pawia.

Kokony z łusek kuku­ry­dzy. Suszo­nych. Ręcz­nie szy­tych. Sta­ran­nie. War­stwami. Na tyle gru­bymi, by utrzy­mać ciało.

Drugi z kolei kokon, naj­więk­szy – a jeśli nie naj­więk­szy, to z pew­no­ścią naj­cięż­szy – był naj­gę­ściej pokryty muchami. Miał lekko nade­rwane dno, łuski kuku­ry­dzy roz­mo­kły od krwi. W tym miej­scu z kokonu wysta­wała męska ręka. Zwi­sała bez­wład­nie, cała zakrwa­wiona.

Pan Peter­son, jak mnie­mam.

Pani detek­tyw znaj­do­wała się po dru­giej stro­nie sto­doły. Nie patrząc na nią, Mills zapy­tał:

– Wszystko w porządku, Blue?

– Tak, nic mi nie jest – odpo­wie­działa z ciem­nego kąta, a następ­nie splu­nęła i wytarła usta.

Wyraź­nie jej powie­dział, żeby nie przy­jeż­dżała. Miał prze­czu­cie, że będzie źle. Wyglą­dało na to, że cała rodzina Peter­so­nów została zaszyta w łuskach kuku­ry­dzy i zawie­szona na drew­nia­nych bel­kach. Nagle przez otwarte drzwi do sto­doły wpadł wiatr. Łuski obró­ciły się lekko, a liny napięły pod cię­ża­rem ciał.

Już to gdzieś widzia­łem.

– Mills.

Nastał czas żniw, Blue.

– Mills.

Stra­chy na wró­ble mają stra­szyć. Taka ich rola.

Nagle coś na niego wysko­czyło. Palce. Blue pstryk­nęła mu nimi tuż przed nosem. I znowu. Tym razem jej głos był bar­dziej naglący, a oddech pach­niał mię­tówką, którą wło­żyła do ust, by zabić smród wymio­cin.

– Tato?

Spoj­rzał na nią. Od dawna go tak nie nazy­wała. Od czasu, gdy jako dziecko powie­działa mu, że chcia­łaby, żeby nim nie był. Z cięż­kim wes­tchnie­niem wró­cił do tu i teraz.

– Gdzie odpły­ną­łeś? – zapy­tała.

Tam, gdzie zawsze, Blue.

– Co już gdzieś widzia­łeś?

– Nic.

– Powie­dzia­łeś…

– Nic mi nie jest – wysy­czał.

Zaci­snęła zęby i odwró­ciła głowę. Tra­fił w jej czuły punkt. Kolejna ćma prze­le­ciała nisko nad zie­mią. Blue wle­piła w nią wzrok.

Mills potarł twarz szorstką dło­nią, żału­jąc swo­jego wybu­chu. Powi­nien był trzy­mać gniew na wodzy. Ale wie­dzieć to jedno, a robić to już zupeł­nie co innego. Podą­żył wzro­kiem za pal­cem wska­zu­ją­cym Blue. W otwar­tych drzwiach sto­doły stał brudny i praw­do­po­dob­nie wygłod­niały gol­den retrie­ver Peter­so­nów.

Blue uklę­kła i przy­wo­łała go do sie­bie. Gus zbli­żył się, począt­kowo nie­pew­nie, ale już po chwili przy­kuś­ty­kał żwawo i zaczął lizać jej dłoń, jakby szu­kał resz­tek jedze­nia. Może jed­nej z mię­tó­wek? Pies zaskom­lał, spo­glą­da­jąc w górę. Podob­nie jak przed chwilą dwójka detek­ty­wów, patrzył nie­ru­chomo, jak spa­ra­li­żo­wany, na to, co zwi­sało z sufitu. Nagle zaszcze­kał tak gło­śno, że wydany przez niego dźwięk odbił się echem. Pies wyrwał się z uści­sku Blue, pod­biegł do koko­nów i sta­nął dokład­nie pod ostat­nim w rzę­dzie.

Mills podą­żył za nim, natych­miast dostrze­ga­jąc to, co pies musiał zoba­czyć kilka sekund wcze­śniej.

Blue zwer­ba­li­zo­wała jego myśli:

– Żad­nych much, Mills.

W rze­czy samej. Żad­nych much.

Ten kokon obra­cał się bar­dziej niż inne. Wybrzu­sze­nia poru­szały się jak palce w skar­petce, a z wnę­trza dobie­gało poję­ki­wa­nie. Mills odpiął palm­top od paska.

– Chry­ste Panie, Blue! Ktoś wciąż żyje!!!

Rozdział 2

Ben upew­nił się, że toa­leta jest pusta, po czym zamknął drzwi od środka.

Naprawdę potrze­bo­wał chwili samot­no­ści, z dala od fanów, zanim kie­row­nik księ­garni zapo­wie go za pięć minut. Zamknię­cie się w łazience z trzema kabi­nami i czte­rema pisu­arami w zatło­czo­nej księ­garni było przed­się­wzię­ciem – jak by to ujął dzia­dek Robert – kar­ko­łom­nym.

Jed­nak on był zde­spe­ro­wany.

Ktoś zapu­kał do drzwi i Ben aż pod­sko­czył. Pot wystą­pił mu na czoło.

– Jedną minutkę!

Przez chwilę cho­dził w tę i z powro­tem, a potem zatrzy­mał się przy umy­walce. Gdy wsu­nął rękę pod kran, pole­ciała woda. Przy­glą­dał się, jak wpada do odpływu. Na swoje odbi­cie w lustrze nie spoj­rzał. Nie przy­po­mi­nał męż­czy­zny ze zdję­cia z tyłu okładki swo­jej książki. W ciągu ostat­nich dwu­na­stu mie­sięcy posta­rzał się ze stresu.

Minął tylko tydzień od pre­miery – ozna­cza­nej hash­ta­giem #uro­dzi­nyk­siążki – a Strach na Wró­ble już był nume­rem jeden na liście best­sel­le­rów „New York Timesa”. Z kolei jego piąta powieść, Puls, otrzy­mała dru­gie życie i wsko­czyła na dzie­wiąte miej­sce. „Publi­sher’s Weekly” nazwał nową książkę jego naj­lep­szym jak dotąd dzie­łem: Gość z Kosz­maru zafun­do­wał nam festi­wal grozy, jaki zda­rza się raz na dekadę!

Ben spoj­rzał na rolexa. Kupił go po tym, jak Pod rzą­dami lata zostało prze­tłu­ma­czone na trzy­dzie­sty język. Dzia­dek Robert też nosił rolexa. Ben miał ten sam model – Sub­ma­ri­ner z kolek­cji Oyster – z cha­rak­te­ry­styczną nie­bie­ską tar­czą. Zostały mu jesz­cze trzy minuty. Ochla­pał twarz wodą i wziął kilka głę­bo­kich odde­chów. Był czas, że nie mógł się docze­kać pod­pi­sy­wa­nia ksią­żek i spo­tkań autor­skich w prze­róż­nych miej­scach. Zresztą nie tylko on – Amanda i Bri też lubiły jeź­dzić z nim w trasy.

Jak na rodzinę przy­stało.

Trzy tygo­dnie temu Clay­ton Chil­dress, redak­tor wszyst­kich sze­ściu ksią­żek Bena, zadzwo­nił, by go uprze­dzić, że egzem­plarz autor­ski Stra­cha na Wró­ble jest już w dro­dze. To Amanda ode­brała tele­fon. Ben w tym cza­sie przy­go­to­wy­wał laza­nię i zosta­wił komórkę na wyspie kuchen­nej. Amanda wzięła ją, zanim zdą­żył wytrzeć ręce i sam ode­brać. Rzu­cił jej wymowne spoj­rze­nie. Nie odbie­raj. Jed­nak żona je zigno­ro­wała i włą­czyła gło­śnik. Clay­ton wysłał książkę kurie­rem UPS, miała dotrzeć następ­nego dnia przed połu­dniem.

– To twoja naj­lep­sza książka, Ben. Gość z Kosz­maru znowu dał nam popa­lić. Tym razem naprawdę mie­li­śmy stra­cha. A jak tam sequel Krzy­kacz?

Ben odpo­wie­dział wtedy, że do przodu, ale prawda była taka, że sequel, na który Clay­ton i jego sze­fo­wie z McBride & Com­pany tak bar­dzo się napa­lili, utknął w mar­twym punk­cie. Ben nie miał nawet połowy. Był w takiej samej sytu­acji jak przed odda­niem Stra­cha na Wró­ble rok temu.

Dwa tygo­dnie, Ben.

Po tej roz­mo­wie Amanda bez słowa opu­ściła kuch­nię. Nie zapy­tała Bena o nową książkę. Wyszła zde­cy­do­wa­nym kro­kiem, dając mu w ten spo­sób do zro­zu­mie­nia, że jest wku­rzona. Wku­rzona jego pro­kra­sty­na­cją. Wku­rzona fak­tem, że blo­kada pisar­ska Bena nie doty­czyła tylko poprzed­niej książki. Histo­ria, nad którą teraz pra­co­wał, zmie­rzała doni­kąd. Cóż za zasko­cze­nie. Kto by pomy­ślał. Jego rela­cja z Amandą wyglą­dała w ten spo­sób przez więk­szą część tego roku. Od week­endu, w któ­rym wró­cił z Blac­kwood, sta­rego rodzin­nego domu. Wymem­łany, zdez­o­rien­to­wany i z cuch­ną­cym, brud­nym sumie­niem.

W końcu Ben odwa­żył się spoj­rzeć w lustro. Miał worki pod oczami i skro­nie przy­pró­szone siwi­zną. Był za młody na siwie­nie. Prze­cze­sał dło­nią włosy i wypu­ścił z płuc dwa­na­ście mie­sięcy napię­cia. Już czas. Pora iść. Prze­ćwi­czył uśmiech przed lustrem. Od razu przy­szedł mu na myśl Joaquin Pho­enix jako Arthur Fleck w Joke­rze. Upił łyk bur­bona z pier­siówki i wsu­nął ją z powro­tem pod pod­szewkę płasz­cza. Wło­żył do ust dwie mię­tówki. Wyłą­czył kran. Nagle w ciszy zim­nej toa­lety powró­cił do niego spa­ni­ko­wany i drżący głos Amandy, który usły­szał po powro­cie z week­endu w Blac­kwood. Ben, coś ty zro­bił? To, jak wtedy na niego spoj­rzała… Jasne, była wście­kła, ale przede wszyst­kim… prze­ra­żona. Coś ty zro­bił, Ben?

Minuta.

I wtedy usły­szał, że kie­row­nik księ­garni tro­chę się pospie­szył.

– Panie i pano­wie, nade­szła chwila, na którą…

Na chwilę zamknął oczy, odci­na­jąc się od głosu zapo­wia­da­ją­cego go męż­czy­zny.

Skup się, Ben.

Popra­wił man­kiety koszuli i pod­szedł do drzwi. Otwo­rzył je, przy­wo­łu­jąc na twarz swój cha­rak­te­ry­styczny uśmiech, i natych­miast został przy­wi­tany przez tłum. Jakiś palant zaczął kla­skać, jakby Ben wła­śnie zro­bił w łazience coś, z czego powi­nien być dumny. Wciąż czuł w ustach smak bur­bona. Potrze­bo­wał jesz­cze jed­nej mię­tówki. Posta­no­wił, że wycią­gnie ją, kiedy już dotrze do sto­lika. Przedarł się przez tłum pra­wie na koniec księ­garni – do miej­sca, w któ­rym przy­go­to­wano dla niego sta­no­wi­sko. Po dro­dze sta­rał się igno­ro­wać pełne zachwytu szepty i spoj­rze­nia. W końcu udało mu się usiąść za pira­midą ksią­żek.

Na obwo­lu­cie wid­niał strach na wró­ble sto­jący na środku szkol­nego boiska. Za nim czer­wo­nawo-poma­rań­czowy zachód słońca oświe­tlał ciemne drzewa i zacie­nione pole kuku­ry­dzy. Na łody­gach zamiast kolb w łuskach przed­sta­wione zostały dło­nie pró­bu­jące prze­bić się przez krę­pu­jące je jedwa­bie. Podob­nie jak w przy­padku dwóch ostat­nich powie­ści, nazwi­sko Bena było więk­sze niż tytuł. Kie­dyś on i Amanda sobie z tego żar­to­wali. Z jed­nej strony ozna­czało to, że naprawdę mu się udało. Jed­nak teraz, kiedy litery jego nazwi­ska przy­ćmie­wały słowa znaj­du­jące się poni­żej, tęsk­nił za cza­sami, gdy to tytuł i histo­ria wio­dły prym, a nie czło­wiek, który je wymy­ślił.

Kolejka cią­gnęła się aż do sąsia­du­ją­cej z księ­gar­nią lodziarni Banana Split, która dawała dwa­dzie­ścia pro­cent zniżki na gałkę każ­demu, kto stał w ogonku po naj­now­szą książkę Bena Book­mana. Pre­zen­ter Fiut Ben­ning­ton, kolega Amandy z tele­wi­zji, który rela­cjo­no­wał to czy­tel­ni­cze wyda­rze­nie, wła­śnie prze­pro­wa­dzał wywiady z wybra­nymi oso­bami z kolejki. Był ufry­zo­wany i opa­lony. Rasowy Ken z gło­sem Wal­tera Cron­kite’a. Ben dosko­nale wie­dział, że w pew­nym momen­cie podej­dzie do niego z pyta­niem, na które będzie musiał odpo­wie­dzieć.

– Ten gość to kutas, Amando.

– A z cie­bie zazdro­śnik.

– O co niby miał­bym być zazdro­sny? Po pro­stu nie podoba mi się to, jak się do cie­bie uśmie­cha.

– Jak? Tak jak ty kie­dyś?

Ot, krótka dys­ku­sja w łóżku. Prze­pro­wa­dzona zeszłej nocy, po tym, jak uprze­dziła go, że Richard zaj­mie się rela­cjo­no­wa­niem spo­tka­nia autor­skiego. Dal­szą część roz­mowy toczyli już odwró­ceni do sie­bie ple­cami, z oczami wle­pio­nymi w ścianę.

– Dla­czego w ogóle musi­cie to rela­cjo­no­wać?

– Bo nie­wiele wię­cej dzieje się w Cro­oked Tree. Przy­naj­mniej z tych pozy­tyw­nych rze­czy.

– Dla­czego w takim razie ty się tym nie zaj­miesz?

– Ben, jesteś moim mężem, a nie tema­tem na tape­cie.

Może na tym polega pro­blem. Może oboje wyszliby na tym lepiej, gdyby Ben znów był tema­tem na tape­cie.

Zauwa­żył Amandę po dru­giej stro­nie księ­garni. Była ubrana w beżową spód­nicę do kolan i nie­bie­ską bluzkę, która pod­kre­ślała jej cią­żowy brzu­szek. Za dwa mie­siące po raz kolejny zosta­nie ojcem. Tym razem chłopca. Wciąż nie wybrali dla niego imie­nia. Ledwo poru­szyli ten temat. Amanda wyglą­dała jesz­cze lepiej niż w dniu, w któ­rym się poznali. Zacho­wy­wała się tak, jakby mię­dzy nimi wszystko było w porządku. Latała od fana do fana niczym psz­czółka, uśmie­cha­jąc się, roz­ma­wia­jąc i kie­ru­jąc w odpo­wied­nie miej­sce. Można by pomy­śleć, że to jej spo­tka­nie autor­skie. Kiedy oglą­dało się konta Amandy na Insta­gra­mie, Twit­te­rze i Face­bo­oku, nikomu nie przy­szłoby do głowy, że mają jakie­kol­wiek pro­blemy.

Ben rozej­rzał się po tłu­mie w poszu­ki­wa­niu córki, Bri, ale jej nie dostrzegł.

Młoda kobieta w dżin­sach i wor­ko­wa­tej blu­zie uśmiech­nęła się nie­śmiało, wrę­cza­jąc mu książkę.

– Już ją prze­czy­ta­łam. – Spu­ściła wzrok, jakby zawsty­dzona. – Dwa razy.

– Prze­czy­tała ją pani już dwa razy?

– Prze­pra­szam.

– Nie, nie. Pro­szę nie prze­pra­szać. To i tak dzie­sięć razy mniej ode mnie.

Roze­śmiała się.

– Cóż, była świetna. Nie­sa­mo­wita.

Dłoń Bena zawi­sła w powie­trzu, cier­pli­wie cze­kał na ciąg dal­szy.

– Dla Leslie – powie­działa i prze­li­te­ro­wała imię. – Pro­szę. Dzię­kuję.

– Dla Leslie. Pro­szę i dzię­kuję. Wszyst­kiego dobrego… – Zamknął książkę i oddał ją kobie­cie. – Powie­dział­bym „miłej lek­tury”, ale już ją pani czy­tała. Dwa razy. Mam nadzieję, że miała pani po niej kosz­mary.

To powie­dzonko było jego zna­kiem fir­mo­wym. Zwy­kle towa­rzy­szyło mu mru­gnię­cie okiem, jed­nak tym razem posta­no­wił je sobie daro­wać. To był moment, w któ­rym klienci zazwy­czaj odcho­dzili na bok, by dopu­ścić kolejną osobę, ale Leslie tego nie zro­biła.

– Czy plotki o następ­nej książce są praw­dziwe?

Wzru­szył figlar­nie ramio­nami, ponie­waż było tyle fał­szy­wych infor­ma­cji na jego temat, że nie miał czasu łamać sobie głowy tym, o co może cho­dzić Leslie.

– Czy w końcu będzie o Krzy­ka­czu? O tym, co się stało z zagi­nio­nymi dziećmi z River­dale?

Zmu­sił się do uśmie­chu.

– Będzie pani musiała pocze­kać i sama się prze­ko­nać.

Była uro­cza, ale cie­szył się, gdy sobie poszła. Następne trzy osoby z kolejki oka­zały się mniej roz­mowne. Po raz kolejny zauwa­żył Amandę po dru­giej stro­nie księ­garni. Robiła zdję­cia. Po pstryk­nię­ciu jed­nego z nich zauwa­żyła, że Ben obser­wuje ją z daleka. Poma­chała mu. Zro­biła to dla jego fanów. Na pokaz. Podob­nie jak on, wcale nie chciała tu być. Trzy tygo­dnie temu, mul­czu­jąc traw­nik, cze­kała na przy­jazd kuriera UPS, który miał przy­wieźć egzem­plarz autor­ski jego książki. Ben obser­wo­wał ją przez okno wyku­szowe. Jej krę­cone, kasz­ta­nowe włosy były spięte w luźny kok, a dżinsy podarte na kola­nach. Nie miała maki­jażu. Wyglą­dała zupeł­nie ina­czej niż kobieta, którą odgry­wała każ­dego dnia przed kame­rami. Ta nie­wy­mu­skana wer­sja podo­bała mu się bar­dziej. Zawsze tak było. Pro­blem pole­gał na tym, że jego żonie nie. Wbie­gła do domu z małą paczką, nio­sąc ją tak, jakby to była jego pierw­sza, a nie szó­sta powieść. Jakby sta­no­wiła sekret, solidny dowód rze­czowy. Kiedy Amanda wrę­czyła mu ją w przed­po­koju – z pla­mami cedru na pal­cach – przy­gry­zła dolną wargę. Robiła to, gdy była pode­ner­wo­wana lub nie w nastroju. I jesz­cze ten zło­śliwy uśmie­szek pod tytu­łem: „No i co teraz?”.

Naj­wyż­szy czas na roz­mowę, Ben.

– Nie mogę uwie­rzyć, że widzę pana twa­rzą w twarz. – Następna w kolejce fanka wyrwała go z zadumy. – Przy­je­cha­łam aż z Ten­nes­see. Wszystko w porządku, panie Book­man?

Nie jestem pokrę­cony.

Ben zamru­gał kilka razy i uśmiech­nął się do kobiety, która naj­wy­raź­niej była molem książ­ko­wym. Napi­sał jej dedy­ka­cję, powie­dział: „Mam nadzieję, że miała pani po niej kosz­mary” i podzię­ko­wał za przy­by­cie.

Poje­cha­łam do Blac­kwood. Nie byłeś sam w tam­tym pokoju, Ben. Widzia­łam cie­nie, a nie cień!

Zigno­ro­wał głos Amandy w gło­wie i pod­pi­sał książki następ­nym dzie­się­ciu oso­bom. Kątem oka na godzi­nie dzie­wią­tej dostrzegł Briannę. Sie­działa po turecku na środku alejki z książ­kami dla mło­dzieży. Jak na swój wiek była nie­zwy­kle doj­rzałą czy­tel­niczką. Uśmiech­nął się do niej. Była jego opoką. Ser­cem i duszą. Te kilka tygo­dni temu olał egzem­plarz autor­ski swo­jej książki. Nawet go nie otwo­rzył, tylko zosta­wił na wyspie kuchen­nej. Książka leżała tam wiele godzin, dopóki Bri nie zapu­kała do drzwi gabi­netu Bena, by wymu­sić na nim reak­cję.

Zapro­sił ją do środka razem z Amandą, która nie tylko stała za ple­cami córki, lecz także za pla­nem mają­cym na celu nakło­nie­nie go do otwar­cia paczki.

Bri odzie­dzi­czyła jego nie­bie­skie oczy i dołeczki, a po Aman­dzie krę­cone, brą­zowe włosy. Uśmiech­nęła się roz­bra­ja­jąco i wycią­gnęła przed sie­bie prze­syłkę.

– Tatu­siu, zobacz, co przy­szło pocztą. To chyba książka.

Ben udał pod­eks­cy­to­wa­nie, zer­ka­jąc przy tym na Amandę, która stała z rękami skrzy­żo­wa­nymi na piersi. Otwie­ra­jąc paczkę, naśla­do­wał dźwięk wer­bla, a potem poka­zał żonie i córce egzem­plarz Stra­cha na Wró­ble w twar­dej opra­wie. Na okładce wid­niały słowa Ste­phena Kinga: Ben Book­man jest nowym mistrzem hor­roru. Praw­dzi­wym Gościem z Kosz­maru.

Ben wrę­czył książkę Bri. Zro­biła wiel­kie oczy. Trudno było stwier­dzić, kto miał więk­sze zami­ło­wa­nie do lite­ra­tury, on czy jego córka.

Odwró­ciła książkę i przyj­rzała się dużemu zdję­ciu Bena na odwro­cie.

– O czym to jest?

– O stra­chu na wró­ble, który zabija ludzi.

– Ben – Amanda ostrze­gła go zarówno wzro­kiem, jak i tonem głosu.

Jed­nak Bri, niczego nie­świa­doma, sku­piła się na tyl­nej okładce. Na tacie opie­ra­ją­cym się ple­cami o kolumnę, ze skrzy­żo­wa­nymi na piersi rękoma. Męż­czyź­nie o moc­nej szczęce, prze­szy­wa­ją­cych nie­bie­skich oczach i falo­wa­nych brą­zo­wych wło­sach. Na zdję­ciu miał na sobie brą­zową mary­narkę i czarną koszulkę z czer­wo­nym, jakby ocie­ka­ją­cym krwią napi­sem: „Gość z Kosz­maru”.

Bri wska­zała na zdję­cie.

– Dla­czego się nie uśmie­chasz?

– Prze­cież się uśmie­cham.

– Ale na zdję­ciu…

– Nie pozwo­lili mi.

– Dla­czego?

– Ponie­waż powi­nie­nem zacho­wy­wać się jak poważny pisarz, który pisze poważne rze­czy.

– Straszne rze­czy.

– Dokład­nie – Ben pochy­lił się, opie­ra­jąc łok­cie na kola­nach. – Poważne, straszne rze­czy.

– Lubię straszne rze­czy – powie­działa Bri.

Tym razem to Ben zmie­rzył Amandę wzro­kiem i zmie­nił ton.

– Wiem, że lubisz.

Amanda odwró­ciła wzrok. To po czę­ści jej wina, że przy­lgnęło do niego prze­zwi­sko Gość z Kosz­maru.

Bri przy­ci­snęła książkę mocno do sie­bie.

– Mogę ją prze­czy­tać, tatu­siu?

Ben postu­kał się w pod­bró­dek, jakby w zamy­śle­niu.

– Hmmm… – Lubił dro­czyć się z Brianną. Oboje uwa­żali, że to zabawne. W końcu wska­zał na nią i powie­dział: – Nie.

Roze­śmiała się i nie drą­żyła tematu. Jed­nak wła­śnie w momen­cie, gdy Ben miał dodać: „Jesteś na to zde­cy­do­wa­nie za młoda”, Bri zasko­czyła rodzi­ców, mówiąc bez ogró­dek:

– Pach­niesz bur­bo­nem.

Był wto­rek. Kilka minut po połu­dniu. Ben upił łyk z butelki z wodą. Wła­śnie zajął się kolej­nymi dzie­się­cioma oso­bami z kolejki. Pod­pi­sy­wał i mówił na auto­pi­lo­cie. I wtedy jego uwagę przy­kuł męż­czy­zna sto­jący kil­ka­na­ście osób przed nim. Miał na gło­wie poma­rań­czową czapkę marki John Deere nacią­gniętą nisko na czoło. Był ubrany w białą koszulę z koł­nie­rzy­kiem na guziki. Wysta­wała z wor­ko­wa­tych, opa­da­ją­cych dżin­sów. W oczy rzu­cały się rów­nież wysłu­żone, cięż­kie buciory; prawy był roz­wią­zany. Ben wypił wię­cej wody, nie spusz­cza­jąc oczu z męż­czy­zny w czapce. Z jego opa­lo­nej, poora­nej bruz­dami twa­rzy, pokry­tej kil­ku­dnio­wym siwie­ją­cym zaro­stem. Z wiel­kich dłoni z gru­bymi pal­cami i brud­nymi paznok­ciami. W prze­ci­wień­stwie do całej reszty męż­czy­zna nie trzy­mał w ręce egzem­pla­rza Stra­cha na Wró­ble.

– Jak to, skoń­czy­łeś książkę? Ben? Czy to jakiś żart? – powie­działa jego agentka, kiedy w panice zadzwo­nił do niej z Blac­kwood przed powro­tem do domu z tam­tego week­endu.

– Po pro­stu ją prze­czy­taj, Kim – wysy­czał. – Jest gotowa.

– Ben? To ponad sto tysięcy słów. I to sporo ponad. Napi­sa­łeś to wszystko w jeden week­end?

– Skoń­czy­łem w jeden week­end. Nie przy­je­cha­łem tu z niczym.

Spe­cy­ficz­nego męż­czy­znę dzie­liło teraz od Bena już tylko pięć osób. Facet był wyraź­nie spięty. Bawił się czapką i obgry­zał paznok­cie. Im bar­dziej zbli­żał się do początku kolejki, tym bar­dziej był nie­spo­kojny.

Ben ponow­nie spoj­rzał w stronę działu dla mło­dzieży w poszu­ki­wa­niu córki, ale bez skutku. Nie namie­rzył Bri. Gdy skła­dał pod­pis, ręka mu zadrżała, przez co schrza­nił całą dedy­ka­cję. Prze­pro­sił i zaczął pisać od nowa w innym egzem­pla­rzu.

Męż­czy­zna w czapce był coraz bli­żej.

Amanda rów­nież zauwa­żyła tego faceta z dru­giego końca księ­garni i już namie­rzyła ochro­nia­rza. Nie byłby to pierw­szy sza­lony fan wypro­szony ze spo­tka­nia autor­skiego Bena Book­mana – jego twór­czość czę­sto przy­cią­gała dzi­wa­ków. Męż­czy­zna rozej­rzał się dookoła, jakby spo­dzie­wał się zasadzki. Jego ruchy sta­wały się coraz bar­dziej ner­wowe. Ochro­niarz ruszył na odsiecz od strony kawiarni, ale zanim zdą­żył podejść wystar­cza­jąco bli­sko, męż­czy­zna w czapce prze­pchnął się w kolejce i sta­nął przed sto­li­kiem Bena.

Book­man cze­kał w goto­wo­ści. Sta­rał się nad­mier­nie nie pani­ko­wać. Zamiast tego był gotów do ewen­tu­al­nej obrony. Męż­czy­zna pochy­lił się do przodu i roz­ło­żył grube ręce na drew­nia­nym bla­cie stołu niczym gigan­tyczne roz­gwiazdy.

– Jak to zro­bi­łeś?

Ben trzy­mał się twardo, ale rzu­cił zbli­ża­ją­cemu się ochro­nia­rzowi wymowne spoj­rze­nie.

– Jak „co” zro­bi­łem?

– Wiesz, co zro­bi­łeś. – Wska­zał na stos ksią­żek. Na okładkę Stra­cha na Wró­ble. – Od roku nie mogę zmru­żyć oka, ty sukin­synu.

– Ochrona! – zawo­łał Ben, głów­nie po to, by zasko­czyć męż­czy­znę, choć na chwilę go zatrzy­mać i dać sobie czas na zna­le­zie­nie poko­jo­wego wyj­ścia z tej sytu­acji. Jed­nak swoim krzy­kiem jedy­nie ostrzegł sza­leńca. Ten odwró­cił się z zaci­śniętą pię­ścią wiel­ko­ści małej dyni i ude­rzył zbli­ża­ją­cego się ochro­nia­rza w klatkę pier­siową. Cios powa­lił go na pod­łogę. Zno­kau­to­wany ochro­niarz z tru­dem łapał oddech.

Męż­czy­zna w czapce ponow­nie skie­ro­wał wzrok na Bena.

– Ukra­dłeś mój kosz­mar, Benie Book­ma­nie. – Jego gniewny, surowy wyraz twa­rzy nagle zła­god­niał, broda zaczęła drżeć. Wycią­gnął rewol­wer spo­mię­dzy fałd roz­cheł­sta­nej odzieży. Klienci zaczęli krzy­czeć. Jed­nak zamiast wyce­lo­wać broń w Bena, męż­czy­zna przy­ło­żył lufę do wła­snej twa­rzy.

– To twoja wina, chło­pie.

I pocią­gnął za spust.

Wcześniej

Drzwi sypialni otwo­rzyły się ze skrzyp­nię­ciem.

Na twar­dej, drew­nia­nej pod­ło­dze sły­chać było cięż­kie kroki. Ben zamknął oczy i uda­wał, że śpi. Cze­kał tylko, aż zgięty kny­kieć dziadka dotknie jego łopatki.

– Obudź się, Ben­ja­mi­nie. Pokażę ci coś.

Jego sio­stra Emily spała po dru­giej stro­nie pokoju, a brat Devon w sypialni na końcu kory­ta­rza. Pole­cono mu, by ich nie budził.

Wysu­nął nogi spod koł­dry. Świa­tło księ­życa rzu­cało na pod­łogę cie­nie. Ben wyobra­żał sobie, że to palce, a nie gałę­zie rosną­cego na zewnątrz dębu.

Dzia­dek Robert cze­kał na niego na dru­gim pół­pię­trze. Otu­lały go kłęby wani­lio­wego dymu z fajki. Blask świecy, którą dzia­dek trzy­mał w pra­wej dłoni, pod­kre­ślał bruzdy na jego policz­kach, biały zarost i nie­bie­skie oczy. Druga ręka spo­czy­wała na balu­stra­dzie zakrzy­wia­ją­cej się w dół – w stronę głęb­szej ciem­no­ści. Gdy dotarli na pierw­sze pół­pię­tro, pło­mień świecy zafa­lo­wał i zgasł. Ciem­ność wywo­łała u Bena dresz­czyk emo­cji, lecz nie trwała długo. Zręcz­nie, jak przy­stało na wytraw­nego magika, dzia­dek Robert zapa­lił świeczkę zapal­niczką Zippo. Ben sły­szał ją i czuł, ale nie widział. Wie­dział tylko, że dzia­dek trzy­mał zapal­niczkę w kie­szeni szla­froka.

Sta­ru­szek uśmiech­nął się do Bena i ruszył dalej, zgar­biony, w kie­runku par­teru, trzy­ma­jąc mosiężny świecz­nik tak sta­bil­nie, jakby był o połowę młod­szym męż­czy­zną. Prze­szli na pal­cach obok zamknię­tych drzwi pokoju, w któ­rym spali rodzice Bena.

Wiatr zaczął napie­rać na dom i Ben usły­szał szepty. Pod­łogi skrzy­piały. Wyobra­żał sobie, że ktoś po nich cho­dzi. Jego dłoń zje­chała po rzeź­bio­nej balu­stra­dzie. Główna klatka scho­dowa wiła się leni­wie po spi­rali w kie­runku holu i nisko wiszą­cego kan­de­la­bru oświe­tla­ją­cego mozaikę na pod­ło­dze. Ben podą­żył za dziad­kiem ciem­nym kory­ta­rzem. Ściany, jak pra­wie wszyst­kie w tym domu, były cał­ko­wi­cie zasło­nięte rega­łami z książ­kami, się­ga­ją­cymi od pod­łogi aż po sufit. Miały dra­binki, które prze­su­wały się po dobrze nasma­ro­wa­nych pro­wad­ni­cach, dając natych­mia­stowy dostęp do ogrom­nego, eklek­tycz­nego zbioru ksią­żek.

Ben zoba­czył świa­tło księ­życa w pokoju na końcu kory­ta­rza.

Sły­szał ptaki.

Uda­wał, że jest cie­niem dziadka, gdy zbli­żali się do tego pokoju.

Pokoju z drze­wem bez liści.

Z książ­kami bez słów.

Rozdział 3

Detek­tyw Mills zasnął w fotelu w sali kon­fe­ren­cyj­nej. Odchy­lił się do tyłu i chra­pał pośród stosu papie­rów i zdjęć ze sprawy Peter­so­nów roz­rzu­co­nych na stole tak, jakby przez pokój prze­szło tor­nado.

Obu­dził się, gdy komen­dant Givens kop­nął w próg drzwi.

– Mills! Idź do domu i prze­śpij się tro­chę.

Dokład­nie to samo powie­działa mu Blue, zanim opu­ściła komi­sa­riat dwa­dzie­ścia minut temu.

Komen­dant Givens ponow­nie zaj­rzał do pokoju i dodał:

– To jest roz­kaz.

Słowa Blue były z kolei roz­ka­zem córki skie­ro­wa­nym do ojca, by spryt­nie odwró­cić uwagę od pyta­nia, jakie zadał jej tuż przed tym, jak wyszła z sali kon­fe­ren­cyj­nej.

– Będę mógł jakoś nie­długo zoba­czyć wnuki?

Po tych sło­wach naj­pierw zapa­dła cisza, potem Blue gło­śno wypu­ściła powie­trze, a następ­nie odwró­ciła wzrok. Nie powie­działa ani „tak”, ani „nie”, ani nawet „może”. Po pro­stu:

– Idź do domu i prze­śpij się tro­chę.

Zanim Mills zna­lazł się w samo­cho­dzie, zdą­żył ziew­nąć dwa razy. Ośmio­ki­lo­me­trową drogę do domu poko­ny­wał ostroż­nie, czę­sto ener­gicz­nie mru­ga­jąc i otwie­ra­jąc sze­roko oczy. To był jego rytuał. Zapo­cząt­ko­wał go wiele lat temu, aby nie zasnąć za kie­row­nicą. W radiu leciało Sym­pa­thy for the Devil Rol­ling Sto­ne­sów – to byłby odpo­wiedni tytuł dla zdjęć, które zosta­wił w sali kon­fe­ren­cyj­nej. Minęły już dwa tygo­dnie, odkąd zna­leźli w sto­dole rodzinę Peter­so­nów. Porą­baną na kawałki i umiesz­czoną w koko­nach. Dwa tygo­dnie i wciąż żad­nych tro­pów. Peter­so­no­wie zostali zamor­do­wani w swoim domu. Krwawe odci­ski butów roz­miar pięt­na­ście znaj­do­wały się zarówno w kuchni, na kory­ta­rzu oraz scho­dach, jak i we wszyst­kich sypial­niach na pię­trze. Jed­nak naj­bar­dziej widoczne były w jadalni, w któ­rej kokony musiały zostać wcią­gnięte na stół i zaszyte. Następ­nie prze­nie­siono je do sto­doły. Jeden po dru­gim. Funk­cjo­na­riu­sze zna­leźli cztery mar­twe ćmy na stole i pół tuzina żywych, trze­po­czą­cych skrzy­dłami, w zamknię­tej sypialni Peter­so­nów.

Mills w życiu nasłu­chał się już wielu porze­ka­deł o ćmach. O tym, co repre­zen­tują, co ozna­cza ich obec­ność i tak dalej, ale nie­wiele z tych powie­dzo­nek miało pozy­tywny wydźwięk. Trzy­mał więc gębę na kłódkę, gdy komen­dant Givens zapy­tał, co myśli o zna­le­zio­nych ćmach, zarówno tych mar­twych, jak i żywych. Mills burk­nął, że nic nie myśli, zajął się swo­imi spra­wami i sta­rał men­tal­nie zdy­stan­so­wać. Jed­no­cze­śnie szu­kał głęb­szego zna­cze­nia i mimo­wol­nie drą­żył ten temat w gło­wie. Jak zawsze.

Opu­ścił szybę, wpusz­cza­jąc do auta rześ­kie, jesienne powie­trze. Napeł­niw­szy nim płuca, wyczuł zapach palo­nych liści i gril­lo­wa­nego mięsa. Mills usły­szał kie­dyś, jak pewien tury­sta porów­nał Cro­oked Tree do sen­nego, fik­cyj­nego mia­steczka May­berry. Tyle że jeśli cho­dzi o prze­stęp­czość, Cro­oked Tree było bliż­sze Gotham, a Mills uwa­żał się bar­dziej za Bat­mana niż Andy’ego Grif­fi­tha. Do tego nie widział w oto­cze­niu god­nego odpo­wied­nika Bar­neya Fife’a.

Drogi były puste. Więk­szość miesz­kań­ców mia­steczka poszła do księ­garni na spo­tka­nie autor­skie Bena Book­mana. To dla­tego Sam – pozwo­liła mu, by poza godzi­nami pracy nie nazy­wał jej detek­tyw Blue – opu­ściła komi­sa­riat poli­cji w takim pośpie­chu. Z jakie­goś nie­zro­zu­mia­łego dla niego powodu była fanką Bena Book­mana. Oczy­wi­ście przed wyj­ściem nie omiesz­kała zapy­tać go o eme­ry­turę. Ostat­nimi czasy robiła to codzien­nie. Nie prze­pa­dała za tym, że Mills wiecz­nie odpływa gdzieś myślami i snuje się dookoła, kule­jąc.

Po pro­stu nie wyglą­dasz za zdrowo, Mills.

Eme­ry­tura nie wcho­dziła w grę. Wolałby już zgi­nąć na służ­bie. Nikt inny na komi­sa­ria­cie nie miał tak dobrych sta­ty­styk jak on: osiem­dzie­siąt dzie­więć pro­cent roz­wią­za­nych spraw. Cro­oked Tree potrze­bo­wało go teraz tak samo jak kie­dyś. Jak zawsze. Wskaź­nik prze­stęp­czo­ści tego zale­d­wie sze­ścio­ty­sięcz­nego mia­steczka czę­sto prze­wyż­szał sta­ty­styki doty­czące dużych miast, a ten rok był jed­nym z naj­gor­szych. Wła­ma­nia. Prze­moc domowa. Napady agre­sji. Pięć mie­sięcy temu – po tym, jak pra­wie przez pół roku docho­dziło do wła­mań, wyska­ki­wa­nia z szaf i spod łóżek w celu stra­sze­nia dzieci – Mills w końcu zła­pał odpo­wie­dzial­nego za te czyny sza­leńca, któ­rego jedna z gazet ochrzciła Boogey­ma­nem. Naprawdę nazy­wał się Bruce Bagwell i z zawodu był hydrau­li­kiem. Poza stra­sze­niem na śmierć – z twa­rzą poma­lo­waną w brą­zowo-czarne pio­nowe pasy i czer­woną farbą wokół oczu oraz ust – ni­gdy nikogo nie skrzyw­dził. Był cał­kiem nie­szko­dliwy. Jed­nak kiedy sędzia zapy­tał, co pla­nuje robić, gdy go wypusz­czą, odpo­wie­dział, że stra­szyć wię­cej dzieci. I tego samego popo­łu­dnia został wysłany do szpi­tala psy­chia­trycz­nego Azyl Oswalda w celu prze­pro­wa­dze­nia szcze­gó­ło­wej oceny stanu jego zdro­wia psy­chicz­nego. W opi­nii leka­rzy tej pla­cówki Bruce był – jak to ujęła Blue – „pie­przo­nym świ­rem”.

Jed­nak sprawa, która ostat­nio naj­bar­dziej leżała Mil­l­sowi na sercu, doty­czyła zagi­nię­cia dziew­czynki. Blair Atchin­son znik­nęła ze swo­jego podwórka nieco ponad trzy tygo­dnie temu. W ciągu ostat­niej dekady (a może tro­chę ponad?) w Cro­oked Tree zagi­nęło kil­koro dzieci. Mię­dzy upro­wa­dze­niem Blair a poprzed­nim takim przy­pad­kiem, sied­mio­let­niego Matta Jacob­sona, minęły pra­wie cztery lata. Po chłopcu słuch zagi­nął. Podob­nie zresztą jak po innych dzie­ciach, które znik­nęły przed nim. Do nie­dawna Mills miał nadzieję – a wręcz zakła­dał – że porwa­nia się skoń­czyły.

Mylił się.

A teraz jesz­cze to.

Hor­ror, który zastał w domu i sto­dole Peter­so­nów, sta­no­wił naj­bar­dziej dzi­waczne miej­sce zbrodni, jakie kie­dy­kol­wiek widział.

Te ręcz­nie szyte kokony.

Mills pod­niósł szybę w samo­cho­dzie. Miał już ser­decz­nie dość powie­trza Cro­oked Tree. Gdy zbli­żał się do domu, mie­szanka rita­linu i adde­rallu, którą połknął przed opusz­cze­niem komi­sa­riatu, obu­dziła w nim czuj­ność.

Żwi­rowy pod­jazd wił się mię­dzy wyso­kimi dębami i sosnami. Mills zatrzy­mał się przed domem w stylu ran­czer­skim, który dzie­lił z Lindą przez trzy­dzie­ści dzie­więć lat mał­żeń­stwa. Nie­długo byłoby czter­dzie­ści, gdyby osiem mie­sięcy temu nie padła twa­rzą na stół kuchenny. Mar­twa.

W trak­cie wybu­chu śmie­chu.

W trak­cie naszej wie­czor­nej gry w Uno.

Mills zamknął samo­chód i wszedł do środka. Powie­sił kurtkę na wie­szaku obok drzwi, a następ­nie zamknął je na łań­cuch i zasuwę. Saman­tha miała rację – potrze­bo­wał odpo­czynku. Jego dzie­się­cio­let­nie zma­ga­nia z nar­ko­lep­sją spra­wiły, że był nie­zmier­nie zmę­czony w ciągu dnia. Zabu­rze­nie roz­wi­nęło się u niego późno. Według leka­rza było kon­se­kwen­cją dekad nie­wła­ści­wej higieny snu. Jed­nak bez­sen­ność nie pozwa­lała Mil­l­sowi zmru­żyć oka przez więk­szość nocy. A od śmierci Lindy było tylko gorzej.

W kuchni pano­wał bała­gan. Od zlewu po płytę kuchenną. Linda nazy­wała go nie­chlu­jem i musiał przy­znać, że w pełni zasłu­gi­wał na to miano. Ćma prze­le­ciała wzdłuż sufitu i usia­dła na uchwy­cie bate­rii kuchen­nej. Mills ścią­gnął packę na muchy z haczyka i zabił noc­nego motyla jed­nym ude­rze­niem. Te cho­ler­stwa potra­fiły teraz wycho­dzić za dnia, dla­tego ćmy zna­le­zione w domu Peter­so­nów nie były zbyt nie­po­ko­ją­cym zja­wi­skiem. Mar­twy owad upadł na pod­łogę zale­d­wie kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów od tego, któ­rego Mills zabił i zamie­rzał zmieść zeszłej nocy. Zna­lazł szu­felkę i wyrzu­cił obie mar­twe ćmy do śmieci. Inwa­zja? Zasadzka? Zwał jak zwał, ale choćby wezwał nie­zli­czoną ilość firm zaj­mu­ją­cych się dezyn­sek­cją, ćmy zawsze wra­cały. I to wła­śnie z myślą o nich trzy­mał packę w każ­dym pomiesz­cze­niu domu.

Przy­go­to­wał sobie pizzę pep­pe­roni z mro­żonki. Zjadł ją w salo­nie, z nogami na sto­liku do kawy i puszką coli w ręku. Powi­nien tu odku­rzyć. Na dywa­nie przed tele­wi­zo­rem leżała kolejna mar­twa ćma. Powi­nien też zetrzeć kurze, ale od roz­po­czę­cia śledz­twa w spra­wie Peter­so­nów potrze­bo­wał śmie­chu, a nie sprzą­ta­nia. Dla­tego też – z solami amfe­ta­miny krą­żą­cymi w orga­ni­zmie – zaczął oglą­dać po nocach powtórki Kro­nik Sein­felda.

Wpraw­dzie usnął w pią­tej minu­cie seansu, ale ta drzemka nie trwała długo. Z objęć Mor­fe­usza wyrwała go cola, którą wylał sobie na spodnie. Odpły­nął rap­tem na kilka minut. Tak to już z nim było. Gdy tylko uda­wało mu się zasnąć, nie potrze­bo­wał dużo czasu, by osią­gnąć fazę REM. Dla­tego kiedy czuł, że robi się senny, zawsze sta­rał się nie kłaść. Chyba że był w pełni przy­go­to­wany na to, co może nastą­pić. Na leżąco kosz­mary poja­wiały się czę­ściej i oka­zy­wały się bar­dziej dotkliwe. Jed­nak od wielu dni wła­śnie na to miał ochotę – poło­żyć się.

Zapaść w głę­boki sen.

Odło­żył naczy­nia na stertę obok zlewu i obie­cał sobie, że jutro je pozmywa. Stół kuchenny nazbyt go kusił. Mills nalał sobie dwie por­cje Old Fore­stera z lodem. Usiadł przy kwa­dra­to­wym, drew­nia­nym stole, na któ­rym leżały karty Uno. Nie wło­żył ich do pudełka od tam­tego wie­czoru. Obok kart stała bute­leczka. Zdjął z niej nakrętkę i wytrzą­snął na dłoń cztery tabletki nasenne.

Odło­żył jedną z powro­tem i zakrę­cił bute­leczkę. Trzy wystar­czą.

Roz­luź­nił się po dwóch i pół – dawce, którą brał okre­sowo od mie­sięcy. Roz­gryzł tabletki, żeby szyb­ciej prze­do­stały się do krwio­biegu. Skrzy­wił się, bo były gorz­kie, i popił je wodą z kranu.

Na stole wciąż cze­kał na niego bur­bon. Pozo­sta­nie nie­tknięty, dopóki nie wyleje go rano. Pota­so­wał i roz­dał karty dla sie­bie i Lindy. Roze­grał par­tię na dwa fronty. Prze­grał. Pota­so­wał i roz­dał ponow­nie. Po dwu­dzie­stu minu­tach i trzech par­tyj­kach Uno powieki zaczęły mu cią­żyć i na pierw­szy plan znów wysu­nęła się praca.

Nie­roz­wią­zana sprawa zabój­stwa Peter­so­nów.

Prze­ra­ża­jące szcze­góły zbrodni, które, o dziwo, udało mu się zacho­wać w tajem­nicy przed mediami. Nawet pomimo licz­nych prób dotar­cia do prawdy poczy­nio­nych przez tę ładną pre­zen­terkę wia­do­mo­ści Amandę Book­man. Nawet pomimo jej zaawan­so­wa­nej ciąży. Oba kanały infor­ma­cyjne Cro­oked Tree rela­cjo­no­wały masa­krę rodziny Peter­so­nów przez wiele dni. Podob­nie zresztą jak wszyst­kie kra­jowe gada­jące głowy. Jed­nak w końcu zain­te­re­so­wa­nie mediów znacz­nie osła­bło. Zwłasz­cza gdy dzien­ni­ka­rze zdali sobie sprawę, że poli­cja nie zamie­rza podać żad­nych szcze­gó­łów odno­śnie do tego, co tak naprawdę zastała w sto­dole.

Za zamknię­tymi drzwiami – ze względu na zna­le­zi­sko pod cia­łami w koko­nach – nazy­wano tę sprawę „Stra­chem na Wró­ble”. Do publicz­nej wia­do­mo­ści podano jedy­nie, że Peter­so­no­wie zostali zamor­do­wani, zna­le­zieni w sto­dole i z całej rodziny prze­żyła tylko jedna osoba – córka. Dzie­się­cio­let­nia Amy. Nie miała nawet naj­mniej­szego dra­śnię­cia. Na­dal prze­by­wała w szpi­talu, docho­dząc do sie­bie po prze­by­tym szoku. I wciąż nie powie­działa ani słowa. Od momentu, kiedy została wycią­gnięta z ręcz­nie pozszy­wa­nych łusek kuku­ry­dzy niczym spra­gniony świe­żego powie­trza prze­ra­żony nowo­ro­dek, detek­tyw Blue odwie­dzała ją każ­dego ranka. Jak oce­nili bie­gli – i na pod­sta­wie stanu, w jakim znaj­do­wały się cztery poćwiar­to­wane ciała – Amy wisiała tam przez kilka dni: mini­mum dwa, mak­si­mum cztery. Została zaszyta z jabł­kiem, dwoma bana­nami i butelką wody, którą sobie racjo­no­wała. Gdy roz­cięto kokon, zostały jej góra dwa łyki. W prze­ci­wień­stwie do reszty rodziny zwią­zano ją kocem, by nie mogła się uwol­nić.

Mor­derca chciał, by dziew­czynka została zna­le­ziona żywa i opo­wie­działa, co się stało.

By siać strach.

Tabletki nasenne zmie­szały się już z reszt­kami soli amfe­ta­miny.

Tele­fon zaczął bzy­czeć, ale Mills był zbyt zmę­czony, by ode­brać. Miał strasz­nie ciężką głowę. Czuł się tak, jakby przez mózg prze­szedł mu hura­gan. Pod­niósł karty Uno i roze­grał kolejną par­tię. Linda znów wygrała.

– Ale nie powie­dzia­łaś „uno” – zauwa­żył na głos, chi­cho­cząc. Wiro­wało mu w gło­wie. Nagle prze­stał się śmiać, zda­jąc sobie sprawę ze stanu, w jakim się znaj­duje. Czuł się godny poli­to­wa­nia. Żało­sny. Posta­wił w notat­niku pta­szek w kolum­nie Lindy. Miała już prze­wagę dwu­na­stu wygra­nych. Nagle Mills poczuł, że na usta cisną mu się słowa:

– Jep­son Heap.

Tyle że nie znał żad­nego Jep­sona Heapa.

Stra­chy na wró­ble mają stra­szyć. Taka ich rola, Blue.

Wstał od stołu.

– Dobra­noc, Lindo.

Wycho­dząc z kuchni, nie­chcący prze­wró­cił krze­sło. By dojść do sypialni, musiał opie­rać się o ściany kory­ta­rza. Z tru­dem pora­dził sobie z klamką drzwi, które następ­nie zamknął kop­nia­kiem, i zwa­lił się na łóżko. Część tego, co zwi­sało z sufitu, otarła się o jego głowę, gdy pró­bo­wał wgra­mo­lić się pod koł­drę. Łóżko było nie­po­ście­lone. Istny bar­łóg. Prze­wró­cił się na plecy, po czym wbił wzrok w sufit. Powieki miał coraz cięż­sze.

Według jego ostat­nich obli­czeń miał już dzie­więć­dzie­siąt cztery łapa­cze snów. Więk­szość z nich wisiała pod sufi­tem, przy­twier­dzona gwoź­dziami lub pinez­kami. Spły­wały z niego jak kro­ple wody, koły­sząc się niczym wyci­szone dzwonki wietrzne. Nie­które łapa­cze były skó­rzane, inne pla­sti­kowe lub drew­niane. Wszyst­kie z sie­cią potrzebną do zła­pa­nia tego, co miało nadejść. Mills przy­bi­jał łapa­cze snów do ścian i okien. Parę wisiało na ram­kach opra­wio­nych obra­zów, klo­szach lamp, a nawet na komo­dzie – po jed­nym na każ­dej z pię­ciu szu­flad.

Trzy łapa­cze snów na zagłówku i tyle samo u jego stóp.

Mills ener­gicz­nie zamru­gał kilka razy.

Po dru­giej stro­nie pokoju, na para­pe­cie, wylą­do­wała ćma.

Jeden łapacz snów pod łóż­kiem.

Kolejne dzie­sięć w łazience.

– Mamo…

– Tak, Winny?

– Dla­czego to się nazywa łapacz snów, skoro ma łapać kosz­mary?

– Nie wiem, skar­bie. To tylko nazwa.

– A co, jeśli nie zadziała?

– Zadziała, Winny. A teraz zamknij oczy i śpij.

Potem Mills prze­niósł się myślami do innego miej­sca i czasu. Młody psy­chia­tra o pło­wych wło­sach sie­dział koło niego na drew­nia­nym krze­śle z twar­dym opar­ciem i pokle­py­wał go po gło­wie.

– Zamknij oczy i zre­lak­suj się – powie­dział do niego.

Tak też Mills zro­bił.

– Miłych snów, Win­che­ste­rze. Miłych snów.

Rozdział 4

Ben sie­dział zgar­biony w fotelu biu­ro­wym, wpa­tru­jąc się w twarde deski mię­dzy swo­imi bosymi sto­pami. Włosy miał wciąż mokre po prysz­nicu, który wziął kilka minut wcze­śniej na prośbę Amandy. Przy­po­mi­nała mu o tym od ich powrotu z księ­garni. Dał się ubła­gać dopiero, gdy prze­cho­dząca obok niego Bri zapy­tała nie­win­nie, co ma we wło­sach. Kiedy padł strzał, była pochło­nięta sto­sem ksią­żek dla wcze­snych nasto­lat­ków. Dzięki Bogu. Poma­cał się po gło­wie drżą­cymi rękoma i wśród sztyw­nych od zaschnię­tej krwi wło­sów wyczuł drobne kawałki kości czaszki samo­bójcy. Wtedy posta­no­wił wziąć prysz­nic. Stał pod gorą­cym stru­mie­niem tak długo, aż jego serce prze­stało walić jak mło­tem.

– Gdzie Bri? Chcę się z nią zoba­czyć, zanim pojadą.

Amanda oparła się o regał z książ­kami.

– Już poje­chali, Ben.

– Dla­czego nie pocze­kali, aż wezmę prysz­nic?

– Mama i tata bar­dzo się spie­szyli. Też mają nie­złego stra­cha. Na zewnątrz są repor­te­rzy.

– Prze­cież ich wszyst­kich znasz. Może im powiedz, żeby się odpier­do­lili?

– Ben, to dla nich łakomy kąsek. W końcu facet odstrze­lił sobie łeb na środku księ­garni.

Ben oparł łok­cie na kola­nach. Amanda prze­wi­jała aktu­al­no­ści na swoim iPho­nie, a on prze­glą­dał półki z książ­kami. Tłu­ma­cze­nia na ponad czter­dzie­ści języ­ków. Książki w twar­dej opra­wie. W mięk­kiej. Audio­bo­oki. Wer­sje fil­mowe. Trzy lata temu Pod rzą­dami lata było praw­dzi­wym hitem. Ekra­ni­za­cja Pulsu będzie mieć pre­mierę na wio­snę. Krą­żyły już plotki o fil­mo­wej wer­sji Stra­cha na Wró­ble. Chciał tego. Przy­domka Gość z Kosz­maru, sławy… Chciał tego wszyst­kiego. Pra­gnął tego, odkąd dzia­dek Robert wziął go za rękę jako małego chłopca i opro­wa­dził po wszyst­kich poko­jach w Blac­kwood. Zapo­znał z tysią­cami ksią­żek w swo­jej kolek­cji. „Wszyst­kie do two­jej dys­po­zy­cji, Ben­ja­mi­nie”.

– Widzia­łeś ją? W księ­garni?

– Kogo?

– Jen­ni­fer. Była tam przez chwilę. Miała na sobie czapkę Yan­kees. Jakby chciała wto­pić się w tłum.

Na dźwięk imie­nia sta­żystki, która póź­niej została nia­nią ich dziecka, serce pod­sko­czyło mu do gar­dła. Ale nie, nie widział jej. Jen­ni­fer Jack­son, obec­nie stu­dentka ostat­niego roku angli­styki, nagle i bez wyja­śnie­nia zre­zy­gno­wała z pracy tydzień po powro­cie Bena z Blac­kwood. Tydzień po week­en­dzie, który pamię­tał jak przez mgłę. Amanda obwi­niała go o odej­ście niani. Jen­ni­fer była dla niej jak młod­sza sio­stra. Opu­ściła ich dom tak rap­tow­nie, że zosta­wiła część swo­ich ksią­żek i ubrań w pokoju gościn­nym na pię­trze. Na­dal tam leżały.

– Nie wygląda dobrze.

– Nie zauwa­ży­łem jej.

– Wiem, że do niej dzwo­nisz.

Ugryzł się w język, by nie powie­dzieć tego, co cisnęło mu się na usta.

Jesteś cho­ler­nie pokrę­cony, Ben.

– Może i tak – wymam­ro­tał.

– Co może i tak?

– Nic.

Kilka tygo­dni temu, po tym, jak Bri poszła się bawić, Amanda wyrwała mu z rąk egzem­plarz autor­ski Stra­cha na Wró­ble. Miała w zwy­czaju czy­tać tylko pierw­szy roz­dział każ­dej z jego ksią­żek, aby upew­nić się, że ma to „coś” i jest wcią­ga­jąca. Do porząd­nej lek­tury powie­ści Bena wzięła się tylko raz – w przy­padku jego debiutu. Dzień przed tym, jak się poznali. Miała prze­pro­wa­dzić z nim wywiad w pro­gra­mie śnia­da­nio­wym swo­jej sta­cji i musiała się przy­go­to­wać. To było wiele mie­sięcy przed tym, jak oboje zdo­byli roz­głos.

– Więc… jaki jest twój naj­więk­szy pisar­ski cel? – zapy­tała go wtedy.

– Stra­szyć ludzi – odpo­wie­dział, pochy­la­jąc się w stronę kamery. – Chcę, żeby mieli przeze mnie kosz­mary – wypo­wia­da­jąc te słowa, uśmiech­nął się, ale mówił śmier­tel­nie poważ­nie.

Zachi­cho­tała, a on momen­tal­nie zako­chał się w tym śmie­chu.

Nazwała go przed kame­rami Gościem z Kosz­maru i dwa dni póź­niej poszli na pierw­szą randkę. Przy­znała wtedy, że ze względu na krwawe oraz odra­ża­jące sceny prze­brnęła jedy­nie przez połowę jego powie­ści i zgo­dziła się na kola­cję tylko dla­tego, że po pro­stu „musi się dowie­dzieć”.

– Czego musisz się dowie­dzieć? – zapy­tał, pochy­la­jąc się nad sto­łem z dro­gim sushi. Był nią rów­nie zain­try­go­wany jak ona nim i miał nadzieję, że znów zachi­cho­cze, ponie­waż za pierw­szym razem z zachwytu pra­wie sta­nęło mu serce.

– Co cię nakręca – powie­działa, przy­gry­za­jąc dolną wargę i wpa­tru­jąc się w niego szma­rag­do­wo­zie­lo­nymi oczami.

Kiedy zoba­czył egzem­plarz autor­ski Stra­cha na Wró­ble oparty na deli­kat­nym wybrzu­sze­niu, które wkrótce miało stać się ich dru­gim dziec­kiem, z bólem przy­po­mniał sobie tę pierw­szą randkę. Jej nie­win­ność. Zadał wtedy Aman­dzie pro­ste pyta­nie:

– Dla­czego aku­rat ta książka? Czemu chcesz ją prze­czy­tać?

– Żeby dowie­dzieć się, co cię nakręca.

– To powieść, a nie bio­gra­fia, Amando.

Prze­czy­tała Stra­cha na Wró­ble w dwa dni. Po skoń­cze­niu lek­tury od razu odło­żyła książkę na naj­bliż­szy sto­lik i z kamienną twa­rzą wle­piła wzrok w komi­nek.

Ben stał wtedy w drzwiach. Cze­kał. W końcu nie był już w sta­nie.

– No i jak?

– Dobra książka.

– Tylko tyle?

– Cho­ler­nie dobra.

Jed­nak zaraz potem, nie pod­no­sząc na niego wzroku, dodała:

– Jesteś cho­ler­nie pokrę­cony, Ben.

To zabo­lało. Wciąż bolało. To wszystko przez Blac­kwood. Przez te wszyst­kie waka­cje, które spę­dzał tam ze star­szą sio­strą Emily i młod­szym bra­tem Devo­nem.

Cho­ler­nie pokrę­cony. Tak samo jak tatuś. Nie­da­leko pada jabłko od jabłoni.

– Amando? – Ben cze­kał, aż na niego spoj­rzy. – Amando…

Wysłała ese­mesa i pod­nio­sła wzrok:

– Co?

Bił się z myślami.

Powiedz jej, że ją kochasz. Że nie jesteś cho­ler­nie pokrę­cony.

– Cza­sami nie jest mi łatwo roz­ma­wiać – stwier­dził.

– Cza­sami? Cały czas gdzieś odpły­wasz, Ben. Robisz to zawo­dowo.

– Jestem pisa­rzem, Amando. Dużo czasu spę­dzam w swo­jej gło­wie.

– Chcia­ła­bym wie­dzieć, co w niej sie­dzi. Cho­ciaż chyba powoli zaczy­nam łapać. Coś w stylu Jacka Tor­rance’az Lśnie­nia.

Po tych sło­wach mil­czeli oboje, każde pogrą­żone w myślach. Potem Amanda wró­ciła do tele­fonu.

– Z kim piszesz? – zapy­tał Ben.

Spoj­rzała w górę.

– Z nikim. Ze wszyst­kimi. Chyba zda­jesz sobie sprawę, że gdy­bym nie była twoją żoną, sta­ła­bym tam, na zewnątrz, z całą resztą, prawda? Tak więc wybacz mi ten młyn. Mój tele­fon się prze­grzewa. Nie zdziw się, jeśli zaraz wybuch­nie. – Już miała wyjść z jego gabi­netu, ale nagle zatrzy­mała się przy drzwiach. – Sie­dzisz tu całymi dniami i gapisz się w ekran. Nie robisz abso­lut­nie nic. Ale coś tam się kłębi… gotuje pod kopułą. Jen­ni­fer to widziała. Bała się cie­bie, Ben. Wtedy, kiedy ode­szła. Nie wiem, co się stało…

– Amando… Mówi­łem ci prze­cież…

– Wszy­scy – Amanda powie­działa to pod­nie­sio­nym gło­sem, ale zaraz nieco się uspo­ko­iła – się cie­bie boimy. Od śmierci dziadka Roberta nie jesteś sobą.

Ponow­nie ruszyła w stronę drzwi.

– To, co piszę… to tylko słowa. Papier przyj­mie wszystko.

Zaśmiała się cicho i oznaj­miła:

– Znowu luna­ty­ku­jesz. Kiedy nie piszesz, jest gorzej.

– Czy ja…?

– Nie – odpo­wie­działa szybko. – Nic z tych rze­czy. Nawet mnie nie tkną­łeś. Sta­łeś na podwórku i gapi­łeś się na las. Woła­łeś Devona.

Prze­cze­sał włosy, po czym pozwo­lił im swo­bod­nie opaść.

– Rany, Amando… prze­pra­szam.

– Nie odzo­ba­czę tego, co widzia­łam w tam­ten week­end, Ben.

Krew na jego koszuli. Ubra­nie prze­siąk­nięte dymem papie­ro­so­wym. Dla­czego był tam jej samo­chód? Przez trzy dni Ben był nie­do­stępny. Zręcz­nie uni­kał jej pytań.

Amanda dokoń­czyła myśl.

– I nie odzo­ba­czę tego, co widzia­łam dziś wie­czo­rem. Kim był ten męż­czy­zna, Ben?

– Mówi­łem ci. Ni­gdy wcze­śniej go nie widzia­łem. I to samo powie­dzia­łem detek­tyw Blue.

Spoj­rzała na swo­jego iPhone’a, prze­wi­nęła coś kciu­kiem, wysłała szyb­kiego ese­mesa, a następ­nie prze­czy­tała na głos:

– „W jego cię­ża­rówce zna­leźli port­fel i dowód oso­bi­sty. Nazy­wał się Jep­son Heap. Miał sześć­dzie­siąt pięć lat. Był rol­ni­kiem. Upra­wiał psze­nicę. Miał trzech synów, sze­ścioro wnu­cząt i czter­dzie­sto­dwu­let­nią żonę Trudy”. Tylko o co mu cho­dziło? Co miał na myśli z tym: „Ukra­dłeś mój kosz­mar”?

– To był jakiś szur­nięty fan, Amando. Czy­ta­łaś Misery? Pamię­tasz, oglą­da­li­śmy to razem? Z Kathy Bates. „Jestem twoją naj­więk­szą fanką”.

– On nie był fanem, Ben. Dla niego twoja książka to nie „tylko słowa”. Boże, jak ja nie­na­wi­dzę tego miej­sca.

– Któ­rego miej­sca?

– Blac­kwood – powie­działa jakby z wyrzu­tem, że zadaje takie głu­pie pyta­nie. – Zga­dzam się z twoją sio­strą. Pro­po­nuję spa­lić cały ten dom.

– To nie Blac­kwood odstrze­liło temu czło­wie­kowi głowę.

Unio­sła brwi, jakby chciała powie­dzieć: „Jesteś pewien?”. Ping. Dostała ese­mesa. I jesz­cze jed­nego. A potem trzy kolejne. Jed­nego po dru­gim.

– Kto to? – zapy­tał Ben. – Co się stało? Cho­dzi o Bri?

Wtedy tele­fon Amandy zadzwo­nił. Ode­brała.

– Tak. Co? Kiedy?

Ben poszedł za nią kory­ta­rzem do kuchni, gdzie cho­dziła w tę i z powro­tem. Jakby nie wie­działa, co ze sobą zro­bić.

– Amando? Czy coś się stało Bri?

Był wystar­cza­jąco bli­sko, by usły­szeć głos Richarda Ben­ning­tona.

Amanda odsu­nęła się od Bena. Zaci­snęła mocno zęby i włą­czyła mały tele­wi­zor wiszący na ścia­nie za kąci­kiem jadal­nym.

Na ekra­nie poja­wił się Fiut Ben­ning­ton z naj­now­szymi wia­do­mo­ściami i ostrze­że­niem przed dra­stycz­nymi opi­sami, jakie miały się za chwilę poja­wić w mate­riale. To musiała być powtórka trans­mi­sji na żywo sprzed kilku chwil. Amanda rzu­ciła pilota na wyspę i wyszła z kuchni, żeby sam zoba­czył, o co cho­dzi. Dała wyraź­nie do zro­zu­mie­nia, że nie chce dłu­żej prze­by­wać z nim w jed­nym pomiesz­cze­niu. Na ekra­nie tele­wi­zora Ben zoba­czył dom na far­mie oto­czony werandą. W tle znaj­do­wało się pole kuku­ry­dzy. Potem poka­zane zostały zdję­cia mło­dej pary – na oko po trzy­dzie­stce. Uśmiech­nięci Billy i Alli­son Rey­nold­so­wie. Kilka godzin temu zna­le­zieni mar­twi na swo­jej prze­szklo­nej weran­dzie.

– Nie – pod­szedł do tele­wi­zora z sze­roko otwar­tymi oczami i ser­cem pró­bu­ją­cym wysko­czyć z piersi. – Nie.

– Ręcz­nie szyte kokony z suszo­nych łusek kuku­ry­dzy – powie­dział Fiut Ben­ning­ton w wia­do­mo­ściach – były wystar­cza­jąco mocne, by utrzy­mać cię­żar dwóch doro­słych osób. Kobieta w…

– …szó­stym mie­siącu ciąży – powtó­rzył za dzien­ni­ka­rzem Ben. – Nie!

Zro­biło mu się nie­do­brze. Ledwo zdą­żył dobiec do zlewu przed zwró­ce­niem tre­ści żołądka. Następ­nie puścił wodę i jed­no­cze­śnie uru­cho­mił mły­nek do odpad­ków. Na ekra­nie Fiut Ben­ning­ton wła­śnie miał ujaw­nić kolejne maka­bryczne szcze­góły, lecz w tym momen­cie został uci­szony przez poli­cję Cro­oked Tree.

Jed­nak Ben już je znał.

Amanda ponow­nie weszła do kuchni, z oczami czer­wo­nymi od pła­czu. Trzy­mała się na odle­głość wyspy kuchen­nej. Stała na progu, gotowa w każ­dej chwili się wyco­fać, gdyby zaszła taka potrzeba.

Zaczął iść w jej stronę. Wycią­gnęła przed sie­bie rękę, by nie pod­cho­dził bli­żej.

– Co powie­dział? Amando? Co zna­leźli w tym domu?

– Chyba dobrze wiesz, prawda?

– Niby skąd?

– Ponie­waż to wszystko jest jak żyw­cem wyjęte z two­jej pie­przo­nej książki, Ben. Każdy szcze­gół. A to ozna­cza, że mor­der­stwo Peter­so­nów… O Boże, Ben.

Zro­biła się biała jak kreda. Jakby też miała zaraz zwy­mio­to­wać. Potra­fił roz­po­znać u niej ten stan. W końcu dwa pierw­sze mie­siące tej ciąży spę­dziła w łazience.

– Peter­so­no­wie… – wymam­ro­tała. – To dla­tego poli­cja nabrała wody w usta.

Spoj­rzała pro­sto na niego. Na wskroś.

– Na­dal uwa­żasz, że „to tylko słowa”?

– Po pro­stu ktoś prze­czy­tał moją książkę, Amando. Jakiś jebany zwy­rod­nia­lec reali­zuje chore…

– Ben.

– Co, Amando… – odpo­wie­dział nie­mal bła­gal­nie. – No co?

– Pre­miera two­jej książki była w zeszłym tygo­dniu. Peter­so­no­wie zostali zabici pra­wie trzy tygo­dnie temu.

Wcześniej

Powi­nien był zmie­nić koszulę.

Linda syk­nęła mu do ucha, by to zro­bił, gdy tylko wszedł do kuchni.

– Zmień koszulę, Win­che­ste­rze. Masz krew na koł­nie­rzyku.

Uży­wała jego peł­nego imie­nia tylko wtedy, gdy robiło się poważ­nie. Ruszył w stronę sypialni. Naprawdę miał zamiar zmie­nić koszulę, ale po dro­dze mimo­cho­dem zoba­czył ośmio­let­nią Saman­thę. Jak zwy­kle sie­działa przy stole w jadalni i z nie­cier­pli­wo­ścią cze­kała na jego powrót z pracy. Od razu zapo­mniał o całym świe­cie. A na pewno o swoim dniu, po któ­rym szybki detoks był zde­cy­do­wa­nie waż­niej­szy niż zmiana cho­ler­nej koszuli.

Z szafy w sypialni wyjął butelkę Old Fore­stera. Stała na półce, zbyt wysoko, by Linda mogła jej dosię­gnąć. I tak roz­po­czął swój wie­czorny detoks – od dwóch dużych łyków. Otarł usta ręka­wem koszuli – na man­kie­cie też była plamka krwi – a następ­nie opu­ścił szelki, pozwa­la­jąc im zwi­sać na boki jak para mar­twych węży. Zdjął kaburę z ramie­nia i poło­żył ją na łóżku. Z kolei pisto­let, który miał u pasa, odło­żył na komodę.

W dro­dze do kuchni wszedł jesz­cze na chwilę do łazienki. Zamknął drzwi, ochla­pał twarz wodą. Potem spu­ścił wodę w kiblu, by zama­sko­wać odgłos płu­ka­nia ust pły­nem. W ten spo­sób wszel­kie ślady bur­bona tra­fiły do umy­walki.

Kiedy usiadł przy stole, Linda od razu wbiła w niego wzrok. Z gniew­nym brzdę­kiem posta­wiła przed nim talerz z pie­cze­nią i tłu­czo­nymi ziem­nia­kami.

Zapo­mniał zmie­nić koszulę.

Prawda była taka, że jesz­cze nie miał ochoty jej zdej­mo­wać. Zmieni ją po prysz­nicu. Jesz­cze zanim wycią­gnie jedną z mał­pek przy­kle­jo­nych na spo­dzie półki w szafce na ręcz­niki w łazience.

Linda jadła szybko, nie pod­no­sząc wzroku i nie odzy­wa­jąc się ani sło­wem.

Usta­liła tylko jedną zasadę odno­śnie do jego pracy – miał nie przy­no­sić jej do domu.

Umyła swój talerz i krzą­tała się przy zle­wie, pod­czas gdy on i Saman­tha jedli. Choć nic nie mówiła, sły­szał w gło­wie głos żony. Słowa, które wypo­wie­działa już nie raz i nie dwa: „Mar­twi się o cie­bie, Winny. Mar­twi się, że umrzesz”.

A potem Sam zwró­ciła mu uwagę:

– Masz coś na koszuli, tatu­siu.

Zer­k­nął na man­kiet i przez krótką chwilę pró­bo­wał dostrzec plamy na koł­nie­rzyku, a potem, jak gdyby ni­gdy nic, wło­żył do ust wide­lec z ziem­nia­kiem i kawał­kiem pie­czeni.

– Czy to krew?

– Tak, to krew.

Linda wytarła ręce w ręcz­nik i wyszła z kuchni. Mills naj­pierw podą­żył za nią wzro­kiem, a potem powie­dział do córki:

– Ale to nie moja krew. Jedz, zanim wysty­gnie.

Wró­ciła do jedze­nia, ale wciąż go obser­wo­wała.

– Prze­stań się gapić, Sam.

Jedli w mil­cze­niu przez jakąś minutę, zanim zapy­tała:

– Czyja to krew?

– To bez zna­cze­nia. Już jest za krat­kami.

– W ludz­kiej klatce?

– Tak, w ludz­kiej klatce. – Odło­żył wide­lec i patrzył z dru­giego końca stołu na jedzącą córkę. – Sam, czy opo­wia­da­łem ci już kie­dyś o Moj­rach?

Potrzą­snęła głową.

– W mito­lo­gii grec­kiej znane są jako trzy bogi­nie tka­jące ludzki los.

– Szyją? Tak jak mama?

– Tak, ale zamiast koł­der tkają nić żywota. – Pod­niósł rękę, by powstrzy­mać ją przed pyta­niem, co to jest „nić żywota”. – I wiesz co, Sam? Mają jasno okre­ślone zada­nia. Kloto…

– Kloto to dziwne imię.

– Może i tak, ale ona przę­dzie nić.

– Jaką nić?

– Nić życia. Kloto przę­dzie nić. Lache­sis ją mie­rzy. A na końcu, gdy nasz czas na ziemi dobie­gnie końca, Atro­pos ją prze­cina. Rozu­miesz, do czego zmie­rzam?

– Chyba tak…

– Nie­dawno roz­ma­wia­łem z Lache­sis.

– Naprawdę?

– Tak.

– Jak wygląda?

– Jest piękna. Jak ty i twoja mama. – Te słowa spra­wiły, że córka zapre­zen­to­wała swój szczer­baty uśmiech. Nie­dawno wypa­dły jej trzy przed­nie zęby. – I wiesz, co powie­działa mi Lache­sis? „Win­che­ste­rze, two­jej nici jesz­cze bar­dzo daleko do prze­cię­cia”. A wiesz, skąd wiem, że to prawda?

– Skąd?

– Bo jesz­cze nie zła­pa­łem wszyst­kich ban­dzio­rów.

Rozdział 5

Mills poczuł zapach ziemi i wil­got­nej trawy.

Łopata chrzę­ściła pod świe­żym grun­tem, a zaraz potem na Win­che­stera spadł deszcz drob­nych kamy­ków i kępek trawy. Otwo­rzył oczy, by spoj­rzeć na kur­czące się błę­kitne niebo i ciemną syl­wetkę. Miał zie­mię na udach. Na klatce pier­sio­wej. Został pogrze­bany żyw­cem. Mie­wał już ten kosz­mar. Zie­mia ude­rzyła go w twarz. Wle­ciała mu do ust. Nie był w sta­nie jej wypluć. Nie mógł mru­gać. Odwró­cić wzroku od wpa­da­ją­cych mu do oczu zia­ren. W ogóle nie mógł się ruszyć. Napie­ra­jący na niego cię­żar powo­do­wał ucisk i utrud­niał oddy­cha­nie. Jed­nak kolejne war­stwy ziemi zda­wały się tono­wać siłę tego obcią­że­nia.

Wkrótce będzie po wszyst­kim.

– Mills.

Nie mogę oddy­chać.

Niebo – skra­wek błę­kitu oto­czony czer­nią.

Coś leży mi na piersi.

– Mills. Obudź się. – Nagle coś poru­szyło się w ziemi, chwy­ciło go za ramię i mocno nim potrzą­snęło. Teraz pano­wała cał­ko­wita ciem­ność. – Obudź się!

Choćby zawie­sił nie­zli­czoną ilość łapa­czy snów, to wciąż się działo. Wyima­gi­no­wany cię­żar na jego klatce pier­sio­wej wią­zał się z typo­wym para­li­żem, który dopa­dał go kilka minut po zaśnię­ciu. Leka­rze nazy­wali to pora­że­niem przy­sen­nym. Zakłó­ce­nie fazy z szyb­kimi ruchami gałek ocznych. Kiedy znaj­do­wał się w tym sta­nie, był świa­domy. Mógł nawet otwo­rzyć oczy. Jed­nak nie był w sta­nie poru­szać koń­czy­nami, głową ani tuło­wiem. Cza­sami nie mógł też mru­gać. Pod­czas pierw­szych kilku epi­zo­dów, jesz­cze gdy był dziec­kiem, myślał, że umiera. Myślał, że naci­ska­jący na jego pierś czło­wiek-cień jest praw­dziwy. W rze­czy­wi­sto­ści sta­no­wił jedy­nie pozo­sta­łość kosz­maru. Ciało Mil­lsa spało, ale umysł był obu­dzony. A może na odwrót?

Nacisk na klatkę pier­siową zelżał. Oddech powoli się nor­mo­wał.

– Linda?

– Nie, Saman­tha.

Prze­krę­cił głowę w stronę córki. Wciąż był nieco sko­ło­wany, jed­nak nie miał żad­nych pro­ble­mów z roz­po­zna­niem zna­jo­mych rysów Sam. Jej mięk­kich wło­sów pia­sko­wego koloru i ład­nych nie­bie­skich oczu.

Na zewnątrz było ciemno. Wyglą­dało na to, że nie prze­spał nawet całej nocy. Skie­ro­wał wzrok na zegar ścienny. Odpły­nął tylko na trzy godziny. Był led­wie wie­czór.

Spoj­rzał w dół.

Jak to się stało, że leżę na pod­ło­dze? I to w salo­nie?

– Gdzie moje ubra­nia?

– Ile pro­chów bie­rzesz?

– A co cię to obcho­dzi?

– Nie jestem gotowa na pogrzeb. To spory wyda­tek.

Oparł się na łok­ciach. Skórę na obwi­słych mię­śniach klatki pier­sio­wej pokry­wały gęste, srebrne włosy, a brzuch zdo­biła oponka.

– Nic mi nie jest. Prze­pra­szam, że… musisz oglą­dać mnie w takim sta­nie.

Odwró­ciła wzrok.

– Pró­bo­wa­łam się z tobą skon­tak­to­wać. Wiele razy. Godzi­nami. Nie oglą­da­łeś wia­do­mo­ści?

– Czy opo­wia­da­łem ci już kie­dyś, jak pozna­łem twoją mamę?

– Co? Nie, ale… – wes­tchnęła. – OK, niech ci będzie. Jak się pozna­li­ście?

– To było w pierw­szej kla­sie liceum. Musiała zostać za karę po lek­cjach, bo na jed­nej zasnęła. Pod­ko­chi­wa­łem się w niej. W tej uro­czej, rudo­wło­sej dziew­czy­nie. Była popu­larna, a ja dziwny. Nie wie­dzia­łem, jak do niej zaga­dać. Dla­tego na kolej­nej lek­cji uda­łem, że zasną­łem, żeby też tra­fić do kozy.

Saman­tha wyglą­dała, jakby pró­bo­wała stłu­mić śmiech.

– No i?

– No i pani Needers kazała mi zostać po lek­cjach. Ja i twoja mama zaczę­li­śmy poda­wać sobie kar­teczki. Dowie­dzia­łem się, dla­czego była taka zmę­czona. Miała kosz­mary. A wła­ści­wie jeden powra­ca­jący kosz­mar. Powie­dzia­łem, że prze­pę­dził­bym go, gdy­bym tylko mógł, a ona odpo­wie­działa: „Byłoby miło”.

Saman­tha uśmiech­nęła się.

– A resztę tej histo­rii już wszy­scy dobrze znamy.

Przy­tak­nął i rozej­rzał się po pokoju.

– To kiedy będę mógł zoba­czyć wnuki?

– To nie jest odpo­wiedni moment na taką roz­mowę.

Nie widział ich od mie­siąca. David miał pięć lat, a Joseph cztery. Mie­siąc temu Mills zła­pał star­szego wnuka za nad­gar­stek, gdy ten wycią­gnął rękę w stronę gorą­cego pal­nika kuchenki. Zła­pał go za mocno i chło­piec uciekł z pła­czem. Chyba nawet więk­szym, niż gdyby się popa­rzył. Następ­nego ranka David miał siniaka wokół nad­garstka. Mills zadzwo­nił, by spy­tać, jak tam maluch i czy mógłby odwie­dzić wnuki jesz­cze w tym samym tygo­dniu. Jed­nak Saman­tha odpo­wie­działa, że to chyba nie naj­lep­szy pomysł. Stwier­dziła, że mogą potrze­bo­wać wię­cej czasu.

– Wię­cej czasu? – odpo­wie­dział wtedy. – Dzie­ciak o mało co się nie popa­rzył, Sam.

– Prze­stra­szy­łeś go. Obu ich stra­szysz. Tam samo jak…

Tak samo jak co? Roz­łą­czyła się. „Obu ich stra­szysz”. Spo­sób, w jaki to powie­działa… Sam fakt, że za dru­gim razem użyła słowa „stra­szysz”, a nie „prze­stra­szy­łeś”…

Saman­tha spro­wa­dziła go z powro­tem na zie­mię pstryk­nię­ciem pal­ców.

– Do jasnej cho­lery! – usiadł. – Mogli­by­ście prze­stać pstry­kać mi pal­cami przed nosem? Wszy­scy to robi­cie.

– Mamy kolejne zabój­stwa. Dwa. I pół.

Wie­dział, co ozna­cza ta połówka, i na samą myśl poczuł obrzy­dze­nie.

– Który mie­siąc?

– A czy to ważne? – pokrę­ciła głową i odwró­ciła wzrok. – Szó­sty.

– Gdzie i kiedy? Gdzie i kiedy te zabój­stwa, Sam?

Detek­tyw Saman­tha Blue wyjęła z torebki naj­now­szą powieść Bena Book­mana i poka­zała ją Mil­l­sowi. Jego wzrok przy­kuł strach na wró­ble na okładce. Blue otwo­rzyła książkę na kon­kret­nej stro­nie i popu­kała w kartkę poma­lo­wa­nym na nie­bie­sko paznok­ciem. Detek­tywi nie malują paznokci, Blue.

– Musisz to prze­czy­tać.

– Nie czy­tam gnio­tów.

– Cóż, tato, TEGO gniota będziesz musiał prze­czy­tać.

Zmru­żył oczy i spoj­rzał na Blue. Zupeł­nie zapo­mniał, o co go popro­siła.

– Wiesz, że twoja mama czę­sto trzy­mała mnie w nocy za rękę?

Blue zaci­snęła zęby i odwró­ciła wzrok.

– Zaczyna się…

– Trzy­mała mnie za rękę tak długo, aż zasną­łem.

– Nie, tato. Nie wie­dzia­łam. – Znów popu­kała stronę w książce. – Prze­czy­taj to.

– A mogę się naj­pierw ubrać?

Tym świ­dru­ją­cym wzro­kiem zła­mała mu serce. Odpo­wie­dział wście­kłym spoj­rze­niem. Twarz Blue pobla­dła.

– Sam, o co cho­dzi?

– Kilka godzin temu nie­jaki Jep­son Heap strze­lił sobie w łeb. W księ­garni. Sto­jąc tuż obok Bena Book­mana.

– Jep­son Heap?

– Tak. Mówi ci coś to nazwi­sko?

– Nie – odpo­wie­dział, choć nie była to prawda i mógłby przy­siąc, że Saman­tha mu nie uwie­rzyła. Jep­son Heap. Tak, coś mu mówiło to nazwi­sko. Sły­szał je już wcze­śniej. – Masz jakieś zdję­cie?

– Przed czy po tym, jak odstrze­lił sobie łeb?

Jesteś do mnie bar­dziej podobna, niż ci się wydaje, Blue.

– Co cię tak bawi? – zapy­tała.

– Nic. – Otwo­rzył powieść Bena Book­mana i prze­czy­tał sam począ­tek, pierw­szą linijkę: Stra­chy na wró­ble mają stra­szyć. Taka ich rola. – I to niby ma być best­sel­ler?

Saman­tha wstała z kuc­ków.

– Prze­czy­taj pierw­szą stronę trze­ciego roz­działu. Musimy z nim poga­dać. Tym razem nikogo nie oszczę­dził.

Wyszła z pokoju.

– Dokąd idziesz?

– Przy­nieść ci jakieś ubra­nia! – zawo­łała.

Łapa­cze snów.

– Nie. Saman­tho, nie wchodź do sypialni! Sam sobie wezmę!

Ale było już za późno.

– O Boże. O… mój… Tato! Co to ma być, do kurwy nędzy?! – Jej głos dobiegł z kory­ta­rza.

Wes­tchnął i potarł twarz.

– Mówi­łem, żebyś tam nie wcho­dziła.

Rozdział 6

Ben zatrza­snął drzwi gabi­netu i zaczął prze­cha­dzać się w tę i z powro­tem.

Myśl, Ben. Myśl.

Otwo­rzył pier­siówkę i upił trzy duże łyki. Pie­cze­nie, które naj­pierw poczuł w gar­dle, roz­lało się po całej klatce pier­sio­wej. Usły­szał kroki na kory­ta­rzu. Zamknął drzwi, zanim Amanda zdą­żyła wejść do gabi­netu.

Gałka zagrze­cho­tała, a potem roz­legł się głos:

– Ben, otwórz. – Kiedy tego nie zro­bił, Amanda zaczęła walić w drzwi. Tak mocno, że aż zatrzę­sło się fazo­wane szkło. – Ben…

– Daj mi chwilkę.

Zapu­kała ponow­nie, prze­krę­ciła gałkę.

– Ben, otwórz drzwi, do cho­lery!

– Amando, pro­szę cię… Potrze­buję chwilę pomy­śleć.

– Coś ty zro­bił? – Pła­kała po dru­giej stro­nie drzwi. Jej głos zła­god­niał. – Coś ty zro­bił?

Miał ochotę ją przy­tu­lić, ale posta­no­wił, że nie zrobi tego, dopóki sam nie weź­mie się w garść. Jego ciało było jak pod napię­ciem. Nie mógł prze­stać się trząść.

Nie wiem, ale to wymknęło się spod kon­troli.

Roz­legł się dzwo­nek tele­fonu sta­cjo­nar­nego. Syl­wetka Amandy odda­liła się od drzwi, zosta­wia­jąc go samego.

Komórka Bena zaczęła bzy­czeć.

To Kim, jego agentka. Nie był w sta­nie teraz roz­ma­wiać. Poło­żył tele­fon na biurku. Komórka wibro­wała, dopóki nie prze­łą­czyła Kim na pocztę gło­sową. Ben usiadł przy biurku, scho­wał twarz w dło­niach i zaczął głę­boko oddy­chać. Tak długo, aż jego tętno się uspo­ko­iło. Tele­fon znów zaczął wibro­wać. Tym razem Clay­ton. Ben pozwo­lił, aby także jego redak­tor został prze­łą­czony na pocztę gło­sową. Następ­nie prze­su­nął pal­cem po płytce doty­ko­wej myszy i ekran jego lap­topa ożył. Kur­sor migał, cze­ka­jąc na pole­ce­nie. Ben gapił się w niego, trzy­ma­jąc dło­nie nad kla­wia­turą. Jak w ogóle mógł myśleć o pisa­niu? W takiej chwili? O kon­ty­nu­owa­niu cze­goś, czego ni­gdy nie powi­nien był zacząć? Roz­po­czął to z powo­dów, które wyda­wały się słuszne…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Baby blue w języku angiel­skim ozna­cza kolor jasno­nie­bie­ski. [wróć]