Pan Kołysanka - J.H. Markert - ebook + audiobook + książka

Pan Kołysanka ebook

Markert J.H.

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pod miejscowością Harrod’s Reach rozciąga się stary, zrujnowany tunel kolejowy, w którym dochodzi do serii niewyjaśnionych zdarzeń. Gdy zostaje w nim znaleziony ranny i pogrążony w śpiączce Sully Dupree, przerażeni mieszkańcy żądają zasypania przekopu. Zastępca szeryfa Beth Gardner nie wierzy w złą aurę tego miejsca aż do chwili, gdy odnajduje w nim dwa ciała, a przy nich dziwne zapiski z wersami ze starych kołysanek. Wkrótce potem Sully Dupree na krótko budzi się ze śpiączki i przekazuje starszemu bratu wiadomość, że jest uwięziony po drugiej stronie tunelu w Lalalandii – obcym i nieznanym świecie zamieszkanym przez istoty z sennych koszmarów. Sully tkwi tam wraz z setkami innych pogrążonych w śpiączce osób, które desperacko próbują powstrzymać przedostanie się mitycznego zła ze świata snów do rzeczywistości.

W innym miejscu pewien mężczyzna od lat słyszy w swojej głowie głos. Nazywa go Panem Kołysanką. W końcu ulega jego podszeptom i wypełnia rozkazy. Zaczyna zabijać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 445

Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kasiamarkiewicz13

Nie oderwiesz się od lektury

Bawiliście się za dzieciaka w Simon mówi?? To była zabawa z mojego dzieciństwa 😊 Ta książka to świetna historia,która wciągnęła mnie tak jak Gość z koszmaru. Podróże w czasie,inne wymiary i alternatywne światy to wszystko jest tak samo prawdopodobne jak dziura ozonowa czy globalne ocieplenie 🙃 Pan Kołysanka ma tylko jeden cel - jak najwięcej osób zwabić do Lululandii a tunel to swoiste wrota do piekieł. Autor umiejętnie prowadzi nas przez swoją historię,która z początkowego chaosu układa się puzel za puzlem w cały obraz. Ten obraz to koszmar,najgorszy sen na jawie. Nawiązanie do poprzedniej książki dało mi poczucie scalenia obu historii. Oczami wyobraźni widziałam to jak film na ekranie telewizora. Jest to swoją drogą gotowy scenariusz na takowy 👌 Odwieczna walka dobra ze złem jak zakończy się tym razem? Mam nadzieję na kontynuację lub nawiązanie w kolejnej historii autora za co trzymam kciuki ✊️ Polecam Wam gorąco obie historie 😊
00

Popularność




Słowniczek

Lulu­lan­dia: eufo­ryczny stan umy­słu; ode­rwa­nie od tru­dów życia i jego realiów

Koły­sanka: pio­senka lub wiersz ludowy; jej zada­niem jest pomóc dziecku zasnąć

Mara: w ger­mań­skim folk­lo­rze to upiór, który siada pogrą­żo­nej we śnie oso­bie na klatce pier­sio­wej i wywo­łuje u niej kosz­mary

Fragment notatek detektywa Harringtona 21 września 1976 r.Harrod’s Reach

Naj­bar­dziej oso­bliwą rze­czą odno­śnie do zabój­stwa Weso­łego Jacka nie był fakt, że nie udało nam się odna­leźć jego nóg. O nie. Naj­dziw­niej­sze było to, że kiedy weszli­śmy do tunelu kole­jo­wego i natknę­li­śmy się na jego głowę oraz tors, jakimś cudem wciąż się uśmie­chał.

Rozdział 1

Beth

Teraz

Beth Gard­ner zdą­żyła prze­pra­co­wać rap­tem dwa tygo­dnie jako zastęp­czyni sze­ryfa, gdy Szaj­bus Simon wszedł do ich biura z piłą łań­cu­chową.

Sze­ryf Gro­ver Meeks wspo­mniał jej już kilka dni temu, jak Simon nazy­wał swoją piłę. Nie wspo­mniał jed­nak, że posu­nął się do pod­pi­sa­nia narzę­dzia czar­nym mar­ke­rem. Słowo Roz­pru­wacz wid­niało na nie­bie­skiej taśmie malar­skiej przy­kle­jo­nej do ręko­je­ści piły. Barki Simona były tak sze­ro­kie, że ledwo mie­ściły się w drzwiach i cał­ko­wi­cie przy­sła­niały słońce, co zasko­czyło Beth. Pra­wie tak bar­dzo jak to, że męż­czy­zna nie zro­bił w nazwie błędu orto­gra­ficz­nego.

Beth wstała, gdy tylko Szaj­bus prze­kro­czył próg biura sze­ryfa.

– Ani kroku dalej, Simon.

Męż­czy­zna zastygł w bez­ru­chu, jakby grał w zamro­żo­nego berka.

Simon nie był potwo­rem, tylko dziw­nym i ocię­ża­łym umy­słowo sie­rotą. Trzy­dzie­sto­kil­ku­lat­kiem, który siał spu­sto­sze­nie w lasach Har­rod’s Reach, odkąd tylko osią­gnął wiek umoż­li­wia­jący utrzy­ma­nie w rękach piły łań­cu­cho­wej.

Widać było, że Szaj­bus Simon nie próż­no­wał. Łań­cuch Roz­pru­wa­cza pokry­wały wióry, drzewne soki i Bóg jeden wie, co jesz­cze.

Ale nie ma krwi. Dobre i to, pomy­ślała Beth, powoli i ostroż­nie robiąc krok do przodu.

Podob­nie jak więk­szość ludzi miesz­ka­ją­cych w lesie wokół jeziora Har­rod’s, Simon bywał w dziel­nicy histo­rycz­nej tylko wtedy, gdy naprawdę musiał. Ponadto, według naj­lep­szej wie­dzy Beth, do tej pory ani razu nie wszedł do biura sze­ryfa z wła­snej i nie­przy­mu­szo­nej woli. Oczy­wi­ście sze­ryf Meeks przy­pro­wa­dzał go tu wie­lo­krot­nie, ale ni­gdy nie trzy­mał dłu­żej niż kilka godzin. Simon tra­fiał do biura głów­nie wtedy, gdy wyci­nał drzewa na pose­sji jed­nego z sąsia­dów, z któ­rymi nie warto było zadzie­rać lub pory­wał się na wycinkę na pań­stwo­wym tere­nie. Ale to? To coś nowego – pomy­ślała Beth. Choć sze­ryf Meeks uczył ją, by w obli­czu tak nie­ty­po­wych sytu­acji zacho­wy­wała spo­kój, serce pod­sko­czyło jej do gar­dła. Pode­rwało się jak stado pta­ków spło­szo­nych wystrza­łem z pisto­letu.

– Co cię do nas spro­wa­dza, Simo­nie?

Był cie­pły, jesienny dzień, co naj­mniej dwa­dzie­ścia sześć stopni, a Simon miał na sobie wor­ko­wate dżinsy i fla­ne­lową koszulę w kratę. Beth czuła smród jego ciała z odle­gło­ści trzech metrów. Brą­zowe włosy męż­czy­zny były roz­czo­chrane. Podob­nie jak jego broda, wyraź­nie bar­dziej splą­tana po lewej stro­nie. Jakby spał w nocy wła­śnie na tym boku. Simon pod­niósł prawą rękę. Trzy­mał w dłoni kartkę papieru do dru­karki.

– Co to? – zapy­tała Beth.

Simon wska­zał głową na kartkę, jakby chciał powie­dzieć: „Weź to i sama zobacz”. Nie był nie­mową. Beth nie­jed­no­krot­nie sły­szała mam­ro­ta­nie Simona. Wielu miesz­kań­ców mia­steczka lubiło go prze­drzeź­niać. Szaj­bus miał głos jak Billy Bob Thorn­ton w fil­mie Bli­zny prze­szło­ści, dla­tego wolał go nie uży­wać. Zwłasz­cza na forum publicz­nym.

Pre­fe­ro­waną przez Simona formą komu­ni­ka­cji były obrazy i trzeba przy­znać, że facet miał praw­dziwy talent. Wro­dzony czy zro­dzony z koniecz­no­ści – tego Beth nie wie­działa, ale nawet ze znacz­nej odle­gło­ści dostrze­gła na rysunku mnó­stwo szcze­gó­łów nakre­ślo­nych tuszem.

Beth pode­szła bli­żej i wyjęła kartkę z dłoni Simona, zwra­ca­jąc przy tym uwagę na wydatne knyk­cie męż­czy­zny. Po raz kolejny zer­k­nęła na zabru­dzony łań­cuch Roz­pru­wa­cza, by upew­nić się, że nie ma na nim ludz­kich szcząt­ków, a następ­nie sku­piła wzrok na rysunku. Natych­miast zdała sobie sprawę, że w Har­rod’s Reach dzieje się coś naprawdę nie­do­brego.

Simon naszki­co­wał dwie postaci – kobiety i męż­czy­zny. Były cał­ko­wi­cie ubrane i leżały na ple­cach. W tle maja­czyło wej­ście do sta­rego tunelu kole­jo­wego. Tylko od któ­rej strony? Pół­noc­nej czy połu­dnio­wej? Beth nie była w sta­nie tego stwier­dzić, a nakre­ślone postaci nie dawały żad­nego pola do inter­pre­ta­cji.

Simon nary­so­wał mar­twych ludzi.

Leżeli obok sie­bie i trzy­mali się za ręce, ale naj­wy­raź­niej zostali bru­tal­nie zamor­do­wani.

– To ty zna­la­złeś te ciała? – zapy­tała.

Przy­tak­nął, nie odry­wa­jąc wzroku od swo­ich pory­so­wa­nych brą­zo­wych butów z roz­wią­za­nymi i mokrymi sznu­ro­wa­dłami. Któ­rędy Simon szedł, zmie­rza­jąc tutaj? Nie wia­domo.

– Doty­ka­łeś ich? Simon?

Simon potrzą­snął głową, obgry­za­jąc przy tym pazno­kieć. Beth ponow­nie spoj­rzała na rysu­nek.

Męż­czy­zna leżał pośród drzew i opa­dłych liści. Miał odciętą głowę, która spo­czy­wała na jego brzu­chu jak piłka do siat­kówki, przy­trzy­my­wana przez sta­ran­nie uło­żoną prawą rękę. Lewa była wycią­gnięta w stronę leżą­cej obok kobiety. Męż­czy­zna ści­skał swoją towa­rzyszkę nie­doli za dłoń.

A kobieta…

Beth pod­nio­sła wzrok.

– Czy to pod­kowa, Simo­nie?

Ski­nął głową, nie odry­wa­jąc wzroku od pod­łogi, po czym nie­spo­dzie­wa­nie ode­zwał się swoim beł­ko­tli­wym gło­sem:

– Tak, pro­szę pani.

Rozdział 2

Gideon

Teraz

Gideon Dupree wcale nie czuł się jak boha­ter.

Naj­pierw przez ponad trzy lata wydmu­chi­wał pustynny pył z noz­drzy, a teraz jako inwa­lida wra­cał do Har­rod’s Reach. Jak ranny pies z pod­ku­lo­nym ogo­nem. Nie chciał być witany niczym boha­ter.

Powie­dział to matce, gdy kilka tygo­dni temu dzwo­nił zza oce­anu, by poin­for­mo­wać ją o swoim przed­ter­mi­no­wym zwol­nie­niu z woj­ska. Zwol­nie­niu z hono­rami i Meda­lem Pur­pu­ro­wego Serca. Przy­jął odzna­cze­nie z grzecz­nym podzię­ko­wa­niem. Uści­snął wszyst­kie ręce, które nale­żało uści­snąć i po raz ostatni zasa­lu­to­wał swoim zwierzch­ni­kom. W końcu przez cały ten czas jakoś z nim wytrzy­my­wali. Następ­nie upchnął swoje życie do woj­sko­wego worka, który dostał na samym początku służby. Życie, które zaczęło się tuż po osiem­na­stych uro­dzi­nach Gide­ona.

Pur­pu­rowe Serce leżało w pla­sti­ko­wej torebce. Razem z poci­skiem, przez który mie­siąc temu, pod­czas ataku na Nan­gar­har, Gideon pra­wie stra­cił nogę. Dupree roz­wa­żał nawet poło­że­nie poci­sku na ladzie sta­no­wi­ska odpraw lot­ni­ska LaGu­ar­dia, gdy prze­sia­dał się na samo­lot do domu, i zako­mu­ni­ko­wa­nie ład­nej ste­war­de­sie, że tak naprawdę to jest jego bilet. Jed­nak osta­tecz­nie zre­zy­gno­wał z tego pomy­słu. Po pro­stu ład­nie jej podzię­ko­wał i ruszył dalej, czyli zro­bił coś, co było zde­cy­do­wa­nie bar­dziej zgodne z jego naturą.

Choć idąc przez życie, stale się poty­kał, miał nadzieję, że pozo­sta­nie nie­zau­wa­żony.

Jesz­cze na lot­ni­sku Gideon zadzwo­nił do matki, by poin­for­mo­wać ją, że wylą­do­wał i wróci do domu Ube­rem. Już wtedy powi­nien był się poła­pać. Zorien­to­wać, że coś się święci. Ina­czej Maxine Dupree nie nale­ga­łaby tak bar­dzo na to, że sama zamówi mu Ubera. „Żebym mogła za niego zapła­cić” – takie było jej wytłu­ma­cze­nie. Zanim Gideon się roz­łą­czył, popeł­nił błąd. Zapy­tał, jak tam Sully, jego ośmio­letni brat. Odpo­wie­działa, że w porządku. Zro­biła to jed­nak po sta­now­czo za dłu­gim waha­niu, przez które Gideon zaczął się zasta­na­wiać, czy aby na pewno powie­działa prawdę.

Maxine dodała cicho, żeby na sie­bie uwa­żał, a potem zapy­tała:

– Sły­sza­łeś o mor­der­stwach?

– Nie, mamo. Co się stało? Jakie mor­der­stwa?

– W tunelu… Te mury…

– Mury? Co z murami? Coś się stało, mamo?

– Po pro­stu bądź ostrożny, dobrze? Uwa­żaj na sie­bie.

Myślał o tunelu przez całą drogę z lot­ni­ska. Wszystko w sta­rej, sen­nej osa­dzie kole­jo­wej krę­ciło się wokół miej­sca, w któ­rym jego młod­szy brat nie­mal stra­cił życie. Tunel został zamu­ro­wany trzy lata temu. Gideon dosko­nale pamię­tał ten dzień. Zaraz po poło­że­niu ostat­niej cegły poka­zał temu pokry­temu mchem paskudz­twu środ­kowy palec. Zamu­ro­wano go na obu krań­cach Jed­no­stron­nej Góry, a nie­długo póź­niej Dupree wyje­chał z Har­rod’s Reach do woj­ska. Zamiast zawieźć go do domu, kie­rowca Ubera jak gdyby ni­gdy nic wje­chał na pusty par­king St. Michael’s i powie­dział prze­pra­sza­ją­cym tonem:

– Mia­łem pod­rzu­cić pana tutaj. Ni­gdzie indziej. Takie otrzy­ma­łem instruk­cje.

Gideon zer­k­nął na drzwi pro­wa­dzące do sali gim­na­stycz­nej. Wie­dział, że w środku czeka pełno ludzi. Nie dał się zwieść pustemu par­kin­gowi. W Har­rod’s Reach wszę­dzie można było dostać się na pie­chotę. Co chwila mijało się ogródki i dzie­dzińce, które według obie­go­wej opi­nii przy­po­mi­nały te w bar­dziej zna­nym i lubia­nym mie­ście Savan­nah w sta­nie Geo­r­gia.

– Na pewno nie da się pan prze­ku­pić? – Dupree zapy­tał kie­rowcę.

– Nie­stety nie, pro­szę pana, ale chciał­bym bar­dzo podzię­ko­wać za pań­ską służbę ojczyź­nie.

Gideon z tru­dem wycią­gnął swoją nie­sprawną nogę z samo­chodu i chwy­cił za ciężki worek woj­skowy.

Kie­rowca odwró­cił się w stronę tyl­nego sie­dze­nia i pomógł pasa­że­rowi wyjąć tobo­łek z auta, po czym zaga­dał:

– Podobno jest pan boha­te­rem… Dostał pan Pur­pu­rowe Serce i tak dalej. To prawda?

Gideon uprzej­mie udzie­lił mu rady, by nie wie­rzył we wszystko, co usły­szy, podzię­ko­wał za prze­jazd i zamknął drzwi samo­chodu. Przez chwilę stał w bez­ru­chu. Roz­wa­żał powrót na pie­chotę, jed­nak od domu dzie­liły go mniej wię­cej dwa kilo­me­try spa­ce­rem, a wizja kuś­ty­ka­nia z cięż­kim wor­kiem nie wyda­wała się zbyt kusząca. Doszedł więc do wnio­sku, że cokol­wiek czeka na niego w sali gim­na­stycz­nej, jakoś to prze­żyje. Prze­cież go nie zje­dzą.

Boha­te­ro­wie nie ucie­kają z pod­ku­lo­nym ogo­nem.

Kiedy z ple­ba­nii dobie­gło go szcze­ka­nie Maxa – gru­bego psa księ­dza Freda – Gideon dostrzegł przez kościelne witraże blask migo­czą­cych świec. Ina­czej zapa­mię­tał tę szkołę z czer­wo­nej cegły. Teraz wyda­wała się znacz­nie mniej­sza. Podob­nie jak sala gim­na­styczna i boisko do kick­ballu. Wszystko to przy­po­mniało mu o prze­rwach mię­dzy lek­cjami, zdar­tych kola­nach, sztyw­nych wytycz­nych doty­czą­cych ubioru i spo­wie­dziach, na któ­rych kła­mał jak z nut. Pomy­ślał też o Mary Pat, pew­nej zakon­nicy, która pry­chała za każ­dym razem, kiedy dzie­ciaki wygłu­piały się pod­czas lun­chu. Zawsze pytała wtedy: „No kto jest taki zabawny?”. Na pewno nie Gideon. On ni­gdy się nie wydur­niał. Jed­nak zawsze krę­cił się wokół żar­tow­ni­siów.

Boha­te­ro­wie się nie wahają.

W sali gim­na­stycz­nej pew­nie była Beth. I Jax.

Z pew­no­ścią rodzice Gide­ona, Archi­bald i Maxine Dupree, rów­nież cze­kali w środku na powrót syna mar­no­traw­nego.

Otwo­rzył więc drzwi sali gim­na­stycz­nej, spo­wi­tej budzącą grozę ciem­no­ścią. Zaj­rzał do środka. Ktoś kich­nął. Ktoś inny zachi­cho­tał. Ktoś trzeci ich uci­szał. Zro­bił to tuż przed zapa­le­niem się świa­tła i grom­kim, zbio­ro­wym okrzy­kiem: „Nie­spo­dzianka!”.

Jed­nym szyb­kim ruchem Gideon wycią­gnął Sig Sau­era P320 i wyce­lo­wał w pierw­szą osobę, która sta­nęła mu na dro­dze.

Rozdział 3

Beth

Teraz

Beth od początku była zda­nia, że przy­ję­cie nie­spo­dzianka dla Gide­ona to kiep­ski pomysł. Teraz jedy­nie utwier­dziła się w tym prze­ko­na­niu, sto­jąc stło­czona z pra­wie całym mia­stecz­kiem w dusz­nej sali gim­na­stycz­nej.

Gideon nie lubi nie­spo­dzia­nek.

Beth pró­bo­wała deli­kat­nie poru­szyć ten temat z matką Gide­ona. Zasu­ge­ro­wać Maxine Dupree, że jej synowi może nie spodo­bać się taka forma powi­ta­nia. Tylko jak tu odmó­wić kobie­cie, która od trzech lat nie widziała swo­jego dziecka?

Gideon od dziecka nie zno­sił gło­śnych dźwię­ków. W gim­na­zjum pod­ska­ki­wał po każ­dym szczek­nię­ciu psa księ­dza Freda i wzdry­gał się na dźwięk kościel­nych dzwo­nów. Nawet w Dzień Nie­pod­le­gło­ści zawsze oglą­dał fajer­werki z wnę­trza Powa­la­ją­cego Domu. A Sully? Był zupeł­nym prze­ci­wień­stwem swo­jego brata. Już jako ber­beć oglą­dał z ojcem sztuczne ognie na zewnątrz. Ba! Chciał je nawet zapa­lać.

Dla­tego Beth była zda­nia, że przy­ję­cie nie­spo­dzianka to naprawdę kiep­ski pomysł. Nawet pomimo faktu, że Gideon miał już dwa­dzie­ścia jeden lat i został odzna­czony Pur­pu­ro­wym Ser­cem.

W sali gim­na­stycz­nej zga­sły świa­tła. Wszy­scy nagle uci­chli, ponie­waż to był sygnał. Gideon wła­śnie wje­chał do Har­rod’s Reach.

Beth trzy­mała na bio­drze Brody’ego, swo­jego dwu­let­niego synka. Gdy tylko zga­sły świa­tła, maluch zaczął bawić się odznaką matki. Podob­nie jak sze­ryf Meeks, jej szef, Beth zawsze była na służ­bie. Ponoć w tej pracy z cza­sem skoki adre­na­liny poja­wiają się coraz rza­dziej, a pasja przy­gasa, ale Gard­ner szcze­rze w to wąt­piła. Nie w jej przy­padku.

Nie w przy­padku kogoś, kto był do tej pracy stwo­rzony. Uro­dził się, by nosić odznakę.

– Jest ciemno – zako­mu­ni­ko­wał Brody.

– Zga­dza się.

– A dla­czego?

– Żeby zro­bić Gide­onowi nie­spo­dziankę.

– A kto to? Ten Gideon?

– Przy­ja­ciel z dzie­ciń­stwa.

– Jak wygląda?

Jak typowy kujon, pomy­ślała Beth.

– Za chwilę się dowiesz.

– Tata powie­dział, że to twój brat bliź­niak.

– Tata tylko tak sobie żar­to­wał. Wiesz, tacie nie zawsze wycho­dzą żarty. A tobie, zdaje się, nie zawsze wycho­dzi mówie­nie szep­tem – odparła. Na te słowa kilka osób sto­ją­cych tuż obok się zaśmiało. – Ale tak, ja i Gideon uro­dzi­li­śmy się tego samego dnia – szep­nęła Beth – a wła­ści­wie tej samej nocy. Do tego pra­wie przez całe życie miesz­ka­li­śmy bar­dzo bli­sko sie­bie.

– To jest twoim bra­tem bliź­nia­kiem czy nie?

– Nie – odpo­wie­działa. – I wystar­czy już tych pytań. Mie­li­śmy być cicho.

Brody pogła­skał odznakę swo­jej mamy. Nie lubił ciem­no­ści. Do snu potrze­bo­wał dwóch zapa­lo­nych lam­pek noc­nych.

Beth wyjęła tele­fon z tyl­nej kie­szeni spodni. Zła­mała w ten spo­sób pro­to­kół imprezy, ale dodała otu­chy Brody’emu. Przy­naj­mniej na chwilę.

– Wyłą­czę, gdy tylko usły­szę kroki. Zanim otwo­rzy drzwi. Obie­cuję – szep­nęła na swoją obronę do osób sto­ją­cych obok.

Na co jakiś kobiecy głos odpo­wie­dział:

– Nie musisz się tłu­ma­czyć, Beth. Rób co musisz.

Zawsze cie­szyła się w mia­steczku powa­ża­niem, ale odkąd została zastęp­czy­nią sze­ryfa, sza­cu­nek wzrósł jesz­cze bar­dziej. Dzie­się­cio­krot­nie.

Pal licho przy­ję­cie nie­spo­dziankę. Tak naprawdę Beth nie­po­ko­iło zebra­nie więk­szo­ści miesz­kań­ców mia­steczka w jed­nym miej­scu. W końcu zale­d­wie dwa dni temu odkryto zwłoki przed tune­lem. To była tajem­ni­cza sprawa. Do tego te ciała… Beth nie mogła prze­stać o nich myśleć. Wciąż miała je przed oczami. Odkąd zna­la­zła wraz z sze­ry­fem Meek­sem zwłoki nie­szczę­snej pary. Dotarli do nich mniej wię­cej godzinę po zja­wie­niu się Szaj­busa Simona w biu­rze. Swoją drogą mało­mówny męż­czy­zna nie­zwy­kle wier­nie oddał na rysunku wygląd miej­sca zda­rze­nia.

Beth odwró­ciła się tyłem do sto­ją­cych obok niej ludzi i znów zajęła się tym, co pochła­niało ją od rana – prze­glą­da­niem arty­ku­łów prze­róż­nych gazet. Googlo­wała godzi­nami w nadziei, że znaj­dzie jakąś wska­zówkę. Coś, co pomoże jej zro­zu­mieć naj­now­szą, straszną zbrod­nię, któ­rej doko­nano w Har­rod’s Reach.

Brody się­gnął po tele­fon, ale Beth była na to przy­go­to­wana.

– Moment, skar­bie. Mama pra­cuje.

Prze­czy­tała wszystko, co wcze­śniej zdą­żyła jedy­nie prze­biec wzro­kiem. Wciąż nie udało im się ziden­ty­fi­ko­wać ofiar. Raczej nie był to nikt z Har­rod’s Reach. Beth szu­kała więc w inter­ne­cie podob­nego modus ope­randi. Jak dotąd, nie zna­la­zła żad­nej sprawy, która przy­po­mi­na­łaby przy­pa­dek pozba­wio­nego głowy męż­czy­zny. Jed­nak jeśli cho­dzi o drugą ofiarę, sytu­acja wyglą­dała bar­dziej obie­cu­jąco. Beth wła­śnie prze­czy­tała na tele­fo­nie arty­kuł sprzed dwóch mie­sięcy o zbrodni w Char­le­sto­nie, w Karo­li­nie Połu­dnio­wej: dowody wska­zy­wały na gwałt, udu­sze­nie i urazy głowy, w tym twa­rzy, tępym narzę­dziem. Ponadto na miej­scu zda­rze­nia sprawca zosta­wił zakrwa­wioną pod­kowę, któ­rej użył do zada­nia cio­sów; leżała na klatce pier­sio­wej ofiary.

– Bingo – powie­działa cicho Beth.

– Bingo – powtó­rzył za nią Brody i znów spró­bo­wał się­gnąć po tele­fon.

– Już koń­czę.

Wzrok Beth zatrzy­mał się na nagłówku: Ostat­nia ofiara Dusi­ciela w śpiączce! Pod spodem mniej­szą czcionką było napi­sane: Wal­czy o życie w miej­sco­wym szpi­talu. Beth zaczęła czy­tać. Oca­lała to nie­jaka Maddy Boyle, dwu­dzie­sto­dwu­let­nia stu­dentka ostat­niego roku angli­styki i twór­czego pisa­nia w Col­lege of Char­le­ston. Gard­ner chciała dowie­dzieć się wię­cej, ale w tym momen­cie ktoś zako­mu­ni­ko­wał gło­śnym szep­tem:

– Idzie!

Beth wyłą­czyła tele­fon i scho­wała go do kie­szeni.

W sali gim­na­stycz­nej zapa­no­wała cisza. Wszy­scy cze­kali z nie­cier­pli­wo­ścią na przy­by­cie boha­tera wie­czoru, co Beth wciąż wyda­wało się dziwne. Jesz­cze wczo­raj wiele z tych osób szy­dziło z Gide­ona i obwi­niało go o wypa­dek Sully’ego. A teraz nagle wszy­scy świę­to­wali powrót star­szego z braci Dupree.

Hipo­kry­zja w naj­czyst­szej postaci – pomy­ślała Beth. Miej­scowi nie prze­pu­ści­liby oka­zji do picia i impre­zo­wa­nia. Byli gotowi przy­mknąć oko na powód świę­to­wa­nia – ten i tak wyda­wał się zbędny.

– A gdzie tata? – zapy­tał Brody.

– Jest z Sul­lym – odpo­wie­działa Beth.

Nagle drzwi się otwo­rzyły i wraz z Gide­onem do sali gim­na­stycz­nej wpadł blask księ­życa.

Zapa­liły się świa­tła. Wszy­scy krzyk­nęli: „Nie­spo­dzianka!”.

A kiedy Gideon wyjął broń, Beth nie miała innego wyboru, jak tylko wycią­gnąć swoją.

Rozdział 4

Dok­tor

Teraz

Od nie­dawna przed tune­lem stał znak z ostrze­że­niem: NIE­BEZ­PIE­CZEŃ­STWO! WSTĘP WZBRO­NIONY!

Dok­tor Tra­vers Bigsby posta­no­wił je zigno­ro­wać. Zresztą podob­nie jak poprzed­niej i jesz­cze wcze­śniej­szej nocy. Prze­szedł przez las i zszedł w dół jaru. Aż do miej­sca, w któ­rym pociągi niczym kró­lo­wie pano­wały kie­dyś w Har­rod’s Reach. Patrząc na to wgłę­bie­nie z góry, można było odnieść wra­że­nie, że prze­jeż­dżały przez nie loko­mo­tywy z dawno minio­nej epoki. Obec­nie jar pora­stała bujna roślin­ność. Głów­nie wysoka trawa i chwa­sty, lecz gdzie­nie­gdzie poja­wiły się młode drzewa. W powie­trzu wyraź­nie wyczu­wało się wil­goć.

Bigsby oświe­tlał sobie latarką drogę dzie­lącą go od czar­nej dziury, czyli wej­ścia do tunelu. Smród był obez­wład­nia­jący. Dok­tor czuł go z odle­gło­ści ponad trzy­dzie­stu metrów. Od tunelu bił odór zgni­li­zny. Jakby coś znaj­du­ją­cego się w środku zbyt długo pozo­sta­wało w zamknię­ciu. Wyma­gało prze­wie­trze­nia. Odde­chu. Podob­nie jak butelka wina.

Mimo wszystko wła­śnie w tym miej­scu Dok­tor chciał się zna­leźć. MUSIAŁ się tu zna­leźć. Tak wytłu­ma­czył się Jane, swo­jej żonie. Ta z kolei poszła na przy­ję­cie nie­spo­dziankę. Wszy­scy lokalni hipo­kryci zamie­rzali świę­to­wać powrót tego samego chło­paka, który jesz­cze trzy lata temu był dla nich trę­do­waty.

Dobrze, że nie gra­łeś w ich grę, Gide­onie. Dzięki temu nie mogli wygrać.

Dowa­li­łeś im. Brawo ty.

Dok­tor zmie­rzył wzro­kiem tunel.

Nie powinni byli go zamu­ro­wy­wać. Zde­cy­do­wa­nie. Tra­vers był temu prze­ciwny. Jako jeden z nie­wielu w mia­steczku. Co roku przez ponad dwie dekady sprze­ci­wiał się każ­demu wnio­skowi, który wpły­wał w tej spra­wie do rady miej­skiej. Osta­tecz­nie jed­nak prze­grał tę wojnę. To, co spo­tkało w tunelu Sully’ego Dupree, prze­lało czarę gory­czy. Nic dziw­nego, dzie­ciak był ulu­bień­cem mia­steczka. Jeśli w ogóle kto­kol­wiek zasłu­żył sobie na to miano. Po tra­ge­dii, która spo­tkała małego Sully’ego, nawet Bigsby przez chwilę miał wąt­pli­wo­ści, czy dobrze robi, sprze­ci­wia­jąc się woli więk­szo­ści. Tak czy ina­czej, jesz­cze przed wyjaz­dem Gide­ona ukoń­czono ceglane mury, które zamie­niły tunel w cho­lerną kap­sułę czasu.

Oba mury zawa­liły się po zale­d­wie trzech latach. Naj­pierw pół­nocny. Runął dwa tygo­dnie temu, pod­czas drob­nego trzę­sie­nia ziemi, które trwało jakieś trzy lub cztery sekundy. Drga­nia poja­wiły się nie tylko w samym Har­rod’s Reach, lecz także we wszyst­kich gra­ni­czą­cych z nim mia­stecz­kach. Tak jak prze­wi­dział Tra­vers, na zawa­le­nie się dru­giego muru nie trzeba było długo cze­kać. Doszło do tego cztery noce temu, za pięt­na­ście pierw­sza. Led­wie godzinę po tym, jak Dok­tor opu­ścił tunel. Bigsby przy­cho­dził tam nasłu­chi­wać, a raczej osłu­chi­wać. Przy­kła­dał ste­to­skop do cegieł, jakby szu­kał po dru­giej stro­nie muru bicia serca.

I w pew­nym sen­sie tak było, ponie­waż nasłu­chi­wał cze­goś w rodzaju wia­tru – bicia serca tunelu.

Gdy pół­nocny mur się posy­pał, wnę­trze tunelu znów zaczęło tęt­nić życiem. Można było wyczuć jego puls. Jed­no­cze­śnie pokru­szone cegły spra­wiały, że prze­do­sta­nie się do środka sta­no­wiło nie lada wyzwa­nie. Rzecz jasna nie­bez­pieczne, ale poza tym nie­mal nie­moż­liwe. Chimp1 Deavers wraz z jed­nym ze swo­ich stra­ża­ków pró­bo­wali dostać się do tunelu jesz­cze tego samego dnia, kiedy zawa­lił się pierw­szy mur. Byli już nawet bar­dzo bli­sko, ale wtedy cegły zaczęły usu­wać się im spod nóg. Posta­no­wili więc spró­bo­wać ponow­nie za jakiś czas. Pozwo­lić cegłom naj­pierw osiąść.

Dok­tor wie­dział, że drugi mur też się zawali, to była tylko kwe­stia czasu. Szcze­gól­nie że wiatr wla­ty­wał od pół­noc­nej strony i napie­rał na połu­dniowe wej­ście niczym tysiące natręt­nych rąk. Nic dziw­nego, że osta­tecz­nie drugi mur runął cał­ko­wi­cie na zewnątrz. Jakby został kop­nięty od środka przez roz­wście­czo­nego olbrzyma.

Dla­tego wła­śnie Jane była tak bar­dzo zła na swo­jego męża. Bała się, że cegły się posy­pią i spadną na głowę Tra­versa, że sta­nie mu się krzywda. Bigsby nie mógł zaprze­czyć, że nie­wiele bra­ko­wało. Unik­nął śmierci o włos. O godzinę. Cza­sem nawet jadał w tunelu lunch. „I po co? Po co to wszystko?” – gadali za jego ple­cami miej­scowi. Dla bicia tego serca, odpo­wia­dał wtedy sobie w duchu.

I oto znów wró­cił do tunelu. Trze­cią noc z rzędu. Udało mu się nawet poczy­nić pewne postępy w usu­wa­niu cegieł z pół­noc­nego wej­ścia. Każ­dej nocy wywo­ził jedną taczkę. Z jakie­goś powodu Bigsby’emu trud­niej było patrzeć na zasy­pany gru­zem niż cał­ko­wi­cie zamu­ro­wany tunel. Dok­tor suk­ce­syw­nie i z pełną deter­mi­na­cją sta­rał się przy­wró­cić to miej­sce do stanu pier­wot­nego.

Poło­żył latarkę na ziemi, tak aby oświe­tlała gru­zo­wi­sko, i zabrał się do pracy. Poprzed­niej nocy zosta­wił tu taczkę, latar­nie i łopatę. Słusz­nie zało­żył, że raczej nikt nie odważy się ich zabrać. W prze­ci­wień­stwie do Dok­tora, więk­szość miesz­kań­ców sto­so­wała się do zakazu wstępu na ten teren.

Więk­szość na­dal bała się tunelu.

Zwłasz­cza po tym, co zna­lazł Simon Bow­les. Choć męż­czy­zna przez wszyst­kich w mia­steczku nazy­wany był Szaj­bu­sem Simo­nem, dok­tor Bigsby nie zga­dzał się z tak pro­stą, a wręcz pro­stacką dia­gnozą. Ow­szem, Simon był ocię­żały umy­słowo, ale zde­cy­do­wa­nie nie­tu­zin­kowy. Dok­tor wciąż uwa­żał naro­dziny Bow­lesa za naj­bar­dziej nie­zwy­kły poród, jaki kie­dy­kol­wiek ode­brał.

Według „Gazety Har­rod’s Reach”, oka­le­czone ciała zostały zna­le­zione w odle­gło­ści około pół metra od sie­bie. Zda­niem Dok­tora, arty­kuł o mor­der­stwach suge­ro­wał, że ofiary zabito gdzie indziej, a w lesie jedy­nie pozbyto się zwłok. Ktoś pod­rzu­cił je koło tunelu, jakieś pięt­na­ście metrów od pół­noc­nego wej­ścia. Pozo­stałe dzie­więć­dzie­siąt pro­cent opu­bli­ko­wa­nego w gaze­cie tek­stu sta­no­wiły spe­ku­la­cje, ponie­waż biuro sze­ryfa mil­czało na temat szcze­gó­łów doty­czą­cych zbrodni.

Tra­vers obie­cał zastęp­czyni sze­ryfa, że będzie się trzy­mał z dala od miej­sca zda­rze­nia. Żaden pro­blem. Zwłoki zostały zna­le­zione przy pół­noc­nym wej­ściu, a Bigsby i tak wcho­dził do tunelu od połu­dnio­wej strony.

W świe­tle latarki maja­czyła mgła, któ­rej udało się prze­drzeć przez szcze­liny pomię­dzy cegłami. Wyglą­dało to tak, jakby pod gru­zami tlił się ogień, a dźwię­kiem przy­po­mi­nało fuma­rolę. Mgła i poranna rosa – cegły aż się od nich mie­niły.

Dok­tor był ostrożny. Bar­dzo uważ­nie sta­wiał każdy krok. Widząc efekty swo­jej pracy, coraz bar­dziej zwięk­szał jej tempo. Serce Tra­versa rów­nież biło coraz moc­niej, a wiatr wciąż się wzma­gał.

Wewnątrz tunelu dało się już odczuć spa­dek tem­pe­ra­tury. Jak zawsze pod­czas wizyt Dok­tora. Nie było to gwał­towne ochło­dze­nie, ale na tyle wyraźne, by wywo­łać gęsią skórkę i skro­plić wydo­by­wa­jącą się z ust parę wodną. Noce w Har­rod’s Reach róż­niły się od tych w oko­licz­nych mia­stecz­kach. Zawsze były chłod­niej­sze. Według nie­któ­rych, przy­czyny takiego stanu rze­czy nale­żało upa­try­wać w tym, że wokół znaj­do­wały się roz­le­głe lasy, pełne róż­nych zagłę­bień terenu, w któ­rych hulał wiatr. Inni byli zda­nia, że za chłód odpo­wie­dzialna jest uno­sząca się z rana nad jezio­rem Har­rod’s mgła, wypy­chana dalej w świat przez wierzby pła­czące. Jed­nak więk­szość, do któ­rej zali­czał się Dok­tor, dobrze wie­działa, że to stary tunel kole­jowy działa na mia­steczko jak regał chłod­ni­czy.

Wcho­dziło się do niego jak do jaskini. Zło­wro­giej pie­czary.

Ściany tunelu były prze­siąk­nięte histo­rią. Każda kro­pla wody ście­ka­jąca z sufitu odbi­jała się echem wie­dzy i wie­rzeń ludo­wych. Echem legendy.

Dok­tor uśmiech­nął się od ucha do ucha. Tunel wzbu­dzał albo lęk, albo fascy­na­cję. Potra­fił pochło­nąć czło­wieka bez reszty.

I to bez względu na wiek, czego naj­lep­szym przy­kła­dem był Sully Dupree. Zauro­cze­nie tune­lem nie­omal wypra­wiło go na tam­ten świat.

Wielu w tym miej­scu mdlało. Dzie­ciaki prze­cho­dziły, a raczej prze­bie­gały przez tunel tylko w ramach wyzwa­nia, prze­kli­na­jąc po dro­dze wszystko, co czuły i widziały w jego wnę­trzu. A to było wystar­cza­jąco dłu­gie, by pomie­ścić trzy auto­busy szkolne i na tyle wyso­kie, że krzyki odbi­jały się echem.

Miej­scowi mieli też nie­jedno do powie­dze­nia na temat mor­derstw popeł­nio­nych w mia­steczku od czasu, gdy tunel powstał pół­tora wieku temu. Wszyst­kie te bra­ku­jące czę­ści ciała… Wszyst­kie te zagi­nione CIAŁA. Gdyby tylko Har­rod Guth­rie wie­dział, jak bar­dzo złą sławą okryje się prze­strzeń, na którą natknął się zimą 1865 roku… Na pewno nie tak wyobra­żał sobie jej przy­szłość. W jego gło­wie od razu zro­dziła się wizja stwo­rze­nia osady kole­jo­wej z praw­dzi­wego zda­rze­nia i wła­śnie tym mia­nem okre­ślił mia­steczko trzy mie­siące po poło­że­niu w nim torów. Teraz stary tunel, pokryty poro­stami i mchem, przy­po­mi­nał bar­dziej wapienną wiatę niż obiekt, przez który miały prze­jeż­dżać pociągi.

Co czyni osadę kole­jową osadą kole­jową?

Szyny i tanie dziew­czyny, a przy­naj­mniej taki krą­żył „żar­cik”.

Według Dok­tora bar­dzo słaby.

Zwłasz­cza teraz, gdy droga kole­jowa prze­szła do histo­rii.

Żaden pociąg nie prze­je­chał przez tunel od czasu kata­strofy z 1923 roku, kiedy to pędzący wagon moto­rowy z Luxi­toni wyko­leił się w czar­nych jak smoła cze­lu­ściach Jed­no­stron­nej Góry. Wszy­scy pasa­że­ro­wie zgi­nęli na miej­scu. Trzy­dzie­ści trzy osoby. Po jed­nej z ofiar pozo­stały tylko buty. Ze sto­pami wciąż tkwią­cymi w środku. Ciała, a raczej to, co po nich zostało, pocho­wano na cmen­ta­rzu White Wall. Ponoć w loko­mo­ty­wie ogień tlił się aż przez sześć dni. Żadna ilość wody nie była w sta­nie uga­sić tej zwę­glo­nej kupy złomu. Leżała tak na torach niczym padlina naj­pierw tygo­dniami, potem mie­sią­cami, a wresz­cie latami, zanim została roze­brana przez miesz­kań­ców mia­steczka i żąd­nych pamią­tek tury­stów.

Pozo­stałe szczątki porzu­co­nego, znisz­czo­nego pociągu wro­sły w zie­mię lub – jak zwy­kli mawiać nie­któ­rzy miej­scowi – to zie­mia wro­sła w pozo­sta­ło­ści po maszy­nie. Póki na skrawku torów leżała loko­mo­tywa i docze­pione do niej wagony, całość przy­po­mi­nała sta­ro­żytny mono­lit. A teraz? Nic, tylko chwa­sty, jeżyny i drzewa, które przez te wszyst­kie lata zdą­żyły doj­rzeć. Nie można było uświad­czyć nawet samych torów. Suk­ce­syw­nie wyry­wano je po obu stro­nach tunelu. W poło­wie dwu­dzie­stego wieku nie było już po nich śladu. Każdy miesz­ka­niec Har­rod’s Reach miał gdzieś w swoim domu, garażu, skle­pie, restau­ra­cji lub barze kawa­łek tej zabyt­ko­wej kon­struk­cji. Nie tylko szyny, lecz także pod­kłady, zwrot­nice, tłu­czeń kole­jowy, śruby, wkręty czy łubki. Nie­które trzy­mano na komin­kach jak dzieła sztuki, relikty prze­szło­ści. Naj­wię­cej zasto­so­wań zna­la­zły pod­kłady. Przy­bi­jano je nad gan­kami, weran­dami lub drzwiami wej­ścio­wymi na szczę­ście. Odna­wiano je i bej­co­wano, by mogły zyskać dru­gie życie jako ele­ment sto­lika kawo­wego, buja­nego fotela, ławki, a nawet domku na drze­wie. Ukła­dano z nich chod­niki i nie­wy­da­rzone, nie­równe dzie­dzińce.

Kiedy Dok­tor wypeł­nił pierw­szą taczkę, prze­pchnął ją przez połu­dniowe wej­ście, wysy­pał zawar­tość na trawę u zbo­cza jaru i wró­cił po wię­cej cegieł.

Nagle usły­szał wokół swo­ich stóp zna­jomy sze­lest. Spoj­rzał w dół. Zoba­czył wyschnięty biały liść dłu­go­ści kolby kuku­ry­dzy i sze­ro­ko­ści roz­ło­żo­nej dłoni, nie­siony przez wiatr. Bigsby zatrzy­mał liść butem, pod­niósł go i oświe­tlił latar­nią.

– A niech mnie!

Taki sam jak reszta.

Scho­wał liść do swo­jej skó­rza­nej torby. Zamie­rzał zabrać zna­le­zi­sko do domu, by dokład­nie zba­dać je pod mikro­sko­pem, a następ­nie zawie­sić na ścia­nie. Tak jak pozo­stałe liście, które zgro­ma­dził przez kilka dzie­się­cio­leci. Dla­czego je zbie­rał? Ponie­waż były tak białe, że wyda­wały się wręcz nie z tej ziemi. I jesz­cze te ich czer­wone żyłki… Zresztą Dok­tor zbie­rał nie tylko liście. Do jego nie­zwy­kłej kolek­cji nale­żała mię­dzy innymi prze­dziw­nie ubar­wiona zde­chła żaba i wie­wiórka, którą rów­nież zna­lazł mar­twą. Wła­ści­wie trudno było w ogóle nazwać ją wie­wiórką. Dwa dni temu zbiory Tra­versa zasi­liła też dzi­waczna muszla. Leżała pośród gruzu, cała w pyle. Sta­no­wiła zna­le­zi­sko tym dziw­niej­sze, że Har­rod’s Reach nie było nad­mor­skim mia­stecz­kiem. Wła­ści­wie to mało powie­dziane. Było poło­żone tak daleko od morza, jak to tylko moż­liwe.

Dwa­dzie­ścia minut póź­niej Dok­tor, zlany potem, koń­czył wła­śnie roz­ła­do­wy­wać czwartą taczkę. Odkła­da­jąc na stos ostat­nią cegłę, usły­szał sze­lest docho­dzący z dru­giej, pół­noc­nej strony tunelu. Przez ostat­nie trzy noce Tra­ver­sowi udało się na tyle powięk­szyć otwór w zawa­lo­nym murze, że wej­ście stało się bar­dziej otwarte na wszel­kie odgłosy. Dźwięki wia­tru i lasu po obu stro­nach tunelu.

Jed­nak żaden z tych odgło­sów nie wyda­wał się Dok­to­rowi nie­po­ko­jący.

Aż do teraz.

Bigsby usły­szał za sobą kroki. Odwró­cił się w kie­runku źró­dła dźwięku. Nie udało mu się jed­nak dostrzec nic poza cegla­nym pyłem uno­szą­cym się w świe­tle trzech zawie­szo­nych przez Dok­tora latarni.

Jedna z nich wła­śnie zga­sła.

Znowu kroki. Tym razem dobie­ga­jące z kom­plet­nej ciem­no­ści.

Dok­tor chwy­cił łopatę jak peł­no­prawną broń i zawo­łał:

– Kto tam?!

– Panie dok­to­rze… – dobiegł go głos małego chłopca. Zaraz potem Bigsby zoba­czył ośle­pia­jący błysk. Usły­szał powolne wycie. Podobne do tego, jakie cza­sem wydają zatrzy­mu­jące się skrzy­dła wia­traka.

Dok­tor Bigsby skie­ro­wał swoje kroki w stronę głosu.

– Sully?

Nie może być.

– Sully Dupree? Czy to ty?

To nie­moż­liwe…

A jed­nak.

Głos odpo­wie­dział tylko:

– Chodu.

Rozdział 5

The­odore

Wcześniej

Teddy Lomax wszedł do wiej­skiego szpi­tala w sta­nie Kan­sas tak samo jak poprzed­niej nocy, gdy był tu na zwia­dach – z prze­sadną pew­no­ścią sie­bie. Nie­wy­klu­czone, że kie­dyś go to zgubi.

Ale nie dziś.

Za dużo do zro­bie­nia, za mało czasu – powie­dział głos. Teddy lubił myśleć, że nale­żał do jego taty. W końcu był w nim tak mocno zako­rze­niony… Głos prze­szy­wał go do szpiku kości. Tak bar­dzo, że cała klatka pier­siowa Lomaxa wręcz pul­so­wała.

Poprzed­niej nocy Teddy prze­szedł przez auto­ma­tyczne dwu­skrzy­dłowe drzwi jak gdyby ni­gdy nic. Jakby odwie­dzał bli­ską osobę. Z przy­strzy­żoną brodą, w koszulce polo, szor­tach khaki i nie­bie­skich moka­sy­nach. Wyglą­dał zupeł­nie ina­czej niż dziś. Tym razem był świeżo ogo­lony i miał na sobie szaro-nie­bie­ski uni­form szpi­tal­nego woź­nego. Wła­ści­ciel stroju leżał za szpi­tal­nym par­kin­giem. W lesie.

Wypa­dek przy pracy, matulu – pomy­ślał zeszłej nocy Teddy, wycie­ra­jąc krew z ostrza noża. Następ­nie przy­krył trupa opa­dłymi liśćmi i gałę­ziami.

A teraz uśmie­chał się na myśl o tym, jak łatwo mu poszło. Ski­nął głową pie­lę­gniarce i sani­ta­riu­szowi, któ­rzy zapewne zasta­na­wiali się, od kiedy Teddy tu pra­cuje. Gdyby tylko przyj­rzeli się tro­chę uważ­niej, zauwa­ży­liby, że nowy woźny ma na imię tak samo jak poprzedni. A przy­naj­mniej tak wyni­kało z naszywki na kie­szeni jego koszuli. Czer­wony napis był dobrze widoczny: Tra­vis Beam.

Teddy dobrze wie­dział, co zro­bi­łaby jego matula. Prze­że­gna­łaby się i powie­działa: „O Boże, The­odore… Niech ten biedny czło­wiek spo­czywa w pokoju”.

Teddy – żaden, kurwa, The­odore, już nie – wyśmiałby ją, ponie­waż ten cały Bóg to nie­zły pozer, a matula miała nie­równo pod sufi­tem.

Tak czy ina­czej zabi­cie Tra­visa Beama dało Loma­xowi porządny zastrzyk adre­na­liny, który czuł aż do teraz. Jakby w jego żyłach pły­nęła cała cysterna kofe­iny. Dla­czego?

Może ci się to nie spodoba, matulu, ale ten samo­chód jedzie na czy­stym żalu, a ma bak bez dna. Jest napę­dzany bólem.

Brodę zgo­lił z koniecz­no­ści. Okrą­gła plama bia­łej szcze­ciny wiel­ko­ści piłeczki gol­fo­wej była zbyt cha­rak­te­ry­styczna pośród ciem­nego zaro­stu. Miał ją na lewym policzku. Matula uwa­żała, że to kolejny znak. Świa­dec­two, że został nazna­czony. Modliła się za niego, bła­ga­jąc, by zgo­lił brodę. I cza­sem nawet to robił. Kiedy miał ochotę. Ta plamka w bro­dzie zde­cy­do­wa­nie wyróż­niała go z tłumu. Co do tego nie było wąt­pli­wo­ści. Dobry spo­sób na prze­ła­my­wa­nie lodów z dziew­czy­nami, które pod­ry­wał w barach – od razu zaha­czały o temat jego zaro­stu. Jed­nak pod­czas dzi­siej­szej misji zale­żało mu na tym, by jak naj­mniej rzu­cać się w oczy.

Mija­jąc uro­czą rudo­włosą dziew­czynę w recep­cji, Teddy wyszcze­rzył się, bły­ska­jąc śnież­no­bia­łymi zębami. To nie była ta sama laseczka, która uśmie­chała się do Teddy’ego zeszłej nocy, ale też zawie­siła na nim oko. Śle­dziła go wzro­kiem, dopóki nie znik­nął za rogiem, w głów­nym kory­ta­rzu. Następ­nie dał nura do kan­ciapy woź­nego i wyszedł z niej uzbro­jony w mop oraz wia­dro na kół­kach.

Nikt nie zwró­cił uwagi na naszywkę z nazwi­skiem, ponie­waż sam Teddy wystar­cza­jąco przy­ku­wał wzrok. Miał metr dzie­więć­dzie­siąt wzro­stu i burzę falo­wa­nych, bar­dzo ciem­nych wło­sów bez jakich­kol­wiek prze­rze­dzeń czy oznak przed­wcze­snej siwi­zny. Mógł się też poszczy­cić mocną opa­le­ni­zną i wyraź­nie widoczną musku­la­turą. Nawet jego twarz spra­wiała wra­że­nie atle­tycz­nej, jakby wyrzeź­bio­nej, a dołeczki jedy­nie doda­wały jej uroku. Do tego te nie­bie­skie oczy… Dotąd nie­wiele kobiet było w sta­nie się im oprzeć. Przy­naj­mniej od dwu­dzie­stu sied­miu lat, czyli tak długo, jak Teddy cho­dził po tym świe­cie. Gdyby tylko miał czas i ochotę, na pewno zdo­łałby pode­rwać rudo­włosą kobietę w recep­cji. Brak obrączki na ser­decz­nym palcu jej lewej dłoni nie uszedł uwa­dze Lomaxa. Wszystko wska­zy­wało na to, że była sin­gielką.

Nie żeby to miało jakie­kol­wiek zna­cze­nie. Gdyby zechciał, byłaby jego, ponie­waż jed­nego Teddy Lomax mógł być pewien: potra­fił posta­wić na swoim.

Jed­nak nie zawsze tak było. Wszystko zmie­niło się dopiero pew­nej wio­sny. W ostat­niej kla­sie gim­na­zjum, kiedy to zno­kau­to­wał Chucka Toomera pra­wym sier­po­wym. Gdy tylko ude­rzył go w nos, poczuł mro­wie­nie głowy i szum w uszach. Te odczu­cia nasi­liły się na widok krwi ście­ka­ją­cej po war­gach Toomera i stra­chu w jego oczach. Pierw­szy z nie­zli­czo­nych dowo­dów na to, że samo­chód Teddy’ego jest napę­dzany bólem. Zaś jeśli cho­dzi o Toomera… Cóż, jego nos był tak czer­wony od krwi, że już ni­gdy nie nazwał Lomaxa Rudol­fem.

Od tam­tego czasu nikt nie ośmie­lił się tego zro­bić.

Teddy wyko­rzy­stał teraz to wspo­mnie­nie jako dodat­kowe paliwo i spoj­rzał na salę numer 188 na końcu kory­ta­rza. Wła­śnie tam obec­nie leżała Beverly Madrich, która od trzech tygo­dni była warzy­wem. Żywym tru­pem z praw­dzi­wego zda­rze­nia.

Za dopro­wa­dze­nie Beverly do takiego stanu sie­dział obec­nie za krat­kami nie­jaki Butch Clee, kie­rowca auto­la­wety. Pijany prze­je­chał na czer­wo­nym świe­tle i wal­nął w kobietę tak mocno, że jej samo­chód zna­lazł się w sąsied­nim hrab­stwie. To było zde­rze­nie boczne. Butch bez wąt­pie­nia modlił się, by Beverly Madrich wkrótce wybu­dziła się ze śpiączki i zaczęła samo­dziel­nie oddy­chać. Może nawet cho­dzić i mówić? Wtedy kwa­li­fi­ka­cja czynu zosta­łaby zmie­niona z usi­ło­wa­nia zabój­stwa na coś, za co praw­do­po­dob­nie nie gro­zi­łoby mu gni­cie w pier­dlu do końca życia.

Przy­kro mi, Butch, pomy­ślał Teddy, pcha­jąc wia­dro z mopem po kory­ta­rzu.

Upew­niw­szy się, że teren jest czy­sty, Lomax wszedł do pokoju Beverly Madrich. Leżała tam pra­wie mar­twa. Na łóżku, które zda­wało się pochła­niać jej więd­nące ciało. Była pod­łą­czona do róż­nych maszyn za pomocą rurek, kabli i kro­plówki. Cała ta apa­ra­tura wyda­wała dźwięki, które spra­wiały, że Teddy miał ochotę zdzie­lić Beverly po twa­rzy. Jesz­cze mie­siąc temu ta kobieta była wziętą praw­niczką. Pięła się po szcze­blach kariery w kan­ce­la­rii, by w przy­szło­ści zostać part­nerką.

A przy­naj­mniej tak pisały gazety. I tak twier­dził głos doby­wa­jący się z wnę­trza tej cho­ler­nej jasno­nie­bie­skiej muszli, którą Lomax zna­lazł w komo­dzie swo­jej matuli mie­siąc temu. Z początku Teddy myślał, że to jakiś dziwny wibra­tor, co zupeł­nie nie paso­wało do jego świę­tosz­ko­wa­tej, pru­de­ryj­nej rodzi­cielki, która żyła jak zakon­nica. Ta muszla leżała tam zupeł­nie od czapy, ukryta mię­dzy bab­ci­nymi majt­kami i pod­ko­la­nów­kami. Dla­tego wła­śnie Teddy szybko pojął, że to musi być wyjąt­kowy przed­miot. Gdy tylko wyjął sko­rupę z szu­flady, poczuł prze­szy­wa­jący prąd. Być może ta muszla wiel­ko­ści piłki do soft­ballu była kie­dyś żywa i w każ­dej chwili mogła ożyć ponow­nie. Teddy instynk­tow­nie przy­ło­żył ją do ucha w nadziei, że usły­szy szum morza. Żeby tylko! Dzia­łała jak pie­przony tele­fon i mówiła do niego! Co wię­cej, wydo­by­wał się z niej głos, który kazał Loma­xowi słu­chać uważ­nie, ponie­waż miał do wyko­na­nia pewne zada­nie. Powie­dział, żeby Teddy dopił whi­sky, wziął dłu­go­pis i zaczął spi­sy­wać nazwi­ska.

To dopiero COŚ. W gło­wie się nie mie­ści.

Począt­kowo na liście było trzy­dzie­ści sie­dem nazwisk. Same żywe trupy jak Beverly Madrich.

Nie­długo po spi­sa­niu listy Teddy spa­lił ją w umy­walce, bo wła­śnie tak robili fil­mowi szpie­dzy. Poza tym jego mózg był jak skar­biec. Pamię­tał każde imię i nazwi­sko z listy w odpo­wied­niej kolej­no­ści. Poza tym zapa­mię­ty­wał nowe. Doda­wał je do listy w swo­jej gło­wie za każ­dym razem, gdy muszla go „nawo­ły­wała”. Nie tyle dzwo­niła, co wyda­wała z sie­bie świsz­czący dźwięk. Na tyle cha­rak­te­ry­styczny i wyraźny, że Lomax wyobra­żał sobie, że to tele­fon, który musi ode­brać.

Do dziś nie mógł się nadzi­wić, skąd pod­czas pierw­szego kon­taktu głos wie­dział, że tej nocy Teddy pił whi­sky. Nie­sa­mo­wite. Jed­nakże głos ni­gdy się nie mylił.

Cza­isz, matulu? Ten głos jest praw­dziwy. A ja nie jestem ani chory, ani nazna­czony. Nie sły­szę i nie widzę nie­ist­nie­ją­cych rze­czy. Nie mam schi­zo­fre­nii.

I… do kurwy nędzy… nie nazy­waj mnie The­odore’em.

Teddy wes­tchnął i spoj­rzał w dół na poża­ło­wa­nia godną Beverly Madrich. Wie­dział, że nie­trudno będzie ją wykoń­czyć. Ni­gdy nie potrze­bo­wał wiele, by wykoń­czyć żywego trupa. W Ten­nes­see, Nowym Mek­syku i Neva­dzie poda­wał się za dok­tora Lomaxa. Uda­wał pie­lę­gnia­rza w Mis­si­sipi, Geo­r­gii, Ver­mon­cie oraz Michi­gan. Sani­ta­riu­szem Loma­xem był w Ken­tucky i Wir­gi­nii. Nato­miast dla żywych tru­pów gni­ją­cych w hospi­cjum domo­wym odgry­wał prze­różne role: od pie­lę­gnia­rza, poprzez hydrau­lika, aż po księ­dza Lomaxa udzie­la­ją­cego ostat­niego namasz­cze­nia.

Mówiąc krótko, był gotowy na wszystko, żeby tylko wyko­nać misję.

Obec­nie znaj­do­wał się na zadu­piu w Kan­sas i podob­nie jak w Mon­ta­nie oraz Dako­cie wcie­lił się w woź­nego Lomaxa.

Powie­dział Beverly, by zamknęła oczy. Nie zare­ago­wała, więc wyszep­tał:

– Koniec tego dobrego, Beverly.

I sam zamknął jej oczy.

Pięć minut póź­niej, mniej wię­cej wtedy, gdy pie­lę­gniarka zdała sobie sprawę, że Beverly Madrich wydała ostat­nie tchnie­nie, Teddy był już w tra­sie. Jechał wiej­ską drogą w kie­runku auto­strady, stu­ka­jąc pal­cami o kie­row­nicę w rytm Me and Bobby McGee Janis Joplin. Kie­ro­wał się na pół­noc w stronę Iowy samo­cho­dem, który ukradł trzy dni temu w Arkan­sas. Celem podróży Lomaxa było kolejne nazwi­sko na liście. Nasto­la­tek, który zapadł w śpiączkę dwa mie­siące temu, po tym, jak obe­rwał piłką base­bal­lową w lewą skroń.

A przy­naj­mniej tak pisali w gaze­tach.

I tak twier­dził głos.

Teddy zmie­rzył wzro­kiem muszlę spo­czy­wa­jącą na sie­dze­niu pasa­żera.

Nie mógł prze­cież zosta­wić jej w domu. Nie chciał ryzy­ko­wać, że – będąc w tra­sie – nie odbie­rze „tele­fonu”. Nie usły­szy świsz­czą­cego dźwięku przy­po­mi­na­ją­cego wiatr. Nie. Nie mógł sobie na to pozwo­lić. Zwłasz­cza teraz, gdy matula była kom­plet­nie bez­u­ży­teczna i unie­ru­cho­miona.

Uśmiech­nął się, słu­cha­jąc tek­stu pio­senki.

Wyobra­ził sobie matulę, pyta­jącą go: „Co cię tak śmie­szy, The­odore?”.

Odpo­wie­działby jej: „Nic”, ale w głębi duszy czuł, że gwiazdy mu sprzy­jają, ponie­waż kolejny żywy trup na liście nazy­wał się Bobby McFee.

Teddy wtó­ro­wał więc Janis, ale zamiast „dla mnie i mojego Bobby’ego McGee” śpie­wał: „dla mnie i mojego Bobby’ego McFee”.

Nie do końca tak samo, ale pra­wie – pomy­ślał Teddy, figlar­nie paca­jąc kie­row­nicę.

Pra­wie bez róż­nicy.

Rozdział 6

Gideon

Teraz

Gideon wie­dział, że może róż­nie zare­ago­wać na to, co zasta­nie w sali gim­na­stycz­nej St. Michael’s, ale nie przy­pusz­czał, że zrobi coś takiego. Upu­ścił woj­skowy worek w drzwiach swo­jej daw­nej szkoły i wycią­gnął broń, jakby wszedł do O.K. Cor­ral2.

Zatło­czona sala gim­na­styczna zmie­niła się w próż­nię. Wszystko zda­wało się odby­wać w zwol­nio­nym tem­pie: wypo­wie­dzi i bez­gło­śne krzyki. Palec Gide­ona drżał na spu­ście. Bur­mistrz Truf­fant zamarł w bez­ru­chu jak jeleń w świe­tle reflek­to­rów. Upu­ścił pla­sti­kowy kubek z piwem i pod­niósł ręce, jakby to był napad. Piana z alko­holu wystrze­liła do góry i opa­dła na drew­nianą pod­łogę.

Sto­jący przy sto­isku z napo­jami ksiądz Fred odsta­wił kubek czer­wo­nego wina na ladę, prze­że­gnał się i zro­bił nie­pewny krok do przodu.

– Gide­onie! Nie! – roz­legł się głos pani Dupree gdzieś pośród tłumu.

Ksiądz Fred miał prze­krwione oczy. Był pijany jak bela – na dobrej dro­dze do zali­cze­nia zgonu.

Opuść tę cho­lerną broń, żoł­nie­rzu. Gideon zamru­gał, mocno zaci­ska­jąc powieki. Albo pocią­gnij za pie­przony spust, ty koń­ski zwi­sie. Śmier­dzisz tchó­rzem, Dupree. Jak kupa kro­wiego łajna. Tym wła­śnie jesteś. Kro­wim plac­kiem.

– Gideon! Opuść broń! – Maxine Dupree zna­la­zła się na linii jego wzroku.

Gideon kątem oka zer­k­nął na swoją matkę od stóp do głów – od kiedy maluje usta i nosi obci­słe dżinsy? – nie spusz­cza­jąc jed­nak wzroku z księ­dza Freda. Duchowny wyglą­dał, jakby był gotów przy­jąć kulkę za swoje owieczki.

Podob­nie skłonny do poświę­ceń był Bobby Swain w Kan­da­ha­rze. W kon­se­kwen­cji ame­ry­kań­ska mina lądowa, pozo­stała po mudża­he­di­nach z lat osiem­dzie­sią­tych dwu­dzie­stego wieku, roze­rwała go na kawałki. A kon­kret­nie na dzie­sięć kawał­ków.

Tłum znaj­du­jący się na środku sali gim­na­stycz­nej ruszył w stronę linii bocz­nej boiska do koszy­kówki. Utwo­rzył w ten spo­sób mię­dzy ludźmi ścieżkę. Pro­wa­dziła ona do kosza, któ­rego obręcz była ude­ko­ro­wana fio­le­to­wymi i zło­tymi balo­nami. Do miej­sca, gdzie Beth Gard­ner wła­śnie podała Justine Baker kędzie­rza­wego malca, któ­rego wcze­śniej trzy­mała na swoim smu­kłym bio­drze.

Beth zbli­żyła się do Gide­ona, celu­jąc w niego ze swo­jego glocka 22. Prze­szła przez linię środ­kową boiska. Tłum roz­stą­pił się przed nią jak Morze Czer­wone przed Moj­że­szem. Na nie­bie­skiej koszuli zastęp­czyni sze­ryfa, wpusz­czo­nej w ele­ganc­kie czarne dżinsy, wisiała błysz­cząca odznaka.

– Gideon – powie­działa Beth, gdy zbli­żyła się do niego na odle­głość dzie­się­ciu kro­ków – odłóż broń.

– Widzę, że zosta­łaś sze­ry­fem – odpo­wie­dział Gideon. Daro­wa­łaś sobie stu­dia i od razu wzię­łaś się do roboty. Tak jak pla­no­wa­łaś.

– Zastęp­czy­nią sze­ryfa – popra­wiła go, powoli pod­cho­dząc coraz bli­żej. – Opuść broń.

– Zawsze mówi­łaś, że zosta­niesz zastęp­czy­nią sze­ryfa zanim skoń­czysz dwa­dzie­ścia pięć lat.

– To prawda.

– No i patrz, udało ci się.

– Udało mi się – przy­tak­nęła spo­koj­nym tonem. – Opuść broń.

Mózg Gide­ona chciał roz­luź­nić ramiona, ale coś spra­wiało, że wciąż trzy­mał je sztywno. Pocią­gnij za spust, Dupree. Zabi­jaj albo giń, żoł­nie­rzu. Powoli opu­ścił ręce, jakby były na korbę.

– Wła­śnie tak. – Głos Beth go otrzeź­wił. Prze­ciął jak kosa nie­wi­dzialne więzy. To, co nim zawład­nęło. To, co go opę­tało. Zauwa­żył obrączkę na jej palcu. Wyszła za Jaxa.

Beth rów­nież opu­ściła broń.

Wciąż nie spusz­czali z sie­bie wzroku. Błę­kit oczu Beth na­dal przy­wo­dził na myśl niebo w let­nie połu­dnie. Na­dal potra­fiła spra­wić Gide­onowi ból jed­nym mru­gnię­ciem. Podob­nie jak on, wyglą­dała na zbitą z tropu tym nagłym obro­tem wyda­rzeń. Jed­nak wie­dział, że może na nią liczyć. Widział to w spo­so­bie, w jaki go obser­wo­wała. W sub­tel­nym ski­nie­niu głowy i wska­za­niu na ota­cza­jący ich tłum gapiów. Tak, Gideon wie­dział, że zro­bi­łaby wszystko, co w jej mocy, by pomóc mu wyplą­tać się z tej nie­zręcz­nej sytu­acji. Popar­łaby każde jego wytłu­ma­cze­nie. Gdyby tylko jakieś miał…

Kiedy stało się jasne, że Gideon nie wymy­śli nic na swoją obronę, Beth uśmiech­nęła się sztucz­nie i krzyk­nęła:

– Nie­spo­dzianka!

Gideon, wciąż roz­trzę­siony, uśmiech­nął się nie­zręcz­nie do zgro­ma­dzo­nych i powtó­rzył za Beth:

– Nie­spo­dzianka.

Jed­nak nie było w tym pew­no­ści sie­bie i wigoru. Życia. Nie miał talentu kome­dio­wego. Ni­gdy nie potra­fił być zabawny. Wcie­lać się w różne role i postaci. Potra­fił być tylko Gide­onem Dupree. Nikim innym. Gościem uro­dzo­nym w cza­sie wiel­kiej burzy, która odcięła prąd w całym Har­rod’s Reach. Gościem uro­dzo­nym z roz­sz­cze­pem wargi i pod­nie­bie­nia tej samej nocy co Beth Gard­ner – aniel­ska, cho­dząca dosko­na­łość.

„Żart” Gide­ona przy­jął się tak dobrze jak kamień rzu­cony w ruchome pia­ski.

Przez tłum prze­to­czył się ner­wowy śmiech, po któ­rym powoli zaczęła nara­stać fala ulgi. A potem bur­mistrz Truf­fant zaczął recho­tać.

Gideon otwo­rzył woj­skowy worek i wło­żył broń do środka, pomię­dzy sta­ran­nie zło­żone ubra­nia. Kiedy się wypro­sto­wał, spoj­rzał na tłum. Ludzie wciąż się na niego gapili lub wręcz prze­ciw­nie – odwra­cali wzrok. Nie­któ­rzy nie mogli zebrać się w sobie, by na niego spoj­rzeć.

Spo­dzie­wał się, że pierw­szą osobą, która go wyści­ska, będzie jego matka, ale nie. To pijany bur­mistrz Truf­fant ści­snął ramię Gide­ona tak mocno, jakby spraw­dzał jego mię­śnie. Jak gdyby spraw­dzał, czy woj­sko rze­czy­wi­ście go zahar­to­wało.

– Nie­źle nas wkrę­ci­łeś! – przy­znał Truf­fant, po czym spoj­rzał na Beth i dodał: – Oboje nie­źle nas wkrę­ci­li­ście!

Tak, jasne. Jakby Gideon chciał spra­wić, by nie­spo­dzianka obró­ciła się prze­ciwko zgro­ma­dzo­nym. A prze­cież nie zro­bił tego spe­cjal­nie. Po pro­stu wró­cił w rodzinne strony odmie­niony. Zwi­chro­wany i nie­prze­wi­dy­walny.

Wpraw­dzie nie był już na woj­nie, ale wojna wciąż była w nim.

Beth scho­wała swo­jego glocka i wró­ciła do malu­cha, któ­rego zosta­wiła wcze­śniej pod opieką Justine Baker.

Ktoś podał Gide­onowi piwo, a on wypił je dusz­kiem.

– Och, Gide­onie. – Nie wia­domo skąd poja­wiła się jego matka i przy­tu­liła go mocno. Na początku poczuł się nie­zręcz­nie, ale potem objął ją ramio­nami. Zdał sobie sprawę, że mógłby tak tulić ją cały dzień.

– Witaj w domu, kocha­nie – powie­działa. – Bar­dzo za tobą tęsk­ni­łam.

Przed wyjaz­dem Gide­ona matka nie piła, ale teraz poczuł od niej gin.

Gdy wypu­ściła go z objęć, zauwa­żył, że coś ją trapi. Nie dała się nabrać. Wie­działa, że nie wycią­gnął tej broni w ramach dur­nego żartu. Zresztą patrząc po sali gim­na­stycz­nej, co naj­mniej połowa zgro­ma­dzo­nych rów­nież nie dała sobie wci­snąć kitu. Naj­wy­raź­niej jego wyjazd na wojnę istot­nie wszystko zmie­nił. Na gor­sze.

– Ja też za tobą tęsk­ni­łem, mamo.

– Witaj w domu, synu. – Usły­szał za sobą.

Gideon odwró­cił się w stronę ojca, który wycią­gnął do niego rękę. Archie nie widział się z synem trzy lata, ale wciąż wyda­wał się nie­zdolny do spoj­rze­nia mu w oczy. Potrzą­snął dło­nią Gide­ona dwa razy, po czym ją puścił. Wyraź­nie przy­mie­rzał się do odwrotu, lecz spoj­rze­nie mał­żonki go powstrzy­mało.

– No dalej, Archie – powie­działa pod nosem Maxine, uśmie­cha­jąc się do wszyst­kich gapiów i jed­no­cze­śnie pio­ru­nu­jąc męża wzro­kiem.

Archie był wesoł­kiem. Roze­śmiał się, jakby od początku wie­dział, że Gideon tylko zgrywa się z tą bro­nią. Przy­tu­lił syna na pokaz – z roz­ma­chem i polo­tem – a następ­nie zmu­sił się do spoj­rze­nia mu w oczy na tyle długo, by rzec:

– Stę­sk­ni­łem się za tobą, synu. Witaj w domu.

Na co ktoś powie­dział z wyraź­nym uzna­niem: „Brawo!”, jakby wła­śnie zako­pano topór wojenny.

Archie uciekł wzro­kiem naj­pierw w dół, a potem w tłum. Z kolei Gideon obser­wo­wał swoją uśmiech­niętą matkę. Jeśli cho­dzi o urodę, Maxine tylko zyski­wała z wie­kiem. Jed­nak coś w tym pięk­nym obrazku trą­ciło fał­szem. Jak gdyby pod swoim uro­kiem kobieta wciąż ukry­wała cier­pie­nie. Udrękę, która popchnęła Gide­ona do wyjazdu. A jego ojciec? Zwy­kle miał wszystko pod kon­trolą. Był poukła­da­nym pro­fe­so­rem histo­rii na uni­wer­sy­te­cie i tak też wcze­śniej wyglą­dał. Naj­wy­raź­niej w pew­nym momen­cie się pod­dał. Odpu­ścił sobie. Linia wło­sów wyraź­nie się cof­nęła, a to, co z nich zostało, było nie­ucze­sane. Ojciec przy­tył co naj­mniej dzie­sięć kilo i śmier­dział bur­bo­nem. Kiedy zaczął pić? Prze­cież miał cukrzycę… Nie­gdyś sze­ro­kie i silne ramiona Archiego skry­wały się obec­nie pod roz­la­złą masą, któ­rej nabrał w cza­sie nie­obec­no­ści syna.

Gideon rów­nież przy­brał na masie, ale mię­śnio­wej. Pra­wie czter­na­ście kilo­gra­mów. Cie­kawe, czy Beth to zauwa­żyła… Miał nadzieję, że tak. Ponadto poże­gnał się z oku­la­rami. Wyda­wały się odle­głym wspo­mnie­niem, podob­nie jak blada skóra. Gideon nie wyglą­dał już jak fra­jer. Typowy kujon. Nawet ledwo widoczna bli­zna po lewej stro­nie gór­nej wargi nie przy­wo­dziła na myśl defor­ma­cji. Woj­sko zro­biło z niego męż­czy­znę. Zahar­to­wało. Przy­naj­mniej z pozoru. Prawdopodob­nie dla­tego matka zor­ga­ni­zo­wała tę imprezę nie­spo­dziankę. Chciała udo­wod­nić sobie i innym, że cisi naprawdę pew­nego dnia mogą posiąść zie­mię na wła­sność3.

Nagle, bez jakie­go­kol­wiek ostrze­że­nia, Gideon zrzu­cił na rodzi­ców bombę:

– Jak tam Sully?

Dla Archiego był to wyraźny sygnał, by się odda­lić. Zako­pa­nie topora wojen­nego? Nic z tych rze­czy. Archie Dupree wciąż obwi­niał Gide­ona o to, co spo­tkało Sully’ego – tego lep­szego syna, któ­rego wszy­scy miesz­kańcy mia­steczka uwa­żali za dar od Boga.

Maxine wodziła wzro­kiem za Archiem, zanim znik­nął w tłu­mie, po czym uśmiech­nęła się do Gide­ona i odparła:

– Z Sul­lym w porządku.

– W porządku?

– Bez zmian.

Chwy­ciła go za ramiona i zmie­rzyła wzro­kiem od stóp do głów. Przez chwilę Gideon miał wra­że­nie, że uro­sła o parę cen­ty­me­trów. Dopiero po chwili zauwa­żył na nogach matki szpilki. Wyso­kie i czer­wone. To było zupeł­nie nie­po­dobne do Maxine sprzed trzech lat.

– No, no, kto by pomy­ślał. Taki paker… Gdzie się podział mój synek?

Po czę­ści wciąż jest w tunelu, mamo. Wciąż jest w tunelu. A jeśli cho­dzi o pozo­stałą część, to… Pocią­gnij za spust, Dupree. Nawet kiedy żoł­nierz nie jest na woj­nie, wojna jest…

– Boli? – zapy­tała.

Dopiero po dłuż­szej chwili zdał sobie sprawę, o co pyta. No tak. Rana. Powód, dla któ­rego dostał Pur­pu­rowe Serce. Odzna­cze­nie spo­czy­wało w worku tuż obok poci­sku – biletu do domu Gide­ona.

– Nie. No, może tro­chę.

– Kiedy tu wcho­dzi­łeś, zauwa­ży­łam, że kule­jesz.

Gideon Wygi­beon.

– Nic mi nie jest – powie­dział, prze­bie­ga­jąc wzro­kiem tłum w poszu­ki­wa­niu Beth. – Gdzie on jest?

– Kto?

– Sully?

– W domu.

– Sam?

– Nie, no, skąd. – Wyglą­dała na ura­żoną tą insy­nu­acją. – Oczy­wi­ście, że nie. Ni­gdy nie zosta­wiamy go samego.

Ponow­nie ści­snęła jego ramię i poszła zaba­wiać gości. Naj­wy­raź­niej czuła, że to jej obo­wią­zek.

W końcu, wraz ze spo­ży­ciem przez zgro­ma­dzo­nych więk­szej ilo­ści alko­holu, impreza nabrała roz­ma­chu.

Dzie­ciaki krę­ciły się w tę i we w tę, jak pod­czas wiel­ko­post­nych akcji dobro­czyn­nych ze sma­żoną rybą w roli głów­nej. Grupka nasto­lat­ków wymknęła się tyl­nym wyj­ściem na boisko do piłki noż­nej. Wycho­dząc, co rusz ukrad­kiem zer­kali na Gide­ona. Kie­dyś tego typu towa­rzy­stwo by go olało. Może nie wyklu­czyło, ale nie­zbyt chęt­nie widziało. A już na pewno nie wita­łoby go z otwar­tymi ramio­nami. Gideon pamię­tał wszystko, jakby to było wczo­raj. Jax McBride. Car­son Knox. Blake Kline. Zapra­szali go tylko po to, by móc się z niego nabi­jać. Mieć się kogo cze­piać.

Nagle odgłosy imprezy spro­wa­dziły go na zie­mię.

W odle­głym rogu sali gim­na­stycz­nej obra­cało się drew­niane koło. Miesz­kańcy mia­steczka za ćwierć dolara obsta­wiali liczby, by wygrać plu­szo­wego zwie­rzaka lub słoik cukier­ków. Przy­go­to­wano nawet sto­isko z cia­stami (takie, jak na letni pik­nik) oraz zabawę w żabi staw dla małych dzieci. Po prze­ciw­nej stro­nie ksiądz Fred wspi­nał się w kąpie­lów­kach do beczki pod­ta­pianki4. Zespół Douglasa Downsa wyko­nu­jący covery R.E.M. wła­śnie grał Losing My Reli­gion i ludzie zaczęli tań­czyć. Prze­cho­dząc przez tłum, Gideon wpraw­dzie ści­skał wycią­gane do niego dło­nie, ale w zacho­wa­niu miesz­kań­ców mia­steczka wyczuł pewną despe­ra­cję. Jakby tylko cze­kali, by coś uczcić. Cokol­wiek. Powrót Gide­ona był jedy­nie pre­tek­stem. Kiedy wyjeż­dżał, nie zor­ga­ni­zo­wali dla niego wiel­kiej imprezy poże­gnal­nej. Zresztą dla­czego by mieli? Gar­dzili nim. Dla­tego teraz w tych wszyst­kich śmie­chach i wiwa­tach wyczu­wał nutkę fał­szu.

Były wymu­szone. Podob­nie jak uścisk ojca.

Gideon miał rów­nież wra­że­nie, że im dłu­żej trwa impreza, tym bar­dziej Beth go unika.

Jakiś typ podał mu piąte piwo. Gideon wie­dział, że powi­nien koja­rzyć gościa, ale nie­stety. Mimo to w końcu zaczął się roz­luź­niać. Do tego gapił się na Beth, a ona na niego. Kiedy wza­jem­nie się na tym przy­ła­pali, obda­rzyła go uśmie­chem. Trzy­mała za rękę swo­jego szkraba. Ruszyła w stronę Gide­ona, aku­rat kiedy kapela zaczęła grać It’s the End of the World As We Know It, ale nie zdą­żyła do niego podejść. Za dużo zadziało się naraz. Pomimo gło­śnej muzyki Maxine Dupree udało się zako­mu­ni­ko­wać, że zaraz zacznie kroić tort. Pech chciał, że zro­biła to w tym samym momen­cie, w któ­rym Jane, żona dok­tora Bigsby’ego, runęła jak długa na samym środku sali gim­na­stycz­nej.

Beth i Gideon dotarli do niej jako pierwsi.

– Zemdlała – stwier­dziła Beth i popro­siła, żeby ktoś przy­niósł lód i mokry ręcz­nik. Billy Cla­xton od razu pobiegł po to pierw­sze, a Tammy Lie­bert po dru­gie.

– Mamu­siu, krew! – zauwa­żył maluch Beth.

Miał rację. Jane Bigsby ude­rzyła głową o pod­łogę i znad jej pra­wej skroni cie­kła krew. Tuż obok, pod zgiętą ręką żony Dok­tora, leżał tele­fon. Naj­wi­docz­niej korzy­stała z niego tuż przed omdle­niem.

Gideon dotknął ekranu, zanim komórka prze­szła w stan czu­wa­nia, i jego oczom uka­zał się SMS. Wia­do­mość od męża Jane.

Dok­tor napi­sał tylko jedno słowo: Pomocy.

– Tunel – powie­działa bez waha­nia Beth.

– Tunel? Co z tune­lem? – zapy­tał Gideon.

Dzięki chłod­nemu okła­dowi na gło­wie pani Bigsby zaczy­nała docho­dzić do sie­bie i jęk­nęła:

– Tunel. On jest… w tunelu.

Beth wycią­gnęła swoją komórkę i zadzwo­niła do sze­ryfa, by dać mu znać, że Dok­tor potrze­buje pomocy.

Choć jakość połą­cze­nia nie była naj­lep­sza, dało się usły­szeć głos Meeksa:

– W tunelu? Po co tam polazł, do cho­lery?!

– Po pro­stu tam pojedź – popro­siła Beth. – Ja też zaraz ruszam w drogę.

Gideon spró­bo­wał zadzwo­nić do Dok­tora z tele­fonu pani Bigsby. Po sze­ściu sygna­łach włą­czyła się poczta gło­sowa.

– Nie odpo­wiada.

Beth popro­siła Justine Baker, aby zabrała Brody’ego do domu. Więc tak się nazywa jej synek, pomy­ślał Gideon.

Kiedy zer­k­nął na malu­cha, zdał sobie sprawę, że Brody jest w niego wpa­trzony. Wyszcze­rzył się do chłopca, a ten odwza­jem­nił uśmiech. Chwilę potem Justine Baker wzięła Brody’ego na ręce.

Beth ruszyła do drzwi.

Gideon podą­żył za nią i zapy­tał:

– Jak to moż­liwe, że jest w tunelu?

– Mury runęły – odpo­wie­działa Beth i zer­k­nęła na Gide­ona przez ramię. – Naj­pierw pół­nocny, a potem połu­dniowy.

Po tych sło­wach Gideon chciał dowie­dzieć się cze­goś wię­cej, ale wtedy zadzwo­nił tele­fon. W sali gim­na­stycz­nej zro­biło się na tyle cicho, że dzwo­nek tele­fonu Archiego Dupree – dźwięk sta­rego klak­sonu – było sły­chać aż nazbyt wyraź­nie. Gideon odwró­cił się w stronę swo­jego ojca, który stał zale­d­wie kilka kro­ków za Maxine. Na środku sali gim­na­stycz­nej pani Dupree wciąż deli­kat­nie pod­trzy­my­wała głowę Jane Bigsby.

Gideon zro­bił krok w stronę Archiego.

– Panie Dupree – ode­zwał się spa­ni­ko­wany głos. – Z tej strony Jax…

– Cho­dzi o Sully’ego? Czy coś się stało? – zapy­tał Archie.

Jax? Dla­czego zosta­wili Sully’ego pod opieką Jaxa McBride’a?

– Nie… A przy­naj­mniej nic złego. – Jax brzmiał tak, jakby pła­kał. – Sully… Przed chwilą się obu­dził.

Rozdział 7

Beth

Teraz

Jako nie­dawno zaprzy­się­żony stróż prawa Beth otrzy­mała od Maxine Dupree pozwo­le­nie na pod­je­cha­nie przed szkołę radio­wo­zem. Zapar­ko­wała samo­chód na tyłach, za śmiet­ni­kiem, aby Gideon nie zoba­czył go przed wej­ściem. Teraz dzię­ko­wała Bogu za to auto.

Zanim wyszła z sali gim­na­stycz­nej, zła­pała za rękę swoją przy­ja­ciółkę, pie­lę­gniarkę Nata­lie Logs­don, która była w łazience, gdy pani Bigsby zemdlała. Beth od razu skie­ro­wała kum­pelę do wyj­ścia, choć ta chciała naj­pierw spraw­dzić, co z żoną Dok­tora.

Na impre­zie był obecny jesz­cze jeden zastępca sze­ryfa, Lump­kin, któ­rego wszy­scy w mia­steczku nazy­wali Lum­pem. Zdą­żył upić się jesz­cze przed przy­by­ciem Gide­ona i przy­snął sobie na krze­śle obok beczki pod­ta­pianki. Ponie­waż po ostat­nich cię­ciach budże­to­wych w biu­rze sze­ryfa bra­ko­wało ludzi, Beth mogła liczyć tylko na Nata­lie – pomoc­niczkę z doskoku. Wymy­ka­jąc się z sali gim­na­stycz­nej, zdą­żyły usły­szeć jedy­nie dzwo­nek tele­fonu Archiego Dupree, a teraz pędziły ulicą Guth­rie. Beth wie­działa, że Jax pró­buje się z nią skon­tak­to­wać, ale spe­cjal­nie nie odbie­rała. Niech nagra się na pocztę gło­sową. Pew­nie chciał, żeby przy­nio­sła mu tro­chę jedze­nia z imprezy. Była to więc sprawa o zde­cy­do­wa­nie niż­szym prio­ry­te­cie niż brak kon­taktu ze strony Meeksa. Sze­ryf nie tylko nie zadzwo­nił, ale też nie odbie­rał jej tele­fo­nów. To było do niego nie­po­dobne.

Sze­ryf Meeks żył pracą. Zwłasz­cza odkąd cztery lata temu jego żona zmarła na raka jaj­nika. Kie­dyś powie­dział nawet, że gdyby tylko Bóg dał, byłby na służ­bie dwa­dzie­ścia pięć godzin na dobę. Albo wła­śnie jechał do tunelu, albo stało się coś naprawdę złego. W każ­dym razie Beth nie mogła prze­stać myśleć o Szaj­bu­sie Simo­nie. O jego maka­brycz­nym rysunku „z natury” i dwóch cia­łach, które dzięki niemu zna­leźli. Zwłoki były tak bar­dzo zakrwa­wione i pokryte muchami pluj­kami, że nawet jej szef zwy­mio­to­wał w trawę. Okropny widok, ale teraz Beth modliła się tylko o to, by nie zna­leźli trze­ciego trupa.

Sie­dząca na miej­scu pasa­żera Nata­lie opu­ściła szybę i z uśmie­chem na ustach powi­tała zimny powiew wia­tru, muska­jący jej twarz. Miała dłu­gie, czarne włosy, które powie­wały teraz niczym podarty lata­wiec.

– Ty i ja… Jeste­śmy jak Bon­nie i Bon­nie – powie­działa Nata­lie.

– Z tą róż­nicą, że nie jeste­śmy ucie­ki­nier­kami wyję­tymi spod prawa.

– Racja. My repre­zen­tu­jemy prawo.

– Nie my, tylko ja. Ja repre­zen­tuję prawo.

Nata­lie prych­nęła.

– A ja to co? Kim jestem? Twoim poma­gie­rem? Dziew­czynką na posyłki?

– Nie. Ty jesteś pijaną pie­lę­gniarką – stwier­dziła Beth. – Powin­nam była zosta­wić cię z Lum­pem.

– Lump ma poważne pro­blemy ze sobą.

– Wszy­scy je mamy.

Nata­lie popi­jała wodę z butelki, którą gwizd­nęła ze sto­iska, zanim wyszły z sali gim­na­stycz­nej. Na impre­zie wychy­liła cztery kie­liszki czer­wo­nego wina i zale­żało jej na szyb­kim wytrzeź­wie­niu, zanim dotrą do jaru. Poru­sza­nie się tymi zale­sio­nymi zbo­czami było wystar­cza­jąco trudne na trzeźwo, a co dopiero po pijaku.

– Na pewno dasz radę tam ze mną pójść? – zapy­tała Beth, pędząc główną ulicą na pół­noc, w kie­runku jaru i sta­rego tunelu kole­jo­wego. – Możesz zostać w samo­cho­dzie, serio.

– Ta, jasne. Nie pusz­czę cię tam samej – oznaj­miła Nata­lie, po czym wypiła dusz­kiem resztkę wody. – Zaraz mi przej­dzie.

Wło­żyła do ust mię­tową gumę, jakby świeży oddech mógł pomóc Dok­to­rowi, a następ­nie wysta­wiła głowę z powro­tem przez okno, jak pies roz­ko­szu­jący się wia­trem.

Ulice były puste. Pra­wie wszy­scy zgro­ma­dzili się w sali gim­na­stycz­nej. Wyją­tek sta­no­wili ci, któ­rzy mieli dyżur lub leżeli w szpi­talu albo byli nie­do­łężni i zostali w domu. Ponadto na imprezę nie przy­szły odludki i osoby spoza mia­steczka, które Mic­key French zatrud­nił do reno­wa­cji Ula – zabyt­ko­wego hotelu.

Jak tu spo­koj­nie. Za spo­koj­nie, pomy­ślała Beth, zaci­ska­jąc ręce na kie­row­nicy tak mocno, że aż knyk­cie jej pobie­lały.

Beth nie przy­pusz­czała, że impreza Maxine Dupree spo­tka się z takim zain­te­re­so­wa­niem. Fre­kwen­cja prze­szła jej naj­śmiel­sze ocze­ki­wa­nia. Sta­wiała, że zjawi się jedna czwarta, góra połowa miesz­kań­ców. Kto by się spo­dzie­wał… Ludzie przy­szli świę­to­wać powrót męż­czy­zny, któ­rego wielu z nich wciąż obwi­niało o to, co stało się z Sul­lym. Cho­ciaż Beth powinna była prze­wi­dzieć, że tak będzie. Zwłasz­cza teraz, gdy tunel znów był otwarty. Fakt, że zna­le­ziono przed nim dwa ciała, jedy­nie dolał oliwy do ognia. W prze­ci­wień­stwie do Beth i Meeksa, reszta miesz­kań­ców nie znała maka­brycz­nych szcze­gó­łów tej sprawy. Zało­żyli więc, że to kolejna zbrod­nia powią­zana z „zabój­czym tune­lem”. Jed­nak Beth była innego zda­nia. W całej nie­chlub­nej histo­rii Har­rod’s Reach zabój­stwa zawsze miały miej­sce w tunelu, a tym razem ofiary jedy­nie pod­rzu­cono bli­sko jego wej­ścia. Zbrodni doko­nano gdzie indziej. Beth uwa­żała, że te zabój­stwa róż­nią się od wszyst­kich dotych­cza­so­wych i Meeks przy­znał jej rację. Co wię­cej, zastęp­czyni sze­ryfa doszła do wnio­sku, że ofiary zgi­nęły z rąk róż­nych spraw­ców. Kobieta praw­do­po­dob­nie została zamor­do­wana przez Pod­ku­wa­cza, który nor­mal­nie gra­so­wał daleko na wschód od Har­rod’s Reach.

Tak czy ina­czej, ludzie się boją – pomy­ślała Beth. To nor­malne, że w takich oko­licz­no­ściach nie chcą być sami. W gru­pie czują się pew­niej.

Zastęp­czyni sze­ryfa co jakiś czas zer­kała na swoją przy­ja­ciółkę, która trzeź­wiała w przy­spie­szo­nym tem­pie. Trudno jej było zacho­wać powagę. Po czę­ści zazdro­ściła Nata­lie jej podej­ścia do życia. Może powinna posłu­chać jej rady? Wylu­zo­wać i tro­chę się zaba­wić? Nata­lie od lat wręcz bła­gała o to swoją kum­pelę.

Beth nie piła i nie zamie­rzała, cho­ciaż może w tych oko­licz­no­ściach alko­hol dobrze by jej zro­bił. Uko­iłby nerwy. Osta­tecz­nie serce waliło jej jak mło­tem.

Powstały nad drogą bal­da­chim z wyso­kich drzew two­rzył coś w rodzaju tunelu. Po pra­wej Beth i Nata­lie mijały cmen­tarz White Wall. Z lewej zaś roz­ta­czał się widok na park, ulicę Mal­lard i zabyt­kową nie­ru­cho­mość rodziny Dupree, zwaną Powa­la­ją­cym Domem. Jesz­cze dalej można było dostrzec Ul – hotel, w któ­rym naj­wy­raź­niej prace remon­towe szły pełną parą. Świad­czył o tym odbi­ja­jący się echem stu­kot młot­ków.

We wstecz­nym lusterku z każdą chwilą to wszystko sta­wało się coraz mniej­sze.

Zimne powie­trze, które Nata­lie wpu­ściła przez otwarte okno, dzia­łało na przy­ja­ciółki aż nazbyt ożyw­czo. Obie miały dresz­cze.

Nata­lie wło­żyła głowę z powro­tem do samo­chodu, oparła się o zagłó­wek i zamknęła oczy. Do jaru i Jed­no­stron­nej Góry zostały zale­d­wie trzy kilo­me­try. Nata­lie odpły­nęła. Jed­nak gdy samo­chód wje­chał na wybo­isty odci­nek ulicy Guth­rie w dziel­nicy histo­rycz­nej, pie­lę­gniarka od razu została wyrwana ze snu. Pomimo tak bru­tal­nego prze­bu­dze­nia przez wie­kowy bruk, Nata­lie wyglą­dała na cał­kiem wypo­czętą.

– I jak tam drzemka?

Nata­lie ziew­nęła.

– Długo spa­łam?

– Jakieś dzie­sięć sekund.

Nata­lie uchy­liła okno i zwią­zała dłu­gie włosy w koń­ski ogon. Była gotowa do dzia­ła­nia.

Wszyst­kie drogi odcho­dziły od Guth­rie. Two­rzyły ide­alne, wypie­lę­gno­wane kwa­dra­towe prze­strze­nie z drze­wami posa­dzo­nymi w rów­niut­kich rzę­dach. Latar­nie uliczne oraz miej­skie ławki z kutego żelaza miały fan­ta­zyjne kształty. Drzewa także były zadbane i rosły wiel­kie niczym sekwoje. Beth wje­chała naj­pierw w ulicę DuPont, a potem Mal­loy, która roz­po­czy­nała dwu­stu­me­trowy odci­nek ostrych zakrę­tów pro­wa­dzą­cych do jaru. Do miej­sca, w któ­rym nie­gdyś znaj­do­wały się tory kole­jowe. Zanim zostały pochło­nięte przez roślin­ność i roz­kra­dzione.

Cza­sami naj­le­piej było zakli­nać rze­czy­wi­stość. Uda­wać, że tunel to nic takiego, miej­sce jak każde inne. Tak. Wła­śnie to zamie­rzała zro­bić Beth. A przy­naj­mniej miała nadzieję, że zdoła do tego stop­nia oszu­kać samą sie­bie.

Nie­stety, nie tym razem. Gdy wyszła z samo­chodu i zoba­czyła zapar­ko­wany radio­wóz Meeksa, wysy­ła­jący czer­wono-nie­bie­skie świa­tło w ciem­ność zaro­śnię­tego jaru, wydu­siła z sie­bie jedy­nie pyta­nie:

– A kim ja jestem w tym ukła­dzie?

Kiedy Nata­lie spoj­rzała na nią pyta­jąco, Beth dodała:

– Bon­nie czy Bon­nie?

Na co pie­lę­gniarka odpo­wie­działa z uśmie­chem:

– Oczy­wi­ście, że Bon­nie.

Po tych sło­wach ruszyły w dół zbo­cza. Beth oświe­tlała drogę latarką.

Sygnał karetki z każdą minutą sta­wał się coraz gło­śniej­szy. Jed­nak zanim przy­ja­ciółki poko­nały pokryte rosą zbo­cze i zanu­rzyły się w morze chwa­stów, jeżyn i wyso­kiej trawy, syrena uci­chła. Karetka dotarła na górę. Teraz sygna­li­zo­wała swoją obec­ność jedy­nie miga­ją­cymi biało-czer­wo­nymi stro­bo­sko­pami, oświe­tla­ją­cymi poro­śniętą dolinę.

Pomimo całego tego zamie­sza­nia Beth sku­piła się na wiązce świa­tła latarki i ostroż­nych kro­kach swo­jej towa­rzyszki, która szła dwa kroki przed nią. Pie­lę­gniarka poru­szała się nie­zwy­kle pew­nie. Nie­wy­klu­czone, że była tu wię­cej razy, niż chciała przy­znać.

Nata­lie odgięła wysta­jącą gałąź i przy­trzy­mała ją tak, by nie ude­rzyła w twarz Beth. Gdy ich oczom uka­zało się połu­dniowe wej­ście do tunelu, pie­lę­gniarka zamil­kła. Jed­no­stronna Góra. Tak naprawdę nikt nie wie­dział, skąd wzięła się nazwa tej czę­ści jaru. Jeśli przyj­rzeć się dosta­tecz­nie dokład­nie, można było dostrzec drugą stronę. Na pewno miała ją wychod­nia, w któ­rej wykuto tunel. W końcu to wła­śnie tam, po dru­giej stro­nie, Szaj­bus Simon zna­lazł ciała.

Teraz w głębi tunelu migo­tała latar­nia.

Z kolei za ple­cami przy­ja­ció­łek świe­ciły latarki wezwa­nych ratow­ni­ków medycz­nych. Jakieś dwa­dzie­ścia metrów przed łuko­wa­tym wej­ściem do tunelu Nata­lie i Beth wymie­niły spoj­rze­nia i ruszyły dalej po gru­zach. Do miej­sca, w któ­rym cegły zmie­niały się w pył, trawę i zbitą glebę. A potem przy­ja­ciółki weszły do tunelu. Od razu poczuły spa­dek tem­pe­ra­tury, przez co miały wra­że­nie, jakby zna­la­zły się w jaskini. Powiew wia­tru wzbi­jał kurz i niósł ze sobą smród zaskle­pio­nego brudu. Woda kapała ze ską­pa­nego w ciem­no­ści stropu, ale Beth nie zamie­rzała świe­cić nań latarką. O nie. Nata­lie tym bar­dziej – sta­rała się iść ze wzro­kiem wbi­tym w zie­mię. Nic dziw­nego. Obie sły­szały tę samą nie­po­ko­jącą histo­rię z lat sie­dem­dzie­sią­tych o Char­liem Pon­set­te­rze. Ponoć pew­nej nocy, będąc w tunelu, męż­czy­zna skie­ro­wał świa­tło latarki w górę. Zarze­kał się, że zoba­czył wtedy Leonarda Ste­warta, miej­sco­wego fry­zjera, wspi­na­ją­cego się po ska­li­stym stro­pie.

Char­lie był uza­leż­niony od alko­holu i trawki oraz znany z wybu­ja­łej wyobraźni i mito­ma­nii. Jed­nak tam­tej nocy w tunelu fak­tycz­nie musiał COŚ zoba­czyć. Coś, co spra­wiło, że z dnia na dzień zro­bił się siwy jak gołą­bek i przez ostat­nie osiem lat swo­jego życia miał nie po kolei w gło­wie. Aż do jesieni 1982 roku, kiedy to powie­sił się na dębie. Na podwórku swo­jej maco­chy.

Przez lata Lenny’ego Ste­warta pytano o tę sytu­ację i zawsze zby­wał żar­tem docie­ka­nia wścib­skich miesz­kań­ców. Zresztą w tam­tym cza­sie nikt nie podej­rze­wałby go o podobne eks­cesy. Lenny Żyleta, bo tak nazy­wali go wierni klienci, któ­rym ser­wo­wał bar­dzo pre­cy­zyjne gole­nie po strzy­że­niu, był tęgim face­tem pod sześć­dzie­siątkę. Nie wspi­nał się po żad­nych stro­pach. A już szcze­gól­nie trudno było go sobie wyobra­zić w tym dłu­gim, brud­nym i zim­nym tunelu. Wyda­wało się to co naj­mniej absur­dalne. Jed­nak nikomu nie było do śmie­chu, gdy dzie­sięć lat póź­niej Lenny Żyleta zmarł na atak serca pod­czas gole­nia pra­wego policzka Henry’ego Cal­cutty. Nikomu nie było do śmie­chu rów­nież wtedy, gdy naj­star­szy syn Lenny’ego, Joey Żyleta, który rów­nież trud­nił się fry­zjer­stwem, prze­czy­tał testa­ment ojca. Stary Ste­wart wie­rzył, że został opę­tany w tunelu przez Meli­noe. Joey spraw­dził, cóż to takiego i odkrył, że ojcu cho­dziło o pewne bóstwo ze świata zmar­łych. Nimfę z mito­lo­gii grec­kiej o prze­dziw­nym wyglą­dzie, która wywo­ły­wała kosz­mary i sza­leń­stwo. Cóż, nie da się ukryć, że do przy­padku Lenny’ego paso­wało to jak ulał.

Jakby tego było mało, testa­ment sta­rego Żylety skry­wał jesz­cze jedną nie­spo­dziankę. Lenny wyznał w nim, że zosta­wił miesz­kań­com Har­rod’s Reach pre­zent w piw­nicy pod swoją sto­dołą. Joey „otwo­rzył go” jako pierw­szy. Po tym doświad­cze­niu dwa kolejne dni spę­dził na piciu szkoc­kiej i zasta­na­wia­niu się, czy wezwać poli­cję. Wie­dział, że jeśli to zrobi, opi­nia miesz­kań­ców mia­steczka na temat jego ojca dia­me­tral­nie się zmieni, ale w końcu posta­no­wił zadzwo­nić. W tam­tym okre­sie detek­tyw Har­ring­ton zaj­mo­wał się zabój­stwami powią­za­nymi z tune­lem – doko­na­nymi w środku lub w pobliżu tego miej­sca. To były kolejne „złote czasy”. Tak je nazy­wano. Jedna z wielu podob­nych dekad w histo­rii tunelu. Po tele­fo­nie Joeya detek­tyw wyniósł z piw­nicy sto­doły Lenny’ego szczątki około dwóch tuzi­nów psów i ponad pięć­dzie­siąt sło­ików krwi, którą z nich upu­ścił. Krwi, którą stary Żyleta lubił popi­jać sobie w kie­liszku do mar­tini. Sia­dał w buja­nym fotelu na weran­dzie w cza­sie pełni księ­życa i sączył. Naprawdę głę­boko wie­rzył w swoje opę­ta­nie. Zgod­nie z ostat­nią wolą Lenny’ego, rodzina roz­sy­pała jego pro­chy w jarze oraz tunelu, do któ­rego wła­śnie weszły Beth i Nata­lie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

„Chimp” to słowo wpro­wa­dza­jące ele­ment humo­ry­styczny, ponie­waż funk­cjo­nuje w języku angiel­skim jako skrót od „chim­pan­zee”, czyli szym­pansa (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki, chyba że zazna­czono ina­czej). [wróć]

O.K. Coral to zagroda w mia­steczku Tomb­stone, obec­nie stan Ari­zona, w któ­rej pobliżu w 1881 roku miała miej­sce słynna strze­la­nina. Brali w niej udział m.in. bra­cia Earp (stróże prawa) oraz bra­cia Clan­ton i McLaury (banda The Cow­boys). [wróć]

Nawią­za­nie do Ewan­ge­lii według św. Mate­usza (Mt 5,5). [wróć]

Cho­dzi o zabawę, w któ­rej jedna osoba siada na ławeczce nad zbior­ni­kiem z wodą, a druga stara się tra­fić do celu obok. Po ude­rze­niu piłką w odpo­wiedni punkt sie­dzi­sko się składa i pierw­szy z uczest­ni­ków zabawy wpada do wody. [wróć]