Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wyrzuć z piórnika długopis. W Granite Hills bardziej przyda ci się osikowy kołek...
Candice znalazła się w poważnych tarapatach – podrzucona do jej torby marihuana przekreśliła obecność dziewczyny w Willow Oak. Gorące zapewnienia i próby ratowania własnej skóry nie przynoszą efektu, decyzja dyrektora jest nieodwołalna. Dziewczyna zostaje wyrzucona z liceum w Toronto, ale szybko okazuje się, że nowa szkoła, wybrana przez rodziców, czeka na nią z szeroko otwartymi ramionami.
Z dnia na dzień Candice utwierdza się w przekonaniu, że Granite Hills – placówka dla dzieciaków z problemami – raczej nie stanie się jej ulubionym miejscem na ziemi. Jednak obmyślając plan porzucenia raz na zawsze murów szkoły, nie podejrzewa, że już niedługo będzie musiała uciekać przed znacznie poważniejszymi problemami. Czy rozłąka z chłopakiem, przyjaciółmi ze starego liceum i przeprowadzka do Pensylwanii może równać się z wampirami, czarownicami, tajemnicami rodzinnymi i… śmiercią?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 404
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Anna Leokadia
Granite Hills
Tom IKsięga krwi
„Oh, Aaron!”
Gabinet dyrektora liceum Willow Oak przypominał kryptę.
Było tu zimno, ciemno, a Candice mogłaby przysiąc, że śmierdzi trupem. Zabawny chichot losu wskazywał, że niedługo ona nim będzie.
– Panno Campbell, zechcesz jeszcze raz wyjaśnić, co TO robiło w pani torebce? – zapytał twardo mężczyzna, unosząc w dwóch palcach papierową torebeczkę, z której wydzielał się znajomy zapach marihuany. Położył ją z obrzydzeniem na drewnianym blacie, wlepiając w dziewczynę zdegustowane spojrzenie.
– Zechce pan jeszcze raz wysłuchać, że nie mam pojęcia, skąd TO wzięło się w mojej torebce? – powiedziała wyprowadzona z równowagi Candice, ledwo tuszując kiełkujący strach.
Nie kłamała, naprawdę nie wiedziała, dlaczego śmierdzące zielsko znaleziono przy niej akurat podczas szkolnej inspekcji. Na początku wzięła to za nietrafiony żart, który jednak szybko przerodził się w poważny problem.
– Wszystkich. Wszystkich – zaznaczył dobitnie dyrektor, wbijając po każdym powtórzeniu palec w zawiniątko. – Wszystkich bym podejrzewał, ale nie ciebie, Candice. Wiesz, co za to grozi? Zdajesz sobie sprawę, że wpakowałaś siebie i rodziców w ogromne kłopoty?
Dziewczyna nie odpowiedziała, krzyżując ręce na piersi. Ktoś ją wrobił. Ktoś perfidnie ją wkopał, a ona nie puści tego płazem. Wbiła wzrok w podłogę, obiecując sobie, że po wyplątaniu się z tej komicznej sytuacji pójdzie do centrum na zakupy. Potrzebowała relaksu, bo obecna sytuacja mocno wyprowadziła ją z równowagi.
Po skrzypnięciu drzwi od gabinetu i szybkiej ocenie wyrazu twarzy Aarona Campbella przekreśliła te plany i o mało nie spaliła się ze wstydu. Mężczyzna w milczeniu minął krzesło, na którym siedziała, i podszedł do dyrektora.
– Vincent, nie można tego jakoś załatwić? – zapytał bez ogródek, poprawiając mankiety koszuli. – Po cichu?
Candice czuła, że jej tata wpadł do szkoły w drodze do pracy i wybitnie mu się spieszyło. Może to i lepiej; raz-dwa wyciągnie ją z tego bagna, da szlaban na parę tygodni i w najgorszym wypadku zablokuje kartę kredytową.
Dziewczyna nawet nie miała siły zarzucić ojcu, że od razu uznał jej winę za prawdziwą. Zresztą, to samo tyczyło się dyrektora. Gdzie podziała się zasada domniemanej niewinności? Zwłaszcza kiedy wielokrotnie podkreśliła, że nie miała nic wspólnego z podejrzanym zawiniątkiem i jego jeszcze bardziej podejrzaną zawartością. Cała ta niedorzeczna sytuacja wyglądała, jakby ktoś ją wyreżyserował, a teraz to jej przyszło odgrywać rolę życiowego nieudacznika, który przy pierwszym lepszym poślizgnięciu ląduje na dyrektorskim dywaniku.
– Przykro mi, Aaron. Mamy do czynienia z poważnym wykroczeniem, szkoła nie może przymknąć na to oka. To rysa na naszej nieskazitelnej renomie – westchnął dyrektor, kładąc dłonie na biurku.
W sali zapadła chwilowa cisza, a Candice momentalnie zbladła. Przecież nie mógł zrobić niczego drastycznego, prawda? Nie, jeśli nie miał żadnych dowodów. Dlaczego w jednej chwili każdy wokół niej zaczął zachowywać się jak pozbawiony zdrowych zmysłów? Coraz bardziej czuła się jak w domu wariatów.
– Niestety, jestem zmuszony wydalić pańską córkę ze szkoły.
Gdyby Aaron Campbell był bazyliszkiem, całe pomieszczenie zamieniłoby się w twardy kamień. Warga mu zadrżała, ale nie skomentował surowego werdyktu. Popatrzył za to na córkę z chłodnym dystansem, jakby była największym rozczarowaniem w jego życiu.
Candice najpierw zamarła, potem zdezorientowana spojrzała na ojca, a następnie na dyrektora. Jakim cudem ta irytująco nieistotna sytuacja eskalowała do takich niewyobrażalnych rozmiarów? Dlaczego nikt nie stał po jej stronie? A przede wszystkim: jakim cudem tak ważna decyzja zapadła w przeciągu kilku minut?
Czekała, aż Aaron coś powie. Rzuci w powietrze głośne: „Nonsens!”, a potem wyjaśni dyrektorowi, że dramatyzuje, a Candice nie może być ot tak wyrzucona ze szkoły. Jednak dzisiaj nikt nie grał w jej drużynie. Aaron odwrócił się gwałtownie i machnął dłonią.
– Candice, idziemy.
Uniosła głowę. Przez chwilę chciała się kłócić, ale uznała, że nie było to najlepsze miejsce i czas. I tak nikt jej nie słuchał. Dlatego też posłusznie zabrała swoje rzeczy, nawet nie zaszczycając dyrektora przelotnym spojrzeniem na pożegnanie. Wszyscy padli ofiarą czyjegoś spisku, a ona oberwała najmocniej. Bo w końcu kto mógłby jej tak mocno nienawidzić, żeby perfidnie doprowadzić do usunięcia ze szkoły? Doskonale wiedziała, że w szkole istnieją grupki dziewczyn, które nie żywiły do niej ciepłych uczuć, ale kiedy przekształciły się w tak zaciętą zawiść?
Szła korytarzem jak skazaniec, wlepiając przybite spojrzenie w ściany. To nie tak miało być! Zaczynając jedenastą klasę, nie przypuszczała, że skończy ją zaledwie miesiąc później. Przeszedł ją dreszcz zimna na myśl o wszystkich plotkach, które za niecałe dziesięć minut wybuchną na holu.
– Tato… – zaczęła niepewnie, kiedy wyszli na dziedziniec.
Aaron nawet się nie zatrzymał, kierując kroki prosto w stronę srebrnego mercedesa. W którymś momencie parking przeciął piszczący dzwonek telefonu, ale mężczyzna go zwyczajnie zignorował. Candice przygryzła wargi, bo dopiero ten moment pozwolił jej zrozumieć, jak bardzo był rozgniewany. On zawsze odbierał telefony.
– Ktoś mnie wrobił – dodała z desperacją.
Aaron rzucił jej spojrzenie, które w chwilę zabiło płonną nadzieję na triumf prawdy, jeszcze zanim na dobre rozpaliła się w sercu dziewczyny. Ostatni raz popatrzyła na piaskowy budynek i biało-czerwoną flagę, która trzepotała głośno, targana przez wiatr. W oknach na drugim piętrze dojrzała parę rozmazanych twarzy, które z wyraźną ciekawością wtykały nosy w szyby. Bez namysłu pokazała środkowy palec nieproszonej widowni i kipiąc nieokiełznanym gniewem, wsiadła do samochodu. W tym momencie obiecała sobie, że znajdzie osobę odpowiedzialną za jej upokorzenie i dopilnuje, żeby gorzko tego pożałowała. Koniec końców, los zawsze był po jej stronie.
Przy szarpaninie z pasem bezpieczeństwa poczuła wibracje w tylnej kieszeni jeansów. Wolną ręką wyjęła telefon, odczytując SMS od Sophie, swojej najlepszej koleżanki z – byłego już – liceum.
„Przykro mi”.
Candice nawet nie próbowała jej odpisać. Jeszcze nigdy nie czuła się tak fatalnie jak dzisiaj. Przytłaczał ją wstyd, że dała się tak łatwo podejść, wrobić i usunąć ze szkoły. Dodatkowo dobijała ją satysfakcja bezdusznego anonima, który zapewne musiał mieć ubaw po pachy, kiedy wepchnął ją w to całe bagno. I chyba to bolało najmocniej. Spadła z tronu Willow Oak z dnia na dzień – pokonana przez jakiegoś frajera. Pozostało jej tylko żywić nadzieję, że Sophie i inne dziewczyny z jej paczki nie zaprzepaszczą spuścizny, którą im zostawiła.
Zniechęcona, oparła głowę o szybę. Gdyby nie Aaron, siedzący tuż obok, pewnie zalałaby się łzami bezsilności. Jednak zasada była prosta, Candice nigdy nie płakała w obecności innych ludzi.
– Wiesz, że z takim wybrykiem w aktach możesz pożegnać się z Ligą Bluszczową? – przemówił Aaron, a jego słowa jeszcze długo dudniły dziewczynie w uszach.
Musiał to zrobić akurat teraz! Kiedy balansowała na skraju rozpaczy i ogromnego gniewu. Wypowiedział zdanie, które dodatkowo obudziło w niej pustkę i poczucie niespełnionego obowiązku. Byłaby pierwszą z Campbellów, która nie pójdzie do topowych uczelni w USA. Wbiła się mocniej w fotel, a droga przed autem wydała się jakby dłuższa. Za chwilę poczuła kolejne wibracje.
„Candy… Coś ty zrobiła?”
Sam. Czyli cholerny Sam już wiedział. Ta durna społeczność szkolna nawet nie dała jej szansy, aby wyjaśnić zaistniałą sytuację swojemu chłopakowi na spokojnie. Pewnie dowiedział się na korytarzu, w wersji odpowiednio wyolbrzymionej i podrasowanej. Samowi również postanowiła nie odpisywać, bo co mogła zrobić? Wysłać wiadomość, która mimo oczywistej prawdy będzie pachniała desperacją? „Ktoś mnie wrobił, Sam”. To tak głupio brzmiało! Gdyby nie fakt, że Sam dobrze wiedział, że w ostatnie wakacje wpadła z ziołem, to może byłby jej skłonny uwierzyć.
– Myślałem, że po przygodzie w sierpniu skończyłaś z tymi głupkowatymi zachowaniami. Że wydoroślałaś. – Aaron pokręcił głową, mocniej ściskając kierownicę. Zapadła cisza. Mężczyzna zmienił bieg i kontynuował: – Gdy wróciłaś z Sophie tamtego wieczoru do domu, pomyślałem: „Niech tam będzie, młodym jest się tylko raz”. Łudziłem się, że to jednorazowy wybryk. Ale w szkole, Candice? W szkole?! – dopytał, samoistnie napędzając swoje własne wzburzenie. Dziewczyna przymknęła oczy, wbijając paznokcie w materiał fotela. – Straciłaś resztki rozumu? Płaciłem za tę placówkę grube pieniądze, tylko po to, żeby cała praca poszła na marne? Zdajesz sobie sprawę, jaką przykrość wyrządziłaś swojej matce?
Właśnie. Candice pomyślała o niej zaraz po tym, jak dyrektor wspomniał, że musi poinformować rodziców. W głębi duszy miała nadzieję, że to właśnie Aaron przybędzie do szkoły, nie Annie. Jej ojciec najpierw wybuchnie, potem pokrzyczy parę minut, podąsa, nadmiernie rozemocjonuje, ale w końcu ochłonie. Jednak Annie była przeciwnością swojego męża. Cicha, spokojna i przez to bardziej niebezpieczna. Milczenie było najłatwiejszym sposobem na pokonanie Candice i do tej pory tylko jej matka o tym wiedziała. Do tego za każdym razem skrzętnie to wykorzystywała.
Żwir zachrzęścił głośno, kiedy mercedes w końcu wtoczył się na podjazd posiadłości Campbellów. Dom, choć z wyglądu zupełnie niewinny, wywołał w niej nieprzyjemne uczucia. Oczami wyobraźni widziała czarną chmurę, która kłębiła się nad budynkiem. Kwestią czasu było rozpętanie prawdziwej burzy.
Kolejny SMS nadszedł, zanim Candice przekroczyła próg. Telefon zawibrował, a na wyświetlaczu mignęło imię Kitty, jej drugiej najlepszej koleżanki.
„Sophie mi powiedziała… Jak się czujesz?”
Nawet jeśli na trzecią wiadomość chciałaby odpisać, Annie Campbell nie dała jej szansy. A dokładniej wzrok Annie Campbell. Kobieta stała w przedpokoju, mierząc córkę bardzo zawiedzionym spojrzeniem. Bok oparła o framugę, zaplatając ręce na piersi. Kręciła głową, a blond kosmyki poruszały się wraz z nią.
– Mamo…
Jednak Candice nie dane było skończyć, bo Annie westchnęła teatralnie głośno i zniknęła w korytarzu. Dziewczyna jakby wrosła w ziemię, lewą ręką trzymając torbę, a prawą – notorycznie już – wibrujący telefon.
Kątem oka sprawdziła, kto się do niej dobija, a widząc imię swojego chłopaka, przeklęła cicho. Nim weszła do domu, odwróciła się przez ramię. Jedyne, co dostrzegła, to tył samochodu, którym Aaron z głośnym łoskotem odjeżdżał z posesji.
– Czego chcesz, Sam? – syknęła nieprzyjemnie, kiedy znalazła się w pokoju.
Była niemiła, bo wiedziała, że chłopak dołączył do grona osób wielce zawiedzionych jej wydumaną lekkomyślnością. Tym samym grał w przeciwnej drużynie.
– Oszalałaś?! – zapytał głos po drugiej stronie.
Candice ze złością rzuciła torbę o ziemię, po drodze kopiąc białą etażerkę. Czy oszalała? Tak! Bo nikt już nie wierzył w jej uczciwość i resztki rozumu. Nie chciała tracić czasu na kolejną bezowocną konwersację, stąd też postanowiła nie odpowiadać.
– Candice, jesteś tam? – dopytał, teraz już mniej energicznie.
– No.
– Wyjaśnisz może, co ty sobie myślałaś?
Dziewczyna padła na łóżko, zaciskając zęby ze złości i ledwo powstrzymując się przed zerwaniem bladoróżowego baldachimu, który zwisał z sufitu. Jak tylko winny tej całej farsy wpadnie jej w dłonie, przysięga, że chyba odbierze mu życie.
– Ty też? – zapytała gniewnie, rolując w pięści aksamitną narzutę. Żałowała, że w pokoju zamiast głupich ozdóbek nie wisi worek treningowy. Dzisiaj byłby niezastąpiony. – Czy w tym mieście nie ma już osoby, która wierzy w moją niewinność? Raz mi się zdarzyło wpaść z ziołem, RAZ, Sam! To nie oznacza, że należy mnie od razu obwiniać za tę akcję!
– Candice, dobrze wiemy, że jesteś skłonna…
– CZY TY MNIE W OGÓLE SŁUCHASZ? Nie miałam z tym nic wspólnego! Ktoś mi to podrzucił, rozumiesz? Co jak co, ale myślałam, że ty mi uwierzysz.
Po drugiej stronie zapadło milczenie.
– To nie tak, że ci nie wierzę…
– Nie? Och, pozwól, że zacytuję: „OSZALAŁAŚ?!”.
Rozległo się głośne westchnienie.
– Candy, źle mnie odebrałaś. Po prostu Kitty mi powiedziała i to… no wiesz… miało sens.
Candice poderwała się do pionu, a pukle blond włosów wpadły jej do buzi.
– Wiesz, co nie ma sensu? Ta rozmowa! Żegnam.
Nim Sam zdążył zaprotestować, dziewczyna wcisnęła czerwoną słuchawkę i zakończyła połączenie. Odgarnęła włosy z twarzy, oddychając nerwowo. Nadal nie mogła tego pojąć. Jak ślepa musiała być, żeby nie dostrzec spisku, który uknuto tuż przed jej nosem!
I wtedy się zaczęło. Najpierw jedna łza zakręciła jej się na policzku, a potem kapnęła na zmiętą pościel, tworząc ledwie widoczną plamkę. Do tego doszła kolejna i kolejna, a plamka robiła się coraz większa i większa.
Candice oficjalnie nazwała ten dzień najgorszym ze swojego życia, przeklinając wszystkie znane jej osoby, począwszy od irytującego Sama, skończywszy na niewinnej Kitty. Tak naprawdę przepełniała ją okrutna zazdrość. W końcu oni wszyscy skończą to durne liceum i pójdą w świat. A ona? Jeśli dalej tak pójdzie, to zostanie w Toronto, wykonując prace społeczne przez resztę życia.
***
Dochodził wieczór, a Candice jak zaległa w łóżku przed południem, tak robiła to do tej pory. Telefon przestał dzwonić grubo przed piątą, co oznaczało, że jej znajomi zorientowali się, że nie ma najmniejszej ochoty na rozmowy. Najwytrwalszy był Sam, ale w końcu i on odpuścił. Candice przeczuwała, że chłopak czuł się winny wcześniejszych zarzutów. I bardzo dobrze.
Jednak kiedy na wyświetlaczu pojawiło się słowo „tata” w otoczeniu kolorowego zdjęcia Aarona z tegorocznych wakacji, dziewczyna odebrała, zanim rozległy się pierwsze nutki dzwonka.
– Zejdź na dół.
Tak jak przeczuwała, nadszedł czas rodzinnej narady. Wyczołgała się spod kołdry i podeszła do stojącej w rogu toaletki. Chwyciła biały wacik i przetarła rozmazany pod powiekami tusz. Nie mogła wyglądać jak kompletna oferma podczas debaty nad jej przyszłością.
Wzdychając ciężko i donośnie, wyszła z pokoju. Piętro dryfowało w ciemności, dlatego szybciutko potruchtała na schody, nie oglądając się na boki. Tak, tak. Miała siedemnaście lat i nadal bała się upiorów.
Wślizgnęła się do kuchni najciszej, jak mogła, przystając pod ścianą jak człowiek gotowy do odstrzału. Przy marmurowym blacie tkwili jej rodzice, a ich tajemnicze miny nie zwiastowały niczego dobrego. Przez niecałą sekundę zastanawiała się, czy przypadkiem zaciemnione piętro nie było przyjemniejszym miejscem. Wtedy przynajmniej nie musiałaby patrzeć na głęboki zawód Annie i zdystansowaną twarz Aarona.
Czekała, aż któreś z nich rozpocznie rzewny monolog, żeby potem móc cichutko wrócić do sypialni, pod kołdrę, i zacząć drugi etap ignorowania telefonów od Sama, który zapewne wznowi swoje próby kontaktu. Niestety, na razie nie zapowiadało się, żeby którekolwiek z nich chciało zabrać głos. Candice dojrzała plik broszur na blacie; każda z logo jakiejś szkoły. Widać, że jej rodzice nie byli mistrzami straconego czasu. Zastanawiała się tylko, gdzie ją poślą. Do publicznej szkoły? Czy może opłacą miejsce w Palm Valley Institute, placówce dla ludzi, którzy jeśli czegoś nie potrafią, to chociaż sypną pieniędzmi?
– Razem z twoją mamą podjęliśmy decyzję. – Aaron uniósł wzrok. Niepewnym spojrzeniem powędrował do twarzy żony. Annie również wydawała się dziwnie zestresowana, choć po jej kamiennej posturze trudno było cokolwiek odczytać. – Nie będziesz mieć wakacji, tylko od nowego tygodnia pójdziesz do innej szkoły.
Może Desert Winds? Szkoła dla ludzi, którzy niczego nie potrafią i nie mają pieniędzy.
– Mimo że jesteśmy na ciebie wybitnie źli, nie jest to dla nas łatwe.
Candice zmarszczyła brwi. Wyślą ją do centrum kształcenia zawodowego, gdzie nauczy się spawać blachy? Kończyły jej się pomysły.
– Skontaktowaliśmy się z dyrektorem Granite Hills – zaczął wolno, a dziewczyna rozszerzyła oczy. Nigdy nie słyszała o takiej placówce. Nie w Toronto. – Ze szkoły w Pensylwanii.
Krew odpłynęła z jej twarzy tak, że przypominała teraz bardziej kuchenną ścianę. W Pensylwanii? To musiał być kolejny żart z serii „najgorszy dzień w życiu panienki Campbell”.
– Dla… dlaczego aż tam? – wyjąkała, nawet nie znajdując siły na wszczynanie kłótni. Była niemożliwie zmęczona losem, który od kilku godzin bezustannie z nią pogrywał. Miała wszystkiego po dziurki w nosie. – Przecież w Toronto jest pełno innych szkół!
Aaron uniósł niebieską broszurę, wymachując nią w powietrzu. Annie przyglądała się wszystkiemu w milczeniu, wodząc palcem po blacie. Candice nic nie rozumiała. Najpierw bez mrugnięcia okiem biorą jej winę za pewnik, a teraz bezpodstawnie wyrzucają z miasta. Miasta, które uwielbiała ponad życie!
– Uważamy, że przyda ci się przerwa od twojego towarzystwa. Granite Hills to szkoła z zaostrzonym rygorem, a jednocześnie dosyć imponującą renomą.
– Ale to pięć godzin stąd…
– Dodatkowo ustaliliśmy z dyrektorem Willow Oak, że obędzie się bez interwencji policji – kontynuował Aaron, nie wkładając w swoją wypowiedź najmniejszych emocji. Równie dobrze mógłby czytać skład płynu do mycia naczyń.
– Pięć godzin, tato…
– Zapewniają miejsce w internacie. Jeśli się postarasz, być może Liga Bluszczowa nie będzie dla ciebie tak mocno stracona jak dzisiaj.
– Ale…
– Postanowione.
Candice nie mogła w to uwierzyć. Próbowała się powstrzymać, ale nigdy nie należała do ludzi o stalowych nerwach. Nim Aaron Campbell się obejrzał, jego córka dopadła do niego, wyrwała mu broszurę z rąk i bezceremonialnie podarła na drobne kawałeczki. Annie odsunęła się od całej szopki, obserwując, jak papierowe szczątki wzlatują w górę, a potem łagodnie opadają na podłogę.
– Postanowione? POSTANOWIONE? – wykrzyczała Candice, o mało nie krztusząc się śliną. Była zła, była tak bardzo zła, że mogłaby spalić ten dom do fundamentów i nie poczułaby ulgi. W jeden dzień jej życie posypało się tak samo jak skrawki broszury Granite Hills. – Czy ty wiesz, co to znaczy? Mam pożegnać się ze wszystkimi, których znam, z Samem, Sophie, Kitty, i po prostu wyjechać? Do jakiejś durnej szkoły, w durnej Pensylwanii? Myślisz, że mam kłopoty z paleniem? CZY JA CI WYGLĄDAM NA KOGOŚ, KTO MA Z CZYMKOLWIEK PROBLEM? Zostałam wrobiona. Wplątana w jakąś głupią akcję. Wpadłam w pułapkę jakiegoś idioty z mojego liceum, a ty tak po prostu wysyłasz mnie do innego kraju? Nie, proszę państwa. Ojciec roku!
Aaron milczał, ze spokojem przeczekując wybuch córki. Był na to gotowy, zapewne wcześniej uprzedzony i przetrenowany przez Annie. Owszem, czuł się odrobinę winny, jednak to uczucie było przez coś stłumione. Poczucie obowiązku, jak mniemał. Stąd też decyzja została podjęta i nie wyglądało na to, by cokolwiek miało ją zmienić.
– Nienawidzę was tak mocno! – zakomunikowała, odwracając się na pięcie i wybiegając z kuchni.
Przebiegła przez ciemny przedpokój, wlatując jak burza do pokoju. Zaryglowała drzwi, padając na wymięte łóżko. Uderzała pięściami w poduszkę tak długo, aż się nie uspokoiła. Potem przewróciła się na plecy, a łzy ciurkiem spływały jej po obu policzkach.
Otuchy dodawała jej wyłącznie zbliżająca się zemsta. Liceum to tylko liceum. Prędzej czy później wyjdzie, kto zgotował jej to szambo. A ona będzie czekała w gotowości i zaatakuje.
Oj, ten ktoś zapamięta Candice Campbell.
„Oh, Freya!”
Trzy dni.
Tyle zajęło Candice pożegnanie z Toronto, ze znajomymi i z Samem. W poniedziałek rano siedziała już w samochodzie, upchnięta gdzieś wśród bagaży. Czy była zła? Nie, raczej tkwiła w błogiej obojętności, która konsekwentnie utrzymywała się przez całą drogę.
Ziewnęła szeroko, kiedy samochód zwolnił, aż w końcu zatrzymał się przed wysoką, metalową bramą, przyozdobioną odlewami dwóch platynowych róż. W górę wzbijały się groty, które lekko zardzewiałe, straciły na swojej dawnej ostrości.
– Cóż… – zaczął Aaron, wpatrując się w budynek majaczący niepewnie wśród imponującego zestawu olch. Zabębnił palcami o kierownicę, odwracając się w stronę Candice. – Jesteśmy.
Dziewczyna uniosła chłodny wzrok, gasząc uśmiech ojca. Jak on mógł tak bezczelnie się cieszyć, kiedy jego jedyna córka miała za kilka minut przekroczyć próg szkoły dla dzieciaków z problemami? A Granite Hills według Internetu nią była. W dodatku nauka w niej kosztowała więcej niż semestr w Willow Oak. Jej ojciec oszalał. Po prostu zwariował. Z dnia na dzień.
– Widzimy się w święta, tak? – dopytała kąśliwie, wytaczając się z samochodu.
Powietrze było rześkie i pachniało deszczowym, późno wakacyjnym porankiem. Słońce nie miało siły przebicia przez tabuny chmur, dlatego okolice tonęły w szarości. Mistyczną atmosferę dopełniała mokra mgła, tak gęsta, że można było w nią wejść i nigdy nie znaleźć wyjścia.
– Candice. – Annie wyszła z auta. Jej wypolerowane obcasy momentalnie zapadły się w żwir, dlatego zaniechała dalszych kroków. Przystanęła parę centymetrów przed córką, a na jej twarzy zakwitły rumieńce, wywołane podmuchem wiatru. – Nie traktuj tego jako naszej złośliwości. Wiesz, że nie mieliśmy wyboru. Przemyślisz to, co zaszło. Przerwa od twoich znajomych również dobrze ci zrobi. Jako twoi rodzice jesteśmy odpowiedzialni…
– Ta. Zrozumiałam – przerwała.
Annie cicho westchnęła. Nieznacznie rozchyliła ramiona, a Candice zaraz wykorzystała tę okazję. Przymknęła oczy, wciągając słodkawy zapach śliwki i jaśminu. Tkwiły w objęciach, dopóki Aaron nie postawił ostatniej walizki na drodze.
– Pomóc ci to wnieść do środka? – zapytał ostrożnie.
Candice przełknęła łzy i solidnie pociągnęła nosem. Dzielnie przetarła go rękawem, tuszując jakiekolwiek objawy wzruszenia. Jeszcze tego brakowało, żeby nowi uczniowie uznali ją za mazgaję, którą tatuś odprowadza pod same drzwi.
– Nie, dzięki.
– Trzymaj się.
Ojciec pocałował ją w czoło i rzuciwszy ostatnie spojrzenie na przedmurze Granite Hills, wsiadł do samochodu. Annie odgarnęła kosmyki z czoła córki, posyłając jej jeden ze swoich pokrzepiających uśmiechów. Ścisnęła jej ramię, po czym dołączyła do męża. Już po chwili srebrny mercedes odjechał, a Candice została sama. Omiotła mętnym wzrokiem dróżkę, na której wyraźnie zaznaczyły się ślady auta jej rodziców. W końcu złapała rączki dwóch walizek, uprzednio zakładając na ramię dużą sportową torbę. Wciągnęła głęboko powietrze i przekroczyła granicę posiadłości.
Szła stosunkowo wolno, uważnie obserwując otoczenie. Mijane krzewy wydawały z siebie uspokajający szelest, który wydawał się jedyną melodią wśród milczącego otoczenia. Kilka metrów dalej dojrzała nieczynną fontannę, której niegdyś marmurowe płyty pokryła gruba warstwa mchu. Butelkowozielona woda, zapewne pochodząca z ostatniej ulewy, zdawała się utknąć na zawsze w kamiennym baseniku.
Szkoła była podłużna, zbudowana z wielu skrzydeł. Śnieżnobiałe filary wspierały ciężkie fundamenty, a na wszystko patrzyły wysokie gotyckie okna. Jednym słowem, Granite Hills wyglądało jak szlachecki dworek, z jardami reprezentacyjnego ogrodu. Candice jeszcze nie wiedziała, czy jej się to podoba. Jej wielkomiejski styl nie był przyzwyczajony do masywnych budowli, które zapewne widziały czasy wojny secesyjnej.
Kroczyła w asyście żywopłotu, który równiutko przystrzyżony sięgał jej do bioder. Trawa bujała się spokojnie, a zieleń nosiła na sobie ślady porannej rosy. Candice przystanęła u podnóży schodów, asekurowanych przez ozdobną balustradę. Nim zdążyła ponarzekać na brak jakichkolwiek wskazówek co do jej dalszej wędrówki, przed nią, jak spod ziemi, wyrosła młoda i niebanalnie piękna kobieta.
Nieznajoma trzymała rękę na barierce, a cienka bransoletka ze srebra zjechała jej aż do nadgarstka. Włosy w kolorze mosiądzu wydawały się jaśnieć w dosyć ponurym otoczeniu, spływając na pierś starannymi falami. Pełne usta wygięła w ledwo dostrzegalnym uśmiechu, prezentując śliczny kolor karmelowej pomadki.
– Candice Campbell?
Dziewczyna przytaknęła posłusznie i na tyle energicznie, że materiałowy pasek od torby zjechał jej z ramienia. Szybko go poprawiła, starając się nie spuszczać blondynki z oczu.
– Nazywam się Freya De Vymont. Jestem wicedyrektorem Granite Hills i niezwykle miło mi cię powitać w naszym gronie – rzekła, choć przypominało to bardziej formułkę wykutą na pamięć. Zresztą, Freya nawet się nie starała, aby tchnąć trochę życia w swoją wypowiedź. – Jak ci minęła podróż?
– Bez niespodzianek – odparła grzecznie Candice.
– Cieszy mnie to. Jeśli pozwolisz, za chwilę dołączy do nas przewodnicząca mojej grupy. Chętnie oprowadzi cię po placówce i odpowie na wszystkie pytania. Chyba że już jakieś masz?
Candice pokręciła głową, jednocześnie chwytając swoje bagaże. Może i Freya De Vymont nie wyglądała na osobnika ckliwego czy wylewnego, jednak punktowała u dziewczyny eleganckim ubiorem i śliczną twarzą. W przeciwieństwie do wicedyrektorki Willow Oak, która spokojnie mogła grać przywódcę Orków we Władcy Pierścieni.
– Jeszcze dzisiaj uzupełnisz wszystkie papiery i najpóźniej do wieczora przyniesiesz je do sekretariatu. Jeśli wszystko obejdzie się bez problemów, już jutro weźmiesz udział w lekcjach – ciągnęła Freya, wspinając się po schodach. Uchyliła szklane drzwi wejściowe, wpuszczając Candice do przestronnego holu.
Dziewczyna w milczeniu podziwiała klasycystyczne wnętrze, w którym oprócz pary wiktoriańskich foteli stała malowana donica z wysoką rośliną. Od kamiennych ścian bił odczuwalny chłód, ale jak na razie bardziej przyjemny niż dokuczliwy. Dziewczyna zadarła głowę. Naliczyła trzy piętra, na każde prowadziły marmurowe schody, przykryte czerwoną wykładziną. Przydymiona kopuła zwieńczająca sufit skutecznie zdławiła promienie słoneczne, zostawiając parter w tajemniczym zaciemnieniu.
Nim dziewczyna zdołała uformować myśl, do holu wkroczył ktoś jeszcze. Smukła nastolatka o jasnoniebieskich oczach i włosach w odcieniu bursztynu. Na widok Candice uśmiechnęła się bez wyrazu, ukazując nikłe dołki w policzkach. Jej mina była dokładnie tak samo anemiczna jak Frei. I kropka w kropkę jak Campbell.
– Candice, to jest Sabrina. Przewodnicząca i moja prawa ręka.
– Cześć. – Sabrina uniosła dłoń.
Przewodnicząca przyjrzała jej się od stóp do głów, jakby w myślach analizując swoje pierwsze wrażenie. Candice uniosła wyżej brodę, wytrzymując jej spojrzenie.
– Cóż, ja zostawię was same, dziewczęta. Zobaczymy się później.
Candice skinęła głową na pożegnanie, a De Vymont odeszła w stronę jednego z korytarzy. Jedynym śladem jej obecności pozostał zapach piżma i echo cienkich szpilek.
– Miło mi cię powitać w Granite Hills – powiedziała Sabrina, choć Candice doskonale wiedziała, że wcale nie było jej miło. Wręcz była pewna, że dziewczyna wyjątkowo nie chciała tu być.
Poczuła pewnego rodzaju więź z przewodniczącą. Co prawda niezidentyfikowaną i możliwe, że mocno naciąganą, ale jednak. W dziewczynie było coś… znajomego? Patrząc na nią, Candice widziała siebie. Ta sama smukła, lekko patykowata figura, podobny odcień włosów, nieuchwytne spojrzenie i sarkastyczny półuśmieszek. Och, nawet chodziły podobnie. Wprawiały biodra w płynne kołysanie, nie zapominając o wysoko uniesionej głowie i wypiętej piersi.
I to właśnie była rzecz, która powinna zaalarmować pannę Campbell. Jednak zupełnie nie przejęła się faktem, że Sabrina, w pewnym sensie, stanowiła jej lustrzane odbicie. Wielki błąd.
– Skąd jesteś? – rzuciła przewodnicząca, kiedy minęły oszklone atrium i skierowały kroki do bocznych drzwi.
– Toronto.
Wyszły na zewnątrz i stanęły na brukowanej ścieżce. Przecinała ona zadbany dziedziniec na pół, prowadząc do prostokątnego budynku, który Candice wzięła za internat. Swoją drogą, otoczenie było bardzo ekskluzywne. Pomiędzy krzewami stały drewniane ławki, wspierane na powykręcanych, ciemnych prętach. Dalej różany ogród, pomnik przypominający kamienny grzyb oraz rząd drewnianych łuków. Do tego marmurowy basenik, gdzie kilka ptaszków brało poranną kąpiel, podśpiewując skromnie melodię. Po przeciwnej stronie ścieżki rósł las.
– Internat składa się z czterech pięter – oznajmiła Sabrina, kiedy dotarły pod drzwi budynku.
Candice wlepiła przestraszony wzrok w schody, które slalomem pięły się w górę. Aż dreszcz ją przeszedł na myśl, że będzie musiała wtaczać swoje bagaże po tym żelastwie. Przewodnicząca kontynuowała:
– Jako wychowance Frei przysługuje ci parter.
Campbell westchnęła z ulgą, kiwając głową. Przynajmniej tyle dobrego. Dodatkowo nawet ucieszył ją fakt, że wyrafinowana Freya będzie jej wychowawczynią.
– Reszta należy do klas Victora, Alexandra, Cornelii oraz Quinna.
Sabrina pchnęła drzwi, zanim Candice zdążyła przyswoić zdobyte informacje. Zastanowiła ją liczba uczniów, skoro wychowawstwo przypadało jedynie czworgu pedagogów. Aaron naprawdę zaszalał z wyborem.
W końcu znalazły się w długim korytarzu, który teoretycznie był szeroki, jednak ciemne ściany skutecznie go skurczyły. Od żarówek biło blade światło, nie spełniając swojej funkcji. Candice czuła się tutaj jak w mauzoleum.
– Twój pokój to ten ostatni. – Sabrina odwróciła się w stronę dziewczyny, błyskając chytrze oczami. Skrzyżowała ręce na piersi, a we wszechpanującej ciemności bardziej niż człowieka przypominała drapieżnika. – Zanim tam wejdziesz, musisz znać parę zasad. Po pierwsze, cisza nocna. Standardowo, od dwudziestej drugiej kategoryczny zakaz opuszczania sypialni – powiedziała, wyliczając na prawej dłoni. – Po drugie, nie wolno tutaj spożywać alkoholu i palić, ale przywiązujemy wagę tylko do tego ostatniego. To strasznie cuchnie, nie sądzisz? – Tutaj mrugnęła, a Candice zarumieniła się. Nawet w cholernej Pensylwanii byli zaznajomieni z jej wpadką. – Ostatnia dotyczy zwierząt. Żadnych chomiczków, króliczków, piesków, kotków ani nawet rybek. Jeśli nie chcesz, żeby posłużyły za śniadanie.
Candice uznała to za nietrafiony żart, ale uśmiechnęła się. Zawsze chciała mieć małego kota, jednak nie oczekiwała od Granite Hills, że spełnią jej marzenie. Ostatnio niczego nie oczekiwała od swojego życia, które figurowało jako jedno wielkie rozczarowanie.
– To chyba wszystko. Masz jakieś pytania?
– Nie sądzę… – odpowiedziała Campbell, naciskając metalową klamkę. Coś strzyknęło, a drzwi ustąpiły. Nim przekroczyła próg, odwróciła się do Sabriny i zapytała:
– Chociaż… Kiedy macie lunch?
Sabrina uniosła kąciki ust, odgarniając włosy na bok.
– Dwunasta. Możesz usiąść z nami przy stole – zaproponowała, zanim całkowicie zniknęła w korytarzu.
Candice, zadowolona z pierwszego sukcesu, przymknęła drzwi. Wiadomo, że Sabrina była kimś ważnym w społeczności szkolnej, więc czuła się zobowiązana nawiązać z nią przyjazne stosunki. Przynajmniej na razie.
Wtargała walizki i torbę na środek pokoju, rozglądając się z zainteresowaniem. Jedynym źródłem światła była szczelina między ciężkimi zasłonami. Candice energicznie rozsunęła materiał, odsłaniając okno i tym samym uwalniając tabun kurzu. Kichnęła piskliwie, stając z nosem w szybie. Dłonią powędrowała po obramowaniach z ciemnego drewna, próbując znaleźć klamkę. Niestety, otworzenie okna było niemożliwe. Dużym plusem natomiast była ich wysoka konstrukcja, która wpuszczała dostatecznie dużo promieni słonecznych. A po dwudziestu minutach spędzonych w Granite Hills Candice już tęskniła za światłem.
Usiadła na materacu, wlepiając wzrok w pustą, kamienną ścianę przed sobą. Och, dokąd ją to wszystko doprowadziło? Samiutka jak palec w dziwnym zamczysku, gdzie największym hałasem był odgłos jej oddechu. Niepocieszona, nogą przysunęła do siebie walizkę i otworzyła ją leniwie.
Wyjęła kilka pierwszych lepszych ubrań, przyglądając im się badawczo. Co będzie najbardziej odpowiednie na dzisiejszy dzień? Z całą pewnością nie zostanie w swojej zielonej bluzie, po której już było czuć pięciogodzinną podróż i masę stresu. Sięgnęła po bladoniebieską koszulę z bawełny i białe spodnie. Zrzuciła z siebie przepocony dres, z niesmakiem wąchając pachy. Zdecydowanie potrzebowała prysznica.
***
Ledwo wybiła jedenasta, a Candice była odpowiednio odświeżona, pachnąca i gotowa na badanie terenu. Zainspirowana Freyą, zakręciła włosy w lekkie loki i wyszła z pokoju. Zaryglowała zamek i schowała klucz w tylnej kieszeni jeansów. Czuła się zadziwiająco dobrze, choć nadal nie przebolała straty Willow Oak i Toronto. Zanim całkowicie oddała się duchowi nowej przygody, napisała jeszcze krótkiego SMS-a do Sama, że wszystko w najlepszym porządku i nowa szkoła nie jest aż tak zła, jak przypuszczała.
Po opuszczeniu internatu kroczyła dziarsko przez bruk. Powietrze było chłodne, a do tego wiał wiatr. Nim dopadła do szkoły, drżała jak osika – jej cienka koszula zdecydowanie nie nadawała się do paradowania przy pięćdziesięciu stopniach Fahrenheita. Minęła hol, w którym wcześniej rozmawiała z Freyą i Sabriną, wahając się co do dalszego punktu wyprawy. W końcu wybrała schody i już po chwili wspinała się na wyższe piętra. Wszędzie panowała dobijająca cisza, która w żadnym wypadku nie wskazywała, że w salach odbywają się lekcje dzieci z problemami. Wróć, ona nawet nie wskazywała, że znajduje się tutaj ktokolwiek żywy.
Zajrzała niepewnie w głąb pierwszego piętra, nie dostrzegając niczego niezwykłego. Ot, zwykły korytarz, ze zwykłymi szkolnymi ławkami. Wzruszyła ramionami, pnąc się wyżej. Na drugim piętrze zauważyła masywne, drewniane drzwi, których szyby pokryte były witrażami. Z wewnątrz przebijało światło, a na podłodze tańczyły kolorowe kształty. Ponieważ drzwi były częściowo otwarte, Candice zaciekawiona wsadziła głowę w lukę, tym samym odkrywając szkolną bibliotekę. Spostrzegła parę głów, pochylonych w mniejszym lub większym stopniu nad biurkami. Nie chcąc, żeby ktokolwiek zwrócił na nią uwagę, wycofała się. Ostatecznie dobrnęła do końca schodów.
Trzecie piętro było najjaśniejsze, zważywszy na przydymioną kopułę na suficie. Wystrój korytarza nie różnił się zbytnio od parteru, było tu po prostu pusto. Beztrosko weszła głębiej, aż przystanęła zaintrygowana, słysząc czyjś krzyk. Chyba nawet podskoczyła ze strachu, bo już na dobre zdążyła przyzwyczaić się do grobowej ciszy. Mimo wszystko po chwili kontynuowała spacer. Im bardziej oddalała się od schodów, tym wyraźniej słyszała strzępki rozmowy. Zza drzwi po lewej stronie dochodziły odgłosy kłótni, a Candice, jako że naturę miała wścibską, na paluszkach podeszła bliżej. Gdy już była zdolna rozróżnić pojedyncze słowa, drzwi otworzyły się i ktoś zastąpił jej drogę. Istota tak idealna, że aż nierealna.
– Zgubiłaś się?
Przed nią stanął młody mężczyzna o głębokim i lekko zachrypniętym głosie. W swoim pytaniu zawarł wachlarz emocji: ciekawość, zdziwienie, kpinę i w końcu ledwo wyczuwalną złośliwość. Stalowe spojrzenie przeniknęło Candice aż do kości, a temperatura na korytarzu jakby spadła.
Złote włosy nieznajomego były na tyle długie, że przy szyi zakręcały się w loki. Rysy twarzy miał szlachetne, policzki blade, lekko zapadnięte, nos prosty, a oczy duże i poważne. Śnieżnobiałą koszulę podwinął do łokci; dłonie miał delikatne, palce długie. Było w nim coś nonszalanckiego, z dominantą majestatu i wyrafinowania. Biła od niego pewność siebie.
– Tylko zwiedzam – odpowiedziała rezolutnie Candice, przypatrując się mężczyźnie z zainteresowaniem. Skłamałaby, twierdząc, że nie był przystojny. Gwoli ścisłości, był idealny. I właśnie ta przedziwna anielskość włączyła alarm w jej umyśle. Do tej pory nigdy nie natknęła się na kogoś tak nieprzeciętnie pięknego. – Chciałam zobaczyć, dokąd prowadzi ten korytarz. Co sprowadza nas do tego spotkania.
Mężczyzna uniósł brew.
– Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, moja droga. Nic tu po tobie.
Zapadło milczenie, podczas którego Candice mierzyła tajemniczego nieznajomego lekko zdezorientowanym spojrzeniem. Chociaż aż tak jej nie zależało, żeby zwiedzać dalej, poczuła, że zrobi mu na złość. Tak dla zasady.
– Zaryzykuję – stwierdziła, próbując go wyminąć. Ten jednak złapał ją za ramię i zatrzymał w połowie kroku. Spojrzała na niego z wyrzutem, powstrzymując się przed przekleństwem. – Czego chcesz?
– To piętro to nie jest miejsce dla ciebie – poinformował chłodno.
Candice poczuła się nieswojo. Wyszarpnęła ramię z uścisku, zmieniając aurę z neutralnej na wrogą. Nie podobało jej się takie traktowanie. Prędzej czy później tu wróci i odkryje, o co cała afera, dlatego nie widziała sensu w przekomarzaniach. Zmrużyła oczy, próbując wyzwolić się spod nienaturalnego uroku mężczyzny. Odniosła sukces; nadymała się, skrzywiła i rzuciła pod nosem: „wariat”.
A Ezra De Vymont z półuśmiechem obserwował, jak jego nowy nabytek naburmuszony odwraca się na pięcie i znika przy schodach, po drodze ciskając w niego gromami z oczu.
***
– Candice to całkiem ładne imię – mruknęła Halston, kolejna blondwłosa dziewczyna, zasilająca szeregi Granite Hills. Właściwie każda osoba zajmująca miejsce przy tym stole była blondynką. Jaśniejszą czy ciemniejszą. – Oczywiście dopóki ktoś nie zacznie cię nazywać Candy. Tego bym nie zniosła.
– Mnie by nie przeszkadzało – wtrąciła Nadine, popijając zimną colę z plastikowego kubka. Naciągnęła rękawy beżowego swetra na nadgarstki, uśmiechając się przyjaźnie.
– Do ciebie nie ma kto tak mówić, Nadine – stwierdziła Sabrina, grzebiąc widelcem w sałatce. Przypatrzyła się chwilę wyłowionemu pomidorowi, a potem wrzuciła go ponownie do miski. – I jak pierwsze wrażenie?
Candice uznała, że pytanie skierowane jest do niej, więc wzruszyła ramionami. Nie wyrobiła sobie zdania o szkole, pomijając chłód, który od jakiegoś czasu stawał się dosyć irytujący. Zwłaszcza w typowo jesienną pogodę.
– W sumie jest lepiej, niż myślałam. Do tej pory nie miałam okazji rozmawiać z nikim więcej niż wy i Freya – powiedziała, odsuwając pustą miskę na środek stołu. Po chwili przypomniała sobie incydent z trzeciego piętra, więc dodała: – I z blondwłosym dziwakiem, który w trzy sekundy wyprowadził mnie z równowagi.
Sabrina zmarszczyła brwi, a Nadine nachyliła się nad blatem.
– Candy, konkretniej! Z kim już zadarłaś?
Halston prychnęła, ale z ciekawością przysłuchiwała się rozmowie.
– No… Był całkiem przystojny. Nawet bardzo. W sumie bardzo, bardzo, bardzo – stwierdziła. Rozejrzała się po stołówce, szukając mężczyzny pośród tłumu. – O, siedzi niedaleko Frei.
Dziewczyny zamilkły, by po chwili wybuchnąć śmiechem. Tylko Sabrina wydęła wargi, wzdychając głośno.
– To Ezra. Szkoła należy do jego ojca, ale on w jego imieniu sprawuje tutaj pieczę – powiedziała, kręcąc głową. Zanim Candice zdążyła coś dodać, Sabrina dokończyła za nią: – Czyli tak, już pierwszego dnia podpadłaś dyrektorowi. Oby tak dalej, świeżaku.
Candice zbladła, choć niechęć do Ezry nadal pozostała. Wyglądał, jakby miał zaledwie pięć lat więcej niż ona, a już piastował dyrektorski urząd. Nim powróciła wzrokiem do nowych znajomych, tamten przerwał rozmowę i popatrzył prosto w jej stronę. Dziewczyna momentalnie zmrużyła oczy, ale potem przypomniała sobie ostatni raz, kiedy wyrzucono ją ze szkoły, i po prostu wróciła do stolikowych plotek.
– Musisz wiedzieć, że kiedyś chodził z naszą Freyą – dodała Nadine, uśmiechając się szeroko. Okrągłe kolczyki zadzwoniły w jej uszach, kiedy poprawiła wysokiego kucyka. – Byli zakochani.
Candice zmarszczyła czoło, analizując słowa dziewczyny. „Naszą” Freyą? Od kiedy uczniowie tak mocno zżywali się ze swoimi nauczycielami?
– Chodził? – zapytała Halston, szturchając Nadine. – Przecież byli małżeństwem.
– Ach, tak. Rzeczywiście.
Halston wciągnęła powietrze, wymieniając porozumiewawcze spojrzenie z Sabriną. Tamta wywróciła oczami, wracając do jedzenia. Zapadła chwila milczenia, którą Candice wykorzystała do obserwacji otoczenia. Niezbyt przywiązywała wagę do relacji między nauczycielami.
Stołówka była przynajmniej o połowę mniejsza niż ta w Willow Oak. Dotyczyło to zarówno powierzchni, jak i społeczności szkolnej. Nie zmienił się jednak układ stołów; najpopularniejsi siedzieli w środku i tym sposobem Candice miała idealny widok na wszystko wokół. Przy stoliku po prawej stronie siedziała grupa złożona wyłącznie z chłopaków; większość gawędziła swobodnie, co jakiś czas wybuchając niepohamowanym śmiechem. Wśród nich wyróżniał się wysoki brunet z rozmierzwioną grzywką i zawadiackim błyskiem w oczach.
– Noah, przewodniczący grupy Quinna – poinformowała Nadine, delikatnie siorbiąc. Złota bransoletka na jej nadgarstku zadzwoniła cicho, kiedy wstrząsnęła kubkiem z resztką napoju. – Ogólnie wszyscy są spoko, ale Halston uważa, że to dzieciarnia.
– Bo tak jest – wtrąciła wspomniana dziewczyna, odchylając się na krześle. Skrzywiła wargi, obserwując, jak Noah parodiuje jakąś osobę, wywołując salwy śmiechu wśród reszty towarzystwa. – Zachowują się jak nieokiełznana grupa przedszkolaków. Plus trzymają w pokoju listę dziewczyn z najlepszymi tyłkami w Granite Hills. To zwykłe gówniarstwo.
– A zgadnijcie, kto zajmuje podium na tej liście? – zapytała roześmiana Nadine.
– Och, zamknij się – mruknęła Halston.
Candice uśmiechnęła się grzecznie, wracając do przerwanych obserwacji. Przy samym wyjściu siedziało paru chłopaków, którzy dyskutowali przyciszonymi głosami. Niektórzy z nich trzymali przed nosami rozłożone książki, uważnie studiując ich zawartość w przerwach między jedzeniem.
– Grupa Victora. Wiesz, to ci tajemniczy – instruowała Nadine, przyjmując sobie za cel doinformowanie nowej koleżanki. Nim Candice mrugnęła, dziewczyna przysunęła się bliżej i szepnęła jej na ucho: – Drażliwy temat. Sabrina umawiała się z Theodorem, jednak coś im nie wypaliło. Cóż, trudno stwierdzić co, bo jak już wspominałam, nie rozmawiamy o tym zbyt wiele.
– A tam kto siedzi? – Candice wskazała na dziesięcioosobową grupę, która zsunęła swoje stoliki razem, tworząc coś na kształt krzywego jaja.
– Och. Wielcy przyjaciele na zawsze – rzekła sarkastycznie Sabrina, machając dłonią. Posłała zabójcze spojrzenie rozanielonym dziewczynom, które dotrzymywały towarzystwa zadowolonym chłopcom. – Wychowankowie Alexandra i Cornelii. Uwielbiają się średnio co trzy tygodnie, a potem, bum, Cornelia zrywa z Alexandrem…
– Bądź na odwrót – wtrąciła Halston.
– …bądź na odwrót. I już nie ma przyjaciół na zawsze. Potem Alexander przeprasza Cornelię…
– …bądź na odwrót.
– I powraca wielka przyjaźń.
Candice kiwnęła głową, choć nadal nie rozumiała, skąd to zadziwiające przywiązanie do nauczycieli. W Willow Oak nikt o to nie dbał, mając gdzieś pedagogów, ich prywatne dramaty, preferencje i związki.
Wzrokiem wróciła do stołów na podwyższeniu, gdzie w spokoju spożywali posiłek. Freyę i Ezrę już znała. Obok dyrektora siedziała ruda dziewczyna o skórze koloru mleka, brązowych piegach i długich rzęsach, tak jasnych, jakby przyprószonych śniegiem. Ogniki w jej oczach błyskały finezyjnie, kiedy rzucała wyzywające spojrzenie mężczyźnie naprzeciwko. To musiała być Cornelia. Obiekt jej zainteresowania uśmiechał się dżentelmeńsko, pijąc czerwony sok. Cerę miał śniadą, włosy spięte z tyłu głowy, szyję długą jak u charta, wzrok śmiały, a brwi jedwabiste. Kilka razy mrugnął do niej zaczepnie. Łokciami stykał się z brunetem, tak zaaferowanym historią, którą sam opowiadał, że nawet nie spostrzegł, kiedy gotowany ziemniak spadł z jego widelca i upadł na podłogę. Nos gaduły był zadarty, upstrzony malutkimi piegami, a podbródek zaokrąglony. Włosy miał tak zakręcone, że dyndały śmiesznie w powietrzu. Z kolei kąt zajmował chuderlawy mężczyzna z miną tak mizerną, jakby szczęście uleciało z niego lata temu. Milczał, a jego twarz nie wyrażała więcej niż stos liści przed szkolną bramą.
– A co z Ezrą? – dopytała Candice. – On nie ma żadnego wychowawstwa?
Nadine zacisnęła usta w cienką linię, oddając głos Halston i Sabrinie. Tamte popatrzyły to na siebie, to na Ezrę, to znowu na siebie, a finalnie na Candice.
– Cóż… Powiedzmy, że jemu wystarcza bycie dyrektorem.
– Jest zbyt ważny, żeby się za nami uganiać.
– A wiecie coś na temat mojego rocznika? – zapytała Candice. – Powiedzcie, że są jakieś, no wiecie, w porządku osoby.
Halston cmoknęła, robiąc skwaszoną minę. Podparła głowę na dłoni, spoglądając w stronę stolika po lewej.
– Tamta blondyneczka… – Wskazała drobną dziewczynę o ślicznie zadartym nosku i morskich, pełnych słodyczy oczach. – To Celeste. Wydaje się najbardziej w porządku.
– W końcu należy do Frei – stwierdziła zadowolona Sabrina, unosząc wyżej podbródek. Widać, że przepełniała ją duma, kiedy mówiła o swojej wychowawczyni. Candice zauważyła niezdrowe skłonności do gloryfikacji pani De Vymont. – Tutaj nie dołącza byle kto.
Campbell zmarszczyła brwi. Fakt, początkowo uznawała podobieństwo pod względem wyglądu i zachowania wychowanek Frei za czysty przypadek. Teraz dopadły ją wątpliwości. Jakim cudem wszystkie były tak do siebie podobne? Przypominało to jakiegoś rodzaju selekcję. W jaki sposób Aaron znalazł tę szkołę? Skąd wziął feralną broszurę?
– Jest jeszcze Landon od Quinna – wtrąciła szybko Nadine, widząc konsternację na twarzy Candice, która otrzepała się po chwili z wcześniejszego otępienia. – I Noah.
Nawet kiedy temat zszedł na inne tory, a dziewczęta zaczęły wypytywać o Sama i Willow Oak, Candice nie mogła pozbyć się dziwnego wrażenia, że coś mocno tutaj nie grało.
Dodatkowo niepokoiły ją niebieskie tęczówki, których spojrzenie wyłapywała za każdym razem, gdy spoglądała w stronę stołu nauczycielskiego.
Ezra De Vymont impertynencko się na nią gapił.
„Oh, Nadine!”
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Droga Czytelniczko,
serdecznie zapraszamy Cię do polubienia naszego profilu na Facebooku. Dzięki temu jako pierwsza dowiesz się o naszych nowościach wydawniczych, przeczytasz i posłuchasz fragmenty powieści, a także będziesz miała okazję wziąć udział w konkursach i promocjach.
Przyłącz się i buduj z nami społeczność, która uwielbia literaturę pełną emocji!
Zespół
Granite Hills. TOM I: Księga krwi
ISBN: 978-83-8313-939-5
© Anna Leokadia i Wydawnictwo Amare 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Marta Grochowska
KOREKTA: Emilia Kapłan
OKŁADKA: Izabela Surdykowska-Jurek
Wydawnictwo Amare należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek