Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dyskusja między dwoma gentlemanami dotycząca przestępczości skutkuje zawarciem zakładu. Panowie zakładają się o to, czy jest możliwe popełnienie zbrodni i uniknięcie odpowiedzialności za nią.
Jeden z nich twierdzi, że jest w stanie to uczynić, a zbrodni doskonałej nie można postrzegać jako coś niemożliwego. Pojawienie się tajemniczej Róży Mitchel, bogatej damy, przewożącej w podróży drogie klejnoty, późniejsza kradzież i morderstwo dokonane na niej rozpoczynają serię wydarzeń mających rozstrzygnąć zakład gentlemanów.
Utwór Guzik z kamei napisał Rodrigues Ottoloengui, amerykański pisarz i dentysta. To klasyczna powieść detektywistyczna wprowadzająca czytelnika w świat amerykańskich gentlemanów, a także śledztwa dotyczącego popełnionego morderstwa i kradzieży.
Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.
Rodrigues Ottolengui
Guzik z kamei
tłum. Franciszek Mirandola
Epoka: Modernizm Rodzaj: Epika Gatunek: Powieść
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 207
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
tłum. Franciszek Mirandola
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-3671-6
Jack Barnes nie chybi nigdy. Możesz się pan założyć wysoko.
— Hm... hm... o włos, to stałoby się! — zauważył konduktor wagonu pulmanowskiego, pomagając Barnesowi wsiąść, gdy wskakiwał w biegu do ekspresu, wychodzącego z Bostonu o północy. — Radziłbym panu jednak nie wskakiwać zbyt często do jadących już pociągów.
— Dziękuję za dobrą radę i pomoc. Oto mały napiwek dla pana. A teraz proszę mi wskazać miejsce moje, jestem śmiertelnie znużony.
— Numer 10, wszystko gotowe, może pan zaraz kłaść się.
Nie było widać nikogo, a jeśli jechało tym samym wozem więcej podróżnych, udali się już na spoczynek. Barnes był istotnie bardzo znużony i powinien był zasnąć niezwłocznie, ale umysł jego był czynny niezwykle i sen nie nadchodził.
Jack Barnes, cieszący się sławą jednego z najzręczniejszych detektywów Nowego Jorku, miał własny zakład wywiadowczy, którym kierował osobiście.
Właśnie rozwikłał w sposób bardzo chlubny dość trudną sprawę. W Nowym Jorku popełniono wielką kradzież, a podejrzenie, oparte o ciężkie poszlaki, padło na pewnego młodzieńca, którego aresztowano. Przez dziesięć dni zajmowała się prasa podejrzanym, usiłując przekonać opinję publiczną o jego winie, a tymczasem Barnes wyjechał cichaczem z miasta. Dwanaście godzin przed naszem zapoznaniem się z nim, ludzi, czytujących dzienniki przy kawie porannej, zaskoczyła wiadomość, że uwięziony nie jest winowajcą, prawdziwego zaś zbrodniarza schwytał bystry Jack Barnes, a co więcej jeszcze odzyskał przedmioty skradzione, wartości trzydziestu tysięcy dolarów.
Słabe jeno poszlaki, które detektywowi wydały się jednak nader obiecujące, skłoniły go do pójścia za tym tropem. Z miasta do miasta snuł się, jak cień, za swą ofiarą, pilnując dniem i nocą. Teraz gdy już miał ptaszka w bezpiecznej klatce w Bostonie, ruszył do Nowego Jorku po papiery potrzebne do wydania go sądowi.
Jak wiemy, mimo zmęczenia leżał bezsennie, gdy nagle usłyszał słowa:
— Gdybym coś przeskrobał, a wiedział, że ten Barnes następuje mi na pięty, dałbym poprostu za wygraną i stawił się sam.
Początek był obiecujący, ponieważ zaś Barnes spać nie mógł, jął podsłuchiwać, bowiem to zaliczało się także do rzemiosła jego. Głos, który pobudził jego baczność, dochodzący wyraźnie z przedziału Nr. 8, był wprawdzie cichy, ale detektyw miał słuch dobry.
— Nie wątpię, ni na chwilę, że takbyś uczynił — odparł głos drugi — dlatego, że przeceniasz zręczność współczesnego detektywa. Mnie sprawiłoby przyjemność, gdyby jeden z nich wziął mnie na oko. To istotnie żarcik nielada, a myślę, że z łatwością wodziłbym go, jak przystało, za nos.
Człowiek, który wyrzekł to, miał głos dźwięczny i wyraźną wymowę, mimo że rozmowę wiedziono szeptem nieomal. Barnes uniósł ostrożnie głowę i podsunął poduszki tak, że uchem dotykał ściany przegrodowej, co bardzo ułatwiło słuchanie.
— Zważ jednak, — ciągnął dalej głos pierwszy — jak ten Barnes śledził dzień i nocą Pettingilla, aż go wciągnął w pułapkę. Właśnie w chwili, kiedy opryszek uważał się za bezpiecznego, został ujęty. Przyznasz chyba, że Barnes postąpił bardzo sprytnie?
— O tak, w swoim rodzaju całkiem sprytnie. Ale nie było tu nic artystycznego, coprawda, nic z winy detektywa, jeno winowajcy. Zbrodnia jako taka, dokonaną została nie artystycznie, Pettingill robił głupstwa, Barnes spostrzegł je chytrze, a przy jego wprawie i zręczności, rezultat był nieunikniony.
— Zdaje mi się, że albo nie czytałeś szczegółowego opisu tego przypadku, albo nie doceniasz detektywa. By trafić na ślad Pettingilla posiadał tylko guzik.
— Tylko guzik.. ale co za guzik! Tutaj właśnie zbrodniarz postąpił nie artystycznie. Nie powinien był zgubić tego guzika.
— Musiał to być przypadek, jeden z tych, których przewidzieć zgóry i uniknąć niesposób.
— Słusznie. Ale właśnie te małe, nieprzewidziane, a jawiące się zawsze przypadki wtrącają tylu do więzień i prowadzą na stryczek, dopomagając detektywom do tanio nabytej sławy. Tu jest sedno rzeczy. Gra pomiędzy detektywem a zbrodniarzem jest zbyt nierówna.
— Nie całkiem cię rozumiem.
— W takim razie wygłoszę prelekcję o zbrodni. W życiu normalnem walczy jeden rozsądek z drugim. Dotyczy to zarówno uczonych, jak i rzemieślników. Mózg trze się o mózg, a w rezultacie powstają najświetniejsze myśli świata. Tak postępuje wiedza uczciwego zarobkowania na chleb. Ze zbrodniarzami, sprawa inna. Walczy z siłami potężniejszemi. Jego towarzysze zawodowi, że się tak wyrażę, nie stają przeciw niemu, ale raczej są jego pomocnikami. Ma tedy tylko za wroga detektywa, wyobraziciela społeczeństwa i prawa. Żaden człowiek, śmiało rzec można, nie zostaje zbrodniarzem z wolnego wyboru, a położenie przymusowe, w jakiem działa, sprowadza odkrycie.
— W takim razie musianoby schwytać wszystkich zbrodniarzy?
— Słusznie, wszystkichby musiano schwytać, a fakt przeciwny jest dowodem na niekorzyść twego detektywa. Każdy bowiem zbrodniarz jest, tak czy owak, pozbawiony swobody działania i stanowi zaródź jego klęski. Naprzykład: Zechcesz może twierdzić, że każdy zbrodniarz kreśli zgóry plan swój, a co z tego wynika, mógłby starannie uniknąć pozostawienia śladów zdradzających czyn jego. To jest atoli wielką rzadkością. Najczęściej jawi się coś niespodzianego, na co przysposobiony nie był. Natychmiast widzi przed sobą więzienie, a strach ten rozprasza całą ostrożność jego, tak że jak widzimy, pozostawia ślady.
— Jeśli atoli powiadasz, że zawsze niemal jawi się coś nieoczekiwanego, przyznajesz sam możliwość czegoś, przed czem nie może się uchronić nie przewidzić tego.
— W danym przypadku jest tak istotnie. Ale wyobraź sobie, że nie istnieje owo położenie przymusowe, które pozbawia zbrodniarza pełnej swobody działania. Przypuśćmy, że jest to człowiek traktujący zbrodnię naukowo i jako dzieło sztuki. Człowiek taki przedewszystkiem przysposobi się na większą ilość przypadków, a także zdoła poradzić sobie z rzeczami nieoczekiwanemi, jakie zajść mogą podczas wykonywania zbrodni. Przebacz mi zarozumiałość, ale twierdzę, że gdybym popełnił zbrodnię, nie dowiedzionoby mi tego.
— Tak? Ja sądzę przeciwnie. Wobec braku doświadczenia zostałbyś schwytany, równie szybko jak ten Pettingill. Wiesz dobrze, iż była to jego pierwsza zbrodnia.
— Może pójdziemy o zakład?
Na te słowa zerwał się Barnes, czekając bacznie odpowiedzi, gdyż zrozumiał natychmiast, co ma na myśli mówiący, a czego słuchający, zdało się, nie pojmuje dobrze.
— Nie rozumiem cię. O co mam się zakładać?
— Twierdzisz, że w razie dopuszczenia się zbrodni, zostałbym ujęty tak szybko, jak Pettingill. Otóż gotów jestem założyć się z tobą, że popełnię zbrodnię, równie głośną, jak jego i że nie zostanę schwytany, czyli ściślej mówiąc, nie zostanie udowodnione, iż jestem sprawcą. O uwięzienie nie chcę się zakładać, gdyż jak widzieliśmy w danym przypadku, niewinni często dostają się pod klucz. Warunkiem mym jest tedy dowód sądowy.
— Nie rozumiem cię jeszcze. Czyż na serjo zobowiązujesz się popełnić zbrodnię poto tylko, by wygrać zakład? To dziwne wielce!
— Znajomi Pettingilla zapewne nie rozumieli go także. Ale nie troszcz się, biorę całą odpowiedzialność na siebie. No i cóż? Czy godzisz się na tysiąc dolarów? Potrzebuję małej rozrywki.
— Będziesz miał rozrywkę, płacąc mi tysiąc dolarów, a chociaż nie wierzę, byś miał naprawdę zamiar zostać zbrodniarzem, skorzystam w każdym razie z propozycji twojej.
— Jakto w każdym razie?
— Rzecz jasna. Albo nie popełnisz zbrodni i musisz płacić, albo popełnisz, złapią cię i także musisz płacić. Naciągnę cię w przyszłości, ale mimo to pieniądze wezmę.
— Zatem przyjmujesz zakład?
— Oczywiście.
— Zgoda. A oto warunki moje. Zastrzegam sobie miesiąc na ułożenie planu i zobowiązuję się wodzić za nos detektywów. Jeśli po roku będę wolny i udowodnię ci, żem zbrodnię popełnił, wygrałem zakład. Jeśli po upływie tego czasu będę w więzieniu śledczem, zakład będzie rozstrzygnięty dopiero po wyroku takim lub owakim. Czy się na to godzisz?
— W zupełności. Jakiż to jednak rodzaj zbrodni chcesz popełnić?
— Jesteś zbyt ciekawy, przyjacielu. Zakład zawarty, a ja wprowadzam zaraz w życie sławetną ostrożność moją. Dlatego nie mogę paplać o zamierzonej zbrodni.
— Czy sądzisz, że cię zdradzę? Daję słowo honoru, iż tego nie uczynię, zobowiązując się, w razie przeciwnym zapłacić kwotę pięciokrotnej wysokości.
— Wolę ci pozostawić zupełną swobodę działania i sądzę, że tak będzie lepiej. Teraz nie wierzysz w duchu, bym popełnił zbrodnię i przyjaźń twa jest bez zmiany. Dalej myślisz, że gdyby to nawet nastąpiło, sprawa będzie drobiazgowa, tak że sumienie pozwoli ci przebaczyć mi. Gdyby atoli w określonym terminie ktoś popełnił istotnie wielką zbrodnię, przybiegniesz niewątpliwie, żądając wyjawienia czynu. Oczywiście odmówię odpowiedzi, ty zaś uznasz to za wyznanie i z obawy wspólnictwa pospieszysz zdradzić całą rzecz.
— Drogi Bobie! Czuję urazę naprawdę! Niesądziłem, że mi ufasz tak mało.
— Nie gniewaj się, stary przyjacielu. Pamiętaj, że przed kilku dopiero minutami ostrzegałeś, że mnie naciągniesz w przyszłości. My, artyści zbrodni, musimy być przygotowani na każdy obrót sprawy.
— Powiedziałem to bez namysłu i nie serjo.
— O nie! Mówiłeś z namysłem i całkiem serjo. Ale nie biorę ci tego za złe. Masz wszelkie prawo zeznać wszystko o zakładzie, skoro uczujesz wyrzuty sumienia. Najlepiej będzie, gdy się na to przysposobię. Ale istnieje jeszcze jedna możliwość odkrycia. No zgadnij jaka?
— Nie wiem, chyba własne zeznanie twoje.
— Nie! Chociaż i to mogłoby wchodzić w grę. Czyś słyszał, że ktoś chrapie?
— Nie.
— Posłuchajże... teraz? Jest to raczej ciężki oddech, nie chrapanie. Człowiek ten znajduje się w drugim przedziale, od nas licząc. Odgadujesz teraz, co mam na myśli?
— Wyznaję, że nie mam kwalifikacji na detektywa.
— Ależ, mój drogi. Jeśli my to słyszymy, to ktoś będący w przedziale sąsiednim mógł nas doskonale podsłuchać!
Barnes musiał podziwiać tego człowieka, liczącego się ze wszystkiemi możliwościami.
— Ależ! Wszyscy śpią głęboko!
— Zwykły zbrodniarz spuszcza się może na takie przypuszczenie, ale nie ja. Istnieje także inna, chociaż dalsza możliwość, że nas podsłuchał ktoś z przedziału dziesiątego. Mógł to być detektyw, a co gorzej nawet Barnes.
— Wyznaję, że operujesz możliwościami bardzo odległemi i masz szanse ujścia kary.
— Ujdę, napewno. Ale ta możliwość nie jest tak odległą, jak ci się wydaje. Czytałem, że Barnes chce dziś właśnie wrócić do Nowego Jorku. Przypuśćmy, że notatka ta jest prawdziwa, natenczas miałby do dyspozycji trzy pociągi, o siódmej, o jedenastej i ten. Jeden na trzy, nie jest to zbyt małe prawdopodobieństwo.
— Pociąg nasz składa się z dziesięciu tylko wagonów...
— Znowu fałszywy wniosek. Po takim wysiłku, Barnes wziął napewno przedział sypialny. Wszak pamiętasz, że w chwili ostatniej zdecydowałem się wracać dziś do Nowego Jorku, a gdyśmy przybyli na dworzec, wagony sypialne były tak zatłoczone, że doczepiono ten jeszcze. O ile Barnes nie wziął biletu w ciągu dnia, jedzie napewno z nami.
— Cóż cię naprowadza na przedział dziesiąty właśnie?
— Wiem, że przedział szósty jest wolny. Ale w chwili gdy pociąg ruszał już, wpadł ktoś i zdaje mi się, zajął przedział dziesiąty.
Barnes zaczął przypuszczać, że będzie miał sporo trudności wykryć zbrodnię tego człowieka, o ile wogóle ją popełni, i to niezależnie od okoliczności, że się dowiedział już tyle.
— Widzisz tedy, że istnieją dwie drogi, na których zamiar mój może zostać wyśledzony, a spuszczenie ich z oka może być groźne. Ponieważ atoli znam je zgóry, nie zajdą trudności, a wtajemniczenie detektywa, choćby nawet był Barnesem, niewiele mu przyniesie korzyści.
— Jak zamierzasz uniknąć niebezpieczeństwa?
— Drogi chłopcze! Czy sądzisz, że odpowiem na twe pytanie, wskazawszy już, iż nas może podsłuchuje detektyw. Ale coś potrosze nadmienię. Powiedziałeś, że Pettingill zgubił guzik tylko i podziwiałeś Barnesa za to, że go wyśledził na podstawie tego guzika. Gdybym ja zgubił guzik kamizelki, schwytałby mnie Barnes przed upływem dni dziesięciu, bowiem guziki moje są swego rodzaju unikatem w świecie.
— Cóż to znaczy? Sądziłem zawsze, iż guziki jednakowe fabrykuje się całemi tysiącami.
— Nie wszystkie. Z powodu, o którym nadsłuchujący możliwie detektyw nie potrzebuje wiedzieć, poleciła przyjaciółka moja, podczas podróży do Europy, sporządzić specjalny garnitur i przywiozła mi go. Są to cięte w kamieniu komeje z wyobrażeniem profilu Julji i Romea.
— Ach, więc romans?
— To rzecz inna. Wyobraź sobie, że chcąc wygrać zakład, podjąłbym włamanie. Ponieważ, ani odnośnie do czasu, ani miejsca nie znajduję się w położeniu przymusowem, obrałym porę odpowiednią, gdy tylko ktoś jeden strzeże skarbu. Zachloroformowałbym go, związał i zabrał łup. Nagle, w chwili gdy chcę wyjść, budzi się piesek pokojowy, o którym nie wiedziałem wcale, i zaczyna wściekle szczekać. Po chwili udaje mi się schwycić go, ale bestja wpija mi zęby w rękę i w chwili, kiedy go duszę, w śmiertelnych podrzutach, odrywa guzik kamizelki, który spada na posadzkę i toczy się dalej. Zwykły włamywacz straciłby głowę i uciekł co prędzej, nie bacząc, że został ugryziony, że krew popłynęła i że zgubił guzik. Nazajutrz wzywają Barnesa. Stara dama rzuca podejrzenie na stangreta, a detektyw godzi się na aresztowanie go, nie dlatego, by wierzył w jego winę, ale dla dogodzenia starej damie i zabezpieczenia sobie przezto osoby sprawcy. Potem spostrzega krew na podłodze i pysku psa i znajduje guzik. W ten sposób trafia na złodzieja ze skaleczoną dłonią i sprawa skończona.
— Jakżebyś uniknął tego?
— Będąc rozsądnym, nie miałbym u kamizelki zdradzieckich guzików. Ale przypuśćmy, że nie jestem całkiem swobodny w wyborze czasu i mam te guziki. Pewny, że w domu jest tylko jedna osoba, chloroformuję ją, a potem nie pozwalam się ugryźć psu. Gdyby zaś nawet to nastąpiło, nie tracąc głowy, zmywam krew z dywanu i pyska psa, szukam guzika, znajduję go, a wkońcu otwieram okno, by wypuścić odór chloroformu. Nazajutrz jedynym śladem byłby zaduszony pies i brak kosztowności.
— Metoda twoja, w warunkach zgóry urządzonych, jest jasna i łatwa, ale wątpię bardzo, czy na miejscu Pettingilla zdołałbyś zachować całą przytomność umysłu i znaleźć guzik, który był powodem jego zdemaskowania.
— Masz może rację, gdyż na jego miejscu, znajdowałbym się w położeniu przymusowem. Nie sądzę jednak, bym miał wziąć ze sobą guzik, mając, jak on, wolny wybór czasu. Guzik ten, mianowicie, sporządzony był ze starej, rzadkiej monety. Barnes obszedł antykwarjaty i znalazł człowieka, który przedmiot ten sprzedał Pettingillowi. Reszta była prostą konsekwencją.
— Masz wysokie, widzę, mniemanie o sobie, ale cóż mi szkodzi przez twe zarozumialstwo zarobić tysiąc dolarów. Teraz atoli jestem znużony i chcę spać. Dobranoc!
— Dobranoc, przyjacielu! Śnij o zarobku tysiąca dolarów, które mi zapłacisz.
Barnes nie myślał o śnie. Nowy przypadek, gdyż tak skwalifikował zasłyszaną rozmowę, pociągnął go wielce. Zdecydowany ująć człowieka, który uczynił zakład o jego bystrość umysłu, powziął niezłomny zamiar, zwłaszcza, że krok poważny w kierunku powodzenia był już uczyniony, nie spuszczać z oczu pyszałka w ciągu miesiąca. Największą przyjemność sprawiłoby mu pozwolić na dokonanie zbrodni, by go potem przyłapać na uczynku. Pocichu opuścił swój przedział, prześlizgnął się do przeciwległego, skąd mógł obserwować przedział ósmy i tam założył kwaterę nocną.
— Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby ten chytry szatan tej jeszcze nocy dokonał swego zamiaru. Miejmy tę nadzieję, gdyż zanim to uczyni, o śnie niema dla mnie mowy.
Pociąg zbliżał się do Stamfordu, gdy Barnes usłyszał, że nadchodzi konduktor. Człowiek ten czynił tajemnicze gesty, z których domyślił się detektyw, że go wzywa.
— Wszakże wczoraj, wskakując do pociągu, wymienił pan swe nazwisko, Barnes? — spytał konduktor.
— Tak jest i cóż dalej?
— Czy pan jest detektywem Barnesem?
— Czemuż pan pyta?
— Dlatego, że jeśli pan jest detektywem, kierownik pociągu chciałby z panem pomówić. W ciągu nocy popełniono wielką kradzież w pociągu.
— Do djabła!
— Tak! Fatalna historja. Ale proszę przejść ze mną do drugiego wozu.
— Zaraz idę.
Barnes podszedł cicho do przedziału ósmego i zajrzał, rozchylając ostrożnie firanki. Patrzył dobrą chwilę uważnie. Leżało dwu mężczyzn, śpiących niezaprzeczalnie głęboko. Uspokojony, że może na chwilę opuścić swój posterunek, udał się za konduktorem do sąsiedniego wozu, gdzie nań czekał kierownik.
— Chciałbym, z urzędu, oddać w pańskie ręce bardzo zagadkowy przypadek! — powiedział po zaznajomieniu się z detektywem. — Wczoraj wieczór wsiadła w Bostonie pewna dama z biletem do South Norwolk. Powiadomiona przez konduktora, że zbliżamy się do tej stacji, wstała. Za chwilę zawezwano mnie nagle, a dama łkając rozpacznie oświadczyła, że ją okradziono. Znikła torebka, z klejnotami, wartości 100 000 dolarów.
— Tak, dobrze pan mówi: oświadczyła. Jakiż dowód na to, że ją okradziono?
— Nic nie wiem o klejnotach, oczywiście, ale konduktor widział torebkę, której teraz niema, mimo, że przeszukano wszystko.
— Zatrzymaliśmy się w New-Haven i Bridgeporcie? Ile osób opuściło pociąg?
— Z wozów sypialnych nikt nie wysiadł.
— To znaczy, nie zauważyłeś pan nikogo.
— Nie. Tak jest jak mówię. Poleciłem obejrzeć konduktorom przedziały i wiem, że wszyscy pasażerowie są na miejscach. Ale to mi nasuwa przypuszczenie: Jeśli nikt nie wysiadł, złodziej musi być jeszcze w pociągu, nieprawdaż?
— Oczywiście.
— Zauważywszy stratę, dama ta postanowiła jechać do Nowego Jorku. Inni pasażerowie posiadają aż tam bilety, z wyjątkiem jednego, który wysiada w Stamford i ubiera się właśnie. Wysiadłszy, gotów zabrać klejnoty, ale cóż na to poradzę?
— Przedstaw mu pan całą rzecz, a jeśli jest niewinny, pozwoli się zrewidować. Jeśli nie pozwoli, poradzimy sobie dalej.
Zaraz wyszedł z przedziału mężczyzna o wyglądzie Francuza, wykwintnej postaci, a zakłopotany kierownik wyjaśnił mu o co idzie.
— Głupia to historja, proszę pana, ale pewni jesteśmy, że złodziej znajduje się jeszcze w pociągu, to też...
— Nie pozwalasz mi pan dlatego wysiąść widzę. Nacóż te ceregiele? Rzecz jest tak prosta, że uczciwy człowiek nie będzie robił trudności i powie tylko... zrewiduj mnie pan. Uczynisz pan to, aż wreszcie nadarzy się ktoś, kto będzie czuł obrazę. Ten jest właśnie złodziejem! Sądzę, że podzielasz pan zapatrywanie moje?
Te ostatnie słowa skierowane był do Barnesa, który wpatrzył się przez chwilę w mówiącego, jak to czynił z nawyku, chcąc sobie wbić w pamięć twarz jakąś. Francuz wytrzymał to spojrzenie całkiem spokojnie.
— To samo powiedziałem kierownikowi pociągu, zanim pan wyszedł na korytarz! — odparł Barnes.
— Oczywiście. A teraz, za pozwoleniem pańskiem rozbieram się i proszę o rewizję gruntowną, by na mnie kiedyś nie padło podejrzenie. Jest to sprawa honoru.
Chociaż kierownik pociągu nie miał nadziei znalezienia czegokolwiek, przeprowadził jak najszczegółowszą rewizję, a Francuz ubrał się znowu.
— Mam tylko dwie małe torebki podróżne, bez kufra, gdyż dwa dni tylko spędziłem w Bostonie.
Przyniesiono torebki, obszukano i niczego nie znaleziono.
— Teraz chyba mogę wyjść, szanowni panowie, gdyż właśnie przybyliśmy na miejsce mego przeznaczenia. Zabawię tu zaledwo parę godzin i wrócę do Nowego Jorku. Mieszkam w hotelu Hoffmana. Oto mój bilet wizytowy, na wypadek, gdyby o mnie miano pytać.
Barnes wziął bilet i obejrzał starannie.
— Cóż pan na to? — spytał kierownik.
— Niema potrzeby zajmować się nim dłużej. Nie mam śladu podejrzenia. Zresztą znajdziemy go w razie potrzeby. Zwie się Alfons Thauret. Teraz zwróćmy uwagę na innych podróżnych. Czy mógłbym porozmawiać z ową damą?
— Każdej chwili, nawet wbrew jej woli. Sprawa jest zbyt poważna.
— Dobrze! Proszę ją przysłać tutaj, bym słów kilka zamienił na osobności. Nie wspominaj pan, że jestem detektywem. Sam to uczynię.
Niedługo weszła rosła kobieta około lat czterdziestu pięciu. Usiadłszy, objęła Barnesa bystrem, a kryjomem spojrzeniem, czego zdało się nie zauważył.
— Kierownik pociągu przysyła mnie! — zaczęła rozmowę. — Cóż pan masz z tem wspólnego?
— Nic.
— Nic? Jakto?
— Jeśli mówię, że nic nie mam wspólnego z tą sprawą, znaczy to, że od pani samej wyłącznie zależy, czy odnajdę klejnoty, czy nie. Załatwiam tego rodzaju sprawy dla tej linji kolejowej. O ile obrabowany nie ma pretensji, zostawiam rzecz w spokoju. Czy życzy pani sobie, bym czynił poszukiwania za skradzionemi rzeczami?
— Chcę, oczywiście, odzyskać klejnoty moje, bardzo wartościowe, nie wiem jednak, czy powinnam oddać sprawę w ręce detektywa.
— Kto pani powiedział, że jestem detektywem?
— Czy może nie?
— Tak, jestem istotnie detektywem! — odparł po krótkiem wahaniu. — Ale pracując w instytucie prywatnym mogę wykryć przestępcę bez budzenia rozgłosu. Sądzę, że to właśnie było powodem, iż miała pani wątpliwości co do oddania mi swej sprawy.
— Jesteś pan bystry. W samej rzeczy mam powody, rodzinne, by dbać, żeby rzecz nie stała się publiczną. Wynagrodzę hojnie trud pański, jeśli się uda odzyskać klejnoty dyskretnie.
— Dobrze. Podejmuję się. Musi mi pani odpowiedzieć na kilka pytań. Przedewszystkiem nazwisko i adres.
— Zowię się Róża Mitchel i mieszkam narazie East ulica 30, nr. ..... Przybyłam niedawno z rodzinnego Nowego Orleanu i poszukuję stosownego mieszkania.
Barnes zapisał w notesie nazwisko i mieszkanie.
— Czy pani zamężna?
— Jestem wdową, męża straciłam przed kilku już laty.
— Wracajmy do klejnotów. Z jakiego powodu podróżuje pani z taką ilością biżuteryj?
— Nie straciłam biżuteryj, ale nieoprawne kamienie niezwykłej piękności, diamenty, rubiny i inne. Po śmierci męża, znaczny jego majątek poszedł na długi, pozostała tylko należność u pewnego wybitnego Włocha, który zmarł niedługo po mężu. Wykonawcy jego testamentu doręczyli mi te kamienie, jako pokrycie zobowiązania. Otrzymałam je niedawno dopiero w Bostonie i już przepadły. To straszne!
Załamała rozpacznie ręce, kilka łez zabłysło w jej oczach, a Barnes dumał, z pozoru nie patrząc na nią.
— Jaka byłą wartość tych kamieni?
— Sto tysięcy dolarów.
— Jaką drogą doręczono je pani?
Pytanie było zupełnie proste i Barnes rzucił je całkiem niewinnie. Dlatego zdumiało go wrażenie tych słów. Dama zerwała się i przeistoczyła zupełnie.
— Cóż to ma do rzeczy? — rzekła, zaciskając usta. — Być może i tak zbyt wiele powiedziałam obcemu. Proszę przyjść do mnie, a podam wszystkie szczegóły, o ile zresztą zdecyduję się na pozostawienie sprawy w pańskiem ręku. W razie przeciwnym wynagrodzę trud dotychczasowy. Żegnam pana.
Barnes odprowadził ją zamyślonemi oczyma, nie wstając.
— Łże, zdaje się, ta baba! — mruknął do siebie i wrócił do swego wagonu, gdzie właśnie rewidowano dwu panów, którzy to traktowali, jako żart niezrównany. Inni podróżni poddawali się także bez oporu badaniom. Tymczasem Barnes czekał w swym przedziale. Nakoniec cierpliwość jego została nagrodzona. Z coupee ósmego wyszedł młody, przystojny człowiek, lat około 26, kierując się do garderoby. Barnes poszedł za nim i wkroczył do oddziału dla palących. Zaledwo tam usiadł, nadszedł drugi młodzieniec, widocznie podróżny z przedziału ósmego, i jął się myć, podczas gdy kierownik pociągu opowiadał pierwszemu o kradzieży i prosił o zezwolenie na rewizję. Brakło już niewiele minut, by pociąg stanął w Nowym Jorku i obszukano wszystkich podróżnych, z wyjątkiem tych dwu, najwykwintniejszych niewątpliwie. To też wielkie było zdumienie funkcjonarjusza, gdy zauważył, iż młodzieniec, do którego mówił, objawia wielki niepokój.
— Bob, czy słyszysz? Popełniono wielką kradzież w pociągu! — rzekł chrypliwym tonem do towarzysza, który mając twarz pokrytą mydlinami, musiał się obetrzeć, zanim dał odpowiedź.
— No i cóż dalej? — powiedział zupełnie obojętnie.
— Ależ... ależ... kierownik pociągu chce mnie rewidować.
— Oczywiście. Czegóż się boisz? Wszakże nie jesteś złodziejem?
— Nie... ale...
— Tu niema żadnego: ale... Jeśli jesteś niewinny, pozwól się rewidować!
Potem jął przed zwierciadłem, śmiejąc się, wiązać starannie krawatkę. Przyjaciel spojrzał nań w sposób, który zrozumieć mógł tylko Barnes, wiedzący dobrze, iż właśnie Bob zawarł zakład o popełnienie zbrodni i jasnem było podejrzenie przyjaciela jego.
— Panie kierowniku, — powiedział młodzieniec pierwszy — zachowanie moje mogło się panu wydać zrazu podejrzane i tego wyjaśnić nie mogę. Jestem gotów do rewizji i zależy mi właśnie na zbadaniu jak najbardziej starannem.
Nastąpiła rewizja, bezskuteczna zresztą.
— Oto bilet mój. Nazwisko Artur Randolph, z firmy I. O. Randolph & Syn, a ten pan przyjaciel mój, za którego ręczę, to Robert Leroy Mitchel.
Słysząc nazwisko Mitchel, Barnes nastawił ucha, zdziwiony bardzo, bowiem to samo nazwisko podała mu okradziona.
— Dziękuję ci, Arturze! — powiedział Mitchel. — Ale mogę odpowiadać sam za siebie.
Po chwili wahania zwrócił się kierownik pociągu do Mitchela.
— Przykro mi bardzo, ale muszę prosić pana także o zezwolenie na rewizję. Jest to obowiązkiem moim.
— Drogi panie, — odparł — rozumiem, że jest to pańskim obowiązkiem i nie mam urazy osobiście, mimo to jednak odmawiam całkiem stanowczo.
— Odmawia pan? — wykrzyknęli wszyscy obecni i trudno było powiedzieć, kto uczuł największe zdziwienie. Pobladły Randolph oparł się o ścianę, a Barnes był podniecony.
— To wygląda na zeznanie, wobec tego, że wszyscy zezwolili na rewizję! — powiedział.
Odpowiedź Mitchela była bardziej jeszcze zdumiewająca, niż poprzednia odmowa.
— Ach tak? To zmienia rzecz! — powiedział. — Jeśli wszyscy podróżni podlegli rewizji i ja to uczynię.
Potem rozebrał się bez dalszych ceregieli. Ale, w ubraniu jego, ani też w przyniesionych torbach podróżnych obu panów niczego nie znaleziono. Kierownik pociągu spojrzał bezradnie na detektywa, ale Barnes patrzył w okno.
— Jesteśmy na dworcu centralnym! — rzekł Mitchel. — Czy wolno wysiąść?
Kierownik pociągu skinął potakująco, a obaj przyjaciele oddalili się drzwiami na końcu wagonu.
Zaledwo znikli, zerwał się Barnes i dopadłszy drzwi przeciwległych, wyskoczył na peron, podczas gdy pociąg zajeżdżał powoli. Przystąpił żywo do człowieka, który zdawał się go oczekiwać, wyrzekł cicho słów kilka, poczem obaj wrócili do pociągu. Po chwili wyszła okradziona dama, a gdy opuściła budynek stacyjny, towarzysz Barnesa szedł za nią krok w krok. Detektyw zamierzał także odejść, gdy nagle uczuł, że ktoś dotknął jego ramienia, a obróciwszy się, zobaczył Mitchela.
— Mr. Barnes, — powiedział tenże — radbym pomówić z panem. Czy zechcesz pan łaskawie spożyć ze mną śniadanie?
— Skąd wiesz pan, że jestem Barnes?